Rozdział 1: Głos spoza ognia
Wioska nazywała się Eldereth, choć mały Iwen rzadko o tym myślał. Dla niego to było po prostu tu. Tu były kury, które gdakały jak stare kobiety. Tu była studnia z wodą smakującą jak kamień. Tu rósł święty dąb, tak stary, że wyglądał jak dziadek wszystkich drzew.
Tego ranka niebo miało kolor owczego mleka, a powietrze pachniało sianem i kurzem.
— Iwen, woda dla zwierząt, zanim słońce zacznie grzać! — zawołał ojciec.
Ojciec był wysoki jak snop zboża i szeroki jak drzwi stodoły. Miał ciemne i nos lekko skrzywiony po dawnym złamaniu. Jego dłonie — duże, popękane, mocne — łagodniały całkowicie, gdy głaskał syna po głowie.
Iwen podskoczył, chwycił wiadro i wybiegł. Biegł boso po ziemi chłodnej po nocy. Studnia chlupotała cicho. Woda była ciężka i zimna. Dźwigał ją z dumą, choć ramiona bolały.
— Dobra robota — powiedział ojciec, kiwając głową. — Jeszcze grabienie i siano, potem odpoczynek. A potem… coś innego.
Iwen spojrzał z ciekawością, ale nic nie powiedział. Znał ojca — jeśli mówił „coś innego”, to znaczyło, że trzeba poczekać. A czekanie było trudne.
Praca mijała w rytmie dnia. Grabienie, noszenie, trochę biegania za kurami. Czasem bardziej przeszkadzał niż pomagał, ale ojciec nie krzyczał. Tylko patrzył z lekkim uśmiechem.
Słońce zaczęło się przechylać ku zachodowi, rzucając długie cienie na podwórko. Iwen wytarł pot z czoła i spojrzał na ojca.
— Skończyliśmy? — zapytał z nadzieją.
— Skończyliśmy — potwierdził Karhen, odkładając grabie. — I w samą porę.
Z izby dobiegł znajomy głos:
— Iwen, Karhen! Kolacja!
Matka Gabriela miała jasne włosy splecione w grube warkocze i oczy tak niebieskie, że Iwen był pewien, iż widzi w nich niebo.
Na stole parowała zupa cebulowa — złocista, pachnąca długo smażonymi cebulami. Na wierzchu pływały przysmażone kromki chleba.
Gdy ostatnia łyżka zupy znikła z miski, ojciec odchylił się na krześle i spojrzał na syna z tajemniczym uśmiechem.
— Dziś wieczorem — powiedział powoli — przyjeżdża bajarz.
— Bajarz? — Iwen zamrugał. — Taki co coś sprzedaje?
Ojciec się zaśmiał:
— Nie. Bajarz to człowiek, który opowiada historie. Nie zawsze prawdziwe, ale takie, że czasem w nie wierzysz, choć nie chcesz.
— Jak ta o rybie, co mówiła „dzień dobry”?
— Właśnie tak. Ale ten potrafi opowiadać, że ludzie siedzą cicho i tylko oczy im się ruszają.
— To ja chcę! Mogę?
— Pewnie. Idziemy razem. Ale pamiętaj — nie każda bajka jest prawdą, ale czasem prawda ukrywa się właśnie w bajce.
Tego wieczoru Iwen nie mógł usiedzieć w miejscu. Podnosił się, siadał, przebierał butami. Gdy matka chciała go uczesać, uciekł śmiejąc się.
Cały czas myślał: jak wygląda bajarz? Czy ma kapelusz? Czy jego głos brzmi jak wiatr? Czy zna opowieści o smokach?
Jeszcze nie wiedział, że tego wieczoru coś się w nim obudzi. Ale coś w środku — ciche i głębokie — już czekało.
Z każdą minutą wieczór ciemniał. Niebo nad Eldereth gasło powoli, miękko. Wioska szła do wielkiej stodoły przy północnym krańcu wioski — tam, gdzie odbywały się wszystkie ważne wydarzenia.
Stodoła była wysoka, zbudowana z ciemnego drewna. Ściany trzeszczały cicho nawet bez wiatru. Pod belkami gnieździły się ptaki. Dach uginał się nieco na środku.
W środku pachniało sianem, starym kurzem i drewnem. Gdy rodzina Iwena weszła, było już niemal pełno.
— Tato, tam są trzy wolne miejsca! — zawołał chłopiec.
— Dobre oko, synu. Idziemy, zanim znikną.
Przecisnęli się przez rzędy ław z desek i beczek. Iwen od razu zaczął wypatrywać znajomych.
Z lewej strony siedział Witek, rudy i wiecznie w ruchu. Obok niego Dobrosława, z warkoczami grubymi jak liny. Za nimi Jarek, syn kowala, nerwowo tupał butem. Obok była Milena o czarnych oczach, która rysowała coś palcem po sukience.
Dobrosława zrobiła minę jak po łyku zsiadłego mleka. Witek pokazał język. Milena uśmiechnęła się. Iwen nie zdążył odpowiedzieć — wtedy drzwi się zamknęły.
Zrobiło się cicho. Naprawdę cicho. Ta cisza była czekająca.
I wtedy wszedł bajarz.
Pochyły, wysoki mężczyzna o twarzy przypominającej starą korę. Broda splątana jak sieć, spływała mu do pasa. Skóra cienka, pergaminowa. Oczy ciemne jak węgiel, ale w środku migotało światło — takie, które widzi więcej niż inni.
Wszedł na podwyższenie z dwóch skrzyń i deski. Zatrzymał się. Milczał.
Iwen zamarł. W jego gardle pojawiła się gula. Czuł coś dziwnego — lęk przed czymś nieznanym.
— Mamo, on wygląda jak duch — szepnął.
Matka objęła go ramieniem:
— To tylko wygląd, kochanie. W środku ma opowieści. I one są ważniejsze.
Bajarz uniósł rękę. Jego palce były długie, zakrzywione jak gałęzie. Cała stodoła zamarła.
A potem zaczął mówić.
Jego głos był chropowaty jak pień przetarty wiatrem, ale niósł się daleko, wyraźny. Wypełnił całą przestrzeń. Siano przestało szeleścić. Myszy zamilkły.
— Był czas — powiedział powoli — gdy ziemia oddychała, a kamienie szeptały do ludzi. Gdy imiona były potężniejsze niż miecze. Był czas, którego już nie ma. Ale który wraca… jeśli ktoś go opowie.
Bajarz spojrzał po zgromadzonych. Potem zaczął:
— Był sobie król, którego zamek miał wieże tak wysokie, że ich cień kładł się na trzy doliny. Jego wojska były liczne, skarbce pełne złota, a lud szczęśliwy. Tak, był to król dobry i sprawiedliwy.
Gdy narodził się jego syn, w całym królestwie zapłonęły ogniska. Dzień radości. I wtedy pojawił się on.
Nie z zapowiedzią. Po prostu był. Wędrowny wróżbita, starzec w szarych łachmanach, z oczami jak wypalone węgle. Nikt nie wiedział, kiedy wszedł, ale wszyscy milknęli, gdy przemówił:
— Królu, twój syn będzie dobrym władcą. Lepszym od ciebie. A za jego czasów narodzi się człowiek, który wygra każdą wojnę. Będzie tak wielki, że lud sam odda mu koronę.
Król uśmiechnął się dla pozoru. Ale w środku zadrżał. W słowach wróżbity usłyszał swój koniec.
Lata minęły. Syn dorósł. Wybuchły wojny. Potrzeba było wodza. I pojawił się generał — kuzyn młodego króla, wychowany z nim razem. Ale był inny. Cichszy. Mądrzejszy. A jego oczy widziały więcej niż pole bitwy.
Z każdą bitwą rosła jego chwała. Konflikty, które miały przynieść klęskę — wygrywał. Lud śpiewał jego imię. Żołnierze całowali ślady jego butów.
I wtedy stary król poczuł strach. Prawdziwy. Ostry.
Zebrał radę nocą i rzekł:
— Wyślijmy go tam, gdzie nie da się zwyciężyć. Niech zginie z honorem. Tak lepiej.
Rozkaz padł. A generał… zrozumiał. Wiedział.
Przez trzy dni milczał. Nie spał. Nie jadł. Siedział sam, patrząc w płomień. Kiedy wreszcie przemówił, powiedział tylko:
— Nie chcę śmierci. Ale jeszcze mniej chce zdrady.
I ruszył na wojnę. I wygrał.
Wrócił żywy, w błocie i krwi. Lud oszalał z radości. Witali go jak króla.
I wtedy stary król skazał go na śmierć. Nie za bunt. Nie za zdradę. Za kradzież złota — fałszywą, haniebną.
I wiecie, co się stało?
Lud się podniósł. Z mieczem. Z ogniem.
Nie generał podniósł miecz. Lud to zrobił. Stary król zginął. Młody też — bo milczał, gdy mógł mówić.
A generał? Nie chciał korony. Nie pragnął władzy. Chciał tylko uczciwości.
Ale lud go kochał. I dlatego lud włożył mu koronę na głowę.
Bajarz zamilkł. Cisza trwała długo.
Po chwili odezwał się szeptem:
— I tak kończy się historia proroctwa, które bało się samego siebie. Nie wróżba była winna. Strach ją spełnił. Bo kiedy człowiek chce oszukać los, sam go stwarza.
W stodole panowała głęboka cisza. I wtedy, gdzieś z lewej strony, rozległ się dziecięcy głos:
— Ale nudne! — krzyknął Witek. — Opowiedz coś strasznego!
Śmiech przemknął przez zgromadzonych. Bajarz uniósł brwi i uśmiechnął się pod brodą.
— Dobrze… Skoro chcecie czegoś strasznego, posłuchajcie. Ale uprzedzam — to nie bajka. To prawda sprzed tylu lat, że tylko góry ją pamiętają.
Witek przełknął ślinę.
— Dawno temu, wśród gór wysokich jak niebo, było siedmiu braci. Byli czarownikami. Potężnymi, mądrymi, groźnymi. Kto chciał potomstwa — miał. Kto chciał deszczu — padał. Kto pragnął wygrać wojnę — zwyciężał. Za odpowiednią cenę.
Złoto, srebro, klejnoty… Ich groty lśniły od bogactwa. Ale wiecie, co rodzi chciwość? Wojnę.
I zaczęła się… między nimi. Jeden po drugim ginęli — zatruci, zadźgani, rozszarpani. Został tylko jeden. Najmłodszy. Najcichszy.
I ten ostatni brat został sam. W grocie, gdzie echo było jedynym, co odpowiadało. Sam z całym złotem świata.
I tam urodziła się w nim nienawiść. Nie do braci — bo ci już nie żyli. Do ludzi. Bo to oni przynosili złoto. Oni szeptali prośby. Oni rozbudzali pychę.
Z tej nienawiści stworzył potwory. Cienie, które mają ciało. Dłonie jak odnóża pająków — długie, lepkie. Poruszają się po ścianach bez dźwięku. Ale zostawiają pajęczynę mocną jak stal.
Bajarz spojrzał na Witka:
— Szukają dzieci. Zwłaszcza tych, które wychodzą nocą bez pozwolenia. Albo takich, które pyskują bajarzowi.
Witek zamarł. Jego dłoń chwyciła rękaw mamy. Nikt się nie zaśmiał.
— I co robią z tymi dziećmi? — zapytał ledwo słyszalnie.
Bajarz zniżył głos do szeptu:
— Owijają je. Nie od razu. Najpierw dźwięk… jakby ktoś drapał w drewno. Potem szept. A potem… — zawiesił głos — nic. Tylko cichy dźwięk sączonej krwi. Bo czarownik chce, by rodzice poczuli ten sam ból, który on poczuł.
Stodoła zamarła. Gdzieś pękła gałązka. Kilka par dziecięcych oczu rozszerzyło się.
A wtedy bajarz się uśmiechnął:
— Cisza nastała… a to znak, że czas kończyć. Tak powinny kończyć się opowieści — w sercu. Nie zapomnijcie wrzucić grosika do koszyka przy wyjściu. Za słowo zawsze należy zapłacić.
Niebo nad Eldereth było już czarne. W oddali odzywały się sowy. Iwen szedł między matką a ojcem, z głową pełną obrazów.
— Tato… — zapytał cicho. — A ta bajka o czarowniku… ona była prawdziwa?
Ojciec zerknął na niego z uśmiechem:
— Pamiętasz, co ci mówiłem? Bajki są przeważnie wymyślone. — Popatrzył w niebo. — A ta była bardzo wymyślona.
Matka pokręciła głową:
— Ale ta pierwsza, o królu i generale, podobała mi się bardziej.
— Bo była prawdziwsza — dodał ojciec.
I tak, wśród chłodnego powietrza, wrócili do domu.
Tej nocy Iwen długo nie mógł zasnąć.
Patrzył w sufit, gdzie cień belki przypominał koronę. Ale to nie były zwykłe myśli przed snem. Coś w nim drżało — jakby bajarz zostawił w jego głowie nasiono, które teraz kiełkowało.
Zamknął oczy i zobaczył generała. Nie takiego, jakiego opisał bajarz — ale swojego. Młodego, o oczach pełnych smutku, stojącego przed królem, który go zdradził. I nagle poczuł, jakby to była jego własna historia.
Przewrócił się na bok. Serce biło szybciej.
— Czy ja… — szepnął do poduszki — czy ja poszedłbym na wojnę, gdyby tata kazał mi iść tam, gdzie można zginąć?
I wtedy, w ciemności, usłyszał swój własny głos:
— Poszedłbym. Ale nie dla króla. Dla tego, co słuszne.
Te słowa zaskoczyły go. Nie wiedział, skąd się wzięły. Ale brzmiały prawdziwie. Jakby ktoś starszy mówił jego ustami.
Usiadł na łóżku. Przez okienko widział gwiazdy — zimne, dalekie, ale jakby bliższe niż wcześniej. Jakby po raz pierwszy je zauważył.
— Co się ze mną dzieje? — wyszeptał.
Nie wiedział, że to, co poczuł, nazywa się przeznaczeniem. Że niektóre historie nie są tylko opowieściami — ale przepowiedniami. A niektóre dzieci nie słuchają bajek — ale rozpoznają w nich siebie.
Położył się z powrotem, ale już nie był tym samym chłopcem. Coś w nim się obudziło. Coś, co będzie go prowadzić przez całe życie — nawet jeśli jeszcze długo nie zrozumie, co to jest.
Rozdział 2: Cisza przed krzykiem
Minęły lata. Iwen nie był już chłopcem.
Na jego dłoniach wyrosły sieci blizn i zrogowaceń, jakby ziemia chciała zostawić na nim swój znak. Jego ramiona znały ciężar pracy, a spojrzenie nosiło w sobie cień odpowiedzialności, która przychodzi wraz z ojcostwem. Był ojcem. Był mężem. I wciąż — synem.
Miał żonę, Milena — kobietę, która rzadko podnosiła głos, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by zamilkł nawet pies. Jej włosy miały barwę dojrzałego miodu, a oczy przypominały jezioro przed burzą — ciche, ale głębokie, czujne.
Ich syn, Bożydar, miał czternaście lata i był jak wiatr w południe — lekki, niespokojny, śmiejący się, zanim zdążył wymówić słowo. Jego radość odbijała się od ścian izby jak deszcz po dachu, a każdy kamyk w ogrodzie mógł być zamkiem albo smokiem. Gdy biegał, ziemia zdawała się czekać na jego stopy.
Tego wieczoru Iwen i jego ojciec, Karhen, kończyli prace wcześniej. Słońce leniwie chowało się za wzgórze. Skóra na ramionach piekła od słońca, ale nikt nie narzekał.
— Tato, słyszałeś o Wojciechu spod młyna? — zapytał Iwen, wycierając pot z czoła. — Wczoraj całą rodzinę zabrał i odszedł z wioski. Mówi, że na południe.
Karhen podniósł głowę znad sierpa, który ostrzył.
— I co z tego? Nie pierwszy, nie ostatni. Ludzie się przeprowadzają.
— Ale to już trzecia rodzina w tym miesiącu, tato. Wszyscy mówią to samo — że Furduklasi naciągają. Że zbliżają się do naszych ziem. Podobno głosy mówią, że nienawidzą nas za stracone ziemię za zdradę i, że wymordują każdego.
Karhen odłożył sierp i spojrzał na syna z irytacją.
— My się nigdzie nie wyprowadzamy. To są plotki, Iwen. Plotki i panika. — Machnął ręką. — A jak by mieli naszą wioskę zaatakować? Musieliby przejść przez lasy elfickie. Myślisz, że elfy by im pozwoliły?
Iwen pokręcił głową.
— Może górami poszli, tato. Przez przełęcze.
— Górami? Ha! — Karhen parsknął śmiechem. — Tam są krasnoludy, chłopie. Oni by nas pewnie poinformowali, że Furduklasi naciągają. A tym bardziej, że iść tamtędy z wojskiem to byłaby głupota — ciężka droga, wąskie ścieżki. Bez sensu.
Iwen westchnął i oparł się o rękojeść kosy.
— Już nieraz słyszałem na wsi takie plotki, że mają zaatakować. A elfy nikogo nie lubią — nie lubią nas i nie lubią Furduklasów, a przede wszystkim nie lubią ludzi. Robią interes tylko wtedy, gdy muszą. A krasnoludy… — zawiesił głos. — Kiedyś walczyli przeciwko im, ale wojna zrobiła swoje. Pewnie nie chcą się już wtrącać.
Karhen uderzył pięścią w blat drewnianego stołu, który stał przy szopie.
— Nie ma sensu nas atakować! — warknął. — I przestajemy o tym rozmawiać. A jak sąsiedzi się boją, to niech idą. My zostajemy. Ta ziemia to nasze dziedzictwo, Iwen. Twoje i Bożydara.
Syn skinął głową, ale niepokój wciąż mu dokuczał. Spojrzał w stronę lasu, jakby spodziewał się zobaczyć tam cienie zbrojnych wojowników.
— Może masz rację, tato — mruknął w końcu.
— Tato, patrz — rzucił Iwen, wskazując na bruzdy. — Bożydar dziś sam próbował podlewać grządki. Więcej wody miał na nogach niż w wiadrze.
— Kiedyś to ty tak lałeś wszystko po nogach. I kury uciekały — odpowiedział Karhen, zacierając ręce. — Dobrze widzieć, jak historia się powtarza, ale z lepszym śmiechem.
Zeszli z pola powoli, jakby każda chwila miała smakować ciszą. Gdy weszli do izby, Milena kroiła ser, mama iwena piekła chleb, a Bożydar w kącie układał kamyki w równe linie. Dla niego każdy był bohaterem. Albo smokiem. Albo wojownikiem, który pokonał ciemność.
Zjedli razem chleb, ser i ogórki z beczki. Proste jedzenie, ale wystarczające. Ciepło w środku i wokół — nie tylko z ognia, ale z obecności.
— Tato, pamiętasz tego bajarza sprzed lat?
— Tego, co Witek po nim trzy noce nie spał? Ha! A w dzień udawał, że nic się nie boi. — Karhen parsknął śmiechem. — I spał z nożem pod poduszką.
— Dobrze, a teraz pora iść spać Bożydar bo jak nie to przyjdą pająki z ciemnego lasu. — Z lekkim uśmiechem powiedział Iwen.
Bożydar podniósł głowę znad kamyków.
— A co to pająki?
— To stworzenia z lasu, które przychodzą do tych chłopców, co nie chcą spać. Ale tylko po to, by ich przestraszyć… a potem uciec szybciej, niż zdążą zawołać mamę.
— mruknął Iwen z błyskiem w oku.
Chłopiec natychmiast położył się na plecach i udawał, że chrapie. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Bożydar już śpi teraz nasza kolej — powiedział Iwen.
Noc przyszła miękko, bezszelestnie, jak matka poprawiająca kołdrę. Cienie w izbie były znajome. Sufit nie skrzypiał inaczej niż zwykle. Nic nie zapowiadało, że coś się zmienia.
Ale świt…
Świt nie przyniósł śpiewu ptaków. Nie pachniał mlekiem i dymem. Przyszedł cicho. Zimno.
Z czymś, co nie miało prawa nadejść.
Z cieniem w dolinie.
Z ciszą, która nie była snem, ale zapowiedzią końca.
Krzyki rozdarły spokojny świt jak rozgrzany nóż przez płótno.
Iwen zerwał się z posłania tak gwałtownie, że serce podskoczyło mu do gardła. Świat kołysał się przed oczami. Za oknem widział blask — ale to nie był blask świtu. To był blask płomieni pożerających wszystko, co kochał.
— Tato! — krzyknął Iwen.
Karhen już stał w drzwiach, z twarzą bladą jak kość. W jego oczach malowało się to samo przerażenie, które lodowato rozlewało się w piersi Iwena.
Wybiegli z chaty jednocześnie, boso, z sercami walącymi jak młoty kowalskie na święcie ognia. Już nie było czasu na myślenie. Tylko na przetrwanie.
I zobaczyli koniec świata.
Wioska umierała. Płomienie lizały dachy chat jak czerwone języki smoków. Dym walił się czarnymi kłębami między drzewa, a powietrze wypełnił smród spalenizny, krwi i strachu.
Wszędzie biegali żołnierze w czarnych zbrojach i czerwonymi pelerynami, a ich miecze błyszczały w świetle pożaru.
Iwen zobaczył pierwszą chorągiew — czarny kruk ze złotym okiem i dziobem skapującym krwią. Trzepotała nad grupą napastników niczym skrzydło śmierci.
— FURDUKLASI! — krzyknął ktoś przeraźliwym, panicznym głosem. — TO FURDUKLASI!
Słowo to przeszło przez wioskę jak dreszcz. Furduklasi — wojownicy z północy, o których szeptano przy ognisku. Demony, którzy mordowali bez skrupułów. Bestie które ktoś wypuścił z piekła. Potwory bez mózgu.
Iwen poczuł, jak kolana ugięły się pod nim. Zobaczył, jak grupa żołnierzy otacza chatę starego Władka. Starzec klęczał na progu, z rękami złożonymi do modlitwy, błagając o litość. Jeden z napastników podniósł topór i opuścił go na szyję. Głowa potoczyła się po ziemi jak dynia.
— Nie… nie… — jęczał Iwen, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła.
Karhen chwycił go za ramię żelaznym uściskiem.
— Broń! Teraz! — ryknął ojciec.
Iwen rzucił się do szopy, chwycił topór. Rękojeść była znajoma, ciepła od jego dłoni, ale teraz wydawała się obca. To nie było narzędzie do rąbania drewna. To była broń. Broń przeciwko śmierci.
Karhen wyciągnął stary miecz — zardzewiały, wyszczerbiony, ale wciąż żądny krwi.
— Mileno! — krzyknął Iwen w stronę chaty, głos drżał mu jak strzecha na wietrze.
— Bierzcie Bożydara! Uciekamy do rzeki! Do łodzi!
Usłyszał płacz Bożydara z wnętrza chaty. Jego mały syn płakał, nie rozumiejąc, dlaczego świat nagle stał się taki straszny.
Trzech żołnierzy już biegło w ich stronę. Pierwszego prowadził — wysoki, z brodą we krwi, z oczami martwymi jak u trupa. Za nim dwóch młodszych, z twarzami wykrzywionymi dzikim uśmiechem.
— Chodź, dziwko! — ryknął pierwszy, unosząc miecz. — Śmierć czeka.
Iwen nie zdążył pomyśleć. Instynkt kierował jego ciałem. Topór świsnął przez powietrze i wbił się w bok napastnika. Ostrze przeszło przez skórę, żebra, płuca. Potwór zakrzyknął, charknął krwią i padł.
Ale drugi już był przy Karhenie. Jego włócznia błysnęła jak węż. Grot przeszył ojca Iwena przez ramię. Karhen zakrzyknął z bólu, ale nie puścił miecza.
Pośród dymu i płomieni, na wzgórzu za płonącymi chatami, siedział na koniu jeździec, który wyglądał jak ucieleśnienie samej śmierci. Czarny rumak, potężny jak burza, stał nieruchomo, a jego oczy świeciły czerwienią w blasku pożarów.
Na koniu siedział człowiek — albo coś, co kiedyś było człowiekiem. Jego zbroja była czarna jak smoła z czerwonymi wstążkami. Na głowie nosił hełm ozdobiony piórami kruka, które kołysały się na wietrze jak skrzydła śmierci. Z jego ramion spływała czerwona płachta, która falowała mimo braku wiatru, jakby żyła własnym życiem.
To musiał być ich dowódca. Może generał. A może sam król Furduklasów.
Postać była nieruchoma jak pomnik, ale Iwen czuł, że obserwuje masakrę z zimną satysfakcją. Jego obecność zdawała się napawać żołnierzy jeszcze większą brutalnością.
I wtedy… przez ułamek sekundy… Iwenowi wydawało się, że widzi coś niemożliwego.
Spod czerwonej płachty, z boków postaci, wyrastały dodatkowe ręce. Mocne, umięśnione, okute w taką samą czarną zbroję jak reszta ciała. Stalowe rękawice błyszczały w świetle płomieni, a opancerzone palce poruszały się z precyzją doświadczonych wojowników. Poruszały się leniwie, jakby błogosławiły rzeź, jakby dyrygowały symfonią krzyków i śmierci.
Iwen zamrugał, próbując oczyścić wzrok zamglony dymem i przerażeniem. Gdy spojrzał ponownie, widział już tylko jeźdźca w czarnej zbroi, nieruchomego jak głaz.
Ale dreszcz, który przeszedł mu po kręgosłupie, pozostał. To nie był zwykły człowiek. To było coś więcej. Coś gorszego.
— Biegniemy! — ryknął Iwen. — TERAZ!
Z chaty wybiegły kobiety. Milena niosła Bożydara na rękach, matka Iwena trzymała sakwę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Ich twarze były blade jak śmierć, ale biegły.
Biegły wszyscy razem przez płonącą wioskę. Między dymem i krzykami, między płomieniami i ciałami sąsiadów.
— Nie patrz! — krzyknęła Milena zakrywając oczy Bożydara.
Rzeka była blisko. Ich mała łódź czekała przycumowana do pomostu. Mieli szansę. Jeszcze mieli szansę uciec.
Ale Furduklasi byli szybsi.
Grupa żołnierzy wyskoczyła zza drzew, blokując im drogę do rzeki. Sześciu wojowników, z mieczami, toporami i włóczniami, z krukiem na tarczach.
— Dokąd tak pędzicie? — zaśmiał się ich dowódca. — Przyjechaliśmy was odwiedzić!
Karhen stanął przed rodziną, z mieczem w dłoni, chociaż krew wciąż sączyła się z rany na ramieniu.
— Uciekajcie — szepnął. — Ja ich zatrzymam.
— Nie zostawię cię! — krzyknął Iwen.
— UCIEKAJ! — ryknął ojciec i rzucił się na żołnierzy.
Walczył jak lew. Stary miecz błyszczał w świetle pożaru, ścinał i parował ciosy. Jeden żołnierz padł, drugi. Ale było ich za wielu.
Włócznia przebiła Karhena przez plecy. Grot wyszedł z przodu, czerwony i mokry. Ojciec Iwena osunął się na kolana, ale wciąż próbował walczyć.
— mężu! — krzyknęła matka Iwena i rzuciła się do niego.
Miecz żołnierza przeciął jej gardło. Padła obok męża, z ręką wyciągniętą w jego stronę.
— MAMA! — wrzasnął Iwen, rzucając się z toporem na zabójców rodziców.
Pierwsze uderzenie rozłupało czaszkę jednego żołnierza. Drugi topór ścinał rękę drugiemu. Trzeci przeciął w pół. Szał ogarnął Iwena całkowicie.
Ale jeden z Furduklasów przemknął obok walki.
Chwycił Milenę za włosy, wyrwał jej z rąk Bożydara. Dziecko krzyczało, wyciągało rączki do matki.
— Mama! Mama! — płakał chłopiec.
Żołnierz położył nóż na gardle Mileny.
— Zostaw topór, chłopie, albo twoja żona umrze — warknął.
Iwen zatrzymał się, z toporem unieszczonym do ciosu. Patrzył w przerażone oczy żony, słuchał płaczu syna.
— Puść ich — wyszeptał. — Błagam…
Żołnierz uśmiechnął się.
— Może później.
I przesunął nożem po gardle Mileny.
Krew trysnęła na jej suknię koloru lnu. Opadła na kolana, wciąż patrząc na Iwena, wciąż próbując coś powiedzieć. Potem padła.
— NIE! — krzyknął Iwen, rzucając się naprzód.
Ale było za późno. Żołnierz już chwycił Bożydara i cofał się w stronę lasu.
— Papa! — krzyczał żołnierz. — Papa!
Dwóch innych żołnierzy zablokowało Iwenowi drogę. Ich miecze błysnęły w świetle płomieni.
Iwen próbował parować ale żołnierze byli młodzi, szybsi, lepiej wyszkoleni.
Pierwszy miecz przeciął mu palce prawej ręki. Odpadły na ziemię, czerwone i bezwładne. Ból był tak ostry, że zakrzyknął.
Drugi uderzył go w twarz, rozbił nos, złamał szczenkę, rozerwał policzek.
Iwen zatoczył się, stracił równowagę i runął w dół brzegu.
Woda rzeki pochłonęła go bez litości. Wciągnęła na dno, jakby sama chciała go ukryć przed okrucieństwem świata.
Ostatnim dźwiękiem, jaki słyszał, był płacz Bożydara, coraz słabszy, coraz dalszy.
Potem była tylko ciemność. I zimno. I cisza.
Ale jego syn żył. Gdzieś tam, w rękach Furduklasów, żył jego mały Bożydar.
To była jedyna myśl, która nie pozwalała mu umrzeć w lodowatej wodzie.
Jedyna nadzieja w świecie, który właśnie się skończył.
Iwen próbował wypłynąć, ale nurt już go chwycił. Ciągnął go, wsysał głębiej, jakby chciał go zabrać na samo dno świata.
Topór wciąż miał w dłoni, ale był teraz ciężarem. Dłoń pulsowała od cięcia, a jego klatka piersiowa zdawała się zgnieciona bólem.
Próbował łapać powietrze, wynurzyć się, ale każdy ruch był jak walka z żelazem. Woda wdzierała się do ust, do nosa, do oczu. Nie widział brzegu. Nie wiedział już, gdzie jest góra, a gdzie dół.
W sercu miał tylko jeden obraz — Bożydar, krzyczący jego imię, wyciągający małe rączki, znikający w oddali. To nie powinno się tak skończyć. To nie miało prawa się wydarzyć.
— Nie… — wycharczał przez zaciśnięte gardło, ale woda zalała mu usta.
Ból rozlał się w nim jak ogień.
Ból ciała. Ból duszy. Ból wszystkiego, co kiedyś kochał i co stracił w ciągu jednej godziny. Każdy uderzający nurt był jak cios. Każda kropla jak wspomnienie. Gdyby mógł krzyczeć pod wodą, rozerwałby rzekę na pół.
Ale nie mógł.
Płynął.
Albo był niesiony.
Nie wiedział już.
Świat gasł.
Obrazy rozmywały się jak liście w wodzie. Twarze… twarze rodziny mieszały się z bąblami tlenu. Karhen, Gabriela, Milena, Bożydar…
Zimno było wszędzie.
Jego powieki drżały.
Jego serce zwalniało.
Ostatnią myślą było imię syna, wypowiedziane bezgłośnie, jak modlitwa. Jak przysięga. Jak obietnica, której jeszcze nie złożył — a którą jego ciało zapisało krwią i bólem.
Potem przyszła ciemność.
Cisza. Głęboka, lepka, nieubłagana.
Iwen odpłynął, ciągnięty przez wodę i przez los, który właśnie na nowo pisał jego przeznaczenie.
Nie było światła.
Nie było czasu.
Tylko ciemność i jakieś odległe brzmienia, które przypominały bicie serca — ale nie jego własnego. Jakby rzeka miała własny puls i nie chciała go oddać.
Rozdział 3: Magiczna kobiet
Iwen zaczął się trząść, chociaż nie czuł ciała. Dźwięki zbliżały się — wzory słów, które przecinały mu skronie, jakby ktoś wypowiadał zaklęcia.
Wtedy jedno oko — lewe — zdołało się otworzyć. Na ułamek sekundy.
Zobaczył kobietę.
Pochylona nad nim, związała włosy. Czoło miała pomarszczone, a oczy świeciły jak srebro. Coś mieszała, coś nacierała na jego ramię, na ranę, która znów zaczęła piec.
Jej usta szeptały coś, co nie było modlitwą.
Ręce drżały. W tle płonął ogień. Na ścianach tańczyły cienie. Zioła wisiały pod sufitem.
Iwen chciał coś powiedzieć, ale gardło miał zamknięte jak wieko trumny. Tylko jęknął. Kobieta spojrzała na niego. Przez ułamek chwili ich spojrzenia się spotkały.
A potem…
Ból.
Nagle, gwałtownie. Zalał go falą. W brzuchu, w głowie, w ręce, w sercu.
Ból, który nie miał końca.
Ból. Ból. Ból. Ból.
Krzyczał w środku, ale nie było słychać krzyku.
Iwen zemdlał.
Upadł z powrotem w ciemność. Tym razem bez marzeń. Bez obrazów. Tylko z pustką i cieniem obcego głosu w pamięci.
Iwen przebudził się teraz naprawdę.
Nie był to sen. Nie było już rzeki, mroku ani głosów z innego świata. Była izba. Ciepło ognia. Zapach dymu, ziół, czegoś obcego. Był ból — głęboki, ciężki, rozlany wszędzie.
Uniósł głowę. Powoli. Każdy mięsień drżał, jakby miał się rozsypać.
W półcieniu dostrzegł postać — kobietę o mocnych dłoniach i twarzy, którą czas ukształtował jak skałę. Cicho krzątała się przy ogniu.
— Widziałem cię… tam… przy mnie… — wychrypiał. — Ty… ty mi pomogłaś…
Druidka spojrzała na niego. Kiwnęła głową.
— Pomogłaś mi… — powtórzył słabo.
Znów skinienie. Ciche. Pewne. Bez słów.
— Dziękuję… ale… czemu? Czemu to zrobiłaś?
Uśmiechnęła się lekko — bez ciepła, ale nie bez znaczenia.
— Jestem druidką. Zawsze pomagam. To dla mnie… przyjemność. — Zawahała się. — A może po prostu powinność.
Iwen opadł na posłanie. Westchnął ciężko.
— Boli mnie wszystko… — mruknął. — Jakby ktoś rozrywał mnie od środka…
Druidka uśmiechnęła się kątem ust.
— Leczyć umiem. Ale z bólem… cóż. — Spojrzała na niego z ukosa. — Na to mam tylko jedno: miód piwny albo dobre wino.
Zamilkła na chwilę.
— Ale ty, chłopie, z twoimi ranami… nie licz na to.
Iwen skrzywił się. Uśmiech nie wyszedł — zamiast tego tylko jęk.
Spojrzał na rękę. Zawinięta w liście, przesiąknięte jakimś wywarem. Poruszył nią lekko. Palce się nie odezwały.
— Nie czuję palców… — wyszeptał z przestrachem, jakby dopiero teraz to zrozumiał.
Druidka podeszła, spojrzała mu prosto w twarz.
— Bo już ich nie masz — powiedziała spokojnie, ale bez owijania w bawełnę.
Na chwilę zapadło milczenie.
Twarz Iwena zastygła. Tylko oczy — jakby zgasły na moment. Nic nie powiedział. Ale w środku coś się zatrzymało.
— Zostaliśmy napadnięci… przez Furduklasów… Widziałem ich standar czarny kruk z złotym okiem i dziobem od krwi — powiedział w końcu, jakby każde słowo ważyło jak kamień. — Moja rodzina… żona, ojciec… matka.. wszyscy zginęli. A mój syn… Bożydar… porwali go. Nie wiem, czy potem go zabili, czy… czy może jeszcze żyje. Tyle trupów… tyle radości mieli w zabijaniu…
Druidka spojrzała w ogień. Przez chwilę jej dłonie zamarły, jakby słowa Iwena dotknęły czegoś głębiej, niż chciała pokazać.
— Widziałam dym nad doliną. Wysoki, ciężki. Czułam, że coś się stało. Myślałam, że może zbóje… albo najemnicy.
Zamilkła.
Cisza znowu opadła na izbę — nie ta spokojna, domowa. To była cisza, w której rodzi się wojna.
— Jeśli to naprawdę byli Furduklasowie… to znaczy, że nie był to przypadek. To wygląda na początek wojny ale dlaczego?
Iwen spojrzał na nią nieufnie. Usta miał ściśnięte, spojrzenie twarde.
— Mam jednak coś — dodała — coś… co może być dla ciebie dobrą wiadomością. Pośród tych wszystkich złych.
Spojrzał na nią z półuśmiechem bólu i niedowierzania.
— Jaka to niby dobra wiadomość?
Druidka zbliżyła się. Głos miała cichy, ale wyraźny. Mówiła, jakby odmierzała każde słowo z osobna.
— Jeśli naprawdę mówisz, że to byli Furduklasowie… i że nieśli sztandar z czarnym krukiem, złotym okiem i dziobem umazanym krwią, to znaczy jedno.
Zamilkła.
— Z tego, co wiem… oni nie zabijają dzieci.
Iwen drgnął.
W spojrzeniu Iwena, mimo bólu i zmęczenia, pojawiła się iskra. Nie płomień. Jeszcze nie.
Ale coś się zapaliło.
Nie odpowiedział. Nie musiał.
Ogień w palenisku syczał cicho. Wokół nich nie było już żadnych słów. Tylko oddechy. Tylko myśli. Tylko rany.
Po dłuższej chwili ciszy Iwen poruszył się na posłaniu i spojrzał w stronę kobiety.
— Powiedz mi… czy tu jesteśmy bezpieczni? Naprawdę?
Druidka nie odwróciła się od ognia.
— Tak. Nawet lisy tu nie zaglądają. — Dorzuciła suche drewno do płomieni. — Jesteśmy na uboczu. W miejscu, gdzie nie prowadzi żadna droga. Tylko głupiec albo ślepy by tu zbłądził. Wędrowiec tędy nie przechodzi.
— Gdybyś nie wpadł do rzeki… nigdy bym cię nie znalazła. A ty — nie przeżyłbyś.
Iwen pokiwał głową. Jego oczy były jak wygasły ogień — ciemne, głębokie, ale gotowe zapłonąć.
Po chwili odezwał się znów, powoli, jakby badał słowa, zanim je wypuści.
— Widziałem coś… w wiosce. Nie wiem, czy to przez ból… czy przez wodę, czy przez strach. Ale pamiętam.
Druidka przestała mieszać w garnku. Spojrzała na niego. Milczała.
— To był nie tylko żołnierz… — kontynuował Iwen. — Prędzej… potwór.
W jego głosie pojawiła się drżąca nuta. Nie strachu. Nie. Szacunku. Grozy.
— Miał oczy. Czerwone. Ale nie przekrwione, nie chore. One… paliły się. W środku. Jakby ktoś rozpalił w nich ogień, który nigdy nie gaśnie. Jechał na czarnym koniu. Wielkim. Głowa zwierzęcia sięgała powyżej bram. Sam był jak posąg. Wysoki. Ramiona jak u Waligóry, dłonie jakby drewno rąbał całe życie. Widziałem go tylko przez moment… ale pamiętam go do dziś. I pewnie długo nie zapomnę.
Druidka nie odpowiedziała.
Tylko spojrzenie jej stwardniało. Ciało zesztywniało.
Nie odezwała się ani słowem.
Wstała. Cicho. Powoli.
Przez ułamek sekundy Iwen mógłby przysiąc, że zobaczył cień w jej oku — cień niepokoju.
Bez słowa odsunęła skórzaną zasłonę. Powietrze nocne uderzyło do środka, pachnąc mokrą korą, igliwiem i odległą wilgocią.
Wyszła z domu.
Jak ktoś, kto usłyszał imię, którego nie powinien słyszeć.
Jak ktoś, kto czuje, że cień, który go dotknął… może powrócić.
Iwen został sam.
Ogień nadal płonął. Ale już nie ogrzewał tak samo.
W powietrzu coś się zmieniło.
Iwen długo siedział w milczeniu. Ogień w izbie powoli przygasał, a cienie na ścianach tańczyły coraz wolniej. W końcu wstał i, kulejąc lekko, wyszedł na zewnątrz.
Noc była chłodna i cicha. Niebo zasnute ciężkimi chmurami nie dawało gwiazd. Las wydawał się wstrzymywać oddech.
Kilka kroków dalej, przy kamiennym kręgu, klęczała druidka. Mieszała nerwowo coś w drewnianej misie, jakby każde poruszenie dłonią miało znaczenie, jakby walczyła z czymś, czego nie dało się zobaczyć.
Iwen podszedł wolno i usiadł na omszonym kamieniu. Patrzył na nią długo.
— Czyli miałem rację. — Jego głos był niski, zmęczony. — Nie myliłem się.
Druidka nie odpowiedziała. Mieszała coraz szybciej. Ruchy stawały się nieskładne, chaotyczne. W końcu cisnęła miskę o ziemię. Zioła i ciecz rozbryzgnęły się w trawie.
Spojrzała na niego. Jej oczy były rozszerzone. Oddychała szybciej.
— Nie wierzyłam… — wyszeptała — że to kiedyś się stanie.
Iwen zmarszczył brwi.
— Co?
— Że wróci. Że naprawdę istnieje.
— Kto wrócił? — zapytał natychmiast, czując, jak z serca spływa mu zimny pot. — Kto?
Druidka nie odpowiadała. Tylko patrzyła. Milczenie między nimi stawało się cięższe niż powietrze.
— Powiedz mi — nalegał Iwen. — Muszę wiedzieć.
Druidka zamknęła oczy. Przez długą chwilę wyglądała, jakby walczyła z czymś w sobie. W końcu otworzyła je i spojrzała na niego.
— To był potwór z mojego dzieciństwa — powiedziała cicho, jej głos drżał lekko. — Myślałam, że to tylko koszmar. Że nigdy się nie powtórzy.
Usiadła ciężko na trawie, jakby wspomnienia przygniotły ją do ziemi.
— Miałam… może dziewięć lat. Mieszkałam w wiosce nad rzeką, podobnej do twojej. Pewnego dnia przyszli żołnierze — czarni jak smoła, w zbrojach, które pochłaniały światło. A na czele… — zawahała się. — On.
Jej dłonie zacisnęły się na sukni.
— Widziałam, jak z czerwonej peleryny wychodziły ręce — długie, silne. Widziałam jego oczy… paliły się tym samym ogniem, który ty opisałeś. Pamiętam krzyk mamy, jak upadła na kolana. Pamiętam, jak tata próbował nas bronić…
Głos jej się załamał.
— Potem ciemność. Obudziłam się w wozie. Były tam same dzieci — może dwadzieścioro. Nie było już mam i tatów. Tylko my. Przerażone, płaczące.
Iwen słuchał z zapartym tchem.
— Jechaliśmy dni. Noce. Nie wiem gdzie. Ale podczas jednego postoju… udało mi się uciec. Tylko mi. Pozostałe dzieci…
Nie dokończyła. Nie musiała.
— Myślałam, że to koniec. Że go już nigdy nie zobaczę. Ale kiedy opisałeś tego jeźdźca… te oczy… te ręce… wiedziałam, że to on. To potwór miesza ludzia
Cisza spadła między nich jak ciężki płaszcz.
— Myślałam, że to koniec. Że go już nigdy nie zobaczę. Ale kiedy opisałeś tego jeźdźca… te oczy… te ręce… wiedziałam, że to on. Że wrócił.
Cisza spadła między nich jak ciężki płaszcz.
Iwen wstał powoli z kamienia. Podszedł do druidki i bez słowa objął ją ramionami. Nie powiedział nic. Nie musiał. Jej ciało drżało lekko, jakby wszystkie te lata ukrywania bólu nagle się na nią zwalały.
Stali tak przez długą chwilę. Tylko wiatr szumiał w koronach drzew.
W końcu Iwen odezwał się cicho, nie puszczając jej:
— Czy dlatego chowasz się teraz w lesie?
Druidka skinęła głową, nie podnosząc wzroku.
— Tak — wyszeptała. — Każdy dzień… każdy dzień się boję, że wrócą. Że mnie znajdą. Że znów zobaczę te oczy.
Iwen delikatnie odsunął się od niej, położył dłoń na jej ramieniu i spojrzał jej prosto w twarz.
— Zabije go — powiedział spokojnie, ale w jego głosie była stal. — Za to, co ci zrobił. I za to, co mi zrobił.
Druidka spojrzała na niego. W jej oczach błyszczały łzy, ale także coś innego. Ulga. Jakby po raz pierwszy od lat ktoś ją zrozumiał.
Wiatr poruszył liśćmi na skraju lasu. Ale to nie wiatr był najgłośniejszy. To myśli druidki szumiały mocniej.
W końcu Iwen odezwał się znów — cicho, jakby mówił bardziej do siebie:
— Jeśli to prawda… to może… bajarz kiedyś mówił o kimś takim. O czarowniku może on mi pomoże z tym potworem.
Druidka drgnęła. Jej twarz, dotąd napięta, jakby zamarła.
Iwen spojrzał na nią z niepokojem, dostrzegając nagłą zmianę w jej postawie.
— Co się stało? — zapytał cicho, przyglądając się jej bladej twarzy.
Druidka zachwiała się lekko, opierając dłoń o pień najbliższego drzewa.
— Słabo mi… muszę się położyć — wyszeptała, jej głos był ledwo słyszalny.
Bez słowa ruszyli w stronę chałupy. Każde z nich skierowało się do swojego posłania, choć ciężko było nazwać te skromne sienniki prawdziwymi łóżkami. Druidka opadła na swoje z cichym westchnieniem, a Iwen ułożył się na drugim końcu izby.
Cisza wypełniła przestrzeń między nimi, ale sen nie przychodził. Iwen wpatrywał się w ciemny sufit, jego myśli krążyły wokół słów o czarowniku — czy naprawdę taki ktoś istnieje, a jeśli tak, to gdzie go szukać?
Poranek był łagodny, ale dla Iwena nie istniała już łagodność. Obudził się wcześnie, zmęczony snem. Noc przyniosła mu obrazy, których nie chciał. Widok syna, żony padającej na kolana, krzyku matki, którego nie było słychać, tylko widać szeroko otwarte usta i oczy pełne trwogi.
W oczach Iwena zbierały się łzy. Płakał cicho, trzymając dłonią brzuch, jakby tam właśnie bolało najbardziej.
Wstał z posłania i wyszedł na zewnątrz.
Nad glinianą misą z wodą nachylił się, szukając swojego odbicia. Ale to, co zobaczył, przeraziło go bardziej niż nocne obrazy.
Blizna — długa, nierówna, przecięła mu twarz jak piętno. A gdy spojrzał na dłoń…
Został mu tylko kciuk. Pozostałe palce zniknęły. Skóra była napięta, świeża, zaschnięta w nowej formie. Stał długo. Nie poruszał się. Dopiero po długiej chwili wrócił do środka, ciężko oddychając.
W izbie unosił się zapach kaszy i królika.
Druidka siedziała przy palenisku, wolno mieszała potrawę, nie odwracając się, gdy wszedł.
— Siadaj. Jeszcze ciepłe.
Usiadł. Jadł w milczeniu. Zbyt zmęczony, by podziękować, ale po kilku kęsach odłożył drewnianą łyżkę i powiedział:
— Dziękuję. Za uratowanie życia.
Druidka wzruszyła ramionami.
— Miałam czas. I zioła.
— Ale mogłaś mnie zostawić. Albo odesłać gdzieś do ludzi. Czemu tu mieszkasz? Czemu nie leczysz w wioskach? W mieście?
Druidka roześmiała się krótko.
— W miastach? — spojrzała na niego. — Tam są lekarze. Ubrani w białe ubrania. Pięknie mówią. Pięknie kłamią. I każą płacić więcej, niż masz. I czasem ci pomogą. Czasem nie.
Wzruszyła ramionami.
— A teraz wyobraź sobie, że ja bym leczyła tak jak tutaj. Za kromkę chleba, za jajko, za coś, co masz. Za uśmiech. Wiesz, co by się stało?
— Co?
— Nazwaliby mnie wiedźmą. A potem podpalili. Albo zepchnęli z urwiska.
Iwen milczał. Druidka mówiła dalej, z prostotą.
— A tak? Mam ogródek. Mam ciszę. Mam spokój. I raz na jakiś czas znajdę w rzece człowieka, którego warto uratować.
Zawahał się.
— Widziałem wczoraj w nocy… — powiedział powoli. — We śnie… Znowu widziałem syna. I… i ten bajarz… kiedyś opowiadał o czarowniku w górach. To była tylko bajka, ale ty mówiłaś…
Zamilkł na chwilę.
— Kim on jest? Ten czarownik? Jak się nazywa?
Druidka przestała mieszać.
Nie spojrzała na niego. Nie odpowiedziała.
— Ale ja muszę wiedzieć. Muszę tam pójść. Muszę znaleźć mojego syna. A jeśli ten czarownik naprawdę istnieje…
— ...to sam cię znajdzie — przerwała mu.
Potem sięgnęła po garnek, dolała wody, jakby to była najważniejsza rzecz pod słońcem. I powiedziała cicho, jakby do siebie:
— Nie wszystko da się wypowiedzieć na głos. Niektóre imiona lepiej zostawić w spokoju.
Iwen nic już nie powiedział.
Po śniadaniu nastała cisza. Iwen patrzył na ogień, a druidka siedziała przy oknie, przebierając suszone zioła. Jej dłonie poruszały się mechanicznie, ale wzrok błądził gdzieś daleko.
— Mogę cię o coś zapytać? — odezwał się w końcu Iwen.
Druidka spojrzała na niego.
— Pytaj.
— Znasz tego czarodzieja, prawda?
— Tak — powiedziała cicho. — Znam go.
Iwen pochylił się do przodu.
— Kim on jest? Jak się nazywa?
— Nazywa się… — zawahała się, jakby samo wypowiedzenie imienia mogło coś zmienić. — Nazywa się Wielibor. Ale ja… ja nazywam go różnie. Czasem Mistrzem Gór. Czasem Władcą Mgieł. Albo po prostu… Tym, Którego Nie Ma.
— Dlaczego tak?
Druidka wstała i podeszła do okna. Długo patrzyła na las, zanim odpowiedziała.
— Bo znika. Pojawia się, kiedy chce. Znika, kiedy chce. Nikt nie wie, gdzie naprawdę mieszka. Czy w górach, czy w dolinach, czy może w miejscach, które istnieją tylko dla niego.
— A ty… skąd go znasz?
Cisza, która zapadła, była ciężka jak kamień. Druidka oparta o framugę okna wyglądała nagle bardzo mała, bardzo samotna.
— To on mnie uratował — wyszeptała. — Tamtej nocy, kiedy uciekałam z wozu. Kiedy byłam dzieckiem. Błąkałam się po lesie przez dni. Była zima. Umierałam z głodu i zimna. I wtedy… pojawił się.
Odwróciła się do Iwena.
— Był jak duch. Wysoki, w szarym płaszczu. Twarz miał zakrytą kapturem, ale widziałam jego oczy. Błękitne jak lód, ale ciepłe. Bardzo ciepłe. Wziął mnie na ręce i… przeniosł do ciepłego miejsca. Nakarmił. Ogrzał. A potem… zniknął.
— I nie widziałaś go więcej?
— Widziałam. Raz. Po latach. Gdy miałam może dwadzieścia lat. Leczyłam chorego dzieciaka w wiosce nad rzeką. Było źle. Bardzo źle. Gorączka nie chciała ustąpić. I nagle… pojawił się. Jak gdyby nigdy nie było tych lat między nami. Pomógł mi. Uratowaliśmy chłopca.
Jej głos stał się jeszcze cichszy.
— A potem znów zniknął. Ale przed odejściem powiedział mi coś, czego nigdy nie zapomnę.
— Co?
— Że pewnego dnia spotkam kogoś, kto będzie go szukał. I że wtedy będę wiedziała, co robić.
Iwen poczuł, jak serce bije mu szybciej.
— Myślisz, że… że to ja jestem tym kimś?
Druidka skinęła głową.
— Jestem tego pewna. Twoja historia, twój syn, ten potwór… wszystko się zgadza. Wielibor czekał na ciebie, Iwen. Może od lat.
— Ale dlaczego? Co ma wspólnego z moim synem?
— Nie wiem — przyznała szczerze. — Ale wiem jedno. Jeśli ktoś może ci pomóc odnaleźć Bożydara i pokonać tego czerwonookiego potwora, to tylko on.
Iwen wstał i podszedł do niej.
— Zabierzesz mnie do niego?
Druidka pokręciła głową.
— Nie mogę. To nie tak działa. Do Wielibora nie prowadzi się nikogo. Każdy musi go znaleźć sam. To część… próby.
— Jakiej próby?
— Sprawdzenia, czy naprawdę jesteś gotowy. Czy naprawdę tego chcesz. Czy podołasz temu, co cię czeka.
Iwen zacisnął szczękę.
— Jestem gotowy.
— Myślisz, że jesteś — poprawiła go łagodnie. — Ale dopiero droga ci to udowodni.
— Ale jak mam go znaleźć? — zapytał z frustracją. — Nie wiem nawet, gdzie szukać.
Druidka spojrzała na amulet w jego dłoni.
— Nie wiem, gdzie dokładnie mieszka. Ale dostałam od niego amulet i mam dać temu który go szuka. — on ci pokaże drogę.
— Jak?
— Kiedy będziesz gotowy, poczujesz ciepło. Lub chłód. Albo lekkie pulsowanie. Zaufaj temu uczuciu. Ono poprowadzi cię tam, gdzie trzeba. — Zawahała się. — Wiem tylko tyle, że musisz iść na północ, w góry. Reszty nauczy cię amulet.
Iwen spojrzał na przedmiot w swojej dłoni z mieszanką nadziei i niepewności.
— To wszystko?
— To wszystko, czego potrzebujesz. Wielibor znajdzie się z tobą, gdy uzna, że nadszedł czas. A jeśli nie… to znaczy, że jeszcze nie jesteś gotowy albo nie ciebie szuka…
Podeszła do starej skrzyni w kącie chałupy i wyjęła z niej coś owiniętego w ciemną tkaninę. Gdy ją rozłożyła, Iwen zobaczył niewielki, srebrny amulet w kształcie wilczego kła.
— To dostałam od niego. Wtedy, gdy byłam dzieckiem. Powiedział, że pewnego dnia przekażę go komuś, kto będzie go potrzebował.
Podała mu amulet. Był ciepły w dotyku, jakby miał własne życie.
Iwen zacisnął palce na amulecie. Poczuł dziwną pewność, jakby coś w nim się uspokajało.
Tej nocy Iwen prawie nie spał. Leżał na posłaniu, ściskając amulet i myśląc o tym, co go czeka. O synu, o zemście, o czarowniku, który może być jego jedyną nadzieją.
A druidka siedziała przy dogasającym ogniu i szeptała modlitwy do starych bogów, prosząc, żeby ten mężczyzna, którego uratowała, odnalazł to, czego szuka.
I żeby przeżył to, co go czeka.
Nad ranem druidka obudziła się pierwsza. Kiedy zobaczyła, że Iwen też nie śpi, usiadła przy dogasającym ogniu.
— Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? — zapytała cicho.
Iwen skinął głową, ściskając amulet.
— Muszę. To moja jedyna szansa.
Druidka kiwnęła głową ze zrozumieniem i wyjęła zawiniątko z chlebem i suszoną kiełbasą.
— Weź to. Idź na północ, w góry. Zaufaj amuletowi — on cię poprowadzi. Chleb z ziołami dobrze ci zrobi. I kawałek mięsa. Nie jest dużo, ale wystarczy, jeśli będziesz ostrożny.
Obok leżał bukłak z wodą. Zarzucił ją przez ramię, gotowy do drogi. Gdy sięgał po pakunek, kobieta podała mu jeszcze coś — duży nóż z runicznym grawerunkiem na rękojeści.
— Oby ci się nie przydał — rzekła poważnie, patrząc mu prosto w oczy.
Nie odpowiedział, tylko nagle objął ją mocno. Przycisnął ją do siebie tak, jakby nie chciał jej wypuścić. Był to uścisk prosty, prawdziwy, pełen tego, czego nie potrafił nazwać — wdzięczności, żalu, może czegoś więcej.
Trwali tak chwilę, w ciszy. Potem ona odezwała się cicho, niemal szeptem:
— Kiedy to wszystko się skończy… wróć do mnie. Proszę.
Te słowa sprawiły, że serce Iwena zadrżało. Usłyszał w nich coś więcej niż zwykłą prośbę — nadzieję, ciche pragnienie, które nie potrzebowało wyjaśnień. Nie umiał odpowiedzieć. Skinął tylko głową, raz jeszcze spojrzał jej w oczy i ruszył w drogę.
Szedł przez zroszoną ścieżkę, nie oglądając się za siebie. Nie wiedział, co go czeka, ale czuł ciężar pożegnania.
I wtedy usłyszał za plecami jej głos, donośny i czysty jak górski strumień:
— Mam na imię Mirażda!
Zatrzymał się. Odwrócił. Stała przed chatą, promienna w świetle poranka. Jej włosy falowały na wietrze, a spojrzenie było pewne.
— Mirażda… — powtórzył, jakby smakował to imię po raz pierwszy.
Pomachał jej.
— Do zobaczenia, Mirażdo! — zawołał i ruszył dalej, nie zdając sobie sprawy, że to imię zostanie z nim na długo. Jak echo, jak obietnic.
Rozdział 4: Początek drogi
Poranek był cichy. Nawet ptaki jakby jeszcze spały, a wiatr jedynie muskał gałęzie, zostawiając za sobą lekkie drżenie. Nie słyszał nic poza własnymi krokami. I własnymi myślami.
„Mirażda…” — powtórzył w myślach jej imię, jakby chciał je zatrzymać w sobie na dłużej. Brzmiało inaczej niż wszystkie inne imiona, jakie znał. Jak zaklęcie, jak obietnica. Jak coś, co powinno się szeptać przy ognisku w najciemniejszą noc.
Czuł w sercu jej dotyk, ciepły i pewny, jakby znała go od lat. I ten uśmiech, którym go obdarzyła, zanim zniknął między drzewami. Jakby chciała go zatrzymać. Jakby nie chciała, by odchodził sam.
„Czemu nie odpowiedziałem? Dlaczego nie potrafię już mówić o tym, co czuję?” „Bo może nie ma już słów, które coś znaczą. Może wszystko, co miałem w sercu, spłonęło razem z tamtym domem…”
Obraz jego żony pojawił się nagle, jak cień, który nie potrzebuje światła. Widział jej włosy, splecione w pośpiechu, jej zmęczoną twarz, gdy próbowała uciszyć płaczące dziecko. A potem ciszę. Nienaturalną. Przerażającą.
„Zostawiłem ich. Na chwilę. Tylko na chwilę. A może… za długo.”
Szepnął coś bezgłośnie do siebie, ale nawet on sam nie zrozumiał tych słów. Nie były modlitwą. Raczej błaganiem, którego nikt już nie słucha.
„Mirażda nie wie, kim jestem. Nie zna mnie takiego. Zna tylko tę wersję, którą noszę jak maskę — mężczyznę, który wciąż idzie, bo nie potrafi przestać.” „Ale może… może na chwilę chciałem uwierzyć, że to nie tylko maska. Że coś jeszcze zostało.”
Zacisnął palce na rękojeści noża, który dała mu na drogę. „Oby ci się nie przydał.” Jej słowa brzmiały w nim jak echo — łagodne, ale stanowcze.
Szedł dalej, głową zatopiony w myślach. Czas rozciągnął się jak mgła. Nie czuł zmęczenia. Nie zauważał otoczenia. Las mijał go jak sen, a on sam był tylko cieniem poruszającym się wśród drzew.
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy zorientował się, że pojawiła się droga i rozwidla.
Spojrzał przed siebie, potem na boki.
Trzy ścieżki. Jedna w prawo — prowadząca w mrok, gęsto porośnięta. Druga — w lewo, kamienista, prowadząca ku niższym, skalistym partiom. I trzecia — niemal niewidoczna, ukryta pod krzakami, prosto przed siebie.
Westchnął. Spojrzał raz jeszcze za siebie, choć dobrze wiedział, że nie ma już powrotu. „Wracam tylko, gdy skończę to, co muszę. Jeśli wrócę.”
Ruszył przed siebie, w gęstwinę. Tam, gdzie szedł, droga była cienka jak nitka. Ale przecież wszystko, co ważne, zawsze zaczyna się od rzeczy ledwie widocznych.
Gałęzie smagały Iwena po ramionach, a osty chwytały za nogawki spodni. Ale nie zatrzymywał się. Szedł naprzód, krok po kroku, wytrwale. Każdy metr lasu wchłaniał go coraz głębiej.
Powietrze było chłodne, świeże. Pachniało mokrą korą, mchem i czymś, co przypominało ziele świętojańskie — gorzkim, ale ożywczym. W pewnej chwili pod jego stopami zaczęły pojawiać się kamienie — najpierw luźne, porozrzucane, potem ułożone jakby specjalnie. Ścieżka z kamieni. Stara. Zapomniana. Ale wciąż tam była.
Iwen poprawił torbę na ramieniu i szedł dalej, czując jak amulet lekko wibruje. Kamienie były wilgotne, śliskie. Wymagały skupienia. Noga mogła się łatwo omsknąć, a przecież droga biegła coraz wyżej. W górę.
Las powoli rzedniał. Znikały krzewy, znikali śpiewający ptacy. Ziemia stała się suchsza, chłodniejsza, powietrze ostrzejsze. Nagle ścieżka się przerwała, a przed nim wyrósł niewielki drewniany pomost. Po jednej stronie zarośnięty był mchem i bluszczem, po drugiej — otwierał się na pustkę.
Iwen przeszedł ostrożnie. Belki skrzypiały cicho pod jego ciężarem, ale trzymały się mocno. Kiedy znalazł się po drugiej stronie, serce zabiło mu szybciej — nie ze strachu, ale z zachwytu.
Przed nim rozciągała się panorama, jakiej nigdy nie widział.
W dali, pośród mgieł i porannych chmur, wznosiła się samotna góra. Jej zbocza były strome, kamienne, niemal czarne. Poniżej rozciągało się jeziorko, lśniące w blasku wschodzącego słońca jak tafla srebra.
Po prawej stronie dostrzegł dziwną formację skalną — przypominała maczugę, wbity w ziemię kamienny kij olbrzyma. Wyrastała z grani samotnie, górując nad resztą świata. Dookoła niej wiatr poruszał trawy, a światło słońca układało się w złote smugi.
Iwen przystanął, przyłożył dłoń do czoła, zasłaniając oczy przed światłem. Oddychał ciężko. Czuł zmęczenie w nogach, ramionach, w kręgosłupie. Ale serce… serce nagle zrobiło się ciche, jakby zatrzymało się w zachwycie.
„Fajnie by tu było być z nimi…” — pomyślał. — „Z żoną. Z małym. Pokazać mu tę górę, te kamienie. Zrobić ognisko. Położyć się na trawie i po prostu nic nie musieć.”
Usiadł na płaskim kamieniu. Zsunął torbę z ramienia. Otarł pot z czoła.
„Ile lat pracowałem na roli?” — pytał siebie w myślach. — „Ile dni przeszedłem, nie widząc nic poza ziemią, którą trzeba zaorać, nasionami, które trzeba posiać, potem znów zbiory, znów zmartwienia… A tu?”
Rozejrzał się raz jeszcze.
„Tu świat jest inny. Milczy, ale mówi. Nie narzeka. Nie domaga się. Po prostu jest.”
Pochylił głowę.
„A ja? Czy ja kiedyś po prostu byłem? Czy tylko trwałem?”
Zamknął oczy i przez chwilę pozwolił sobie nie myśleć. Tylko czuć. Czuć wiatr na twarzy, zapach kamieni, rześkość poranka. I pustkę, która była… spokojem. Po raz pierwszy od dawna.
Iwen usiadł na kamieniu, oparty o niewielką skałę, która dawała odrobinę cienia. Słońce dopiero wschodziło, nieśmiało rozlewając światło po zboczach, a poranne powietrze niosło zapach żywicy, mokrej ziemi i dalekich jezior.
Rozwiązał zawiniątko z jedzeniem, ostrożnie, jakby dotykał czegoś cennego. W środku znajdował się ciemny, sprężysty chleb i kawałek suchej kiełbasy.
Złamał kromkę i wziął pierwszy kęs.
„Bogowie…” — przemknęło mu przez głowę. „Dawno nie jadłem tak dobrego chleba.”
Zioła dodane do ciasta tchnęły aromat dzikiego tymianku i kminku. Smak był głęboki, jakby pieczony nad prawdziwym ogniem, nie w byle jakim piecu. A kiełbasa? Sucha, twarda, ale pełna smaku — czosnek, pieprz, odrobina dymu. Zjadł jeszcze jeden gryz chleba i kawałek mięsa, delektując się chwilą, jakiej nie doświadczył od bardzo dawna.
„Całe życie harowałem na roli… a nigdy nie miałem czasu, żeby usiąść i naprawdę coś poczuć. Po prostu być.”
Ale myśli szybko wróciły do niepokoju. Do twarzy żony, do oczu dziecka, które często śniło mu się w nocy, zasnute łzami.
„Co z nim?” — zacisnął zęby. — „Czy ktoś go chroni? Czy płacze za mną?”
Złość wezbrała w nim gwałtownie. Czuł, jak mięśnie napinają się od wewnętrznego ognia. Od gniewu, który palił go dzień po dniu, odkąd tamto wszystko runęło.
„Nie mogę przegrać. Nie mogę się zatrzymać.”
Zgarnął resztki jedzenia, schował je do torby i podniósł się. Ruszył dalej pod górę, po stromym, kamienistym zboczu. Ścieżka była wąska, zdradliwa, a kamienie śliskie od porannej rosy. W pewnym momencie noga osunęła mu się na gładkiej skale. Przez ułamek sekundy zawisł w pół kroku, tylko refleks i zaciśnięta dłoń uratowała go przed upadkiem.
Syknął przez zęby.
— Nie teraz… — wyszeptał. — Jeszcze nie czas, żeby umierać.
Oddychał ciężko. Każdy krok był wyzwaniem, ale niósł go dalej. W górę. Bliżej odpowiedzi.
I wtedy to usłyszał.
Trzask gałęzi. Szelest. Coś było za krzakami, tuż obok. Zbyt ciężkie, by to był wiatr. Za szybkie, by to był kamień.
Zamarł.
Ręka sięgnęła po nóż. Serce zaczęło bić szybciej. Powoli, cicho jak mysz, zbliżał się do źródła dźwięku, schylony, z nożem gotowym do cięcia.
„Co to? Zwierz? Człowiek? Zasadzka?”
Czuł, jak strach ściska mu gardło. Każdy krok był jak w śnie — miękki, niepewny, zawieszony między ruchem a ciszą.
I wtedy coś wyskoczyło.
Krzyknął i cofnął się gwałtownie. Nóż niemal wypadł mu z dłoni. Prawie runął w dół, tylko instynkt zatrzymał go w ostatnim momencie.
To była… koza.
Zwykła, szarawa koza z jednym przekrzywionym rogiem. Spojrzała na niego ze zdziwieniem, zamuczała i odeszła, jakby nic się nie stało.
Iwen stał chwilę bez ruchu, potem wybuchł krótkim, zduszonym śmiechem.
— Spokojnie, Iwen… spokojnie. — Otarł pot z czoła. — Do przodu. Tylko do przodu. Nie po to tu jesteś, żeby się cofać przed byle kozłem.
Podniósł nóż z ziemi, schował go do pochwy i ruszył dalej.
Kamienie znów zaczęły się piąć w górę, ścieżka stawała się coraz węższa, coraz bardziej nieprzyjazna. Ale Iwen już nie myślał o zmęczeniu.
Szło przed nim coś większego. I musiał to spotkać.
Słońce przesunęło się już wysoko na niebo, a jego promienie stawały się coraz ostrzejsze. Popołudniowy żar sprawiał, że powietrze drżało nad rozgrzanymi skałami. Iwen szedł uparcie, ale z każdym krokiem jego pewność gasła…
Iwen szedł uparcie, ale z każdym krokiem jego pewność upadała.
Droga, która jeszcze przed chwilą wydawała się oczywista, teraz znowu się gubiła. Skały były coraz ostrzejsze, ścieżka pękała pod nogami, a zbocze zmieniało kierunek jak kapryśne dziecko.
— No nie… znowu nic — warknął pod nosem, zatrzymując się po raz enty tego dnia.
Sięgnął do torby i wyciągnął amulet. Amulet, który jeszcze rano pulsował ciepłem, teraz leżał w jego dłoni zimny jak kawałek zwykłej skały. Żadnego drżenia. Żadnego reakcji.
Martwy.
— Co się dzieje? — wyszeptał, ściskając go mocniej. — Dlaczego mnie opuszczasz?
Potrząsnął amuletem, jakby to mogło go obudzić. Nic. Schował go z powrotem do torby, czując jak frustracja narasta w nim jak burza.
Obrócił się, rozejrzał. Nie było nic.
Wszedł na skałę. Potem kolejną. Palce u rąk już bolały od ciągłego wspinania, rozdrapane do krwi. Stopy również dawały o sobie znać, a jego ciało — zmęczone, mokre od potu — buntowało się przy każdym ruchu.
— Nie mam już palców, żeby się tego trzymać — burknął przez zaciśnięte zęby. — Ani siły. Ani cierpliwości.
Frustracja rosła jak fala. Miażdżyła go od środka. Miał ochotę krzyknąć, rzucić wszystkim, usiąść i pluć na niebo. „Czy to jakaś kpina?!” — pomyślał. „Góra, która miała być wszędzie widoczna, teraz znika jak zjawa?! Co to za miejsce?!”
Nagle, spomiędzy skał, coś poruszyło się gwałtownie.
Z krzaków, jakby wystrzelona, wyskoczyła ta sama koza.
Iwen nie miał czasu zareagować. Zaskoczony, odskoczył instynktownie w bok — i noga ześlizgnęła się ze skały. Zachwiał się. Spróbował się złapać, ale palce nie miały już siły. Upadł.
Mocno.
Gruchnął bokiem o wielką skałę, odbił się i zsunął po stromym zboczu, nim zatrzymał się na mchu pod drzewem. Świat zawirował. Głowa uderzyła o kamień. Potem — ciemność.
Nie wiadomo, ile leżał.
Ale coś przyciągnęło go z powrotem. Szept. Cichy głos. Znajomy.
— Tato… ja czekam.
Iwen zobaczył go. Małego chłopca z ciemnymi oczami. Uśmiechniętego. Stał pośród wysokich zbóż, w świetle, które nie miało źródła. Tylko ono było. Czyste. Ciepłe. Bezpieczne.
— Tato… wróć do mnie.
Iwen otworzył oczy z nagłym wdechem. Twarz miał mokrą — nie wiedział, czy od potu, krwi, czy łez.
Leżał chwilę bez ruchu. Potem poruszył się ostrożnie. Ciało bolało, jakby przeszło przez ogień. Ale mógł się ruszać. Żył.
Zacisnął zęby i wstał.
— Nie teraz… — wyszeptał. — Nie teraz się poddaję.
Podniósł się powoli, chwiejnie, i znów spojrzał przed siebie. I wtedy ją zobaczył.
Góra. Potężna, samotna. W słońcu, które znikało za jej grzbietem, jej trzy korony odbijały się jak złote języki ognia. Wyłaniała się z mgły jak sen, który wreszcie przybrał kształt.
— Jestem blisko… czuję amulet — powiedział cicho, z niedowierzaniem. — Już idę do ciebie, czarodzieju.
I wtedy, na jednej z krawędzi skały, zobaczył ją znów. Koza. Stała i patrzyła na niego. Nieruchoma. Uważna. Jak strażnik. Jak znak.
Iwen zmrużył oczy.
„A jeśli to on?”
Ta myśl była szalona. Ale tu, w tym miejscu, wszystko mogło być możliwe.
Koza ruszyła. Spokojnie, powoli. Iwen spojrzał raz jeszcze na górę, potem na nią.
— No dobrze — powiedział z lekkim półuśmiechem. — Prowadź, jeśli naprawdę wiesz gdzie.
I ruszył za nią. Bo nie miał już siły iść na oślep. Ale miał siłę wierzyć.
Iwen nie zdążył nawet zawołać, zanim zwierzę ruszyło przed siebie lekkim truchtem.
Przyspieszył. Biegł miejscami, wspinał się, zsuwał, przeklinał w myślach każde kolejne załamanie skały. Jego ramiona bolały, palce były rozdarte do krwi, stopy szurały po kamieniach jak u starego człowieka. Ale nie przestawał.
Ścieżka prowadziła go coraz bliżej urwiska. Przestrzeń zwężała się z każdym metrem.
I wtedy — za jednym z załomów — stanął jak wryty.
Przed nim, wśród szarości i głazów, wyrastał wodospad.
Potężny. Szeroki. Spadający z nieba jak biały miecz. Krople rozbijały się o skały w kaskadzie światła i mgły. Dźwięk był głęboki, miękki — jakby cały świat na chwilę oddychał wolniej.
— Ale jak…? — wyszeptał.
Z dołu nie było go widać. Ani go słychać. Nawet wcześniej, gdy wspinał się tak blisko. A teraz stał tu, nierealny, jak sen, który przebił się przez skałę.
Podszedł bliżej. Ostrożnie. Koza zniknęła gdzieś między skałami — znowu. Zawsze znikała w najważniejszym momencie.
Nie zastanawiał się długo.
„Jeśli to jakaś brama… to muszę przez nią przejść.”
Zacisnął zęby i wszedł wprost w ścianę wody.
Cios był natychmiastowy.
Strumień uderzył w niego jak młot. Zgiął się w pół, stracił równowagę, barkiem uderzył o skałę. Syknął z bólu. Odruchowo się cofnął. Potykał się, dysząc, oszołomiony. Ściana za wodospadem — zimna, twarda. Zwykła.
Nie było przejścia.
— Co…?
Dotknął skały raz jeszcze, dokładnie. Nic. Kamień. Zwyczajny kamień.
— To tyle? — spytał w pustkę.
Stał przez chwilę, a potem odsunął się i opadł na głaz tuż obok. Woda ściekała z jego włosów, kapała z nosa, z mankietów. Serce waliło mu w piersi, nie ze strachu — z wściekłości.
— Czarodziej mnie nie chce… — powiedział półgłosem. — Może nigdy nie chciał.
Usiadł ciężko, oparł łokcie na kolanach.
— A może… — zaczął cicho. — Może to wszystko tylko bajka. Może mnie też w to wciągnęli. Tak samo, jak tę biedną druidkę. Może ona też wierzyła. Może tylko bajała sobie, bo nic innego jej nie zostało.
Zacisnął szczękę.
— Pieprzony bajarz… — warknął. — „Będziesz kimś, Iwen…” Kim? Zbłąkanym chłopem pod ścianą wody?
Wyciągnął mokry zawiniątek z torby. Chleb był przemoczony, kiełbasa wilgotna, zioła wyblakłe. Ale zjadł kawałek, nie dla smaku — dla zasady. Dla głodu. Dla ciała, które jeszcze chciało iść, nawet jeśli serce już nie chciało wierzyć.
Słońce powoli opadało. Cienie wydłużały się, chłód wpełzał pod ubranie. A wodospad wciąż szumiał. Jakby go nie było. Jakby go nie obchodziło nic, co Iwen przeżył.
Słońce niemal całkiem zniknęło za horyzontem. Niebo przybrało głęboki odcień fioletu, a świat z każdą minutą stawał się coraz bardziej nierealny — jakby rzeczywistość ustępowała miejsca czemuś innemu, starszemu.
Iwen siedział bez ruchu, zmęczony, przemoczony do ostatniej nitki. Patrzył w wodospad, który wciąż szumiał tym samym niezmiennym tonem — obojętnym, jakby nie zauważył niczego, co dzieje się wokół.
Zamknął oczy.
I wtedy… poczuł coś.
Niechłód. Nie wiatr.
Obecność amuletu.
Otworzył oczy i spojrzał na ścianę wody. Krople układały się inaczej. Jakby przez nie, niczym przez taflę szkła, zaczęło się coś wyłaniać.
Twarz.
Chłopiec.
— Tato… ja czekam — powiedział chłopiec. Głos nie był głośny. Był pewny. Obecny.
Iwen zadrżał. Serce ścisnęło mu się z bólu tak silnego, że aż musiał chwycić się kolan.
„To on…” — przemknęło mu przez myśl. „Mój syn. Mój mały…”
Nachylił się do przodu. Woda odbijała twarz chłopca tak, jakby ten stał po drugiej stronie. Jakby mógł wyciągnąć rękę i go dosięgnąć.
— Znajdę cię… — wyszeptał Iwen. — Czarodziej, nie czarodziej… Magia, bajka, kłamstwo — nie obchodzi mnie to. Choćbym miał oddać wszystko, co mam, choćby to miała być ostatnia rzecz, którą zrobię w życiu… Znajdę cię. Przysięgam.
Chłopiec uśmiechnął się lekko. Potem obraz się rozmył. Zniknął.
Iwen nie ruszał się jeszcze przez chwilę. Tylko oddychał.
A wtedy usłyszał cichy dźwięk — nie od wody, nie od wiatru. Coś… w głębi skały. Jakby stary mechanizm budził się z uśpienia.
Odwrócił się.
Ściana wodospadu zaczęła się zmieniać.
Runy, ledwo widoczne dotąd pod wodą, rozbłysły srebrzystym światłem. Najpierw jedna. Potem druga. A potem cała linia znaków, jakby wyryta palcem w samej przestrzeni.
Skała zadrżała.
Z jękiem i szumem, cicho, jakby z namysłem, zaczęły się otwierać drzwi. Kamienne. Idealnie dopasowane, jakby nigdy wcześniej ich nie było. Rozstępowały się powoli, odsłaniając ciemność, z której bił lekki, gorzki zapach ziół i czegoś… starego.
Iwen wstał. Nogi miał jak z waty. Ale serce biło.
Nie wierzył. A może właśnie zaczynał.
Podszedł do wejścia.
Położył dłoń na chłodnym kamieniu. Przymknął oczy.
— Jeśli to sen… niech się nigdy nie kończy. Jeśli prawda… to niech mnie prowadzi.
Zrobił pierwszy krok.
Potem drugi.
Wszedł. Powoli. Ostrożnie. Jak człowiek, który wchodzi do świętego miejsca, nie wiedząc, czy wolno mu oddychać.
Za jego plecami drzwi zaczęły się zamykać. Cicho. Bez gniewu. Jak kurtyna w teatrze.
A wodospad znów zagłuszył wszystko.
Rozdział 5: Czarodziej
Kiedy Iwen przekroczył próg, powietrze zmieniło się.
Było jak cień dotykający skóry, jak zapach czegoś dawno zapomnianego. Czegoś starszego niż pamięć.
Nie była to jaskinia. Nie był to też pałac w zwykłym znaczeniu.
To było coś… większego.
Wszędzie wokół niego rozciągały się przestrzenie ze złota, marmuru i światła. Pod jego stopami — biały kamień, gładki jak tafla lodu. Kolumny — wysokie, szerokie, rzeźbione w reliefy tak misternie, że zdawały się oddychać. Złoto oplatało je jak winorośl, a między jego liniami tkwiły diamenty — surowe, lśniące, jak oczy śpiących smoków.
Światło nie miało źródła. Było wszędzie i nigdzie. Rozlewało się miękko po podłodze, ścianach i sklepieniu, które zdawało się znikać w bezkresnej bieli.
Iwen szedł powoli, jakby każdy krok mógł coś zburzyć.
Czuł… drżenie. Nie ciała — głębiej. Drżenie duszy. Miejsce to nie było tylko piękne. Było — nieludzkie. Jak coś stworzone nie po to, by zachwycać, ale by przypominać, że człowiek to nic.
Po prawej stronie ogromnej sali rozciągały się łuki. Przez nie dobiegał śmiech — dźwięczny, miękki, kobiecy. Jak echo letniego wiatru.
Iwen podszedł do murku, powoli, z narastającym napięciem. Spojrzał.
Ogród.
Ale nie zwykły. Nie możliwy.
Rozciągał się daleko, pod rozświetlonym niebem. Słońce — słońce w środku góry — złociło drzewa, trawy, fontanny. Wśród nich chodziły kobiety. Nagie. Młode. Piękne tak, że serce Iwena zadrżało — nie z pożądania, lecz z czegoś innego. Czegoś bliższego trwodze.
Były ich setka. Poruszały się jak ptaki w powietrzu. Nic nie było przypadkowe. Żaden ruch, żaden śmiech. Wszystko było… zbyt doskonałe.
„To nie może być prawda…” — pomyślał. — „To musi być iluzja. Albo kara. Albo…”
Zrobiło mu się zimno, choć światło było ciepłe. Zbyt ciepłe.
I wtedy usłyszał głos.
— Podejdź bliżej.
Ton był twardy. Nie groźny — nie musiał być. W tym jednym zdaniu była siła nie do odparcia.
Iwen odwrócił się powoli.
Na środku sali, na podwyższeniu z białego kamienia, stał tron. Nie wyglądał na zbudowany. Raczej — wyłoniony. Jakby wyrósł z samego świata.
Złoty. Inkrustowany. Zbyt piękny, by był stworzony ręką człowieka.
Siedział na nim mężczyzna.
Nie był ani stary, ani młody. Nie był silny ani słaby. Wyglądał zwyczajnie — aż do momentu, gdy spojrzało się w jego oczy.
Diamentowe. Żywe. Lśniące własnym światłem, a zarazem zimne jak śmierć.
Patrzył na Iwena.
Iwen poczuł, jak jego serce zadrżało — jakby spojrzenie tego człowieka dotknęło czegoś w nim, czego nie rozumiał i co sam chciał ukryć.
— Podejdź bliżej — powtórzył mężczyzna.
Głos był twardszy, bardziej… obecny.
Iwen zrobił pierwszy krok.
Wtedy poczuł — delikatny lęk. Nie przed człowiekiem. Przed tym, co się zaczęło. Coś, czego nie da się zatrzymać.
I szedł dalej.
Iwen podszedł, ale nie za blisko. Zatrzymał się kilka kroków od tronu.
Chciał się przedstawić.
— Mam na imię…
— Wiem, jak masz na imię — przerwał mu czarodziej natychmiast.
Ton był chłodny. Głos spokojny, ale z ostrzem pod powierzchnią. Jakby nie mówił, ale rzucał zaklęcie.
— Pozwoliłem ci tutaj wejść.
Iwen przełknął ślinę. Przez chwilę miał wrażenie, że całe to miejsce patrzy razem z nim. Złoto, diamenty, sklepienia i drzewa w ogrodzie — wszystko czekało.
— Słyszałem… że masz moc. A ja potrzebuję… trochę tej mocy. Albo pomocy. Chcę odzyskać syna.
Czarodziej uśmiechnął się — powoli. Zęby miał białe, lśniące. Zbyt doskonałe, zbyt równe, jakby nie znały ani chleba, ani bólu.
— Wiem. Wiem… — mruknął. — Zawsze przychodzą po kogoś. Nigdy dla siebie. Zawsze z miłością, stratą, cierpieniem pod pachą. Tacy jak ty.
Zsunął się nieco niżej na tronie, jak król, który ma czas i przewagę.
— Dostaniesz trochę mocy. I szkolenie. Obsługa miecza, może kilka sztuczek, jeśli nie pękniesz w połowie. Ale pamiętaj… nic nie jest za darmo.
Iwen uniósł głowę.
— Czego zażądasz?
Czarodziej spojrzał na niego spokojnie.
— Ciebie.
Zapadła cisza. Tylko echo szumu ogrodu łagodnie uderzało o ściany sali.
— Mnie? — powtórzył Iwen, zdziwiony, ale i lekko urażony. — Jestem zwykłym, szarym rolnikiem. Co możesz zyskać ode mnie?
Czarodziej zaśmiał się. Cicho. Prawie bezgłośnie. Ale śmiech ten nie był wesoły.
— Gdybyś był zwykły, nie byłoby cię tutaj. Nie przebiłbyś się przez góry, przez wodospad, przez runę. Nie zatrzymałbyś się przed tym tronem.
Nachylił się. Jego głos stwardniał.
— Pochodzisz z rodu, którego imię wymazywano z kart historii. Z rodu, który miał w sobie krew tak rzadką… że jedni chcieli ją wykorzystać, inni zniszczyć.
Iwen zmrużył oczy.
— Mówisz o moich przodkach?
— Tak. — Uśmiech powrócił. — Twój praprapradziad… był bliski źródła. A potem… przyszły wojny. Rzezie. Magowie się bali. Królowie się bali. Więc wymordowano ich wszystkich. Prawie wszystkich.
— Prawie?
— Krew nie ginie. Ukrywa się. Czeka. A w twoim przypadku… czekała bardzo długo.
Iwen poczuł, jak coś ściska mu żołądek. Nie był już tylko gościem. Był częścią gry, której reguł jeszcze nie znał.
— To dobrze? — spytał ostrożnie.
Czarodziej uniósł brew.
— Dla mnie? Bardzo. Dla ciebie? Zależy, jak bardzo jesteś gotów się poświęcić.
I znów się uśmiechnął — szeroko, z błyskiem diamentów, które zamiast oczu patrzyły na niego z niepokojącą cierpliwością.
Czarodziej powoli wstał. Nie musiał podnosić głosu ani zmieniać tonu — w samej jego obecności było coś, co sprawiało, że powietrze drgało. Tron za nim zadrżał lekko, jakby uznał, że powinien się uchylić.
Zszedł z podwyższenia i stanął tuż przed Iwenem. Dzieliło ich kilka kroków — ale dzieliła ich także przepaść, której nie dało się zmierzyć.
— Mam dla ciebie pakt — powiedział cicho. — Nie do odrzucenia.
Iwen poczuł skurcz żołądka. Całe ciało instynktownie się spięło, jakby przeczuwało, że właśnie zbliża się moment, którego nie da się cofnąć.
— Ty odzyskasz syna — mówił czarodziej powoli, z chłodną pewnością. — A ja… ciebie.
Zamilkł na chwilę. Z kieszeni szaty wyjął ciemną fiolkę. Płyn wewnątrz błyszczał nieziemskim światłem, jakby ktoś zamknął w nim nocne niebo.
— Jedna mikstura. Jeden łyk. I wszystko się zmieni. — Będziesz widział w nocy, jakby dzień nigdy się nie kończył. — Twoje serce zwolni, nie zmęczysz się, nie zestarzejesz. — Będziesz szybszy niż człowiek, niż bestia. — Zobaczysz potwory. W ludziach. W cieniach. W sobie. — Nauczę cię z nimi walczyć — skutecznie. — Będziesz mówił wszystkimi językami — czysto, bez śladu obcości. — Twoje zmysły… wzrok, słuch, węch — staną się bronią. — A umysł? Będzie ostry, chłodny, błyskotliwy. Tak, jak nigdy dotąd.
Iwen wpatrywał się w fiolkę, a jego dłonie lekko drżały. Serce biło mu szybciej, jakby przeczyło temu, co czarodziej obiecywał.
— A w zamian? — zapytał, choć już znał odpowiedź.
— Gdy odzyskasz syna… przyjdziesz do mnie. — Uśmiech czarodzieja był szeroki, spokojny. — Przez sto lat będziesz mi służył. Bez pytań. Bez wyjątku. Będziesz robił to, co każę. Ty — cały.
Iwen zbladł. Nogi ugięły mu się lekko, zrobił pół kroku w tył. Czuł się, jakby ziemia chciała go połknąć. A jednak nie uciekł.
— Skąd mam wiedzieć, że mój syn… naprawdę żyje?
Wielibor sięgnął do wnętrza płaszcza. W jego palcach pojawił się złoty medalion z osadzonym w środku świecącym kamieniem.
— Jeśli kamień świeci się na niebiesko — żyje. — Gdy zgaśnie — nie żyje. — Gdy go znajdziesz, kamień zapłonie na czerwono. I wtedy otworzy się ścieżka. Teleport. Będziesz u mnie… w sekundę.
Iwen wpatrywał się w klejnot. Niebieski światło. Tak delikatny. Tak żywy. Nadzieja i strach walczyły w nim o miejsce w płucach.
— A jeśli… znajdę go… i nie wrócę?
Cisza zapadła jak uderzenie.
Czarodziej nie odpowiedział od razu. Uśmiech poszerzył się, ale oczy nie zmieniły wyrazu. Były lodowate. Diamentowe. Nie znały cienia współczucia.
— Mikstura, którą wypijesz… zawiera też… pewien składnik. Subtelny. Bez smaku. Bez zapachu. Trucizna.
Iwen nie ruszał się. Tylko oddychał — powoli, głęboko. Jakby próbował nie krzyczeć.
— Jeśli nie wrócisz… zacznie działać. Powoli. Dzień po dniu. A ty… umrzesz. Ale nie od razu. Umrzesz… patrząc, jak twój syn nie może cię uratować.
Głos czarodzieja był łagodny. A przez to — tym bardziej przerażający.
Iwen spojrzał mu w oczy.
Diamenty. Bez dna. Bez odbicia.
Wziął fiolkę.
Ważyła tyle co nic. A jednak miała ciężar życia.
Wielibor nie ponaglał. Czekał. Jak ktoś, kto wie, że każda decyzja — nawet ta wolna — została już podjęta.
Iwen wciąż stał w milczeniu. Jego oczy błądziły między ciemno fioletową fiolką a diamentowym spojrzeniem czarodzieja. W końcu zapytał, cicho:
— Dlaczego dajesz mi tę moc? Przecież skoro twierdzisz, że mam cenną krew, mógłbyś mnie po prostu… zabrać. Użyć. Już teraz.
Czarodziej uniósł brew. Na jego ustach znów pojawił się uśmiech — nie ten uprzejmy z początku, lecz chłodniejszy, bardziej świadomy.
— Bo w świecie magii — odpowiedział powoli — nic nie może być wymuszone. Prawdziwa siła nie rodzi się z przymusu. Każdy wybór musi być wolny. Nawet jeśli… iluzoryczny.
Iwen poczuł, jak przez kręgosłup przebiega mu chłód. To nie była odpowiedź, którą chciał usłyszeć. Ale wiedział, że była prawdziwa.
— A jeśli ktoś ukradnie mi medalion? — spytał, pokazując złoty łańcuszek z kamieniem.
Czarodziej zaśmiał się krótko, jakby pytanie było zabawne.
— Nikt go nie ukradnie. Dla ciebie jest złoty, dla innych to tylko sznurek wokół szyi. Zwykły, brudny sznurek. Iluzja — stara, skuteczna. Nie do przejrzenia.
Iwen zmrużył oczy. Coś zaczęło się w nim składać. Puzzla po puzzli.
— Zaplanowałeś to. Całą drogę, którą przebyłem… Napad na moją wioskę, śmierć rodziny, bajarz w chacie… To wszystko prowadziło mnie tutaj. Do ciebie.
Czarodziej milczał chwilę. Potem kiwnął głową.
— Bajarz był mój. Chciałem cię zarazić tą opowieścią. Chciałem, żeby coś ci w niej zadrgało. Ale atak na twoją wioskę? Nie, to nie moja sprawka. Ludzie nie potrzebują pomocy, by stawać się potworami. Sami są w tym mistrzami.
— Po co ci moja krew?
To pytanie zawisło w powietrzu jak ostrze.
Czarodziej podszedł bliżej. Głos mu spoważniał.
— Kiedyś chciałem stworzyć coś lepszego. Nowy rodzaj ludzi. Silniejszych, czystszych, potężniejszych. Ale nie wychodziło. Zamiast herosów… powstawały potwory.
— I za to chciałeś uznania?
— Chciałem, by świat klękał. By oddawał mi hołd. Ale nie miałem tego, czego potrzebowałem.
— Jeśli masz taką moc… to dlaczego sam nie zdobyłeś królestwa?
Czarodziej uniósł rękę, jakby chciał go uciszyć. Ale potem, niespodziewanie, krzyknął:
— Bo ludzie muszą mnie kochać! Nie bać się! Mogłem zniszczyć miasta, mogłem zetrzeć armie, ale co z tego? Korona zdobyta przemocą jest koroną przeklętą! Chcę być wielki. Chcę być czczony. Chcę być kochany!
Zapadła cisza. Długa i ciężka.
Czarodziej patrzył na niego. Jego diamentowe oczy zapłonęły krwawą czerwienią.
— Zabiłem sześciu braci. Jeden po drugim. Kropla po kropli. Badałem ich krew, ich kości. Piłem ich dusze. I nic. Pustka.
Iwen zrobił krok w tył. Upadł na kolana. Nie z szacunku. Ze strachu.
— A więc?
— Teraz… zdecyduj.
Czarodziej dostrzegł zawahanie w oczach Iwena. Milczał przez moment, po czym ruchem ręki zaprosił go w stronę ogrodu.
— Chodź. Odpręż się, zanim podejmiesz decyzję.
Przeszli przez szerokie, rzeźbione łuki, za którymi czekał widok nierealny — ogród ukryty w sercu góry. Było tam ciepło, pachniało jaśminem i czymś trudnym do nazwania — jakby wspomnieniem lata. Miękka trawa uginała się pod stopami, a słońce — choć przecież podziemne — sączyło złote światło przez koronę drzew.
Wśród zieleni spacerowały kobiety. Nagie. Ich ciała poruszały się z gracją, jakby tańczyły w zwolnionym tempie. Każda z nich była inna, lecz wszystkie równie piękne. Iwen nie mógł oderwać wzroku. Poczuł się, jakby wszedł w sen… albo pułapkę.
Czarodziej stanął obok Iwena, jego głos stał się miękki, niemal hipnotyczny: — Widzisz ten piękny ogród? Te krzewy pełne kwiatów, tę fontannę… — Jego wzrok powędrował ku spacerującym kobietom. — I te piękne istoty… Iwen kiwnął głową, zahipnotyzowany widokiem. — Ale wyobraź sobie coś innego — szepnął czarodziej, a ogród zaczął się zmieniać przed oczami Iwena. Nagie kobiety zniknęły jak mgła. W ich miejsce pojawiła się mała postać — chłopiec biegnący między kwiatami. Iwen rozpoznał go natychmiast. — Twój syn — mówił dalej czarodziej. — Widzisz? Biegnie do ciebie. Zdrowy, szczęśliwy, bezpieczny. Chodźcie, połóżcie się pod tym dębem...Scena stała się jeszcze wyraźniejsza. Iwen widział siebie leżącego w cieniu drzewa, syna przytulającego się do jego boku. Ciepłe promienie słońca muskały im twarze przez liście. Chłopiec śmiał się, wskazując na motyla. — Chcesz takiej przyszłości? — szepnął czarodziej. — Chcesz, żeby wasze letnie dni były pełne takiego szczęścia?
— Nie odpowiedział.
Szli w milczeniu.
Gdy wrócili do środka, czarodziej spojrzał mu w oczy.
— Więc?
Iwen przełknął ślinę. Czuł, że serce bije mu szybciej, niż powinno.
— Zgadzam się.
Czarodziej uśmiechnął się tylko kącikiem ust i bez słowa ruszył korytarzem w głąb pałacu. Z każdym krokiem otoczenie stawało się chłodniejsze, surowsze. Zniknęły złote zdobienia, ściany przestały błyszczeć. Dotarli do wąskiej, kamiennej sali.
Było tam tylko jedno okno — małe, wysoko umieszczone. Wnętrze przypominało bardziej więzienie niż królewską komnatę. Kamienny stół, misa z wodą, metalowa ława. Na stole — fiolka.
— Tu wypijesz miksturę — powiedział czarodziej. — Ból będzie nieznośny. Pewnie stracisz przytomność.
Iwen spojrzał mu w oczy.
— Ból?
— Tak. Odrastające palce rozrywają ciało od środka. Będzie cię palić każda cząstka. Zostaną blizny. Ale obudzisz się inny. Gotowy.
Nie dodał nic więcej. Wyszedł, zostawiając Iwena sam na sam z losem.
Fiolka była ciepła w dłoni, jakby wypełniona sercem żywego stworzenia. Iwen patrzył na nią długo. Przymknął oczy. W myślach zobaczył twarz żony. Syna. Dom. Płomień.
— Za rodziców… za żonę… i za mojego syna, którego odnajdę. Choćbym miał umrzeć.
Wypił.
Początkowo nie poczuł nic. Potem przyszło pierwsze ukłucie — jakby tysiące igieł wbijało się w kark. Serce stanęło. Chwilę później wróciło do życia jak młot parowy.
Krzyk, który wyrwał się z jego ust, był nieludzki.
Kości pękały i zrastały się. Skóra paliła. Żołądek podniósł się jak w chorobie morskiej. Słyszał każdy szelest, każdy dźwięk w sobie — oddech, tętno, krzyk w głowie.
I wtedy spojrzał na dłoń. Palce. Odrastały.
Z mięsa. Z bólu. Z krwi.
Padł na podłogę. Jego ciało dygotało jak w ogniu. Oczy zaszły mgłą.
A potem — ciemność.
Rozdział 6: Nowe ciało, obcy duch
Obudził się nagle. Jakby ktoś brutalnie wyciągnął go z otchłani ciemności i ciszy. Nie było snów. Nie było cienia tamtego bólu, który rozdarł go na kawałki. Było tylko… światło.
Ale nie światło jak dotąd. Nie miękkie, ciepłe poranne światło, które pieściło twarz, budziło do życia, przynosiło spokój. To światło było ostre jak ostrze, przejrzyste jak tafla lodu, natarczywe jak echo krzyku w pustej dolinie.
Iwen leżał na kamiennej posadzce. Przez chwilę nie mógł się ruszyć. Czuł… wszystko. Każdy kamień pod skórą. Każdy drobny pyłek na języku. Słyszał swój własny oddech — powolny, głęboki, idealnie równy. Zbyt równy. Serce biło… nie tak, jak wcześniej. Spokojnie, jakby ktoś zwolnił je o połowę.
„Czy to jeszcze ja?” — pomyślał, zamykając powieki.
Ale to nie pomagało. Obrazy, dźwięki i zapachy wracały z jeszcze większą mocą. Czuł zapach minerałów. Wilgoć starego kamienia. Zaschniętą krew na swoim karku. I… coś jeszcze. Słodki zapach ogrodu. Jakby był tuż obok.
Uniósł rękę. Skóra wyglądała znajomo, ale była napięta, jędrna, jakby cofnęło się z niej kilka lat cierpienia. Poruszył palcami. Delikatnie. Bez trudu. Zbyt lekko.
Podniósł się z trudem, nie dlatego że ciało było ciężkie — przeciwnie — ale umysł nie nadążał. Wszystko wokół było zbyt intensywne. Za głośne, zbyt jaskrawe, zbyt… żywe.
Podszedł do miski z wodą, które stało w rogu pomieszczenia.
Zatrzymał się. „To nie ja.” Wpatrywał się w swoje odbicie. To była jego twarz — ale odmieniona. Oczy — głębsze, ciemniejsze, błyszczące dziwnym światłem. Spojrzenie — inne. Jakby nosił w sobie obcą siłę.
Czy to wciąż Iwen,? — zapytał siebie w myślach. — Czy to jeszcze ten sam, który biegał boso po polach, który tulił żonę i śmiał się z synem, gdy ten zjadał owoc aż po uszy?
Medalion na jego szyi poruszył się, a kamień w nim zalśnił błękitem. Serce mu ścisnęło.
„On żyje… on naprawdę żyje…” Przez moment nie był w stanie oddychać. Łzy napłynęły mu do oczu. Ciche, gorące, pełne ulgi i bólu zarazem.
— Czekaj na mnie, synku… — wyszeptał. — Znajdę cię. Przysięgam.
Wtedy drzwi otworzyły się z cichym jękiem.
Do komnaty wszedł czarodziej. Spokojny, jak zawsze. Dumny. Zadowolony. Jego kroki nie odbijały się echem, jakby nie dotykał ziemi.
— Przetrwałeś. To dobrze. — Jego głos brzmiał jak echo w pustym kościele. — Teraz zaczyna się twoja droga.
Iwen nie odpowiedział od razu.
— Co ze mną zrobiłeś? — spytał cicho.
Czarodziej uśmiechnął się lekko. — Dałem ci to, o co prosiłeś. Moc. Umiejętności. Szansę.
Iwen wziął głęboki oddech. Czuł, jak powietrze przechodzi przez jego płuca, jakby pierwszy raz oddychał świadomie.
„Nie jestem już zwykłym człowiekiem. Ale czy to dobrze? Czy to cena, którą naprawdę mogę zapłacić?”
— Obróć się — powiedział nagle Wielibor.
Iwen zmarszczył brwi, ale posłuchał. Obrócił się powoli na pięcie i… zatrzymał oddech.
— Tutaj tego nie było — wyszeptał, patrząc na ścianę, która jeszcze chwilę wcześniej była pusta.
Iwen spojrzał z powrotem na czarodzieja, który obserwował go z lekkim uśmiechem.
— Czy to iluzja? — zapytał Iwen, nie mogąc oderwać wzroku od broni.
— Przekonaj się — odrzekł czarodziej. — Dotknij. Weź w ręce. Poczuj ich ciężar.
Podszedł do broni — pas, sztylet, miecz. Wszystko nowe, ale znajome, jakby od dawna czekało na niego. Zapiął pas, obejrzał ostrze. Dłoń objęła rękojeść z zadziwiającą pewnością. Ciało znało ruch, choć nigdy wcześniej nie walczył. Nie tak.
— Weź broń i idź na salę — powiedział Wielibor.
Iwen spojrzał jeszcze raz na pomieszczenie. Na miejsce, gdzie umarł jako człowiek i narodził się jako coś nowego. Nie był już tylko ojcem, który szuka dziecka. Był kimś więcej. Albo kimś mniej.
Odwrócił się bez słowa. Drzwi otworzyły się przed nim same. Czekał za nimi świat.
I droga, z której nie było już powrotu.
Iwen przeszedł przez ciężkie, zdobione drzwi.
Za progiem czekała sala treningowa — nie była ogromna, ale przytłaczała surowością.
— Nie wahaj się — odezwał się nagle Wielibor, stojąc cicho w drzwiach. — Broń cię słucha. Ale to ty zdecydujesz, co jej powiesz.
Iwen spojrzał na niego, milcząc.
— Pierwszy raz czujesz ciężar decyzji, prawda? — kontynuował czarodziej. — Ale to dopiero początek. Każda rana, którą zadasz… i każda, którą otrzymasz, będzie cię zmieniać. Nie tylko ciało. Umysł. Sumienie. Wszystko.
Iwen wziął głęboki oddech. Czuł, jak krew krąży szybciej.
„Czy naprawdę jestem gotów, by stać się kimś takim?”
Iwen odwrócił się, trzymając. W oczach nie miał już tylko strachu. Była w nich też determinacja. Bo gdzieś tam — w świecie, który przestał go znać — był jego syn. I teraz miał coś, czego wcześniej nie miał: siłę, by o niego walczyć.
Czuł to w rękach. Jakby miecz sam w sobie miał własną historię. Jakby pochodził z innego świata — od zamierzchłych czasów, gdzie miecze nie były tylko bronią, lecz artefaktem. Coś, co wstrzymywało oddech.
Gdy trzymał go w dłoni, poczuł niepokój, który przeszył go na wylot. To nie była broń, którą trzymał w dłoni, to była broń, która trzymała go. Czuł, jakby sam miecz był żywy — i to nie była tylko siła w jego ostrzu, to była moc, która miała w sobie coś wrogiego. Coś, co budziło strach. Strach nie przed fizyczną potęgą, ale przed tym, co ta broń mogła wyzwolić w jego własnym wnętrzu.
I wtedy zrozumiał. Miecz nie miał tylko zabić wrogów. Miał go przemienić. Przekształcić. Uczyć. A być może — również zniszczyć.
— To twój miecz — powiedział czarodziej z lekkim uśmiechem, który wciąż nie docierał do jego oczu. — Jego moc jest w tobie. Kiedy go użyjesz, nie tylko zabijesz. Kiedy go użyjesz, pojmiesz.
Iwen zacisnął dłonie na rękojeści. Miecz rozbłysnął cienką, białą linią światła.
— Jestem gotów — powiedział cicho. Głos w jego gardle brzmiał jak echo w katedrze.
Zanim zdążył zrobić krok, sala zmieniła się wokół niego. Ściany zniknęły, a w ich miejsce pojawiły się płonące pochodnie, ogromne przestrzenie, które jak w labiryncie prowadziły do kolejnych przejść. Wysokie filary, na których zawisły tarcze, broń, zbroje — wszystko w zasięgu ręki. Kamienne podłogi przeszły w piasek, na którym ślady stóp zostawały na długo, aż w końcu znikały.
„To jest prawdziwa sala treningowa…” — pomyślał. Ale nie miał czasu, by się nad tym zastanowić.
Z czarodziejem stojącym w tle, nie musiał czekać na więcej poleceń. Zaczął się poruszać, nieświadomy upływu czasu, nieświadomy zmiany otoczenia. Jedynie on, miecz i przestrzeń wokół niego. Żadnego zmęczenia. Żadnego wahania.
Czuł, że nie męczy się wcale. Każdy ruch był doskonały. Każde cięcie idealne. Czuł, że jego ciało nie należy już do niego. Poczuł moc, która wzbierała w jego ciele, jakby sam stał się częścią tego świata. Jakby cały wszechświat wyciągnął go do siebie.
Czemu więc czuł pustkę?
Kiedy zaczął ćwiczyć, nie myślał o niczym innym, tylko o jednym celu — stawać się lepszym, szybkim, silnym. Żeby odnaleźć syna. Chciał tego bardziej niż czegokolwiek. Ale z każdym cięciem, które zadawał powietrzu, czuł coś innego.
W jego oczach rozbłyskiwały obrazy. Wspomnienia. Ale te wspomnienia były jak mgła. Pojawiały się, by zniknąć. Wspomnienie ojca, wspomnienie matki. Żony. I syna, którego twarz zatraciła się w cieniach.
Niemal niczego nie pamiętał. Ale pamiętał ich imiona. Pamiętał obietnicę. Przysięgę.
Iwen unikał ciosu, zrobił piruet i zadał cięcie, które sprawiło, że powietrze zadrżało. Poczuł, jak całe jego ciało pulsuje w rytm miecza, ale… brakowało mu jednej rzeczy.
Doświadczenia.
Czuł się szybki, mocny. Ale nie wiedział jeszcze, jak dobrze walczyć.
— Więcej — usłyszał głos Wielibor, który stał w ciszy, przyglądając się mu. — I nie zatrzymuj się. Każdy cios, każde cięcie to lekcja. Nie możesz się zatrzymać, bo wtedy zostaniesz pokonany. Ty nie masz prawa do odpoczynku.
Iwen, z rękami pokrytymi potem, rozluźnił mięśnie i spojrzał na czarodzieja. Jego spojrzenie było tak chłodne, że poczuł, jakby to był kolejny test, kolejna gra. Trening trwał.
Rozdział 7: Bożydar
— RUSZAĆ SIĘ! — ryknął głos, ostry jak bat.
Bożydar poderwał się z ziemi. Serce waliło mu jak młot. W pierwszej chwili nie wiedział, czy jeszcze śni — tak bardzo wszystko przypominało tamtą noc. Ogień. Krzyk matki. Cień ojca, który zniknął.
Oczy miał zaczerwienione, szkliste. Próbował mrugnąć wspomnienia, ale one wżerały się głębiej z każdym oddechem.
„Nie płacz. Nie tutaj.”
Nogi miał jak z waty, ale posłusznie ustawił się na końcu szeregu. Widział, jak inne dzieci — może młodsze, może po prostu słabsze — zataczały się ze zmęczenia. Kilkoro płakało.
Prowadzono ich wąskim korytarzem do ogromnej, kamiennej sali. Ściany były zimne, chropowate. Wysoko pod sufitem wisiały żelazne pochodnie, których światło rzucało zniekształcone cienie.
— W szeregu, gnojki! — ryknął olbrzymi mężczyzna z blizną przez czoło i włócznią w dłoni. Wyglądał, jakby nie znał słowa „litość”.
Dzieci stanęły. Chłopiec obok Bożydara trząsł się na całym ciele. Drugi wpadł w spazmatyczny płacz.
— Nie macie rodziców. Nie macie domu. Nie macie niczego! — wrzeszczał mężczyzna. — Ale ja wam dam jedno: przeżycie. Tu nie będzie matczynego dotyku, ani bajek na dobranoc. Tu będzie rozkaz. Stal. Pot. I ból. A jeśli nie wytrzymacie — zdechniecie.
Ktoś szlochał. Ktoś zasikał się w spodnie. Bożydar tylko patrzył. Prosto. Twardo.
Zostałem sam. Nie widzę kolegów i koleżanek z wioski…
Olbrzym podszedł do niego. Pochylił się nisko, aż Bożydar poczuł cuchnący oddech.
— Ty… Ty się nie boisz? — zapytał z szyderczym uśmiechem. Bożydar nie odpowiedział. Jego spojrzenie było nieruchome jak kamień. Ale w środku coś drżało — nie strach. Coś więcej. Coś, co nie miało jeszcze imienia.
— Z ciebie coś będzie. Może trup. A może wilk.
Z oddali zabrzmiał metaliczny dźwięk — jakby ktoś ostrzył miecze.
Bożydar wiedział już jedno. To nie będzie dom. To będzie poligon. Ale on… on nie zamierzał umrzeć. Nie, zanim nie odnajdzie ojca. Zanim nie odzyska życia, które mu skradziono.
Noc przyszła zbyt szybko.
Barak cuchnął drewnem, wilgocią i strachem, który wsiąkał w skórę jak dym. Bożydar leżał na ziemi, nie mogąc zasnąć. Wstrzymywał oddech, jakby bał się, że każdy szelest zdradzi jego obecność.
„Dlaczego mnie zabrali? Dlaczego mnie… i nie ich?” Obraz matki — z pochyloną głową nad piecem — przemykał przed oczami. Ojciec z siekierą na ramieniu, uśmiechnięty, silny. Czy żył? Czy szukał go?
Zacisnął pięści. Nie chciał płakać. Ale łzy same wypływały, cicho, słono, zdradliwie.
— Hej… — rozległ się szept tuż obok.
Bożydar zadrżał i odwrócił głowę.
Chłopak oparty o ścianę. Starszy może o rok. Szczupły, z długimi, ciemnymi lokami. Miał przenikliwe oczy — takie, które patrzyły, jakby znały już zbyt wiele.
— Masz na imię? — zapytał chłopak.
— Bożydar. A ty?
— Radan. Spać nie możesz?
Bożydar potrząsnął głową.
— Ja też nie. — Radan spojrzał w sufit. — Wciąż słyszę, jak ojciec krzyczy moje imię. Ale nie zdążyłem… nie mogłem…
Zamilkł. Bożydar nie odpowiedział, lecz w ciemności zbliżył się o parę centymetrów, jakby ciszą chciał powiedzieć: „Rozumiem.”
Radan odezwał się po chwili:
— Porwali mnie trzy tygodnie temu. Szliśmy z ojcem przez las. Mieliśmy sprzedać miód. To była nasza praca — mała pasieka, śpiew ptaków, dym z ogniska. Nagle ktoś zaskoczył nas zza drzew. Ojciec próbował mnie zasłonić, ale… — głos mu zadrżał. — Zdołał tylko krzyknąć: „Uciekaj!”. A potem już tylko krzyk, ból… i ciemność pod workiem.
— Mój ojciec też krzyczał. — Bożydar odezwał się szeptem, zaskoczony samym sobą. — Ale nie widziałem go. Słyszałem tylko, jak się broni. Potem nagle wszystko ucichło.
Milczeli.
Barak był pełen dziecięcych cieni. Płaczu. Szeptów. Ktoś wymiotował pod siebie.
Ale między nimi dwoma była tylko cisza — inna, głębsza. Rodzaj zrozumienia.
— Wiesz… — Radan westchnął — ...nie chcę być tu tylko kolejnym „gnojem”, jak nas nazwali. Chcę kiedyś wrócić. Albo chociaż… przeżyć.
I choć nie było już słów, choć świat był zimny i niesprawiedliwy — tej nocy, wśród setek dzieci, dwóch chłopców nie było już całkiem samych.
Rozdział 8: Tydzień pierwszy — Krew, błoto i cisza
Nie było świtu. Był wrzask.
— Wstawać, ścierwa! — ryknął głos tak potężny, że wydawało się, jakby rozcinał powietrze na pół.
Bożydar poderwał się gwałtownie z twardej ziemi. Serce zabiło mu jak młot. Zanim zrozumiał, gdzie jest, poczuł na twarzy zimny strumień — lodowata woda wylana z wiadra. Krzyknął odruchowo, łapiąc oddech, jakby tonął.
Obok niego Radan zaklął przez zęby, zwijając się z zimna.
W baraku rozbrzmiewało echo wrzasków i chlupotu wody. Kilkunastu strażników przechodziło między pryczami, oblewając kolejnych chłopców, wrzeszcząc na nich, bijąc pałkami o ściany.
— Do pionu! Pięć sekund! Żołnierz nie śpi, żołnierz czuwa!
Plac był jak piekło wybrukowane kamieniem. Słońce nie zdążyło jeszcze wznieść się wysoko, ale już czuł jego dotkliwe ciepło na mokrej koszuli. Powietrze było ciężkie, jakby ktoś zawiesił w nim kurz, smród potu i zbliżającej się kary.
— Macie biegać! Pięćdziesiąt okrążeń wokół placu, potem padnij-powstań, potem drabinki, potem mur.
Instruktor miał twarz z kamienia i oczy, w których nie było ani krzty cienia. Blizna przecinała mu policzek jak znak rozkazu od dawno minionej bitwy.
Bożydar ruszył. Nie czekał na sygnał. Wiedział, że tu nie będzie sygnałów — tylko rozkazy, kopniaki i chłód metalu.
Biegli. Dzieci. Sieroty. Oddychali przez zęby, sapiąc jak zwierzęta. Co jakiś czas ktoś potykał się i upadał, wstając z kolan jak pokutnik.
Po pierwszych pięciu okrążeniach Bożydarowi nogi zrobiły się jak z ołowiu. Po dziesięciu paliły jak żywy ogień. Po dwudziestu nie czuł już nic, oprócz zaciśniętych zębów i krwi dudniącej w uszach.
Radan biegł obok, ramię w ramię. Spojrzał na niego tylko raz — ale ten jeden raz powiedział wszystko:
„Jeszcze żyjemy.”
Po biegu była wspinaczka. Błoto. Piasek. Pompki do upadłego. Noszenie kamieni. Czołganie się przez dziurawy tunel, w którym cuchnęło moczem i strachem.
Jeden chłopiec zemdlał. Został uderzony w twarz, aż znów otworzył oczy. Drugi zwymiotował na własne stopy. Trzeci — ten z piegami — próbował się wymigać. Nie żył wieczorem.
Obiad to była kpina. Metalowa miska z brunatną papką o smaku spalonych ziemniaków. Jeden chleb na cztery osoby. Woda — ciepła i metaliczna. Nikt nie marudził. Jedli w ciszy, zgarbieni, jak zwierzęta, które wiedzą, że dźwięk może przyciągnąć bat.
Bożydar przełykał z trudem. Żołądek skręcał mu się z głodu, ale gardło zdawało się zaciśnięte, jakby nie chciało już więcej tej rzeczywistości.
Wieczorem, kiedy wrócili do baraku, nikt nie mówił. Tylko ciała opadały ciężko na ziemie, trzęsły się z bólu, pulsowały gorączką.
Bożydar położył się. Przymknął oczy. Widział jeszcze mury. Plac. Kamienie. Twarz tamtego strażnika.
Ale kiedy spojrzał na Radana, który leżał tuż obok z otwartymi oczami, poczuł… cień ulgi. „Nie jestem sam.”
Bożydar nie odpowiedział. Tylko zacisnął pięść i obiecał sobie jedno:
„Wytrwam. Przetrwam. A jeśli będę musiał… zabiję.”
Rozdział 8: Imię starego ognia
Kolejny dzień zaczął się od ciężkiego treningu. Pot spływał mu po plecach, oczy szczypał kurz, a nogi drżały pod ciężarem zmęczenia. Biegł w górę stromego zbocza, niosąc na ramionach dwa głazy. Wielibor nie pozwalał mu się zatrzymać.
— Rytm! Nie siła! — wołał z dołu, a jego głos zdawał się mieszać z wiatrem.
Iwen gryzł zęby. Kiedy dotarł na szczyt, kolana się pod nim ugięły. Z trudem złapał oddech, ale zanim zdążył odpocząć, Wielibor był już obok. Rzucił w niego zaklęciem ognia, które wybuchło tuż przed jego twarzą.
— Zbyt wolno. W prawdziwej walce byłbyś już martwy.
— Kto będzie we mnie rzucał kulą ognia? Nie ma więcej czarowników na tej ziemi — odparł wkurzony Iwen.
— Dość na dziś. Jutro pójdziesz dalej.
Nie padło „brawo”, nie było „dobra robota”. Była tylko cisza i lekkie skinienie głową. Ale Iwen zrozumiał, że to był rodzaj uznania.
Wieczór był spokojny. Siedzieli przy kamiennym stole, jedli dzika z ziołami, pieczone warzywa i chrupiący chleb. Czarodziej nalał też wina z złotego dzbana. Milczał długo, jakby ważył każde słowo, które miało nadejść.
Trening trwał dni, tygodnie, miesiące.
Iwen trenował od rana do wieczora. Biegał po stromych zboczach z kamieniami na plecach, ćwiczył cięcia mieczem na sosnowych kłodach i manekinach, uczył się unikać ognistych kul rzucanych przez Wielibora. Początkowo ledwo utrzymywał się na nogach, lecz z każdym dniem stawał się szybszy, silniejszy, bardziej precyzyjny.
Najtrudniejszą nauką było odbijanie lecących strzał. Wielibor strzelał do niego z łuku, a Iwen musiał ich unikać lub odbijać ostrzem. Pierwsze tygodnie kończyły się siniakami i drobnymi ranami. Ale przyszedł dzień, gdy bełt zatrzymał się na jego mieczu.
— Lepiej — powiedział wtedy czarodziej. Po raz pierwszy od miesięcy w jego głosie zabrzmiało zadowolenie.
Gdy Iwen zdołał już odbić pięć strzał z rzędu, nie upadając ani razu, Wielibor odłożył łuk.
— Jesteś gotowy — stwierdził krótko.
Tego wieczoru jedli kolację w milczeniu dłuższym niż zwykle. Wielibor nalał wina z złotego dzbana i długo patrzył w płomienie ogniska.
— Jutro otrzymasz swoje prawdziwe imię — powiedział w końcu. — I jutro wyruszysz.
Iwen odłożył kielich.
— Prawdziwe imię?
Czarodziej sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął mały, ciemno fioletowy kryształ.
— Realgar — powiedział, kładąc kryształ na stole. — Znasz to słowo?
Iwen pokręcił głową.
— W języku starożytnych alchemików oznacza truciznę. Idealna do zawierania paktów. Z tego kamienia i paroma zaklęciami sporządziłem eliksir który wypiłeś.
— Dlatego nie będziesz już Iwenem. Iwen to imię człowieka, który żył spokojnie w swojej wiosce i nie wiedział, do czego jest zdolny. Od dziś jesteś Realgarem — trucizna. Symbolem naszego paktu.
— Realgar — powtórzył cicho, jakby próbując smaku nowego przeznaczenia.
— Zanim wyruszysz… nie możesz iść nieprzygotowany. To, co cię czeka, nie przebacza. Oto, co dla ciebie przygotowałem.
Najpierw podał mu zbroję. Była ciemnogranatowa z lekkim połyskiem i srebrnym połyskującym szkieletem struktur pod powierzchnią materiału.
— Zbroja ze smoczych łusek. Niezwykle lekka, jakbyś nosił płócienną tunikę. Ale twardsza od stali. Zrobiona z łusek martwego smoka, którego pokonano na północnych klifach w Czasach Złamania. Odporna na ogień, zimno, a nawet na część zaklęć ciemności. Nie zawiedzie cię, jeśli ty jej nie zdradzisz.
Potem sięgnął po miecz, owinięty czarnym płótnem. Realgar poczuł znajome drżenie, zanim jeszcze stal rozbłysła w świetle.
— Pamiętasz ten miecz. To ten, który sam wybrałeś w sali prób. Miecz wykuty z lawy, zahartowany w sercu uśpionego wulkanu przez kapłanów ognia.
Obok miecza położył dwa toporki.
— Krasnoludzkie dzieło. Nie ma precyzyjniejszej ręki niż mistrzów z kuźni w Kal’Zar-Dûn. Toporki z czarnego srebra, wyważone, z ostrzem jak brzytwa. Idealne do walki w zwarciu, do rzucania, do szybkich kontrataków. Nie rdzewieją. Nie łamią się. I… nie wybaczają błędów.
Na koniec podał mu cienki, lśniący sztylet. Sztylet był srebrny z delikatnymi zielonymi żyłkami, jakby pulsował w niej las.
— Sztylet elficki. Nazywają go Zębem Cienia. Działa jak przedłużenie dłoni. Niezwykle lekki, niemal niezauważalny. Jeśli go ukryjesz, nie znajdzie go żaden strażnik. Jeśli nim zaatakujesz — wróg może umrzeć, zanim zorientuje się, że został ranny.
Iwen patrzył na broń z mieszaniną szacunku i niepokoju.
— To… zbyt wiele… To przyciągnie uwagę… Taka piękna zbroja i broń.
Wielibor pokręcił głową.
— To tylko narzędzia, a iluzja zrobi swoje nie bój się… siła nie płynie z metalu, tylko z decyzji. A ty będziesz musiał ich podjąć więcej, niż się spodziewasz.
Wtedy czarodziej sięgnął po fiolkę. W jej wnętrzu błyszczała czerwona ciecz, jakby oddychała.
— Kiedy spotkasz go… masz użyć tego. Pomoże ci. Uśmiechnął się złośliwie.
— Realgar zauważył ten dziwny uśmiech.
Poranek nadszedł cicho, jakby wiedział, że ten dzień nie potrzebuje dźwięku, lecz pamięci. Nad ogrodem unosiła się mgła, a powietrze pachniało wilgocią liści, popiołem i magią.
Wielibor stał na skraju ścieżki prowadzącej do ogrodu. Jego sylwetka wydawała się większa, poważniejsza — jakby ciężar przeszłości i przyszłości przywarł do jego płaszcza.
— Zanim odejdziesz — powiedział czarodziej.
— musisz przejść jeszcze przez jedną bramę.
Przeszli razem w milczeniu. Ogród, który wcześniej wydawał się zwyczajny, nagle odsłonił ukrytą część. Otoczona żywopłotem i krzewami jaśminu, pośrodku rosło kamienne podwyższenie, a na nim — fontanna.
Nie była zwyczajna.
Fontanna była duża, wykonana z białego marmuru, osadzona w kręgu runicznych znaków, ledwo widocznych pod wodą. Dwie nagie kobiece figury, naturalnej wielkości, stały w środku fontanny — splecione w delikatnym uścisku, z głowami pochylonymi ku sobie. Jedna trzymała miecz opuszczony ostrzem w dół, druga kielich, z którego sączyła się woda. Ich ciała były doskonale wyrzeźbione, pełne gracji, a twarze smutne i piękne zarazem — jakby znały już koniec każdej opowieści.
— Wejdziesz do niej — powiedział czarodziej.
Realgar spojrzał zdziwiony.
— Do wody? Dlaczego?
Wielibor spojrzał mu w oczy, tym razem łagodniej.
— To przejście. Połączona z linią żył magicznych, biegnących pod górami. Gdy zanurzysz się w wodzie, przeniesie cię na skraj wschodniego lasu. Na polanę. Tam będzie czekał koń… magiczny koń. Nie będziesz musiał przedzierać się przez zbocza. Nie chcę, byś tracił czas na kamienie, skoro przed tobą już tylko ogień i cień.
Realgar skinął głową. Pochylił się, zdjął płaszcz, a potem ostrożnie wszedł do fontanny. Woda była chłodna, ale nieprzyjemna — bardziej… oczyszczająca. Kiedy uklęknął i woda sięgała mu do pasa, marmurowe figury poruszyły się. Nie mechanicznie, ale jakby tchnęło w nie życie. Ich usta rozchyliły się, a z ich wnętrza popłynęło złote światło, rozchodząc się po wodzie jak puls.
Ziemia zadrżała.
Wielibor podszedł bliżej i uniósł dłoń na pożegnanie.
— Pamiętaj, Realgar. Kieruj się sercem i amuletem, a odnajdziesz syna.
Rozdział 9: Odnaleźć syna
Zamrugał oczami.
Był na polanie. Rosnąca dookoła trawa sięgała mu do kolan, a drzewa szumiały miękko jak oddech śpiącego świata. Niebo było blade i spokojne, a słońce dopiero zaczynało wspinać się nad linię horyzontu.
I wtedy go zobaczył.
Koń stał niedaleko, tuż przy ścianie drzew, jakby czekał od świtu.
Nie był to zwykły wierzchowiec. Miał w sobie dzikość wilka i dostojność królewskiej bestii. Jego sierść była czarno-granatowa, niemal lśniła fioletem w porannym świetle. Grzywa — gęsta, długa, falująca przy każdym ruchu — miała barwę srebrzystej nocy. Oczy — miał szmaragdowe — spoglądały z uwagą, ale bez lęku.
Miał mocne, szerokie kopyta i silną pierś, jakby stworzony do przemierzania niekończących się przestrzeni. Jego kark był lekko łukowaty, a na nim — zdobione siodło z jasnej skóry, przeszywane srebrną nicią i runami elfickimi, pulsującymi bardzo słabo, jak echo ukrytego zaklęcia ochronnego.
Kiedy Realgar podszedł, koń nie drgnął. Ich spojrzenia spotkały się, i przez ułamek sekundy chłopak poczuł, że nie stoi przed zwierzęciem. Ale przed towarzyszem. Przed czymś więcej.
Wyciągnął dłoń.
Koń powoli zbliżył łeb i dotknął jego palców ciepłym, miękkim pyskiem.
— Jesteś piękny — szepnął Realgar. — Będziemy razem. Od teraz.
Potem wskoczył w siodło bez słowa, naturalnie, jakby robił to całe życie.
I ruszyli.
Nie w nieznane.
Ale w przeznaczenie.
Las nie miał granic. Był jak myśl — rozciągał się bez początku i końca, plątał w sobie drogi, gubił ścieżki, tworzył nowe bez pytania. Realgar jechał przez niego powoli, w milczeniu, prawie niezauważenie. Koń stąpał lekko, ale pewnie, jakby znał tę krainę od wieków, jakby każde źdźbło trawy i każdą nierówność gleby miał wpisaną w serce.
Cisza nie była tu pusta — była pełna. Szelest liści, zgrzyt owadzich skrzydeł, skrzypienie gałęzi wysoko nad głową — wszystko to tworzyło tkankę tej przestrzeni. Promienie słońca przebijały się przez korony drzew jak złote nici, oplatając Realgara i jego towarzysza w miękkim świetle.
Broń nie ciążyła. Nie przypominała metalu. Była jak przedłużenie jego własnej decyzji. Czuł jej obecność — ciepłą, czujną, niemal żywą. Jakby czekała. Nie na rozkaz. Na zgodę.
„Kim jestem, skoro ta broń mnie nie odrzuca? Skoro pasuję do niej aż nazbyt dobrze?”
Koń potrząsnął grzywą. Realgar pochylił się i pogładził go po karku.
— Wiem. Czujesz to też, prawda?
Zatrzymał się. Nie dlatego, że coś usłyszał, lecz dlatego, że wszystko wokół przestało brzmieć. Ptaki zamilkły. Wiatr zniknął. Nawet gałęzie zdawały się zawieszone w bezruchu.
Realgar dotknął złotego łanczuszka na którym spoczywał świecący na niebiesko kamień.
„Nie jestem sam.” „Nigdy już nie będę całkiem sam.”
Las rozstąpił się przed nimi — nie gwałtownie, lecz z pokorą. Nagle ścieżka skręciła łagodnie w dół, gdzie mech gęstniał, a światło robiło się mleczne. Otaczające paprocie sięgały do kolan, a po ich krawędziach spływała rosa.
„Realgar.” — wymówił swoje imię w myślach.
Zabrzmiało inaczej niż kiedyś… bardziej jak słowo wypowiedziane nad ogniem. Jak znak. Jak przysięga.
Wtem — krzyk.
Daleko. Urwany. Kobiecy.
Zamarł.
Potem drugi.
I trzeci. Krótszy. Przerywany. Pełen rozpaczy.
Koń napiął się pod nim jak cięciwa.
Realgar wyprostował się w siodle. Spojrzał w głąb drzew, które teraz zdawały się rozstępować tylko po to, by pokazać mu kierunek.
„To jest ta chwila.”
Ścisnął wodze.
Koń w jednej chwili ruszył z kopyta, jakby czekał tylko na znak.
Polana wyłoniła się nagle, jak rana wśród drzew.
Rozbity dyliżans — niegdyś elegancki, bogato rzeźbiony, teraz przekrzywiony, z rozbitymi kołami i wypalonym herbem na bocznych drzwiach. Lakierowane drewno nosiło ślady topora, skóra tapicerki była rozcięta.
Na ziemi — dwa ciała. Woźnica leżał z poderżniętym gardłem, ręce miał złożone jakby w modlitwie, choć już dawno nie było w nim życia. Obok niego młody ochroniarz z wbitym bełtem w szyję. Jego oczy wciąż były otwarte.
Trzech bandytów.
Pierwszy — barczysty, łysy, z wilczym tatuażem na karku — stał przy kobiecie, trzymając ją butem przy ziemi. Skulona, zapłakana, drżała cicho jak porzucony liść. Jego twarz była pozbawiona emocji.
Drugi — szczurzy, z chustą zawiązaną na szyi i kilkoma nożami przy pasie — klęczał przy skrzyni i próbował podważyć wieko kawałkiem żelaza.
Trzeci — najwyższy, z blizną przecinającą lewe oko i młotem przewieszonym przez plecy — grzebał w porozrzucanych walizkach. Z jego ust płynęły gardłowe śmiechy.
— Baron musi mieć dobre wino — prychnął. — Albo jakąś złotą koronę. Albo dwie.
Realgar nie krzyczał.
Zeskoczył z konia. Cicho. Bezszelestnie.
Dłoń spoczęła na rękojeści miecza.
I wtedy poczuł to.
Klinga… żyła.
Nie była zimna, lecz pulsująca. Jakby tętniło w niej dawne słońce. Jakby pragnęła zostać wyciągnięta. Czuł, że się rwie. Nie do obrony. Do krwi. Do walki. Do rozszarpania ciszy.
Wyciągnął ją.
Rozgrzane ostrze rozbłysło w cieniu drzew. Nie świeciło światłem — świeciło wspomnieniem ognia.
Bandyta z nożami pierwszy go dostrzegł.
— Co do…?
Nie dokończył.
Realgar ruszył.
Jeden krok. Półobrót. Niski unik. Miecz prowadził ciało, nie odwrotnie. Uderzenie cięło od ziemi ku górze. Pierwszy bandyta nawet nie zdążył zareagować — klinga rozcięła jego tors, wchodząc między żebra. Ciało osunęło się w błoto bez głosu.
Drugi krzyknął, sięgając po nóż, ale Realgar był już przy nim. Zniżył pozycję, klęknął, przesunął się po mokrej ziemi jak cień, i ciął od dołu — przez brzuch. Ranny wrzasnął, ale Realgar już kręcił się wokół niego, drugim ruchem podcinając ścięgno w kolanie. Napastnik padł, a klinga dopaliła jego życie krótkim cięciem przez krtań.
Trzeci już miał młot w rękach.
— No chodź, ścierwo!
Zamachnął się ciężko, a ziemia pod Realgarem zadrżała.
Ale on już się poruszył.
Krok w bok. Skręt bioder. Klinga zatoczyła łuk i weszła pod pachę mężczyzny, rozrywając skórę i pancerz. Krzyk zdążył zabrzmieć tylko przez sekundę, nim Realgar wbił miecz głębiej — aż do serca.
Mężczyzna kaszlnął krwią, spojrzał na Realgara szeroko otwartymi oczami i upadł na kolana.
Potem — na twarz.
Cisza.
Miecz parował. Powoli, bezgłośnie.
Las powstrzymał oddech. A potem… wypuścił go, cicho poruszając liśćmi.
Realgar stał pośród martwych. Ostrze wciąż gorące. Ale ręka — spokojna.
„Za łatwo… To nie była walka. To było… jakby klinga sama prowadziła mnie przez ich śmierć.”
Zerknął na ostrze. Rozżarzone, ale czyste. Prawie niewinne.
Na ziemi — kobieta. Młoda, z potarganymi włosami, z błotem na policzku i rozdartą suknią. Oczy miała szeroko otwarte, a jej ramiona wciąż drżały.
— Ty… ich zabiłeś. Tak po prostu… — wyszeptała.
Podszedł do niej.
Miecz powoli opadł, ciepły przy jego boku.
— Żyjesz. A oni nie. To wystarczy.
— Nazywam się Miralda. Miralda Avrenhold. Córka barona. Jechałam do taty. Oni chcieli mnie sprzedać… Albo gorzej.
Spojrzała na niego z mieszanką przerażenia i ulgi. Była na granicy wybuchu i zatrzymania w miejscu. Jak wdech, który nie ma odwagi się skończyć.
Realgar milczał.
Miralda podniosła się, chwiejnie, i rozejrzała się.
— Jeden z koni przeżył… ten z lewej… może uda się go wyprowadzić…
Realgar kiwnął głową. Podeszli do zwierzęcia razem. Ogier drżał, ale był silny. Po kilku chwilach uspokajania dał się wyprowadzić z uprzęży.
— Dasz radę? — zapytał Realgar, mierząc ją spojrzeniem.
— Tak. Dam. Jedziemy do Calthar tam jest tata może uda się dziś dojechać.
Wskoczyła w siodło niezgrabnie, ale bez pomocy. Ręce miała białe od zacisku, ale trzymała się pewnie.
Realgar dosiadł własnego konia.
Ruszyli.
Nie spojrzeli na siebie ani razu, gdy zostawiali za sobą polanę.
Las zaczynał się przerzedzać, promienie słońca spadały na ich ramiona jak ciepłe dłońmi. Ścieżka stawała się coraz szersza i twardsza. Kopyta końskie wybijały rytm, który jedynie Miralda próbowała przerywać słowami.
— Jak ty to zrobiłeś? — zapytała nagle, łamiąc ciszę, która zdawała się trwać wieki. — Trzech mężczyzn… i wyglądało to, jakbyś po prostu… położył ich spać. Bez wysiłku. Bez gniewu.
Realgar nie odpowiedział. Nawet nie spojrzał w jej stronę.
Po chwili westchnęła teatralnie.
— Dobrze. Skoro nie chcesz mówić o sobie, to ja opowiem o sobie. Przynajmniej jedno z nas będzie to znosić z godnością.
Nie zareagował. Jechał dalej, z pochyloną głową, z dłońmi spokojnymi, jakby to nie one jeszcze chwilę temu tkały śmierć w powietrzu.
— Wyjechałam do Erydonu — kontynuowała. — Byłeś tam?
— Nie — rzucił krótko.
— To posłuchaj. Bo to nie byle co. Erydon to stolica królestwa erydolskiego. Sama nazwa pochodzi od pierwszego króla, Erydona. Nazwał tak siebie, miasto i całe państwo. Skromny był, co?
Jej głos rozjaśnił się. Opowieść była jak ścieżka, którą znała.
— Kraina piękna. Zielone doliny, rzeki, góry porośnięte świerkami, lasy, w których nawet echo brzmi jak muzyka. Gleba taka, że jak posadzisz kamień, to i on puści korzenie. Ludzie uprzejmi, wszystko zorganizowane, czysto, dostojnie. Ale najważniejsze — szkoły.
Tu spojrzała na niego, ale bez większych nadziei na odpowiedź.
— Do Erydonu przyjeżdżają dzieci z całego świata. Elfy, ludzie, dzieci z pustyni nawet trolle tak trolle. Uczą się historii, strategii, alchemii, etykiety, finansów. Trwa to pięć lat. Długo. Trudno. I bardzo drogo. Ojciec nigdy nie mówił mi ile płacił.
Zacisnęła palce na wodzach.
— Starałam się. Naprawdę. I skończyłam. Mam certyfikat. Z pieczęcią królewską. Dał mi wszystko, co miał, więc… schowałam go. — Tu jej ton stał się bardziej ludzki, niemal wstydliwy. — Między piersiami. W materiał sukni. Bo gdzie indziej miałabym go trzymać? W torbie? Przecież mogli ukraść…
Realgar milczał, ale na jego twarzy drgnął cień ironii.
— Królewscy strażnicy zapewniali, że droga jest bezpieczna. Najbezpieczniejsza w regionie. Nie jechaliśmy przez las elfów ani przez bagna skrzatów. To miał być dzień podróży. A jednak…
Zamilkła.
— Ojciec pewnie napisze do króla. Ktoś za to odpowie. A strażnicy… strażnicy nauczą się, że jeśli dają słowo, muszą je utrzymać.
Po chwili spojrzała na Realgara niemal z wyrzutem.
— Jeszcze ci nie podziękowałam. Zawahała się. — Dziękuję. Naprawdę. Za życie.
Realgar dalej patrzył przed siebie.
„Szkoła przez pięć lat. A nikt jej nie nauczył, kiedy warto milczeć.”
Miralda znów mówiła.
— Ojciec ma ziemię, wpływy. Nie jest księciem, ale… ma swoje wejścia. Mówi się, że znał jeszcze starego doradcę króla. Miałeś szczęście, że to mnie uratowałeś, a nie jakąś kupiecką córkę.
Przy tym ostatnim zdaniu Realgar delikatnie poruszył brwiami.
„Nie miałem szczęścia. Miałem miecz.”
Jechali dalej. Słońce było coraz wyżej. A Miralda… Miralda nie przestawała mówić.
O nauczycielach, o salach wykładowych z przezroczystym sufitem, o tym, jak elfy siedziały osobno i jak raz złamała zasady etykiety, stając nie po właściwej stronie stołu przy uczcie dyplomatycznej.
A Realgar… Realgar słuchał.
Ale jego myśli były gdzie indziej.
Kiedy Miralda w końcu zamilkła, las zaczął odzyskiwać swój głos. Wiatr przeciągał się między konarami, światło gasło powoli jak dogasająca świeca, a niebo rozlewało się w fioletowych smugach.
Realgar rozejrzał się. Nie dojadą dziś do Calthar, twierdzy barona Avrenholda. Droga była zbyt długa, koń Mirandy zmęczony, a Miralda coraz częściej zerkała przed siebie bez słów — jakby i ona zrozumiała, że dzień kończy się wcześniej, niż planowano.
Zjechał ze szlaku. Po kilku minutach marszu między krzakami i korzeniami znalazł zagłębienie w zboczu, jakby jamę, której wejście osłaniały omszałe głazy i gęste paprocie. Między korzeniami dostrzegł coś jeszcze — dawne, zgaszone ślady ogniska.
— Tutaj. — powiedział krótko, zsiadając z konia.
Miralda podążyła za nim i rozejrzała się z zaciekawieniem.
— To wygląda, jakby ktoś już tu spał.
— Spał — odparł. — I przeżył.
— To… ja zajmę się końmi. Przywiążę je, dam im trochę owsa i przygotuję miejsce do spania. Ty idź po drewno, dobrze?
Nie odpowiedziała. Po prostu znikła między drzewami, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie.
W lesie pachniało wilgocią i starą korą. Gałęzie trzeszczały pod jej butami, ale w tych dźwiękach było coś kojącego.
Kiedy wróciła, Realgar zdążyła rozłożyć dwa posłania — jedno bliżej miejsca ogniska, drugie bardziej z boku. Konie stały cicho, przywiązane do cienkich brzóz.
Rozpalił ogień. Niewielki. Skromny. Ale wystarczający. Płomień był niski i czysty. Oświetlał wnętrze jamy migotliwym blaskiem, który nadawał twarzom miękkości, jakiej nie mają za dnia.
Usiedli obok siebie, bez słów. Cisza między nimi nie była ciężka. Była jak wspólne milczenie ludzi, którzy właśnie przeszli przez coś, co zbyt wiele kosztowało.
— Myślisz… że będziemy bezpieczni? — zapytała cicho Miralda.
— Tak — odpowiedział.
Zerknęła na niego. Złapała wzrokiem jego profil, oświetlony blaskiem ognia.
— Może… powinniśmy spać bliżej siebie? — zaproponowała ostrożnie. — Nie tylko dla ciepła. W razie czego… szybciej się obudzimy.
Nie spojrzał na nią. Ale skinął głową.
Położyli się obok siebie. Nie dotykali się. Między ich ramionami zostawała cicha przestrzeń, której żadne z nich nie próbowało wypełnić.
Miralda zasnęła pierwsza. Jej twarz była spokojna. Oddech rytmiczny, głęboki.
Realgar długo patrzył w płomień. Potem przymknął oczy.
Śnił.
Widział ją. Swoją żonę.
Stała w trawie po kolana, ubrana w suknię w kolorze dojrzałego zboża. Uśmiechała się. Obok niej — chłopiec. Ich chłopiec. Miał oczy Iwena i dłoń matki. Wyciągał rękę. Wołał coś. Ale głosu nie było. Tylko obraz. Ciepły i bolesny. Coraz bardziej oddalający się, jakby odpychany przez coś, czego nie da się zatrzymać.
Poczuł ból. Nie fizyczny. Taki, który nie ma końca. Tylko echo.
Otworzył oczy.
Niebo było ciemne. Las szeptał.
Miralda spała. Jej włosy rozsypały się na posłaniu, policzek spoczywał na ramieniu. Oddychała cicho.
Realgar zdjął opończę i delikatnie okrył nią jej ramiona. Potem usiadł. Plecami do skały, przodem do lasu.
Patrzył.
Poranek przyszedł powoli, jakby wahał się, czy powinien naprawdę nastąpić. Mgła pełzała nisko nad ziemią, a pierwsze światło oparło się o czubki drzew jak leniwe westchnienie.
Realgar otworzył oczy. Nie spał. Czuwał.
Spojrzał na Miraldę. Spała jeszcze — spokojnie, cicho, z włosami rozsypanymi na posłaniu. Jej twarz wydawała się lżejsza, jakby noc, choć krucha, pozwoliła jej zapomnieć o wczorajszym strachu.
— Wstawaj, Miraldo — powiedział cicho, ale stanowczo. — Musimy ruszać. Im wcześniej dotrzemy do barona, tym lepiej.
Zamrugała, przeciągnęła się i podniosła na łokciach.
Nie protestowała. W milczeniu zaczęła zwijać posłanie i podeszła do konia. Kilka minut później byli już w drodze, a ścieżka prowadziła ich przez zwężający się jar, z porannym światłem tnącym powietrze jak miecz.
— Nie spałeś tej nocy, prawda? — zapytała, zerkając w jego stronę. — Wiem to. Dziękuję, że mnie okryłeś. Było… ciepło.
Nie odpowiedział. Ale przez moment jego wzrok złagodniał.
Kiedy wzgórze opadło, a drzewa zaczęły ustępować, pojawiły się pierwsze mury.
Zza zakrętu wyłoniły się wieże, a potem — Calthar.
— Tyle mówiłam o sobie — rzuciła Miralda lekko — a nawet nie wiem, jak masz na imię. I… ten sznurek, który nosisz na szyi. Po co ci on?
Realgar nie odwrócił głowy.
— Nazywam się Realgar. A ten sznurek… to pamiątka. I tyle powinno ci wystarczyć.
Zapadła cisza. Krótka, ale pełna.
Po chwili Miralda odezwała się z cichym uśmiechem:
— O, jesteśmy w domu.
Brama wschodnia była szeroka, z dwóch stron strzeżona przez strażnice z ciemnego kamienia. Na blankach łopotał sztandar — srebrny wilk na granatowym tle. Dwóch strażników stało przy wejściu, ale kiedy tylko ujrzeli Miraldę, jeden natychmiast ruszył w ich stronę.
— Pani Miraldo?! — zawołał, wyraźnie zaskoczony. — Wysłaliśmy po was dyliżans, a wracasz z… kimś zbrojnym? Proszę, przedstaw go. Znasz zasady.
Miralda zeskoczyła z konia. Jej buty cicho uderzyły o kamień.
— Zasady? Zasady nie uratowały mi życia, a on tak. — Wskazała na Realgara. — Zostaliśmy napadnięci. To jest mój wybawiciel.
Strażnik pobladł.
— Napadnięci? Ale przecież… przecież te drogi… zapewniano nas, że są najbezpieczniejsze w całym regionie…
— Właśnie — odpowiedziała twardo. — Zapewniano.
Strażnik przełknął ślinę, a potem gwałtownie się odwrócił i zawołał w stronę blank:
— Otwierać bramy! Pani wróciła!
Zgrzyt mechanizmu wypełnił powietrze. Kraty uniosły się powoli, a Realgar i Miralda wjechali przez kamienny łuk do Calthar.
Calthar było większe, niż się spodziewał. Ulice brukowane szeroko, domy z ciemnego drewna i kamienia, okiennice pomalowane na błękitno i ciemnozielono. Pachniało chlebem, dymem i sianem. Ludzie przystawali. Patrzyli.
Na Miraldę — z rozpoznaniem i ulgą.
Na Realgara — z niepewnością i rezerwą.
Pośród miasta, na niskim wzgórzu, wznosił się pałac.
Nie olbrzymi, nie królewski. Ale dostojny.
Kamienny, z marmurową kolumnadą i półokrągłą wieżą od strony ogrodów. Dachy łupkowe, granatowe, a przez niektóre ściany przebijał się bluszcz. Na dziedzińcu stała fontanna — skrzydlaty koń z rozpostartymi skrzydłami, z którego pyska spływała woda.
Miralda wyprostowała się w siodle. Jej sylwetka stężała, jakby każde źdźbło trawy przy pałacu budziło w niej na nowo rolę córki barona.
Realgar nie drgnął.
Przy pałacowych wrotach pojawiła się służba — starsza kobieta w fartuchu, chłopiec stajenny, rycerz w połowie zbroi.
Miralda zeskoczyła z konia i jednym gestem wskazała Realgara.
— Przygotujcie salę przyjęć. I dajcie znać mojemu ojcu. To nie jest zwykły gość.
Realgar milczał.
Ale wiedział, że teraz zaczyna się coś trudniejszego niż walka.
Nagle drzwi główne otworzyły się z trzaskiem. W progu stanął mężczyzna o masywnej sylwetce.
— Miranda! — krzyknął.
— Tato! — odparła dziewczyna i rzuciła się biegiem w jego stronę.
Zderzyli się w uścisku. Jej drobna sylwetka niemal zniknęła w objęciach ojca, który przez dłuższą chwilę nie mówił nic — tylko trzymał ją tak, jakby bał się, że zaraz zniknie.
Realgar, wciąż jeszcze trzymający lejce, spojrzał na barona — i jego serce zamarło.
To, co zobaczył, nie pasowało do niczego, co znał.
To nie jest możliwe. To nie może być prawdziwe.
By nie zdradzić szoku, szybko zeskoczył z konia i przyklęknął na jedno kolano, opuszczając wzrok.
Zachowaj spokój. Udawaj, że wszystko gra. Nie możesz się zdradzić. Czarodziej… ty pieprzony staruchu. Coś ty ze mną zrobił?
— Wstań, dzielny bohaterze — odezwał się baron ciepłym, niemal ojcowskim tonem. — Wiem już wszystko. Nie musisz mi się kłaniać.
Realgar uniósł się, lecz głowę trzymał nisko.
— Nie spuszczaj głowy, przyjacielu. — Baron podszedł bliżej. — Nie jesteś moim sługą.
Powoli, bardzo powoli, Realgar podniósł wzrok. I znów to zobaczył — twarz, której nie powinien mieć żaden człowiek.
Twarz pokryta różowawą, lśniącą skórą. Nos — rozdwojony, spłaszczony, jak u dzika. Oczy — ludzkie, ciemne, ale z czymś nieobecnym, jakby należały do kogoś, kto przestał czuć. Uszy wystawały nieco zbyt wysoko, delikatnie drgały. Dolna warga — spuchnięta, nieruchoma, z widoczną śliną w kąciku.
To nie jest twarz. To jest ostrzeżenie. Nie wszystko, co mówi ludzkim głosem, jest jeszcze człowiekiem.
Baron rozłożył ramiona i objął Realgara, ściskając go mocno. Pachniał czymś gęstym, tłustym, jak zupa gotowana za długo w starej kuchni.
— Dziękuję ci. Naprawdę. Uratowałeś moją córkę. A w nią… cóż, w nią zainwestowałem więcej niż w połowę moich ziem. Gdyby ją zabili, to byłaby ogromna strata — i dla mnie, i dla całego królestwa.
Już wiem, czemu wygląda jak wygląda. On to mówi z taką łatwością. Jakby córka była sakwą złota, a nie człowiekiem. To nie klątwa. To wewnętrzna prawda, która wyszła na zewnątrz.
Baron odsunął się i klasnął w dłonie.
— Chodźmy! Czeka nas uczta! Najpierw trochę wina, porządna rozmowa… A kucharze już się krzątają. Powiedziałem im: szykujcie najlepsze, dziś gotujemy tylko dla bohatera!
Realgar spojrzał jeszcze raz na barona. Nie potrafił się uśmiechnąć.
Ale wiedział, że teraz zaczyna się coś trudniejszego niż walka.
Pałac lśnił jak z bajki opowiadanej dzieciom — marmurowe kolumny, złocone sufity, czerwone dywany rozciągające się aż po granicę wzroku. Wszystko pachniało świeżym olejkiem cytrynowym i pyłem starych ksiąg. Nadmiar. Nadmiar wszystkiego.
Realgar szedł powoli, wsłuchany w echo własnych kroków.
Ludzie w podartych koszulach śpią pod sosnami… a tu złoto cieknie ze ścian. Ale tamci nie pomogli. Ten przynajmniej zaprosił do środka.
Baron prowadził ich do sali, gdzie załatwiano sprawy. Wnętrze było obszerne, zimne, oświetlone licznymi świecami w srebrnych kandelabrach. Przy wielkim stole z czarnego drewna czekały już krzesła — jedno tronopodobne, przesadnie zdobione.
Baron zasiadł na nim z westchnieniem, Miranda obok, a Realgar usiadł z boku, jak cień, jak przyczajony świadek.
Spojrzał raz jeszcze na barona.
I znów zobaczył twarz świni.
Szeroka, mokra, z wielkim ryjem i połyskującą skórą. Policzki wisiały jak worki tłuszczu, a oczy — małe, czarne — błyszczały niepokojącym chłodem.
Zbyt dokładne. Zbyt wyraźne.
Ale wzrok barona wbijał się prosto w Realgara. Uśmiechnięty, ale czujny. Przeszywający.
Spokojnie. Nie zdradzaj się. Patrz jakbyś nie wiedział.
Realgar rozejrzał się po sali. Udawał, że podziwia żyrandol, rzeźbienia, zasłony. Potem — mrugnął dwa razy szybko. Raz. Drugi. Spojrzał znowu.
Twarz się zmieniła.
Już nie świnia, ale człowiek. Otyły, z fałdami pod brodą, brodą nieogoloną, gęstą w miejscach, a rzadką w innych. Kręcone, czarne włosy. Szeroka szpara między zębami jak rana po młodzieńczych bójkach.
Iluzja. Tylko zasłona dla tego, kim naprawdę jest. Ciekawe, ilu ludzi ją widzi.
Miranda przerwała ciszę.
— Realgar uratował mi życie — powiedziała spokojnie. — Tam, gdzie miało być najbezpieczniej, właśnie tam napadli. Trzech bandytów. A straż królewska? Cisza. Nic.
Baron odwrócił wzrok od Realgara, na moment. Milczał. Potem podniósł dłoń.
— Piwa! — ryknął.
Służba przyniosła trzy wielkie kufle. Pachniało chmielem i miodem. Baron wychylił swój jednym haustem, piana spłynęła mu po brodzie. Beknął bez żenady.
— Kolejne! — zawołał, nie oglądając się.
Potem spojrzał na córkę.
— Dopilnuję tego. Kto zawiódł — odpowie. Ale dziś… dziś pijemy za życie!
Realgar uniósł kufel, lecz nie wypił od razu. Zamiast tego spojrzał na barona — już nie na świnię. Tylko na grubego, mężczyznę o ciężkim spojrzeniu i cuchnącej potędze.
Baron opróżnił piąty kufel piwa jednym haustem i z głośnym westchnieniem odstawił go na stół. Potem przetarł rękawem usta i powiedział z uśmiechem:
— No to teraz czas na rozmowę na osobności, mój wybawco. Wynagrodzenie za życie mojej córki to rzecz zbyt delikatna, by o niej przy wszystkich gadać. Spojrzał na Mirandę i rzucił z udawaną czułością: — Córciu, idź się wykąp. Wiem, że to ci chodzi teraz po głowie.
Miranda przewróciła oczami, ale nie zaprotestowała. Odeszła w głąb korytarza, a Realgar bez słowa podążył za baronem.
Wyszli na zewnątrz. Ogród był olbrzymi, z równymi jak od linijki alejami i sadzonymi symetrycznie jabłoniami. Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem owoców, a powietrze pachniało słodko, jakby ktoś rozlał tu miód. Ścieżki wysypane były drobnym, jasnym żwirem, który cicho chrzęścił pod stopami.
— Jeszcze raz, z całego serca dziękuję ci za to, co zrobiłeś — zaczął baron. — Piękna jest, co? Moja córka. I mądra. Nie każdy ojciec może tak powiedzieć.
Realgar domyślał się, do czego baron zmierza. Odpowiedział spokojnie:
— Tak, baronie. Ale nie dla jej urody ją ratowałem. Nie oczekuję zapłaty ani słów chwały. Pomagam ludziom, którzy są w potrzebie. Zawsze. Bo jeśli można kogoś ocalić — trzeba to zrobić. I tyle. Nigdy nie oczekiwałem niczego w zamian poza czystym sumieniem.