E-book
11.76
drukowana A5
20.96
Ja, Jadwiga K.

Bezpłatny fragment - Ja, Jadwiga K.

Monodram

Objętość:
51 str.
ISBN:
978-83-8351-143-6
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 20.96

Wystarczy jeden aktor i jeden widz, żeby stał się Teatr.

(Daniel Salman)


Monodram inspirowany osobą

Jadwigi Kępińskiej (1923—1983),

żony krakowskiego psychiatry, profesora

Antoniego Kępińskiego (1918—1972)

Bolesna dojrzałość

Monodram, produkt osobisty brutto, jest efektem mojego uczestnictwa w warsztatach dramatopisarskich zorganizowanych na przełomie 2018 i 2019 roku przez Narodowy Stary Teatr w Krakowie, prowadzonych przez dramatolożkę Agatę Dąbek, specjalistkę w dziedzinie znajomości form pisania dla sceny, zwłaszcza sceny XX i XXI wieku.


Był to czas, kiedy potrzebowałam w swoim życiu jakiejś zmiany, nowego rodzaju wyzwania — i takim stało się rzeczywiście napisanie czegoś dla potencjalnego widza, dla teatru (wystawienie własnej pracy na jego deskach to obecnie rzecz dla mnie nieosiągalna, ale pomarzyć sobie można). To pierwsza moja sztuka teatralna i jak na razie jedyna. Chciałam się sprawdzić w obcym dla mnie dotąd rodzaju literackim i to zrobiłam. Mój utwór dramatyczny — wraz ze sztukami moich wspaniałych koleżanek po piórze — opublikował Stary Teatr w antologii cyfrowej Nasz głos.

Pod względem literackim pracowałam w owym czasie dwutorowo, gdyż wraz z mężem tworzyliśmy książkę Psychiatra i demony. Powieść biograficzna o profesorze Antonim Kępińskim. Z wiadomych powodów rozmyślałam wówczas sporo nad życiem żony profesora. Podobnie jak ona jestem żoną lekarza-pisarza, wczuwając się więc w postać Jadwigi, poczułam jakieś powinowactwo dusz. Ale nie było to zupełne utożsamienie się z nią. Z pewnością mogłam ją zrozumieć, ale nie zdołałam w pełni się z nią zidentyfikować.


Zastanawiałam się nad tym, na ile jesteśmy podobne, a na ile różne. Zwykle uśmiechnięta na fotografiach… jaka była naprawdę? Czy wiodła szczęśliwe życie u boku Antoniego? Czy czuła, że żyje w cieniu męża? Czy chciała robić coś ponad to, co robiła, ale mały chłopiec w Kępińskim wymagał od niej ofiary, ponadnormatywnego poświęcenia? Co ją bolało, a co cieszyło? Czym tak naprawdę się interesowała? Pytania się mnożyły, a jednoznacznych odpowiedzi nigdy nie uzyskałam, gdyż Jadwiga Kępińska (z domu Kłodzińska) jest postacią, o której historia wie niewiele.


Piękna, towarzyska, bezpośrednia, dowcipna, wysportowana dziewczyna przerwała studia (historia sztuki), by oddać się całkowicie roli żony i matki (w tej drugiej nie dane jej się było spełnić). Zajmowała się mieszkaniem, posiłkami, garderobą, kotami, no i mężem, który sukcesywnie zdobywał kolejne stopnie naukowe; czasem ugościła jakiegoś pacjenta obiadem, czasem któregoś wspomogła finansowo; szyła majtki dla dzieci umieszczonych na oddziale psychiatrycznym, kupowała im drobne upominki; grywała w brydża; trochę czytała; dbała o bratanicę; podróżowała z mężem. To chyba tyle.

Ocieniona charyzmą genialnego lekarza-pisarza, Jadwiga Kępińska zdawała się niemal niewidoczna. Można by rzec, że stanowiła uroczy dodatek, niczym piórko u kapelusza, na drodze życiowej profesora Antoniego. Zrezygnowała z własnych ambicji, by on mógł realizować swoje, co zrobił zresztą z ogromnym poświęceniem i wiarą w to, że przyszłe pokolenia docenią jego medyczno-literacki kunszt. Wierzę jednak, że zdarzały się w jej życiu dni, kiedy tego żałowała.


Gdy wynosi się pod niebiosa zasługi wielkich mężów, zwykle zapomina się o tym, jak wiele zawdzięczają oni skromnej zapobiegliwości swoich partnerek. Bo przecież, żeby stwarzać nowe światy uczuć i myśli, potrzebny jest pewien poziom stabilizacji, spokojne ognisko domowe, którego opiekunkami są właśnie kobiety. Ale czy ta rola nie mści się potem na nich?


Szczerze wyznaję, że wykorzystałam postać żony krakowskiego psychiatry i eseisty, ale stworzyłam bohaterkę wedle praw własnej wyobraźni. Zaznaczam więc, że tak przedstawiona Jadwiga to w połowie żona legendarnego lekarza, a w połowie jakieś moje alter ego. Na początku to kobieta zupełnie nieświadoma własnego poddaństwa w patriarchalnym świecie, kobieta, która dopiero jako wdowa dostrzega, że gdzieś po drodze, w trakcie tego małżeństwa, zatraciła samą siebie i już sama nie wie, kim jest. Czas ten jest dla niej wyjątkowo trudny, zwłaszcza gdy mierzy się ona jeszcze z pustką po stracie ukochanej osoby. To kobieta dojrzała, wciąż dojrzewająca w swoim wyższym egzystencjalnym wymiarze. By żyć dalej, musi znaleźć samą siebie, ale odkrycie prawdziwego „ja” to niełatwe zadanie dla każdego i w każdym wieku. Niełatwe, bo trzeba zajrzeć w przeszłość, której nie sposób już zmienić, i w przyszłość, której drogi trudno wybadać.


„Może dojrzałość polega na tym, że chce się tego, czego się samemu chce, a nie tego, co inni ci każą chcieć” (F. Pohl). Dojrzałość boli, ale na szczęście niesie też błogosławieństwo nadziei oraz garść możliwości.

Jolanta Szymska-Wiercioch

Kraków, 28.04.2023

Ja, Jadwiga K.

OSOBY:

Jadwiga K. — lat 49, na początku ubrana w prostą, lekką, ciemną spódnicę do kolan i jasną bluzkę.

MIEJSCE:

Kraków — kamienica, niewielkie mieszkanie na I piętrze, w pokoju wystrój z dwudziestolecia międzywojennego, kilka mebli — stół, krzesła, komoda, tapczan, regał z książkami, biurko. Z boku sceny — szafki kuchenne. Drobne sprzęty, pamiątki peerelowskie. Okno, duży zegar (wiszący bądź stojący), maszyna do pisania, fotografia w ramce z podpórką, sznur na pranie, spinacze do bielizny, metalowa miednica, telefon, lusterko, duże lustro, magnetofon szpulowy. Kufer z kolorowymi tkaninami, frak, cylinder, halka. Może być parawan, ale nie musi. Akcesoria malarskie — na początku gdzieś w kącie, zakryte jakimś płótnem. Prostokątna szyba. Skrzydła anielskie z szelkami. Dwie kocie miski. Dzbanek z wodą.

CZAS:

Lato 1972 roku.

***

Późny wieczór. Zaczyna się ściemniać.


Nastrojowa sinusoida: spokój przechodzący we wciąż powracające ożywienie i sporadyczne niezrównoważenie. Trochę goryczy. Kilka iskierek ironii. Rozkwitająca energia.


JADWIGA K.

Siedzi przy stole, rozgląda się po pokoju i nuci.

Tu jest mój dom

Z moim życiem w tle

Tutaj mogą mnie lubić

Ale mogą też nie


Tu jest mój język

Tutaj jest mój świat

Mogę żyć bez miłości

Jeśli tylko się da


Tu jest mój dom

Tutaj jest mój świat

Tutaj jest moje życie

To wszystko, co mam


Mogę rwać włosy z głowy

Krzyczeć na ulicy

Ale mogę też milczeć

Milczenie też krzyczy


Tu jest mój dom

Tutaj moja ziemia

Tutaj moje życie

I nic więcej nie mam

Tu jest mój dom

Tutaj jest mój świat

Tutaj jest moje życie

To wszystko, co mam…

Patrzy w postawione na stole lusterko. Trochę dalej leży zdjęcie jej męża, w ramce.


Mam czterdzieści dziewięć lat i kota. Tylko to. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Moja pokuta. Już patrzeć na siebie w lustrze nie mogę. Trzeba się było kiedyś czymś sensownym zająć. Tak zupełnie egoistycznie. Altruistyczne brednie zapisać na marginesie życia. Ale nikt mnie nie uczył o odwadze cywilnej, o asertywności, ba, nikt mi nawet drogi nie wskazał. Dość tego. (Chwilę milczy, po czym zmienia głos.) Lustereczko, powiedz, przecie, co mam robić na tym świecie? Co czynić ma doktorowa i jej biedna chora głowa? (Śmieje się autoironicznie. Odkłada lusterko i bierze do ręki zdjęcie w ramce, mówi zwykłym głosem do zmarłego męża.) Ty, Antoni, wiedziałeś, o co w życiu chodzi. Ty miałeś odwagę, której ja nie mam. Towarzyszyła ci potężna moc. Rycerska. Żadna tam agresywna siła. Niezmącona pewność siebie. Przystojny byłeś, przez te twoje iskierki w oczach miękły mi kolana. Szlachetna głowa. Wysokie, myślące czoło. Kiedyś miałeś wspaniałe gęste włosy. Taki był z ciebie piękny ryczący lew. Żylasta szyja, kudłata pierś, włochate nogi. Wiesz, boli mnie myśl, że zakochałam się w twoim mózgu, a swój na półkę odstawiłam…


Wstaje, podchodzi do komody, stawia tam fotografię, po czym siada na tapczanie. Wpatruje się w zegar.


Tyk-tak. Tyk-tak. Tykot zamyka powieki. Ja zasypiam, ty zasypiasz, on zasypia, my zasypiamy, wy zasypiacie, oni zasypiają… Liczba mnoga najwyższej próby. Niedościgła. A rozkrzewia ją cisza. Jeśli w ogóle jest w stanie! A potem bęc, i każdy śpi sam. (Rozgląda się, mówi do kota.) Dializku! Kici-kici. Kici-kici… (Znowu do siebie). Gdzież on się podział? Noc czarna go wessała, do jasnej doliny! Pokolebałabym się z kotem. Mruczenie uspokaja… A tu, masz ci los, człowiek mu się znudził! W porządku, z braku laku to i kit dobry. Poduszka! Poduszki mi brak! O, jest! (Głaszcze i tuli wełnianą poduszkę.) Zeskrobali gotlandzkie owce… Co za ludzie! Kiedyś napiszą: ponadczasowy dizajn. Ale skutek przyjemny, nie powiem. Nie liczy się rozmiar, lecz puchatość. Skompresowana. Antydepresyjna. Tak… już czuję się lepiej. Na tyle, na ile umiem być lepiej. Na tyle, na ile rozumiem bycie lepiej. Na tyle, na ile… Nie będę kończyć. No bo niby po co?! To Antek lubił historie z początkiem i końcem, a mnie się takie urwane bardziej podobały. Moja historia dziś się zaczyna, a skończy… kiedyś w przyszłości. Powinnam zostawić coś po sobie, Antek zostawił, wielkie rzeczy napisał, no, przynajmniej tyle, ile zdołał, no i sporo miejsca na papierze zaklepał. Jakie będzie tego pokłosie? Sąd wydadzą kolejne pokolenia. A co ze mną? Może zostawię swój głos na taśmie?


Grzebie po szafkach, wyciąga z szafki magnetofon szpulowy i podłącza go. Podpina mikrofon i stawia go na stojaku — lub mówi, trzymając go w ręce.


Lipiec 1972 roku. Mówi Jadwiga. Wszystkim, którzy zechcą tego słuchać, powiem rzecz najpilniejszą. Uważajcie! Miłość to rzecz niesłychana, bo albo człowieka stworzy, albo zadepcze. Mnie akurat zadeptała. I nie będę kłamać: wcale się przed tym nie broniłam, choć powinnam, powinnam. Opowiem wam więc, jak dziś sobie z tym radzę. Zacznę od prostych pytań. Kim jestem? Wdową po psychiatrze, doktorową. A kim chcę być? Nie wiem. A kim nie chcę? Przez wiele dni tonęłam w rozważaniach, aż mnie od tego myślenia głowa bolała, w końcu doszłam do wniosku, że nie chcę już być doktorową. Ale wróćmy na chwilę do tego, co było. A był dyskomfort, była pozorna harmonia, dezintegracja. Totalny dysonans. Czasem myślę, że może powinnam inaczej spojrzeć na swoją przeszłość. Może byłam kimś w rodzaju westalki? Może jako żona, partnerka, pomocnica, duch opiekuńczy wielkiego człowieka spełniałam się najlepiej? Sama nie wiem, co o tym myśleć. (Tkliwym głosem). Mój Antoni umierał tak, jak żył, zachłannie biorąc z życia, co tylko można. Ginął mi w oczach. Starałam się nie płakać, moje łzy tylko by mu przeszkadzały w pracy na szpitalnych łóżkach. A leżał niemal dwa lata. Pod koniec rzadko wstawał. Każdy ruch mógł spowodować złamanie patologiczne. Hmm, kiedyś nawet nie wiedziałam, co to takiego. Ale już wiem. Złamanie kości w sytuacji bezurazowej. Człowiek idzie, idzie po prostej, i nagle bach, leży jak długi ze złamaną nogą. Antka dorwał twór z tego świata, nowotwór układu krwiotwórczego. Szpiczak mnogi. Brrr, nazwa z piekła rodem.


Zza ściany dochodzi śpiew.

Jakiś strach mnie wnet zdejmuje,

płomieniste usta czuję.

Jakieś piekło mnie przytula…

Jadwiga K. nadal nagrywa.


Naprawdę strasznie to wyglądało na zdjęciach rentgenowskich. Kości mu ubywało. Chore komórki wypierały zdrowe, nerki sobie nie radziły, stąd te ciągnące się miesiącami dializy. Właśnie wtedy ktoś przyniósł mu kota (wszyscy wiedzieli, że mąż je kocha), oczywiście nie od razu kotek był Dializkiem, przez pierwsze dwa dni był po prostu Kiciem-kiciem. Po kolejnej dializie dostał w końcu od Antka bardzo konkretne imię. Rozkoszne zwierzę. No ale kot w szpitalu! Kto by pomyślał?! Bo przecież przepisy i takie tam. Najwidoczniej zrobili wyjątek dla mojego Antka. W końcu kot zniknął ze szpitala, charyzmatyczny psychiatra, jak to o nim mówili, umarł. Pamiętam, w sześćdziesiątym szóstym Halinka Poświatowska mówiła do Antosia: Ja minę, ty miniesz, on minie. Mijamy, mijajmy, minąłeś, minęłam. Wszyscy mijamy. I wszyscy się mijamy gdzieś po drodze. Kiedy Antoni żył, mijając go, ludzie go widzieli, mnie mało kto widział. Zawsze byłam tylko obok. Obok doktora. A to tak, jakby mnie wcale nie było. Miałam jedynie swój tytuł. Jak okładka książki. Przylgnął niczym przyklejona do krzesła guma do żucia. Muszę się go pozbyć, wysrać, spuścić wodę.


Wstaje. Robi kilka energicznych kroków. Mikrofon w ręce, przy biodrze.


Dziś musi umrzeć we mnie doktorowa, ten spory kawałek Jadwigi K., z którym źle się czuję. Odrzucam część siebie. To, jaką byłam. Odrzucam się, bo co? Bo nie akceptuję już mojego dnia powszedniego, samotnych śniadań, obiadów i kolacji, listów z kondolencjami od przyjaciół Antoniego i telefonów sprawdzających, czy jeszcze żyję? Nagłej ciemności i pustki, które wepchnęły się do mojego mieszkania? Szukam nowej siebie, ale czego dokładnie chcę, nie wiem. To dlatego prawie mnie nie ma, jego prawie nie ma, ciebie prawie nie ma, was prawie nie ma, ich prawie nie ma.


Znowu siada. Nagrywa. Na chwilę bierze lusterko. Mówi do siebie.


Kim ty jesteś, kobieto? Jeśli patrzeć na siebie nie możesz, może powinnaś się gdzieś schować? Zniknąć w lesie, ukryć się pod muchomorem z wielkim kapeluszem? Ba, gdybym się tylko tam zmieściła! Boże, ile ja bym dała za magiczne ciastko, które znalazła Alicja. Skurczyłabym się jak ona w Krainie Czarów. Małe jest piękne, wystarczyłby mi rozmiar krasnoludka. A potem poszłabym przed siebie. W las. Ostrożnie. Malutka dziewczynka musi przecież uważać. Ale czy dobrze bym zrobiła? Czy byłabym tam bezpieczna? W tym ciemnym, mglistym, głuchym lesie zamierają pamięć, myśli, pragnienia; duszę ogarnia znicestwienie w tym ciemnym, mglistym, głuchym świecie. W końcu jednak przyszłaby złość na samą siebie. Może wtedy jakiś anioł samorealizacji powiedziałby: dość tego unikania świata, życia mokrego od łez, skarg na los, który sama wybrałaś, nie bój się, zajmę się tobą. Bo czy można tkwić uporczywie w swoim kącie lasu, pod tym muchomorem, i czekać, aż przyjdą do nas inni? Czasem trzeba pójść do nich i tam siebie poszukać. Bo ludzkie ja to nie jest rzecz, którą się łapie w powietrzu, to ono cię łapie, i wszystko, co można zrobić, to pójść tam, gdzie mogłoby cię znaleźć.


Chodzi po pokoju, przystaje na chwilę przy oknie. Jedno skrzydło okna jest otwarte.


Ciepło, choć nie gorąco. A pomnika Grunwaldzkiego jak nie było, tak nadal nie ma. Może ktoś go kiedyś zrekonstruuje. Bez niego pusto, niewyraźnie. Która to godzina? (Zerka na zegar.) Dwudziesta?! Niedawno była dwunasta. Czas się jakoś nieprzyjemnie kurczy. Jakiś diabeł przy nim chyba majstruje. Wyciąga sekator — i ciach, ciach. Nie ma minut, nie ma sekund. Tylko zmarszczki. Jak to mówił Jaś Sztaudynger? Każda zmarszczka ma historię swą, każda rzeźbiona uśmiechem lub łzą. Na twarzy sporo mi się zebrało. Antek powtarzał, że zna każdą moją zmarszczkę i żadnej się nie boi. U mnie marszczy się jeszcze moja ulubiona sukienka, ta niebieska. Sukienki, sukienki, halki, spódnice. Jako doktorowa zawsze tylko je nosiłam. Już nie pamiętam, jak czułam się w spodniach… (Mruczy pod nosem.) Dziwne to… Coś tam (stuka się dłonią po głowie) mówi mi, że bezwolnie umieram. Z tytułem czy bez — umieram. Pablo Neruda, ten noblista, napisał, że powoli umiera ten, kto staje się niewolnikiem przyzwyczajenia, kto każdego dnia powtarza te same drogi, kto unika w swoim życiu pasji, nie wywraca stołu, nie ryzykuje pewności dla niepewności, kto nie czyta, nie słucha muzyki, nie konfrontuje się z własnymi emocjami i błędami, nie odkłada na bok racjonalności. Tak… Neruda ma chyba rację, przyzwyczajenia prowadzą nas do śmierci. Koniecznie trzeba coś zmienić: nacisnąć jakiś guzik, włączyć światło, zawyć do księżyca. Cokolwiek. Coś. (Głośno i stanowczo.) Choć tam (Ponownie stuka dłonią w głowę.) toczy się jakaś wojna, nie dam sobie robić wody z mózgu. Niczemu. Nikomu.


Podchodzi do kontaktu, zapala światło, idzie w stronę szafy, z której wyciąga męskie ubrania i rozrzuca je na podłodze. Za parawanem ściąga spódnicę, wkłada spodnie. Ogląda się w lustrze.


Czyżby przybyło mi pewności siebie? Dziwne to. Niedorzeczne. Nie, nie! Same spodnie nie wystarczą. Zaprę się. Będę odważną kobietą, będę patrzeć z góry na tę pulsującą ciszę za oknem, na chodnik zmoczony samotnością kroków. Teraz mogę przecież znacznie więcej! No, wiadomo, nie zrzucę kilkunastu kilogramów w ciągu doby. Potrzebuję czasu. Na wszystko potrzeba czasu. (Mówi do zmarłego męża.) Gdziekolwiek jesteś, Antoni, zostań tam, już nie wracaj. Już ci nie muszę koszul prasować ani w kolejkach stać pół dnia za dobrą kiełbasą, ani ciasteczek piec, ani kleić pierogów. Z przepisywaniem tekstów też skończyłam. (Cichutko.) A gdyby się wydawcy dobijali o inne twoje teksty? Może nie powinnam? (Zerka na stojącą na biurku maszynę do pisania.) Nie! Dość artykułów naukowych, referatów, dość prac doktorskich i rozpraw habilitacyjnych! Może puszczę byczego pawia na tę maszynę do pisania? (Do zmarłego męża.) Po tobie tylko ją, Dializka i prawa autorskie odziedziczyłam. I na co mi to? Aaa, słowa, jeszcze słowa mi zostawiłeś. Zdrój żywej wody. No tak, pijąc ze źródła, przeżyję.


Nuci.

Ty mnie przy sobie nie zatrzymuj

Choć zawsze byłam tylko twoja

Gdy jesteś z wiatru, jestem z dymu

A nie ma mnie, gdy nie ma ognia

Gdy jesteś z wiatru, jestem z dymu

A nie ma mnie, gdy nie ma ognia


Idź, idź

W swoją stronę idź

Tyle stron ma świat

Ja wiem, że łzy są słone


Idź, idź

W swoją stronę idź

Tyle stron ma świat

A droga trwa


Ty jesteś z wiatru, ja tylko z dymu

A nie ma mnie, gdy nie ma ognia

Więc mnie przy sobie nie zatrzymuj

Choć zawsze byłam tylko twoja

Twoja, nie swoja, twoja, nie swoja

Twoja, nie swoja, twoja, nie swoja…

Nagle dostrzega swój cień. Mruży oczy, pod powiekami zbierają się łzy.


Cień… Cień mojego demona, mojego wewnętrznego krytyka. Cień mojej słabości, bezradności, bezwolności, mojej zależności od kogoś, z kim żyłam, i zależności od kogoś, kogo już nie ma. Cień wewnętrznego upiora, który uparcie mi powtarza: nigdy nic ci się nie udawało, nic nie stworzyłaś, nie rodziłaś, jesteś nikim, nic nie możesz, nic ci się nie uda, nic ci się nie uda, nic ci się nie uda! Do jasnej doliny, czy kiedyś pozbędę się tego Cienia?! No tak, Antek przecież mówił: taki Cień nigdy człowieka nie opuszcza. Jungowski archetyp. Ciemna strona osobowości. Niewidoczny stwór, nieuformowany demon, zalewający jak lawa mój mózg, wszystkie moje zwoje nerwowe, wszystko to, co kiedyś wyparłam: wszystką krew przelaną na wojnie, trupy ludzi przy drogach, sny o moim bracie Staszku, bitym i głodzonym w obozie koncentracyjnym, sny o Stasiu rozpiętym na drucie kolczastym jak Chrystus na krzyżu, cały ten rozpaczliwy płacz przerażonych wojennych dzieci, przyjaciele, którzy na zawsze zniknęli, wszystko, co zostawiłam na mijanych skrzyżowaniach, bo przecież mogłam gdzieś się zatrzymać, by zrobić znacznie, znacznie więcej, niż uczyniłam, wszystko to, co mogłam zrobić dla samej siebie, a czego nie zrobiłam. Wszystko to wlecze się za mną jak wierny wściekły pies i dziko warczy. A po wojnie zachłanna byłam. Głupia. Zatarłam granice własnej osobowości. Ważne były dla mnie wygoda, bezpieczeństwo, mała stabilizacja. Wiem, wiem, demony karmią się ludzką słabością, lubią, gdy człowiek babrze się we własnym psychicznym gównie. A teraz wszystko to, o czym nie chcę myśleć, ciągle do mnie wraca. Demona trzeba rozpracować, nazwać po imieniu, wszystkie swoje bolączki myślowe przepracować. Przemordować. Nie wystarczy powiedzieć: „Idź precz! Było, minęło” czy spłukać w kiblu.


Podchodzi do komody, patrzy na zdjęcie, mówi do zmarłego męża.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 20.96