E-book
14.7
drukowana A5
22.27
drukowana A5
Kolorowa
43.55
Ja- psia matka

Bezpłatny fragment - Ja- psia matka


5
Objętość:
71 str.
ISBN:
978-83-8384-196-0
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 22.27
drukowana A5
Kolorowa
za 43.55

Rozdział I
Jak to się zaczęło

Zawsze byłam zakręcona na punkcie zwierzaków, można by rzec, od szczeniaka. Już jako mały berbeć wyciągałam łapki do każdego futrzastego, który znajdował się w zasięgu mojego wzroku. Nie wiem, dlaczego, ale nigdy żaden pies ani kot nie ugryzł mnie, nie podrapał, chociaż wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywaly, że powinno to mieć miejsce i to nie raz. Za czasów mojego dzieciństwa, a i młodości nie słyszało się przecież o odpowiedzialnym podejściu do psów, nikt nic nie wiedział także o behawioryzmie (nawet nie wiem, czy było takie słowo). Moi rodzice też specjalnie się chyba nie przejmowali, nie zabraniano mi bowiem lecieć biegiem do psiaków i kociaków i macać im futerek.

W domu oczywiście mieszkały ze mną psy i koty. Niektóre z nich pamiętam jak przez mgłę, inne zapadły mi w pamięć i serce na zawsze. Pierwszym psiakiem, którym opiekowałam się samodzielnie był Gucio. Gucio miał matkę foksterierkę i nieznanego ojca, przywiózł go mój wujek, schowanego za pazuchą i przerażonego wielce. Gucio był cały biały, miał beżową łatkę na oku i drugą na tyłku, co sprawiało, że wyglądał całkiem jak Reksio z kreskówki. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia i chociaż miałam wówczas z jedenaście lat zajmowałam się nim całkiem sama. Wstawałam, skoro świt, żeby wyjść z nim na spacerek, gotowałam mu, z własnego kieszonkowego kupowałam obróżki i smycze, czesałam białe, szorstkie futerko, uczyłam sztuczek. Nie wiem, na ile dobrze to wszystko robiłam, ale bardzo się starałam.

Niestety, w tamtych czasach na rynku brakowało wszystkiego, dotyczyło to także leków i szczepionek. Los chciał, że niedostępne były (dla mnie przynajmniej), szczepienia przeciwko nosówce, bo w okresie średniego PRL-u psy szczepiono tylko na dwie choroby, na wściekliznę i nosówkę właśnie. I mój biedny Gucio na tę nosówkę zachorował. Ciężko zachorował. Mama poprosiła sąsiada, aby samochodem zawiózł mnie i Gucia do weterynarza, który dużych szans jednak psu nie dawał. Zaaplikował Guciowi jakiś zastrzyk, kolejne zlecił do domu i tyle. Gucio męczył się chyba ze cztery dni, zanim odszedł. Spałam przy nim na podłodze w kuchni, bo mama kategorycznie zabroniła mi zabierać chorego psiaka do sypialni, gdyż nie kontrolował już swoich potrzeb. Kiedy umarł, płakałam i zarzekałam się, że więcej psa mieć nie będę.

Nie miął jednak nawet rok i w moim życiu pojawił się kolejny „własny” pies, Wabigoon, nazwany tak na cześć jednego z bohaterów powieści Curwooda, w których się wówczas zaczytywałam. Wabi był rudy, jak wiewiórka, miał zakręcony potrójnie ogonek, wesołe, mądre oczy i pokłady energii. Spacerowałam z nim codziennie, nauczyłam biegać przy rowerze, brać przeszkody, dawać głos, aportować. Kochaliśmy się na zabój, on i ja.

Podporządkowałam mu wszystko. Nie wyjeżdżałam na wakacje, bo pies, nie chodziłam do kina, bo pies, nie pojawiałam się na żadnych urodzinach i imieninach koleżanek, bo pies, słowem, on był przed wszystkimi. Nie miałam lekko, moi rodzice niezbyt polubili mojego kochanego przyjaciela. Ponieważ Wabi miał taki rodzaj sierści, który wypada cały rok, mama zabroniła mu opuszczać kuchnię, biedak urzędował zatem pod kuchennym stołem. Tak go wytresowała, że nawet nie wybiegał witać się ze mną, tylko czekał, aż do niego przyjdę.

Mama szczerze nie lubiła mojego psiaka, chociaż, wierzcie lub nie, robiłam wszystko, żeby był dla niej jak najmniejszym problemem. Zresztą, w późniejszych czasach, kiedy już się usamodzielniłam, wszystkie moje zwierzaki spotykały się właśnie z takim odbiorem z jej strony. Przykro to pisać, jednak z perspektywy lat wiem już, iż to także przyczyniło się do obecnego posiadania przeze mnie nie jednego psa, a czterach.

Wabi miał 7 lat, kiedy po raz pierwszy odważyłam się wyjechać na obóz sportowy. Kiedy wróciłam, dowiedziałam się, że uciekł. Nie bardzo wierzyłam i nie wierzę w to do dziś, ten pies nie należał do uciekających, włóczących się osobników. Sądzę, że go wywieziono.

Zdałam maturę, wyprowadziłam się, wynajęłam mieszkanie, potem kolejne. Minęły dwa lata z okładem. Pewnego dnia do pracy zadzwoniła do mnie moja koleżanka, Wanda.

— Anka — zaczęła przejęta — Wabi leży pod blokiem u twoich rodziców. Nie chcą go wpuścić do mieszkania, ale to na pewno on.

Zwolniłam się przed czasem, wsiadłam w tramwaj i pojechałam. Mój pies leżał koło śmietnika, jak kupka nieszczęścia, brudny, chudy, skołtuniony, ale jak tylko zawołałam, wstał i chwiejnie podbiegł do mnie. Poznał mnie od razu, chociaż inaczej pachniałam, inaczej wyglądałam, byłam już dorosła. Płakałam nad nim jak bóbr, nad jego losem psim, który mu niechcący sama zgotowałam, i nad jego wiernością, która kazała mu szukać drogi do domu przez tyle czasu. Wrócił do mnie, chociaż z pewnością nie było mu ze mną za dobrze, w tym kuchennym więzieniu.

Zabrałam biedaka do weterynarza, który zalecił mu dobre żywienie, podawanie witamin i ogólny święty spokój. Państwo, od których wynajmowałam mieszkanie, na szczęście, nie robili trudności, bo chyba przyszłoby mi zamieszkać z psem pod mostem. Wabi dzielnie zostawał sam na 10 godzin, kiedy byłam w pracy i na cały prawie dzień, kiedy jechałam na wykłady, jednak już nie w kuchni, a tam, gdzie mu było wygodnie. Nigdy jednak nie przełamał się na tyle, by spać ze mną w łóżku.

Chadzaliśmy razem na spacery po Żoliborzu, po parku koło cytadeli, czasem pakowaliśmy tyłki w tramwaj i jechaliśmy nad Wisłę, połazić nabrzeżem i popatrzeć na wielką wodę. Planowaliśmy wspólne wakacje, może pod namiot, może w góry, gdzieś, gdzie będziemy mogli cieszyć się swoim towarzystwem i odzyskaną miłością. Wabi jednak źle się czuł, lata tułaczki i bóg wie, czego jeszcze, zrobiły swoje. Został ze mną przez niepełne dwanaście miesięcy, ale był to bardzo udany czas — tak dla mnie, jak dla niego. Odszedł cichutko, we śnie, na dywaniku przy moim łóżku. Nie zdążyłam powiedzieć mu, jak bardzo był ważny, jakim dobrym był psem, ani tego, jak mocno go kocham, i jak strasznie ciąży mi na sumieniu to, przez co musiał przejść. Myślę jednak, że on wiedział, co czuję.

Minął kolejny rok z hakiem, a ja dorobiłam się własnego M, zakupionego za grube dolary, jakie otrzymałam za sprzedaż odziedziczonej po dziadkach działki. Owo mieszkanie znajdowało się na obrzeżach Warszawy, w Ursusie, na osiedlu Niedźwiadek, przez autochtonów zwanym „chamówkiem”. Wprowadziłam się, odmalowałam, wymieniłam paskudny lenteks na wystaną nocami w kolejkach mozaikę, którą samodzielnie położyłam i wycyklinowałam, a także polakierowałam, przy okazji naćpawszy się jak trza oparami chemolaku. Po czym pojechałam na Paluch do schroniska.

Pojechałam, proszę ja was po dużego, silnego psa płci męskiej, ale, ponieważ życie bywa przewrotne, wróciłam z niewielką suczką w typie cocker spaniela. Była najbiedniejszą psią dziewuszką w całym schronie. Wszystkie psy szczekały, wdzięczyły się do oglądających je ludzi, tylko ona jedna siedziała w kącie boksu i trzęsła się jak osika. Miała długie, jedwabiste uszy, miękką rudą sierść, długi ogon, który wyglądał jak wachlarz i wielkie bursztynowe oczy. Zdziwiło mnie jednak, że pies nie chciał iść. Ani nie uciekała, ani nie biegła przed siebie na smyczy, a siadała, niosłam ją do domu przez całą drogę.

Przyczynę tego stanu odkryłam, gdy tylko postawiłam sunieczkę w kuchni na jasnej podłodze. Zrobiła parę kroków, pozostawiając krwawe odciski. Obejrzałam jej łapki, poduszki były zdarte do żywego mięsa. Łapki bandażowałam potem przed każdym spacerem, robiąc jej onuce z moich rajstop, co się najlepiej sprawdzało, smarowałam mazidłem od weterynarza, w końcu poduszeczki zaczęły się goić, jednak pozostały wrażliwe już do końca życia Łokuni.

Jaka była Łokunia? Głupiutka, wariatka, łakomczuch i złodziejka kochana. Nie było dnia, żebym po powrocie z pracy nie znalazła wybebeszonego kosza na śmieci czy szuflady, rozsypanej kaszy, a nawet nadżartych świec. Dziewczynka miała wyjątkowe zdolności otwierania wszelkich drzwi i szafek, przed wyjściem do pracy zawiązywałam szuflady sznureczkami, szafki zastawiałam stołkami, zamykałam i chowałam, co się dało, a ona i tak znajdowała sposób, aby urozmaicić sobie czas oczekiwania na mój powrót. Kiedyś otworzyła odkurzacz (pamiętacie może te odkurzacze — ogórki, z takim materiałowym workiem?) i wysypała wszystko ze środka. Innego dnia zjadła piękną ozdobną świecę, która od kogoś dostałam. Świeca ważyła z kilogram, była kawowa i stała sobie na telewizorze marki Rubin z nóżkami, czyli dość wysoko. Łokunia jednak jakoś tam się dostała, świecę zjadła, a potem przez dwa dni uśliczniała mi mieszkanie na dwa sposoby, obydwa śmierdzące. Jadła surową kaszę i makaron, jeśli udało jej się otworzyć szafkę w kuchni, jadła serwetki i papier toaletowy, jadła kwiatki, nawet kaktusa, skubana, opitoliła, chociaż ja bałam się go przesadzać, tak kłuł. Cud, że się nie zatruła na amen. Kiedyś, obecnie już mój bardzo były małżonek postanowił założyć sobie akwarium. Kupił zatem wyposażenie, w skład którego wchodził żwirek, taki w torebeczkach, posegregowany, drobny, grubszy, całkiem gruby i kamyczki. Wszystko to zostało złożone w przedpokoju i czekało. Leżało ze dwa tygodnie, Łokunia się tym zupełnie nie interesowała, więc uśpiła moją czujność. Jednak któregoś dnia po powrocie z pracy nie mogłam otworzyć drzwi, coś je blokowało od środka. W końcu mniej lub bardziej siłowo jakoś mi się to udało, wlazłam, a w przedpokoju na podłodze zalegał po całości ów żwirek, pięknie pomieszany, po środku zaś siedziała wielce z siebie zadowolona i uśmiechnięta Łokunia. Ile tego żwirku zjadła — tego nie wie nikt. Stary później całą noc ślęczał na tym pobojowisku i usiłował posegregować kamyczki z powrotem. Z mizernym skutkiem.

Łokunia jednak miała także wiele zalet. Była psem nad wyraz opiekuńczym, delikatnym do innych zwierzaków, nigdy nie skrzywdziła żadnego chomika, myszki czy inszej papugi, które z nami zamieszkiwały. Jak urodziła się moja córka, pokochała ją jak własnego szczeniaka, leżała przy łóżeczku, pilnowała, na spacerze szła tuż obok wózka. Uchroniła także moje ludzkie dziecko przed nieszczęściem…

W bloku, w którym mieszkałam, była stara instalacja elektryczna, od czasu do czasu wysadzało korki, coś gdzieś trzeba było naprawiać. Pamiętam to, jakby było wczoraj: położyłam małą na popołudniową drzemkę do łóżeczka, a sama poszłam do drugiego pokoju, odbębnić prasowanie, które zalegało od wieków. Łoki została przy dziecku. Po jakimś czasie wpadła pędem do pokoju, zaczęła na mnie skakać, kręcić kółeczka, popiskiwać — ewidentnie tłumaczyła, że coś jest mocno nie tak. Poszłam za nią do dziecinnego pokoiku, a tam śmierdziało spaloną instalacją, zza łóżeczka już wydobywał się dym. Zapaliło się gniazdko elektryczne, tuż obok niego poukładane były kocyki i pieluszki, które też zaczynały się tlić. Gdyby nie pies, moje dziecko mogłoby zaczadzieć albo zostać ciężko poparzone, jak nie gorzej.

Łokunia całe swoje psie życie zaskakiwała mnie, rozśmieszała, czasem przez nią płakałam, jak wtedy, kiedy pogryzła całkiem nowe drzwi do łazienki. Była już starszym psem, kiedy wybraliśmy się z nią do mojej rodziny pod Toruń. Krewni mieszkali na wsi, mieli ogromną chlewnię, a w niej dziesiątki świń. Postanowiłam się wybrać z córkami (wówczas już dwoma) do Torunia, żeby pokazać im to piękne miasto, Łokunia została, nie przewidziałam jednak, że będzie wyć. A ta urządziła taki koncert, że moi krewni nie wytrzymali nerwowo i zamknęli psa w rzeczonej chlewni. Ucieszyli się nawet, bo Łoki przestała rozpaczać prawie od razu. Nie mieli jednak bladego pojęcia, dlaczego.

A Łokunia trafiła na róg obfitości — kupy. Kupy świnek były bowiem wszędzie, dostępne w dużej ilości, zdatne tak do konsumpcji, jak też jako perfuma. Nie trzeba jej było, rzecz jasna, namawiać, aby raczyła się szczodrze tym waniającym rarytasem. Kiedy wróciłam, szybko pobiegłam uwolnić swojego psa z aresztu. Odtworzyłam drzwi, a tu wyskoczyło do mnie coś czarno- brązowego, ulepionego i strasznie rozdętego — Łoki. Wytarzała się po całości, od czubka nosa do końca ogona, i to nie raz, bo wszystko było wtarte w nią aż do skóry. Ile zjadła kupowego przysmaku, to nie wiem, z pewnością sporo. Nie byłam przygotowana absolutnie na takie atrakcje, nie miałam szamponu dla psa, nie miałam węgla, żeby ratować jej układ trawienny, nie miałam nic. Wpakowałam ją do wanny, zakosiłam kuzynostwu litrową butelkę szamponu tataro- chmielowego i rozpoczęłam dopieranie psa. Zużyłam cały szampon, a ona nadal śmierdoliła, zaczęła też zwracać skonsumowane dobra. Obficie zwracać i wszędzie. Cała noc minęła mi pod hasłem pawia i smrodku.

Lata mijały, Łoki się starzała, nabawiła się cukrzycy, którą leczyliśmy wówczas podawaniem ludzkiej insuliny, bo psiej jeszcze nie było. Strasznie utyła, wyglądała jak baryłeczka na czterech chudych nóżkach, nadal jednak potrafiła wyciąć mi kozacki numer. Moja najstarsza córka była już nastolatką kiedy Łoki odeszła, pozostawiając w moim sercu dziurę, jak każdy odchodzący pies.

Łoki nie była jedynym psem, który mieszkał ze mną w tamtych latach. Drugim psiakiem, jaki zawitał do mojego domu i rozgościł się w moim sercu był Berdzik, zwany Biniem. Był to bardzo rasowy, rodowodowy buldożek francuski, których to wówczas w Polsce było zarejestrowanych ze 300 egzemplarzy może. Budził sensację na spacerach, ludzie się nim albo zachwycali, albo stwierdzali, że w życiu nie widzieli nic bardziej paskudnego. Binio był czarny, z rudymi pręgami, miał krótki, pogięty ogonek i płaską facjatę. Chrapał jak stary dziad i puszczał bąki niczym z armatki właściwie non stop. Wtedy też przekonałam się, że rasowe, rodowodowe psy nie są dla mnie. Raz tylko pojechałam z nim na wystawę, na którą zresztą na siłę zapisał nas znajomy. Binio pokonał wszystkich konkurentów, zdobył złoty medal, ja jednak czułam się tam bardzo nie na miejscu. Kariery jako hodowca nie zrobiłam żadnej, Berdzik nigdy nie spłodził potomstwa. Żył krótko, jak to buldożki, odszedł jeszcze przed Łokunią. Po nim do mojej rodziny zawitała Dżagunia.

Oczywiście, zarzekałam się wtedy (jak i niejednokrotnie później), że więcej psów nie będzie, że jedna Łoki plus chomiki, koty, szczurki, świnki i papużki, które moje córki uwielbiały, wystarczały mi w zupełności. Dżagunię znalazłam pod szkołą moich dzieci. Siedziała przy ogrodzeniu i prosiła o jedzenie. Uczniowie dawali jej resztki drugiego śniadania, niektórzy z nich ją głaskali, inni odpędzali. Dżagunia była malutka jak jamniczek, cała czarna z beżowymi łapkami, klapniętymi uszkami, chudziutka i biedna. Przykucnęłam przy niej, a ta położyła mi główkę na kolanie. Kupiła mnie od razu.

Zabrałam ją do domu, potem do weterynarza, gdzie okazało się, że biedulka ma zapalenie płuc, anemię i w ogóle jest w kiepskiej formie. Dobra dieta i leki, a także dużo, dużo miłości czynią jednak cuda, malutka szybko odzyskała formę. Z Łokunią polubiły się także, starsza suczka odzyskała wigor, zaczęła się bawić, biegać. Dżagunia, chociaż miała szukać nowego domu, została z nami.

Była bardzo mądra i bardzo kochana. Cichutka, spokojna w mieszkaniu, szalona i biegająca jak strzała na spacerze, uwielbiała wodę, pływała jak wyderka, przybiegała na każde zawołanie. Bardzo ją pokochaliśmy. Kiedy zabrakło Łokuni została na jakiś czas sama, spała wtulona we mnie, posapując cichutko i wszędzie z nami jeździła.

To jej zamiłowanie do wody miało swoje konsekwencje, chociaż wszystko zawsze dobrze się kończyło. Kiedyś na wczasach wybrałam się na rowery z dziewczynkami, a Dżagunia biegła za nami, zadowolona z wycieczki. Przejeżdżaliśmy przez mostek nad kanałkiem, obficie pokrytym rzęsą wodną. Dżaga oczywiście wskoczyła do wody, po czym wychynęła z drugiej strony cała zielona. Innym razem wybraliśmy się na Szczęśliwice, zimą, połazić trochę, pozjeżdżać na sankach z wielkiej górki, powygłupiać, Dżagunia rzecz jasna, z nami. Woda w stawie była zamarznięta, jednak tafla lodu nie była zbyt gruba. Dżagunia niewiele myśląc wbiegła w pełnym oprzyrządowaniu, czyli w kubraczku i w szelkach na ten lód i chlup do wody. Darłam się, jak głupia, a ta z uśmiechem na pysku pływała sobie między kawałkami lodowej tafli. Nim doszliśmy na przystanek autobusowy futerko jej zamarzło, na ogonie miała sople, bałam się, że zachoruje. Ale nie zachorowała ani wtedy, ani później, przy kolejnych zimowych kąpielach. Mors nie pies.

Biedulka miała także wypadek samochodowy i to w okolicznościach, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Szłam z córkami oraz Łokunią i Dżagą po chodniku, psiaki wędrowały na smyczach, jedna z prawej, druga z lewej strony. Osiedle, na którym mieszkałam, było jednak zaprojektowane dziwacznie, a architekt nie przewidział żadnych dojazdów do bloków, zatem osoby, które przywoziły ciężkie rzeczy, po prostu wjeżdżały autami na alejki i tak dowoziły zakupy pod klatki schodowe.

Tak było i tym razem, za nami na chodniku pojawił się duży fiat, za kierownicą siedziała młoda dziewczyna. Zeszłam możliwie najbliżej płotku, oddzielającego chodnik od trawnika i czekałam, aż panienka nas minie. Ta jednak, jak później stwierdziła, nie zauważyła psa, zjechała trochę bardziej na prawo i najechała na Dżagę. Dobrze, że wolno jechała, jednak opona obtarła Dżaguni całą skórkę na brzuszku. W pierwszej chwili myślałam, że brzuszek pękł pod naciskiem. Pognałam do weterynarza biegiem, jak stałam, bez pieniędzy, czekający na wizytę właściciele psów i kotków wpuścili nas bez gadania do gabinetu. Na szczęście dla Dżagi konsekwencją całej sytuacji było tylko ogromne otarcie. Okazało się jednak bardzo bolesne, pies przez tydzień leżał i płakał, a ja razem z nią. Rana w końcu się wygoiła, jednak sunia straciła trzy sutki, zaś futerko nigdy jej tam nie odrosło.

Dżagunia przeżyła Łokunię, przeprowadziła się ze mną do Mińska Mazowieckiego, wychowała Elviska — kolejnego psiego członka mojej rodziny. Nic nigdy nie wskazało, że coś jej jest, była radosnym pogodnym, żywym psiakiem. Miała jakieś dziewięć lat, kiedy dostała zawału serca. Dzień wcześniej wieczorem była wolniejsza, zwymiotowała, ale położyłam wszystko na karb zjedzenia czegoś niejadalnego i nielegalnego. Żeby nasz weterynarz nie miał złamanej nogi i mógł przyjechać, albo, żebym ja miała prawo jazdy, to może wszystko skończyło się inaczej. A tak, nim dobiegłam z Dżagą na ręku do lecznicy było już za późno. Odeszła w moich ramionach.

Elvisek został wykupiony od chłopa za pół litra. Trafił do nas jako mały szczeniak, może z ośmiotygodniowy, brudny, chudy, zapchlony i zarobaczony do granic możliwości i śmierdzący kurnikiem. Od samego początku odznaczał się wyjątkowością. Na dzień dobry zrobił oczywiście kałużę w przedpokoju, został upomniany i wyniesiony na zewnątrz. Wierzcie lub nie, ale potem już nigdy, przez całe 16 lat swego pełnego przygód życia nie zdarzyło mu się nabrudzić w domu. Dopiero, kiedy był już bardzo chory zrobił pod siebie. Zrozumiałam wtedy, że czas się pożegnać.

Elvis był niewielki, czarny, miał białe łapki, z brązowym wykończeniem od góry, zakręcony ogonek z białą końcówką, biały krawacik, brązowe brewki, szpiczaste uszka i Charakter przez duże „C”. Szybko podbił nasze serca, chociaż morda mu się nie zamykała, szczekał dużo, często i piskliwie na ludzi, inne psy, rowery, a czasem jedynie dla przyjemności. Mimo ogólnego rozdarcia był grzeczny, przychodził na zawołanie, umiał aportować, robić siad, dawać głos, mówić „mama” i pokazywać „zdechł pies”, tylko nie do końca dobrze, bo merdał przy tym ogonkiem. Był także czyścioszkiem, po każdym spacerku mył się cały jak kotek, zwłaszcza dbał o swoje białe skarpeteczki. Wytarzał się tylko dwukrotnie w życiu, o czym za chwilę.

Potrafił niestety, także ugryźć i czasem atakował inne psy, zazwyczaj dziesięć razy większe od siebie. Przy czym nigdy nie wiedziałam, kiedy to nastąpi. Mijał na ulicy milion osób bez problemu, milion pierwszą szczypał w łydkę. Uciekał przed pinczerkiem, a atakował owczarka niemieckiego czy azjatyckiego. Leciał na łeb na szyję na takiego wielkoluda z okrzykiem „Banzai!!!” i ani myślał rejterować. Miał szczęście, że nigdy żaden z tych wielkoludów nie wziął go na poważnie. Mieszkał z dwoma kotkami, Kiciunią i Cykutką, jadł z nimi z jednej miseczki i spał przytulony, na podwórku jednak ganiał koty zapamiętale. Nie cierpiał wody, ale za nami wchodził i pływał, całkiem udanie, tylko mu ten ogonek wystawał, niczym płetwa rekina, czym na wakacjach zasłużył sobie kiedyś na przydomek „Sharky”, jakim go ochrzcił jeden wczasowicz. Kochał kopać dziury, potrafił w krótkim czasie zrobić podkop, do którego cały się mieścił. Śmieliśmy się, że szuka drogi do Chin.

Był odważny. Kiedyś jakiś zapijaczony jegomość wlazł mi do mieszkania, coś mu się w tym pijanym widzie pomerdało, a ja nie zamknęłam drzwi na klucz. Elvis wyskoczył na niego jak z procy, zaczął gryźć gościa po goleniach, a mordę darł przy tym tak, że go chyba w sąsiednim powiecie było słychać. Przez pierwszy rok swojego życia, gdy już zmężniał, był także bardzo kochliwym psem. Ileśmy się go naganiali na rowerach i naszukali z dzieciakami, to nasze, potrafił wywinąć się z każdych szelek i myk! — leciał podbijać damskie serca. Na szczęście kastracja ukróciła te zapędy, czego jednak Elvis o mało życie nie przypłacił.

Przyniosłam psa do domu po zabiegu, jeszcze nie do końca kumatego, położyłam na przygotowanym w kuchni miejscu i poszłam do łazienki, a syn mój, wówczas ze trzyletni, miał przy nim chwilkę zostać. Nagle syn wpadł do mnie z przerażeniem i okrzykiem, że Elviskowi krew leci. Nie przejęłam się od razu, w końcu jak operacja to i krew może się troszkę pojawić. Weszłam do kuchni i myślałam, że zemdleję — mój pies leżał w kałuży własnej posoki. Szybko przyłożyłam lód do rany i zadzwoniłam do weta, który na szczęście tym razem obie nogi miał zdrowe i przyjechał. Coś tam mówił, że pies pewnie się za bardzo ruszał, ale ponieważ wiem, że tak nie było, mogę z czystym sumieniem napisać, że pan doktor spierniczył sprawę i coś źle zeszył. Na szczęście krwawienie udało się opanować, a Elvisek szybko wrócił do siebie. Skończyło się za to latanie za spódniczkami, co wcale nie oznacza, że mój pies się nie zakochiwał.

Miał taką narzeczoną, śmialiśmy się z niego, że wysoko sobie stawia poprzeczkę. Wybranką jego serca została piękna, rasowa pekinka. Malutka, beżowa, śliczna jak z obrazka, chadzająca w pięknych, drogich, najczęściej wysadzanych sztucznymi kamyczkami szeleczkach, z wielce dystyngowaną starszą panią na drugim końcu smyczy. Co ją Elvisek zobaczył, zapominał o bożym świecie i pędem leciał do swojej dziewczyny. Chodził dookoła niej na pazurkach, prężył ogonek, strzygł uszkami, pierś mizerną wypinając — słowem przykład modelowy prawdziwego faceta. Ów platoniczny związek trwał ze dwa lata, niestety, wybranka się przeprowadziła, czego Elvisek długo pojąć nie mógł i szukał jej na spacerkach. Później nigdy już takiej dziewczyny nie spotkał, dla której straciłby głowę i serce.

Jak pisałam, był czyścioszkiem i dwa razy zdarzyło mu się wyperfumować. Za to porządnie. Raz na wakacjach, kiedy wyjechaliśmy do znajomych na działkę. W tej miejscowości było coś, co się nazywało „wspólnym pastwiskiem”, gospodarze zganiali tam krowy i konie, które pasły się razem cały dzień, a wieczorami wracały do domów, a krowy też czasem tam się cieliły. I właśnie takie krowie łożysko Elvis postanowił sobie wykorzystać jako perfumę. Tarzał się z takim zacięciem, że nie słyszał, jak go wołam, a darłam się, wierzcie mi, głośno i dobitnie. Dopiero jak go stuknęłam butem, podniósł się wielce zdziwiony. A śmierdolił, że klękajcie narody! Łożysko musiało już leżeć jakiś czas w upale, zatem fetor był taki, że oczy łzawiły. Zabrałam wyperfumowanego psa nad płynącą opodal rzekę, wsadziłam do wody, natarłam piaskiem, natarłam dziką miętą, natarłam szałwią i dziurawcem. Nic nie pomogło. Po przyjściu do domu wykąpałam go w szamponie, w soku pomidorowym, w końcu oblałam go wodą kolońska, czym przypieczętowałam swoją zgubę, bo nie dość, że śmierdolił tym, w czym się wyperfumował, to spod tego smrodku walił jeszcze Old Spicem. Elvis podśmierdywał do końca wyjazdu, a ja bacznie obserwowałam go na łąkach i przy każdej próbie intensywniejszego węszenia wołałam do siebie.

Drugi raz taka sytuacja miała miejsce, kiedy był już starszy i wydawać by się mogło, bardziej opanowany. Gdzie tam! Szliśmy z synem do biblioteki, bo nam się książki skończyły i trzeba było wymienić, a Elvisek oczywiście z nami i luzem, gdyż trasa przez boczne uliczki wiodła. Elvisek wszedł sobie w krzaczki, myśleliśmy, o naiwni, że na dwójkę. A trzeba wam wiedzieć, że ten pies nigdy nie robił dwójki na widoku, tylko zawsze się chował. Nie można było także patrzeć na niego podczas takiej czynności, bo przerywał i czekał na inną okazję. Stąd pewni byliśmy, że psiak po prostu poszedł kupkać, zatem taktownie się odwróciłyśmy i czekaliśmy, aż skończy.

Nie wiem co zdechło w tych krzakach, stawiam jednak na słonia bądź bawołu, bowiem jak Elvis wyszedł był cały oblepiony. Calutki. Mój syn pozieleniał, po czym oddalił się strategicznie, acz spiesznie na bezpieczną odległość, ja jednak musiałam rzeczonego śmierdziela złapać na smycz i zaciągnąć do domu, celem doprowadzenia do stanu używalności.

Elvis, podobnie, jak Dżaga, także miał niebezpieczną przygodę z samochodem, tym razem jednak wina leżała ewidentnie po mojej stronie. Moja najstarsza córka była już dorosła, a ponieważ w tamtym okresie były problemy z zatrudnieniem, znalazła sobie zajęcie, polegające na pilnowaniu dziecka. Chodziła do tej pracy nieopodal, dom, w którym pełniła rolę niańki stał przy takiej bocznej ulicy, po której samochody jeździły raz na ruski rok. Chadzaliśmy tamtędy na spacery. Którego dnia szliśmy sobie, Elvis bez smyczy, grzecznie po chodniczku tuptał, a córka moja akurat wyszła na balkon. Zawołała go, on zaś niewiele myśląc wyskoczył na jezdnię. Traf chciał, akurat wtedy jechał samochód, co prawda powoli, lecz i tak nie zdążył wyhamować. Elvis dostał się pod koła, przekoziołkował przez całą długość pojazdu i wypadł z drugiej strony. Byłam pewna, że nie żyje. A ten poderwał się na równe nogi i chodu do domu! Nic mu się nie stało i poza złamanym pazurkiem nie doznał żadnych obrażeń. Był tylko cały ubrudzony smarem.

Elvisek, jak pisałam, miał charakterek i potrafił rzucać się na dużo większe od siebie psy. Miałam znajomego, który posiadał doga kanaryjskiego, o trafnym imieniu Pudzian. Pojechaliśmy do tego mojego kumpla na kilka dni, wraz z Elviskiem, Pudzian był wówczas młodym, psim nastolatkiem, ale i tak był ogromny, napakowany i wyglądał jak potwór. Elvis nic sobie z tego nie robił, biegał za tamtym i gryzł go po tylnych łapach i nie tylko. Pudzian, na szczęście, miał to w nosie, ale do czasu. Któregoś dnia siedzieliśmy sobie z kolegą na tarasie, piliśmy kawę, Pudzian się podniósł i zaczął biec do bramy celem obszczekania przechodnia, Elvis za nim, szczypiąc wielkoluda po łydkach. Nagle Pudzian odwrócił się, złapał Elvisa za kark i wyrzucił go w porzeczki. Do dziś pamiętam, jak przez chwilę zastanawiałam się, co to właściwie leci w powietrzu? Elvis wylazł z tych porzeczek, otrzepał się, powarczał dla zasady, ale już więcej Pudziana za nogę czy za coś innego nie złapał.


Lata płynęły, rozwiodłam się i wyprowadziłam wraz z synem, Elvis oczywiście z nami. Wówczas mieszkała już ze mną Pinia, o której będzie jednak później, bo to jeszcze nie koniec opowieści o moich początkach jako psiej matki wariatki. Elvinio był już leciwy, ale nadal pełen wigoru, chociaż nie miał ząbków i gorzej widział. Wyprowadziliśmy się na takie kapitalne osiedle, usytuowane pod samym lasem, niestety, na czwarte piętro bez windy, lecz spacery po lesie skutecznie nam to wynagradzały. Ten las także był bezpośrednią przyczyną odejścia mojego wieloletniego psiego przyjaciela. Było to dekadę temu z okładem, na rynku nie było wtedy jeszcze dostępnych tabletek na kleszcze, stosowało się obroże albo kropelki jako zabezpieczenie. Elvis miał jednak bardzo gęstą sierść, niczym husky albo inny północniak, z masą podszerstka, więc najwyraźniej owo zabezpieczenie okazało się nie dość skuteczne. Złapał babeszjozę. Oczywiście, pobiegłam z nim do weterynarza, dostał odpowiednie leki, w domu podłączałam mu kroplówkę, jednak gasł z każda godziną. Miał już prawie szesnaście lat, nie był więc młodzieńcem, jego organizm nie miał sił walczyć. Elvis się poddał, przestał pić, nie ruszał się z legowiska. Trzeciego dnia choroby znalazłam go, leżącego w kałuży własnego moczu. Zrozumiałam wtedy, że to koniec.

Zanieśliśmy go do lecznicy razem z synem, zawiniętego w ulubiony kocyk. Byliśmy przy nim do końca, trzymaliśmy go za łapkę, głaskaliśmy i zapewnialiśmy, że jest najlepszym psem na świecie. Podziękowaliśmy mu za te szesnaście wspólnych lat, za to, że mogliśmy cieszyć się jego miłością, śmiać z jego pomysłów, razem iść przez życie. Syn mój płakał jak bóbr, Elvisek był tylko troszkę od niego młodszy, zatem było to tak, jakby tracił brata, z którym mieszkał niemalże od urodzenia. Razem z Elvisem odeszła także część naszych dusz.

Kolejna moja psia córeczka, Kara pojawiła się w moim życiu na krótko, ale w sercu została na zawsze. Dostałam ją jako maluśkiego szczeniaczka, jej matka zginęła pod kołami samochodu, a właściciel starał się porozdawać szczenięta. Nie umiała jeszcze sama jeść, trzeba było ją karmić strzykawką, bo butelek dla szczeniąt nie było. Spała wtulona w moje włosy i ssała mi ucho. Również była czarna, ale taką czarną, wronią czernią, stąd imię. Kara nazywała się tak także dlatego, że była mi nad wyraz droga. Pojawiła się w okresie niezwykle dla mnie ciężkim, kiedy sama borykałam się z mnóstwem problemów, walczyłam z depresją, i naprawdę czułam niefajnie. Dzięki niej przetrwałam.

Matką Kary była retriverka Flat coated, zatem sunieczka szybko rosła, niewiele czasu upłynęło, gdy z kulki czarnego puchu przeobraziła się w czarną, dostojną, długowłosą i dużą piękność. Przez pierwszy rok nie nauczyła się szczekać, piszczała tylko i wydawała takie śmieszne niskie pomruki. Była dziwna, ale bardzo mnie kochała. Nie lubiła innych psów, odchodziła od nich, nie przepadała za obcymi, uznawała tylko mnie. Dziś już wiem, że to brak odpowiedniej socjalizacji i brak matki był tego powodem. Kara nie odstępowała mnie na krok, chodziła za mną jak ogon za psem, a jak spała musiałam trzymać na niej rękę. Niestety, nasza przyjaźń trwała krótko, Karusia odeszła w wieku trzech lat. Do dziś w mojej sypialni stoi jej zdjęcie, już wyblakłe, ale we wspomnieniach Kara jest nadal wyraźna, jakbyśmy rozstały się przedwczoraj.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 22.27
drukowana A5
Kolorowa
za 43.55