E-book
4.41
Iskry Czasoświatu

Bezpłatny fragment - Iskry Czasoświatu


Objętość:
291 str.
ISBN:
978-83-8221-404-8

Część I: Iskra Niszczyciela

I. Alex

Ogień łakomie pochłaniał szczapy drewna w kominku, oplatając się wokół nich niczym namiętny kochanek. Romantyczny nastrój, bijący od tańczących płomieni, udzielał się kochającej się parze. Mężczyzna i kobieta, nadzy, na niedźwiedziej skórze, zanurzali się w rozkoszy płynącej z połączenia swych ciał. Ich mięśnie pracowały miarowo. Zroszona cienką warstwą potu skóra lśniła w blasku ognistych języków, co raz wysuwających się z wnętrza kominka, zupełnie jakby te, chciały dołączyć do wspólnej miłości kochanków.

Alex przebudził się niedługo po brzasku. Usiadł i silnie przetarł zaspane oczy. Pochwycił stojącą na podłodze napoczętą butelkę z czerwonym winem i wyciągnął korek zębami. Zaciągnął się przebogatą zapachową nutą, pobudzającą wszystkie zmysły. Pogładził dłonią czule, niczym kochankę, szklane naczynie. W końcu dopiął swego. Mógł pozwolić sobie na wyszukany rocznik wyrafinowanego trunku, nie bacząc, ile go kosztował. Przeniósł wzrok na śpiącą kobietę. Uśmiechnął się zadowolony — mógł sobie pozwolić na wiele, nie tylko wino.

Odłożył butelkę i wstał. Jego gołe stopy odczuły chłód ceramicznego parkietu. Ogień w kominku zdążył przygasnąć. Wypalił się podobnie jak pożądanie Alexa. Mężczyzna raz jeszcze popatrzył na kobietę, lecz już bez wczorajszego entuzjazmu. Udał się do ściany swego ekskluzywnego apartamentu, aby podkręcić termostat. Ciepło na powrót zawitało do salonu. Podobnie i on liczył, że do czasu nadchodzącej upojnej nocy naładuje swoje akumulatory.

Sprzed nowo zakupionej posiadłości na przedmieściach ruszył sportowym wozem. Prowadził życie, w którym stale gnał do przodu, zrywał pożądane owoce, gdzie najbardziej łaknął tych zabronionych. Ot, choćby jak Alicji, żony byłego wspólnika w interesach, z którą spędził noc. Cóż, taki właśnie był — lubił pogrywać nie do końca czysto. Otwierało to dodatkowe możliwości, poszerzało perspektywy. Skutkowało tym, że obchodząc krępujące reguły, można było wybić się na szczyt i pławić się w luksusie i władzy. Co z tego, że po drodze należało spuścić do rynsztoka paru naiwniaków? Ot, ofiary globalizacji, jak mawiał jego były szef.

Alex stanął na światłach. W swoim Ferrari przypomniał sobie o audycie w starej hucie metali, który miał od dawna przeprowadzić, a na który nie pozostało już zbyt wiele czasu. Spojrzał w lusterko i ustawił je pod kątem, aby zobaczyć swe odbicie. Tak, był draniem, tego nie dało się ukryć. Ale ten jeden raz zrobi coś dla ludzi, żeby mógł spokojnie spoglądać w swą przystojną twarz. Stara huta metali to część historii tego miasta, mieszkańców i wreszcie jego i jego rodziny. W porządku, był draniem, przyznał się, ale nie był nim na wskroś. Uczyni, co w jego mocy, aby przywrócić fabryce rentowność. Nie dopuści do jej upadłości. Z tą myślą przeczesał krótkie, modnie ostrzyżone blond włosy.

Aby skierować się w stronę huty, powinien skręcić w lewo. Podrapał się niefrasobliwie po karku. Może zajrzy tam jutro. Tak, na pewno. W każdym razie postara się. Ciężko westchnął. Tego dnia górującym w grafiku priorytetem było udanie się na rozmowy z akcjonariuszami. Czas wybrać prezesa, nie dopuścić, aby ktoś inny niż on, posadził na prezesowskim stołku swój zad.

Ruszył przez skrzyżowanie z piskiem opon. Nagle jego Ferrari doznało potężnego wstrząsu, aż okręciło się wokół własnej osi.

W powyginanym kawałku złomu, mieniącemu się przed chwilą sportowym wozem, otworzyły się drzwi. Wśród ogłuszającego wycia alarmu Alex z trudem wyczołgał się na zewnątrz wraku. Wirowało mu w głowie. Z rozciętego policzka obficie ściekała krew. Coś dławiło go w płucach. W tym całym chaosie z przerażeniem dotarło do niego, że nie czuł nic od pasa w dół.

Błagalnym wzrokiem powiódł po okolicy. Był piękny, słoneczny dzień, a on w centrum wielkiej metropolii. Nie zauważył jednak wokół zbierających się ludzi. Jedynie samotną, ludzką sylwetkę, a w jej dłoni pistolet. Jego lufa została wymierzona Alexowi prosto między oczy.

— I co tam, panie „pakiet większościowy”? — Do Alexa dobiegł głuchy, zniekształcony głos. — Czas na zmianę w zarządzie, śmieciu. Tym razem definitywną. ­– Niewyraźne dotąd zarysy otoczenia nabierały kształtów. Alex rozpoznał w napastniku swojego byłego wspólnika, którego nie raz już wyrolował.

— Greg… — wyszeptał do niego Alex. Ścisnął zwisający z szyi medalion z rewersem banknotu jednodolarowego, a drugą dłoń wyciągnął, jak na pojednanie. — Greg, przyjacielu…

— Ta, przyjacielu… — Uzbrojony mężczyzna splunął z odrazą. — Powodzenia w zaświatach — warknął. — Wiesz… Pozdrów tam Alicję. Moją martwą żonę… z kulką w głowie.

Rozległ się głośny strzał.

II. Greg

Greg jak zahipnotyzowany przyglądał się ciału. Jakby analizował kształt dziury w czaszce denata. Porównywał ją z tą ze skroni swojej małżonki. Wszak w tamtym przypadku użył mniejszego kalibru, zaledwie 6,35 milimetra. Pocisku wystrzelonego z ulubionej broni Jamesa Bonda, Walthera PPH. Greg wciąż trzymał go za paskiem od spodni. Natomiast w przypadku Alexa sobie nie żałował. Zaopatrzył się na tę okazję w konkretną giwerę. Model Glock 21 z kalibrem 11,43 milimetrów. Prawdziwe cacko. Broń poręczna, lekka i — co najważniejsze — niezawodna.

Cóż powiedzieć — Greg miał słabość do broni, podobnie jak do samodzielnego wymierzania sprawiedliwości. Może to wpływ nadmiaru pochłoniętych w dzieciństwie komiksów o superbohaterach i obejrzanych filmów akcji? Ale to już nie miało żadnego znaczenia.

Usłyszał wycie policyjnych kogutów. Groźnie spojrzał po chowających się nielicznych przechodniach. W filmowym stylu powiódł w ich kierunku trzymanym gnatem. A co? Ten ostatni raz nie będzie sobie żałował. Włożył lufę pistoletu do ust i poczuł chłód metalu na podniebieniu. Palec wskazujący zastygł.

Jednak Greg odkrył, że wcale nie śpieszyło mu się żegnać ten świat. Wczuwał się w swoje ostatnie chwile. Ostatnie zaczerpnięte do płuc oddechy. Ciepło promieni słonecznych na twarzy. Kiedy dowiedział się, że Alex ukradł mu jego patenty, a do kompletu posuwał żonę, własna śmierć wydawała się wybawieniem. Lecz teraz, gdy dokonał słusznej zemsty, poczuł ulgę, a wraz nią…

— Pchęprzyć to — wybełkotał z lufą w ustach. Zdecydował ostatecznie, by nacisnąć ten cholerny spust.

Nastąpił potężny rozbłysk oślepiającego światła.

Nagle kompletnie zaskoczony Greg zorientował się, że znajduje się pośrodku ukwieconej polany. Oniemiał z wrażenia i opuścił broń, po czym przyjrzał się z zaciekawieniem nowemu otoczeniu. Czyżby wystrzelił i zginął? Umarł? I gdzie znalazł się teraz? Greg nigdy nie był wierzący. Jako malec, z polecenia matki, uczęszczał jednak do niedzielnej szkółki. Więc coś niecoś słyszał już o Bogu. Poczuł się naprawdę dziwnie.

Zapobiegawczo padł na kolana.

— Panie! — krzyknął w przestrzeń z przesadnym oddaniem. Poza szumem wiatru, nikt nie raczył udzielić mu odpowiedzi. Skonsternowany spojrzał na broń trzymaną w dłoni. Dyskretnie wcisnął ją za pasek i zasłonił czerwonym swetrem, w który był ubrany. — Żywię nadzieję, że Pan… nie zauważył…

Po krótkiej przerwie raz jeszcze spróbował nawiązać kontakt z siłą wyższą:

— Panie! Wybacz wielkiemu grzesznikowi! — Tym razem Greg wydarł się ostentacyjnie, unosząc w górę ramiona. W połączeniu z ugiętymi kolanami, musiał wyglądać nad wyraz przekonywująco. Cóż powiedzieć: skoro już się stało i trafił do zaświatów, wypadało wybłagać siłę wyższą o azyl na tym niebiańskim pastwisku, by nie trafić do piekielnego kotła.

Ale tego dnia Pan nie był najwyraźniej w nastroju do rozmowy i wyniosłym milczeniem postanowił wymierzyć karę klęczącemu grzesznikowi.

Aby przerwać impas, Greg w końcu wstał. Otrzepał dżinsy z przyczepionych do nich chwastów. Powziął zamiar, by udać się w kierunku stojącego niemal w zenicie słońca. Jeżeli czekała go tu jakaś sprawa do załatwienia, mądrym wydawało się podążać w stronę światła. Może wtedy Pan spojrzy na niego łaskawszym okiem. Na razie trochę zawodził.

Zanim Greg opuścił polanę, wziął głęboki wdech. Do jego nozdrzy wdarł się oszałamiający zapach kwiatów. Zakręciło mu się w nosie. Przeklął i głośno kichnął. Widocznie alergia na pyłki nie opuściła go nawet po śmierci. Pomasował się po twarzy i poczuł na niej wciąż piekącą ranę. Ślad po tipsach. Ostatnia pamiątka od zastrzelonej żony. A skoro ona także nie żyła, to może natknie się i na nią niebawem? I na Alexa?

Piekło. Raptem wizja wieczystej smażalni wydała się całkiem atrakcyjną alternatywą w porównaniu do spędzenia reszty życia po życiu w towarzystwie zamordowanych przez siebie istot.

Z tą myślą Greg przesunął językiem po podniebieniu. Zaskoczony nie wyczuł spodziewanej dziury, smaku krwi, niczego niezwykłego. Pomyślał o swoim mózgu przeszytym kulą. Przyłożył dłoń do czaszki w poszukiwaniu dziury wylotowej.

— Nie ma… — zasępił się rozczarowany. Brak rany w głowie dość kiepsko korespondował z alergią i świeżą szramą na policzku. Zaraz jednak zaśmiał się w duchu. Logika? Tym miał na ten czas się zajmować? Przecież właśnie wykitował!

Z polany Greg wkroczył w mroczny las. Jak na jego gust — zdecydowanie zbyt mroczny. Do tego nieziemsko zachwaszczony, ze zbutwiałymi pniakami na ziemi. Innymi słowy wkroczył w dzicz. Niebawem do przesłodzonego śpiewu ptaków dołączyło złowieszcze porykiwanie przerośniętych bywalców tej puszczy. Może jeleni? — zadumał się Greg, myśląc tak naprawdę o niedźwiedziach i to grizli. By pokrzepić się na duchu, położył dłoń na kolbie Glocka. Pomasował też rękojeść drugiej broni. Mimo wszystko w niebie — czy też w jego bliskich okolicach, nie był pewien — lepiej czuł się uzbrojony. I to byłoby arcygłupie, gdyby kolejny raz miał dzisiaj zginąć. Tym razem nie z własnych rąk, a z łap lub racic czyhającej na niego zwierzyny.

Po pewnym czasie dotarł do brzegu łagodnie płynącej rzeki. Rozczarowany nie zauważył nigdzie miejsca na przeprawę.

— Panie… Dlaczego dla twych sług nie raczyłeś pomyśleć w swym miłosierdziu o moście? — powiedział i spojrzał w górę. Jak na złość niebo skrył parasol z koron drzew. Tym też Greg postanowił usprawiedliwić brak kontaktu z Panem.

Podążając z biegiem rzeki, po potknięciu się, sprawdził w niej temperaturę wody. W skali między ciepłą, a zimną ocenił ją na lodowatą. A zrządzeniem losu nie zabrał do zaświatów ani ręcznika, ani jedwabnego szlafroka.

Przemoczony i zziębnięty, po brnięciu na przemian to w błocie, to absurdalnie wysokiej trawie, wydostał się na ogołocone ze zboża pole. Zaciekawił go ten widok — czyżby zbliżał się do cywilizacji? Dość już miał dziewiczej przyrody, z którą kontakt, poza ożywczą wentylacją płuc, przyprawiał go o zawrót głowy, umęczone forsownym marszem stopy i wściekły głód, bez pardonu świdrujący pusty żołądek.

Coraz bardziej sfrustrowany egzystencją po zadanej sobie śmierci, Greg dotarł do stogu siana. Oparł się o niego, by zaczerpnąć nieco tchu przed dalszą drogą.

Od ruszenia dalej jednak coś go powstrzymało. Z przeciwnej strony stogu siana dobiegły go rozkoszne pojękiwania, stęknięcia i czułe szepty. Dłuższy czas z przyjemnością nasłuchiwał. Dźwięki niczym z filmu dla dorosłych przykuwały jego uwagę zdecydowanie mocniej niż uprzednia świergotliwość ptaków.

Zadumany spojrzał na chylące się ku zachodowi słońce, na krwawą mozaikę plam na z lekka zachmurzonym niebie. Czyżby Pan poddawał go próbie? Jeżeli wyjrzy za stóg siana… co tam zastanie? Kopulującą w najlepsze parę, Alicję z Alexem? I co dalej? Życzyć im szczęścia, pomyślności? Czy może dołączyć do igraszek? A może sam się jeszcze do nas przyłączysz, Panie? Greg poczuł gorycz w gardle. Mimowolnie wyciągnął broń i z gniewnym wyrazem na twarzy poszedł sprawdzić źródło namiętnych dźwięków.

Ukazał mu się niedwuznaczny widok. Klasyczna pozycja misjonarska. Lecz naprężające się plecy mężczyzny nie należały do Aleksa. Podobnie rozchylone uda, grube niczym kłody, nie przywodziły na myśl smukłych nóg jego zamordowanej żony. Zerknął w bok — leżała tam sterta ubrań. Były to szare, workowate szmaty, zszyte z lnianych materiałów grubą nicią. Panie, czyżby ku twej chwalebnej czci odbywał się tu średniowieczny festyn?

Greg miał dość. W końcu zabił dziś swoją żonę i byłego przyjaciela. To do czegoś zobowiązywało. Gdy para tonęła już w ostatnich rozkosznych jękach, bezczelnie wypalił w powietrze.

Kochankowie odskoczyli od siebie i zszokowani wbili wzrok w Grega. Ten odpowiedział im rozbrajającym uśmiechem.

Po dłuższej chwili, nagi, zdenerwowany mężczyzna, warknął gniewnie:

— Szatan!

— Wybacz… — odezwał się ironicznie Greg. — Myślałem, że skończyłeś. — Wskazał lufą pistoletu jego krocze. Naraz spoważniał. Zasłyszane słowo, określające go mianem diabła, padło po francusku. To był drobiazg, ale nie było nim to, co miejsca mieć nie powinno — Greg to zrozumiał.

— Szatan! — ponownie wyrzucił z siebie mężczyzna. Ale tym razem nie poprzestał na wrzasku. Poderwał się na równe nogi. Chwycił wbite w siano widły i ustawił się w pozycji bojowej.

— Spokojnie… — odparł Greg, niezmiernie dumny z brzmienia własnego francuskiego. — Tylko spokojnie… Nikt tu nikomu nie chce zrobić krzywdy… Prawda? — Cofnął się o krok i jednocześnie wymierzył w mężczyznę broń. Wybacz. Panie, ale… nie mam w planach dziś znowu zginąć. Szukając wyjścia z niezręcznej sytuacji, Greg zwrócił się do kobiety — kasztanowłosej niewiasty o pełnych kształtach.

— Porozmawiajmy… Wyjaśnijmy sobie wszystko, po kolei, spokojnie i bez nerwów…

— Zabij! Zabij i spal! Nieczysty! — syknęła kobieta, po czym podskoczyła do swego kochanka.

— Nie pomagasz… — rozczarowany Greg pokręcił głową.

Wtem, zmobilizowany przez kobietę mężczyzna z widłami, ruszył do bezpardonowego szturmu.

— Stój! — wrzasnął Greg i wyciągnął przed siebie trzymany oburącz pistolet. Uzbrojony kochanek zawahał się. Wpatrywał się z zaciekawieniem w lufę na wysokości swego torsu.

— Zabij! Nieczysty! Zabij i spal! — dopingowała usilnie kobieta.

Padł strzał. Jeden, precyzyjny, w samo serce. W komorę, lewą czy prawą, może przedsionek, nieważne. Zgon nie nastąpił natychmiast. Trafiony mężczyzna padł w konwulsjach tam, gdzie dopiero co niemal przeżył orgazm.

Greg spojrzał w górę. Rozczarowany nie dostrzegł na ciemniejącym niebie żadnej chmurki zasłaniającej jego bezwzględny czyn. Wybacz, Panie! To był… wypadek…

Kobieta podbiegła do martwego już kochanka. Zauważyła ranę w jego piersi. Spojrzała na sprawcę tego zajścia i przerażona pognała od niego byle dalej, wywrzaskując coś opętańczo o jakichś czarnych mocach.

Greg westchnął. Pomyślał, że to nie tak miało wyglądać, a zabijanie powoli wchodziło mu już w nawyk. Usiadł przy zwłokach i zamyślił się, tym razem głęboko. Uderzył się kolbą pistoletu w głowę raz, drugi i trzeci. Alicja, Alex, on jako Greg… Czy oni w ogóle istnieli poza jego wyobraźnią? Najwyższy czas spojrzeć prawdzie w oczy, czymkolwiek by ona nie była — przed chwilą zabił człowieka. U stóp miał tego niezaprzeczalny dowód. Do tego sprzątnął Francuza, którego rozumiał. Jak to sensownie wytłumaczyć? Czyżby to on sam był szaleńcem? Czubkiem, któremu udało się zbiec z zakładu, zwędzić broń, błąkać się po lasach, a potem wystrzeliwać mizdrzących się do siebie festyniarzy? Niestety, jego dawna tożsamość naukowca z Kalifornii nie wytrzymywała próby brutalnego zderzenia z twardą ścianą faktów. A więc jestem francuskim czubkiem, Panie — podsumował zdegustowany.

Schował gnata i udał się w ślad za kobietą. Uczynił to z myślą, że pora odnaleźć resztę festyniarzy. Bo co mu pozostało prócz wpakowania sobie kulki w łeb? Otóż nic poza tym, co właśnie postanowił: odda się w ręce władz.

W nocy, przy akompaniamencie wycia wilków, dotarł do gospodarskich zabudowań. W żadnym z okien nie zauważył światła. Odprowadzany ujadaniem psów skierował się ku najbliższym drzwiom.

Gwałtownie przyśpieszył i zmienił kierunek, gdy zorientował się, że okoliczne zwierzęta nie były uwiązane i chmarą rzuciły się ku niemu. Wbiegł przez uchylone drzwi szopy i błyskawicznie je zamknął. Uśmiechnął się kwaśno na wspomnienie festyniarzy. Nabrał podejrzeń, że właśnie trafił w ich legowisko.

Wycieńczony natłokiem wrażeń — rzeczywistych i wyimaginowanych — choć nie wiedział, które brać za które, legł w sianie. Wiercił się długo i niespokojnie aż w końcu zasnął.

Obudziło go pianie koguta. Zanim Greg otworzył choć jedno oko, zastanowił się, kim jest i co tutaj robił. Tutaj… czyli właściwie gdzie? Te pytania — miał z nimi nie lada problem. Otworzył oczy, lecz widok go rozczarował: snopy światła nieśmiało przebijające się przez nierówno zbite deski.

Naraz pianiu kogutów ustąpiło gdakanie kur i rżenie koni oraz… angielskie okrzyki. Ktoś zaczął szarpać za drzwi szopy. Lincz — to słowo przeszło Gregowi jak burza przez głowę.

Poczuł się niepewnie. Osunął się w głąb swego sanktuarium, a na twarz nasunął dodatkową warstwę siana.

Raptem rozległa się głośna komenda i drzwi zostały wyrwane z zawiasów.

Greg w napięciu obserwował wkraczających do szopy mężczyzn. Weszło ich troje, każdy z obnażonym mieczem i w kolczudze. Ich ostrza na oślep nurkowały w pozostałych stogach siana.

Nieoczekiwanie rozległ się przeraźliwy, kobiecy wrzask. Zamaskowany mężczyzna spoglądał osłupiały, jak ze swego ukrycia karaska się kobieta. Od kiedy tu była? Jak się tu znalazła? I dlaczego festyniarze dźgnęli jedną ze swoich? — zastanowił się Greg.

Dwaj mężczyźni pochwycili zranioną w udo biedaczkę, a trzeci zdejmował swoje druciane spodnie. Wtedy Grega olśniło — nie był świadkiem odbywającego się festynu! Ktoś tu kręcił historyczny film!

Gdy aktorzy przygotowywali się do inscenizacji brutalnego gwałtu, ukryty obserwator odprężył się na dobre. Przeczeka ten ujmujący kadr, a potem wymsknie się cichaczem. Skoro uprzedniego dnia zastrzelił kogoś z ekipy filmowej, lepiej było się nie wychylać. Choć z drugiej strony, może wcale nie zastrzelił? Być może uczynił to tylko w swej schizofrenicznej wyobraźni. Zwichrowany umysł ostatnio regularnie płatał mu przecież figle. Tak naprawdę jego osoba nieszkodliwego świrusa była niczym łza, zapewne kryształowo czysta. Pokrzepiony tymi wnioskami dopingował aktora wciskającego się między zakrwawione, kobiece uda.

Jednocześnie Greg rozejrzał się za kamerami. Tych z jakichś powodów nie dostrzegł. Za to objawiło mu się coś innego, za to bardzo niepokojącego: czwarty aktor z płonącą pochodnią w dłoni, idący na koniec szopy.

— Dobra, wygraliście, macie mnie! — Greg bez namysłu poderwał się na równe nogi. Scenariusz obrał bowiem bardzo niepokojący kierunek. A Greg nie miał zamiaru stać się pośmiewiskiem YouTube jako przypadkowo podpalony gap na planie filmowym. — Kamera stop, cięcie! — zarządził. — A wy… — zwrócił się do aktorów w druciakach, przygotowujących się do sceny gwałtu. — Nie przeszkadzajcie sobie. Na mnie już czas. — Uśmiechnął się głupkowato. Aktorzy zastygli w bezruchu i przyglądali mu się uważnie. Wręcz pożerali go wzrokiem, jakby nigdy nie widzieli tak niemodnego, czerwonego swetra i dżinsowych spodni.

W trakcie tego niewątpliwie zepsutego kadru, puszczona przez nich kobieta, wijąc się, podczołgała się do Grega. Zanosząc się płaczem, kurczowo oplotła ramionami jego nogi, jakby widząc w nim swego wybawiciela. Greg spoważniał — coś w tym wszystkim, czego doświadczał, przekraczało ramy absurdu. Spojrzał uważniej na leżącą u swych stóp półnagą, krwawiącą kobietę ze skołtunionymi włosami. Wpatrywał się w jej przerażone oczy. Coś w nim nagle pękło. Przeżuł w ustach przekleństwo. Dobył w dłonie spluwy i obnażając wściekle zęby, żałosnej parze aktorzyn wpakował po kulce w kostropate twarze. Padli na ziemię jak rażeni piorunem. Pozostali dwaj zamarli.

— Dotarło, kto tu rządzi?! — wydarł się dziko Greg. — Na kolana, psy! Albo… walić to! — Padły kolejne dwa wystrzały, tym razem w krocza pozostałych mieczników. Gdy mężczyźni wili się w kałużach własnej krwi, ranna kobieta dopadła jednego z nich i wpiła mu się zębami w ucho. Szarpnęła głową i wypluła kawałek odgryzionej małżowiny. Okaleczony mężczyzna wrzeszczał po angielsku w niebogłosy, zaś pobliski strzelec uśmiechnął się ujmująco do pastwiącej się nad nim kobiety. Odpowiedziała mu podobnym grymasem twarzy, uwidaczniając krzywe, zabarwione na czerwono zęby.

— Kamera start! — Greg kopnął w brzuch bliższego sobie miecznika, tego z kompletem uszu. Obu dobił strzałem w skroń i wyszedł z szopy na zewnątrz. Oślepiło go słońce, a gdy przysłonił ręką czoło, ujrzał kilkunastu rycerzy na koniach. Żadnych wozów transmisyjnych, żadnych gapiów, żadnych kamer.

Lecz Gregowi nie robiło już różnicy, czy kręcono tę rzeź, czy też nie. Czy był to rzeczywisty świat, czy wyimaginowany. Wypełniła go na wskroś żądna destrukcji siła. Poddał się jej; stał się aniołem śmierci, panem zniszczenia. Idąc przez zabłocone podwórze, raz za razem wypalał do rycerzy. Zapanował chaos — konie stawały dęba, zrzucając jeźdźców i wlokąc za sobą zastrzelonych nieszczęśników. Zaś Greg kroczył pomiędzy zbrojnymi niczym posłaniec śmierci, sprzedając im jej ostatnie pocałunki.

W końcu rzeź dokonała się. Jej autor zastygł pośrodku zrytego końskimi kopytami podwórza usłanego stertą krwawych trupów. Uśmiechnął się lekko, wpatrując się w zgaszone ślepia uśmierconego przypadkiem rumaka. Jedno nie ulegało bowiem wątpliwości — to co się właśnie wydarzyło, spodobało mu się.

I najwyraźniej nie tylko jemu. Z okolicznych domostw wychynęli ludzie w łachmanach. Ustawili się wokół niego w nierównym kręgu i oddali mu czołobitny pokłon.

Nie minęło wiele czasu, a Greg raczył się porządnym, wiejskim jadłem. Na nierówno ciosanym stole, któremu nie dane było zaznać lakieru, rozłożono przed nim chyba wszystko, co znalazło się w okolicznych spiżarniach. Oprócz wyjątkowo smrodliwych serów, niespodziewany bohater zakosztował krwistego salcesonu, zawiesistej polewki z pokrzyw i podejrzanego pasztetu, zdaje się ze ślimaków, po którym dostał mdłości. Ponadto na stole zagościł okazały dzban cierpkiego wina.

Zaspokajający głód Greg milczał. Nie odzywał się, odkąd wystrzelał całą tę rycerską hołotę. Lecz przypatrując się obsługującym go z oddaniem łachmaniarzom sam bacznie nadstawiał uszu.

— Niech Archanioł Gabriel skosztuje czegoś jeszcze! — zwróciła się do niego po francusku postawna gospodyni, śmierdząca cebulą.

— Tak, niech czuje się jak na ostatniej wieczerzy… Ekhem… to jest wieczerzy, jak z naszym Panem Najwyższym w niebiańskiej krainie — poprawił się staruszek w rogu pomieszczenia. Inni obecni w izbie, w sumie kilkanaście osób, także nie omieszkali podzielić się błyskotliwymi uwagami.

— Zabić tylu Anglików, tych diabłów wcielonych!

— Co myślicie? Potrafi też uzdrawiać chorych?

— Wzmacniać jurność? Najświętsza Panienko… Ja tak tylko… W imię Ojca…

— Może wskrzesza zmarłych? Moja ciotka akurat…

— Dajcie mu odpocząć. Zstąpił z nieba, to daleka droga.

— Skrzydła? Gdzie ma skrzydła?

— Może są gdzieś w szopie?

Wreszcie Greg objedzony do nieprzytomności wstał do stołu. Głośno beknął i zapytał:

— Gdzie tu można spocząć?

Jedna z gospodyń ukłoniła się nisko i dumnie wskazała drogę do sąsiedniej izby. Greg zapragnął choć na moment wyrwać się z tego obłędu. Zostać sam, odpocząć.

Okazało się, że lichy pokój przyszło mu dzielić nie tylko z kornikami. Spod pierzyny na łóżku wystawała kobieca głowa, a po chwili spod kołdry wychyliły się jeszcze dwie młode białogłowy. Na ten widok gospodyni srogo zmarszczyła nad wyraz gęste brwi.

— Archaniele Gabrielu, czy je przegonić? — zapytała.

— Niech zostaną… — Przybysz poczuł, że musi się natychmiast położyć. — Pobłogosławię je, namaszczę… Przede wszystkim namaszczę…

Kiedy Greg spoczął między gorącymi, młodymi ciałami, musiał coś przed sobą przyznać. Otóż szaleństwo, którego doświadczał, niosło ze sobą rozliczne pozytywy. A skoro tak, to po co mu tak zwany „normalny świat”? Pogładził dłońmi dwie pary dziewczęcych, jędrnych piersi, po czym utonął w cielesnej rozkoszy.

Grega zbudziło pukanie do drzwi. Zaniepokojony otworzył oczy. Po kilku upojnych godzinach spędzonych w objęciach trzech wiejskich dam, nawet nie zorientował się, kiedy usnął.

Widok podniszczonego pomieszczenia utwierdził go w przekonaniu, że nie nadszedł kres szaleństwa. Po wybudzeniu z męczącego snu, w którym śnił, że jest Alexem, włożył dłoń pod łóżko — tam, gdzie wcześniej odłożył spodnie, a w nich ukrytego Walthera i Glocka, coraz bliższych mu przyjaciół. Pod opuszkami palców wymacał chłodną stal i odetchnął z ulgą.

— Wejść! — krzyknął.

W otwartych drzwiach ukazała się znana mu już gospodyni. Miętosząc nerwowo brudny fartuch z nabożną czcią oświadczyła:

— Templariusze.

— Temp… Co…? — Greg zastygł z krzywym uśmiechem na twarzy.

— Ludzie wieści szybko niosą, jak wiatr z obory smród. Może w tym miejscu się zbuduje nawet kaplicę jaką, albo nawet katedrę.

— Ta, zaiste… święte miejsce… — Greg wspomniał niedawną, krwawą łaźnię i niewinną orgię zaraz potem.

— Szlachetni panowie czekają…

— Templariusze…? — Kobieta skinęła twierdząco głową. — Zaraz przyjdę…

Greg został sam. Jego kochanki w międzyczasie gdzieś się ulotniły. Dokładnie sprawdził broń. Analizował, ile mogło zostać pocisków w magazynkach. Ubrał się i przeszukał kieszenie spodni. Wyciągnął plastikowy kalendarzyk, gdzie na rewersie widniał obraz mapy świata. Obok spluw było to wszystko, co posiadał.

Wkrótce pojawił się w izbie, w której miał już okazję się posilić. Za zastawionym jadłem i napitkami stołem zastał trzech mężczyzn w białych kamizelkach z wymalowanymi na nich czerwonymi krzyżami. Mimo, że nieznajomych chroniły kolczugi, Greg przekonał się już, że nie była to wystarczająca osłona przed jego bronią. Ale i tak — w razie spodziewanych kłopotów — zdecydował się dla pewności strzelać w głowę.

Bez zaproszenia usiadł naprzeciw przybyszy. Skoncentrował się na tym pośrodku, starszym już mężczyźnie z połyskującą, łysą czaszką i długą, siwo-rudą brodą. Nieznajomy spojrzał Gregowi w oczy i nieśpiesznie oznajmił:

— Mów prawdę… W obliczu Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona.

— Ubogich…? — Greg wlepił wzrok w parę połyskujących pierścieni na palcach mężczyzny. Ten cynicznie się uśmiechnął

— Hugo de Montbard. To moje imię. Wspominałem u ubóstwie rycerzy zakonu, nie ich mistrzów…

— Jasne… Może kaszanki? Polecam, krwista…

— Do rzeczy — uciął mężczyzna. — Wieści niosą, że zabiłeś ponad tuzin Anglików.

Greg wychylił się nieco do tyłu i spuścił dłonie pod blat stołu. Wciśnięte za pas spluwy aż prosiły się, by znów ich użyć.

— Może i posłałem do piachu bandę narwanych Angoli. I co? — rzucił prowokacyjnie.

— To zależy… — Hugo de Montbard oparł łokcie o blat stołu i złożył dłonie w piramidkę. Gesty i słowa jak z posiedzenia zarządu — skwitował scenkę Greg. Jego rozmówca ciągnął dalej: — Życie Anglików, czy Francuzów, czy też jakiekolwiek inne życie… Samo w sobie nie jest nic warte. Wszystko zależy od… okoliczności…

— Okoliczności…

— Owszem… — Hugo de Monthbard spojrzał wymownie na swoje pierścienie i dobrotliwie się uśmiechnął. — Każda śmierć jest dobra, jeżeli może się przysłużyć dobru. Innymi słowy… jeżeli można się na niej wzbogacić. W przeciwnym razem… — Pokiwał głową z dezaprobatą. — Zaś ty… podobno posiadasz coś cennego i zabójczego zarazem… — Greg zrobił przesadnie zdziwioną minę. — Chcę zobaczyć Palec Boży! — dobitnie wypalił templariusz.

— Boży co…?

— Boży Palec Gniewu, którym poraziłeś na śmierć Anglików. Pokaż mi go, natychmiast! Czy wyrażam się jasno?!

Wszyscy zebrani w izbie, w tym tłum obszarpanych gapiów, zastygli w oczekiwaniu. Do Grega dotarło, że smętne negocjacje zerwano, a w ich miejscu pojawiło się proste ultimatum.

Powoli podniósł nad blat stołu Walthera PPH. Złożył broń z pietyzmem między proponowaną uprzednio kaszanką, a bochnem chleba. Cały czas uważnie spoglądał templariuszowi w oczy. Na ten moment zapewne nikt nie zdziwiłby się, gdyby nagle rozstąpiły się niebiosa i doleciał z nich dźwięk anielskich, chóralnych śpiewów.

Tymczasem Hugo de Montbard ostrożnie podniósł broń za lufę. Dość nierozważnie zajrzał do jej środka i powąchał.

— Niech Palec Boży wskaże śmierć — zażądał.

— Kogo mam załatwić? — Greg widział idealnego kandydata tuż przed sobą.

— Załatwić, ty? Nie… Nie ty. Ja, Palcem Bożym.

Greg powiódł wzrokiem po przerażonych obliczach wieśniaków, świadków tego, czego już dokonał swoją bronią. Zwrócił się do gospodyni, której ściągnięte brwi nadawały jej twarzy wielce strapiony wyraz.

— Przynieś jajko — oznajmił, ale zaraz zmienił zdanie. — Albo nie… kurę… Przynieś kurę… Jak się bawić, to się bawić!

Nie minęło wiele czasu, a kobieta powróciła do izby z okazem drobiu.

— Postaw ją na krawędzi stołu — polecił Greg. Skazana na śmierć kura spoczęła na sugerowanym miejscu.

Greg położył swoją dłoń na dłoni templariusza trzymającego Walthera. Pokierował palec Hugo de Montbarda na spust i przykrył własnym palcem. Dziwnym zrządzeniem losu pomoc w egzekucji drobiu kosztowała go więcej samozaparcia, niż posłanie w zaświaty Angoli, Alexa czy byłej żony.

Wtem rozbrzmiał głośny strzał i wszystkich obecnych przeszedł dreszcz. Wszystkich poza kurą, którą — dla odmiany — przeszyła kula.

W powietrze wzbiło się kilka piór i zwierzę padło bez życia na blat stołu. Greg zasępił się. Ocenił, że przedstawienie wyszło trochę żałośnie. Szczerze pożałował, że jednak nie użył Glocka. Na szczęście okazało się, że Hugo de Montbard był odmiennego zdania. Dokonał dokładnych oględzin zastrzelonej z zimną krwią kury. W szczególności zajął się wnikliwą analizą dziury po kuli, w którą nie omieszkał zagłębić palca. Po chwili włożył Walthera za własny pas lufą do góry. Szeroko rozłożył ramiona, jeszcze szerzej się uśmiechnął i krzyknął radośnie:

— Ja, mistrz Hugo de Montbard, odnalazłem Pański Palec Gniewu! To Święty Graal! Witamy w Normandii! — Wykonał zapraszający gest w kierunku Grega, a następnie drzwi wyjściowych.

Wobec takiego obrotu sprawy Greg odsapnął z ulgą i wyszedł z templariuszami na zewnątrz.

Przywitały go wymierzone w niego widły i płonące nienawiścią kobiece oczy. Rozpoznał je — należały do kobiety, której ustrzelił kochasia.

Greg błyskawicznie chwycił pozostałą mu broń, gdy raptem poczuł w klatce piersiowej dławiący ból. Spojrzał ze zdziwieniem na widły wbite w swoje ciało. Usłyszał krzyki wzburzonego templariusza, wymachującego Waltherem i wrzeszczącego coś o płonącym stosie. Naraz wszystko ustało.

Umierał.

III. Arlen

Światło zniknęło tak nagle, jak się pojawiło. Spięta do granic możliwości kobieta wciąż ściskała w rękach widły. Z ich nierównych, pordzewiałych zębów z wolna skapywała krew.

Arlen zakrztusiła się pyłem i rozejrzała trwożnie. Wypalona słońcem i najprawdziwszym ogniem ziemia sięgała wszędzie dookoła. Pośród niekończącego się morza piasku kobieta dostrzegała jedynie spalone kikuty uschniętych drzew, trochę kamieni i gruzu.

Na odsłoniętej skórze dłoni i twarzy poczuła istny żar. Odnosiła wrażenie, że leje się on zarówno z nieba jak i wnętrza ziemi, wyzierał dosłownie zewsząd.

Brat Albert mówił prawdę, opisując mieszkańcom Azincourt piekielne wizje.

Zabiła.

Dopuściła się najcięższego grzechu, a teraz po wsze czasy będzie pokutować. Smażyć się w piekielnych ogniach, gdzie czarty zadawać jej będą niekończące się katusze. Nie tylko jej zresztą — doświadczy ich także Andre, którego śmierć pomściła, a który wraz z nią dopuścił się grzechu cudzołóstwa. Splamieni grzechem będą wspólnie kroczyć przez ognistą krainę upiorów. Ich skóra będzie skwierczeć, a ich spalone mięso odejdzie od kości.

— Andre! — wrzasnęła rozpaczliwie kobieta. Puściła widły i padła na kolana wprost na parzący piasek. — Andre! Przeklinam cię! Ciebie i mnie! Nas! Zepsutych i złych! — Skryła twarz w dłoniach i gorzko zapłakała. Lecz sąd pański już się nad nią dokonał. Trafiła w diabelskie czeluści. Nie pozostało jej już nic poza brzemieniem cierpienia, które przyjdzie jej na zawsze dźwigać.

Arlen chwyciła widły. Podpierając się nimi jak niedołężny starzec, ruszyła, byle dalej od tarczy palącego niemiłosiernie słońca. Mijała wyniszczony krajobraz, gdzie nie dostrzegała nawet plugawych insektów czy jakiegokolwiek przejawu życia. Otaczała ją martwa pustka. Kobieta zaintonowała słowa modlitwy, jednak błyskawicznie zaschło jej w gardle. Nie była w stanie swobodnie wypowiedzieć żadnego słowa. Pewną ulgę poczuła dopiero z nastaniem nocy, której chłód dał jej tak upragnione ukojenie. Legła krzyżem na schłodzonym piasku. Modląc się w myślach patrzyła w rozgwieżdżone niebo, starając się zagłuszyć pragnienie wody. Marzyła, by zasnąć i już nigdy się nie obudzić.

Po przerywanym śnie, pełnym koszmarnych wizji, w których była mężczyzną w stalowo-szklanym mieście, Arlen wsparła się na widłach. Jak uprzedniego dnia szła, jakby uciekając przed podążającym jej tropem ognistym słońcem. Podczas pokutnego marszu każdy krok stawał się istną gehenną. Nie miała butów, więc piekło przyszło jej przemierzać w nieszczelnych onucach, przez które wdzierał się palący żywym ogniem piasek. Raz za razem Arlen starała się przełknąć suchą ślinę w gardle. Ocierała dłonią spękane usta. Gdy zaczęła gorączkować, dostrzegała w malignie efemeryczne postacie, swych znajomych i krewnych. Wytykali ją palcami. Ją, grzesznicę. Szydzili z niej i piętnowali.

Naraz ukazało jej się ozdobione soczystą zielenią oczko wodne, cudowne niczym rozgrzeszenie. Porwała się do niego resztką sił. Na miejscu pośpiesznie zanurzyła usta w wodzie. Wypełnił je parzący piach. Wypluwając go z odrazą, rozejrzała się wokół przerażona. Woda i zieleń zniknęły, jakby ich nigdy nie było. Na powrót otaczał ją tylko wymarły krajobraz.

Arlen podźwignęła się ociężale i powlekła dalej. Ona, grzesznica, niegodna, aby otrzymać choć kroplę wody.

Zbliżał się wieczór, gdy dotarła do miejsca, gdzie wznosiły się wysokie budowle z płaskiego kamienia, przypominające klasztory. Pomyślała o mieście demonów. Czy i ono zaraz także zniknie?

Z tymi myślami obojętnie wkroczyła między niezwykłe zabudowania. Wzdrygnęła się, gdy zobaczyła ludzkie sylwetki. Obleczone w brudne, podarte stroje, równie żałosne jak ona postacie, skulone pod płaskimi ścianami. Zauważyła, że jedna z istot pozbawiona była nogi, inna posiadała odrażające czyraki na twarzy. Kolejna wyciągnęła do niej dłoń, w której brakło palców.

Potępieni na wieczną zgubę. Arlen odwróciła od nich spojrzenie. Poczuła dławiące ukłucie w piersi na myśl, że już na zawsze pozostanie jedną z nich.

Wtem zamarła. Przez dłuższą chwilę nie mogła się poruszyć. Mimo suchości jej oczy zaszkliły się, po czym wypełniły łzami wzruszenia. Arlen jak urzeczona wpatrywała się w zawieszony na podłużnej wstędze imponujących rozmiarów napis. Choć była niepiśmienna, rozumiała uwidocznioną na nim treść.

„Czyściec”.

— Panie, nie jestem godna… — wyszeptała i padła krzyżem na ziemię. Wezbrała w niej wszechogarniająca fala szczęścia i poczucie całkowitego oddania Bogu. Uczucie, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Natchniona uniosła głowę. Zobaczyła wyciągniętą ku sobie otwartą dłoń, należącą do postarzałego mężczyzny w białej szacie. Chwyciła ją. Nieznajomy uśmiechał się przyjaźnie do Arlen.

— Nazywam się Andre. Andre Montbard — oznajmił językiem bardzo zbliżonym do tego, jakim posługiwały się angielskie diabły. Lecz w tej uświęconej chwili język był bez znaczenia. Najważniejsze, że jakimś cudem Arlen go rozumiała i sama potrafiła w nim mówić. — W Czyśćcu zwą mnie Mesjaszem — dodał starzec. — Zanim zadam ci kilka pytań, chodź ze mną. Napijesz się czystej wody.

Kobieta uklękła i usłużnie zwiesiła głowę. Następnie wstała i z widłami pod pachą, niczym znamieniem przypominającym jej o skazie grzechu, poszła w ślad za Mesjaszem.

Nastał już późny wieczór. Droga, którą podążała Arlen, obfitowała w inny niż dotychczas krajobraz. Na wysokich palach migotał ujarzmiony w szklanych pojemnikach ogień rozjaśniający okolicę. Jego poświata otulała szeregi kamiennych domów. Było tu czyściej, a oblicza napotkanych ludzi, choć często także kalekich, nie były naznaczone cierpieniem. Tak Arlen dotarła do wielkiej kadzi wypełnionej wodą.

— Możesz pić śmiało — odezwał się Mesjasz. — To z głębinowego źródła, bez zbędnych domieszek w postaci chemii, prawie bez radiacji. — Przejechał nad taflą wody niewielkim przedmiotem, z którego dochodziły ciche trzaski.

Po ostatnich dramatycznych przejściach, Arlen miała w sercu wyłącznie czystą wdzięczność i bezgraniczną ufność. Z nabożną czcią nabrała w dłonie trochę wody. Celebrowała tę chwilę, jakby przeźroczysta ciecz pochwycona w ręce była uświęcona. Łapczywie wlała sobie płyn do gardła, powtarzając tę czynność kilka razy.

Kiedy ugasiła pragnienie, uklękła przed Mesjaszem. Pragnęła usłyszeć jego polecenia. Wykona je bez cienia wahania, bez zbędnej zwłoki. Byle tylko nie wygnano jej z Czyśćca, jawiącego się niemal rajem po ostatnich trudach.

— Pokory ci nie brak, jak widzę… — skwitował jej zachowanie starzec. — Nie dziwię ci się. Poza nielicznymi miejscami, takimi jak to, na świecie istnieje wyłącznie piekło Apokalipsy. Każdy, kto z niego przybywa, gotów jest zrobić wszystko, byle tam nie wracać. — Spojrzał uważniej na kobietę i zapytał władczo: — A ty? Jesteś gotowa zrobić wszystko, by tu zostać?

— Tak! Tak! — odparła zdecydowanie.

— Dobrze. Zatem… Jeżeli chcesz pozostać w lepszej części naszej społeczności, musisz udowodnić swoją przydatność. Musisz wmurować własną cegiełkę w odbudowę cywilizacji, którą tu odtwarzamy. — Głęboko westchnął i zaniósł się paskudnym kaszlem. — Kim byłaś przedtem? — zapytał, gdy duszności ustąpiły.

— Przed czym…? — niepewnie zapytała Arlen.

— Oczywiście przed nastaniem tego całego piekła… — Mesjasz wykonał obszerny, kolisty ruch ręką.

— Byłam…

— Tak?

— Byłam grzesznicą… — Arlen spuściła wzrok.

— Ech… — Siwowłosy starzec machnął lekceważąco ręką. — Sądziłem, że podobne tobie fanatyczki wyzdychały już dawno na pustkowiach. Rozczarowujesz…

— Błagam… — Kobieta złapała za rąbek białej szaty rozmówcy.

— Błagania, prośby, modlitwy, pobożne życzenia, zaklinanie rzeczywistości… Nie tego nam trzeba! Zapewne na przestrzeni setek mil nikt nie posiada tego, co my! Największego skarbu, na dodatek w takiej ilości, czyli wody. Do tego zbudowaliśmy elektrownię. Pracujemy nad wdrożeniem do użyteczności całych segmentów przemysłu. Przed Wielkim Bum znajdowała się tu stara huta metali. Uruchomiliśmy ją. Położyliśmy tory do pobliskiej kopalni, gdzie w skałach skryte są niewiarygodne skarby. Nieustannie się rozwijamy. I wiesz co? — Mesjasz warknął podejrzliwie. — Nie potrzebujemy tutaj darmozjadów, darmopijców, a już na pewno nie szpiegów, którzy zechcą nam odebrać nasze dobra. Co ty na to?

Arlen nawet nie zauważyła, gdy obok niej ustawiło się dwóch mężczyzn. Z przerażeniem dostrzegła za ich pasami przedmioty przywodzące na myśl Palec Boga. Nic z tego nie rozumiała. Nic poza tym, że nie da się wygnać z Czyśćca za nic. Mimowolnie oparła dłoń na odłożonych na bok widłach.

— Panie… — Z jej zwilżonych ust dobył się trwożny szept, nie wiadomo do kogo skierowany.

— Daj jej spokój, Święty… — Przy grupce zgromadzonej przy zbiorniku wodnym pojawił się kolejny mężczyzna. Znajdował się w kwiecie wieku i zamiast prostych, białych szat, jak pozostali, odziany był w czarny, dość obcisły strój. — Te twoje fabryki i mechaniczne zabawki całkiem przysłoniły ci prawdziwe wartości! — kontynuował przybysz. Podszedł blisko Arlen i przyjrzał się jej z zaciekawieniem. — Ile masz lat? — zapytał.

— Lat…? Nie wiem… Około dwudziestu trzech wiosen…

Przybyły mężczyzna uśmiechnął się z przekąsem i zwrócił się do Mesjasza:

— Więc nasz kwiatuszek mógł zakwitnąć już po apokalipsie… Co my tu mamy… Zdrowe, długie i nieprzerzedzone włosy. Żadnych widocznych oznak choroby popromiennej, poparzeń. Na pierwszy rzut oka wszystkie kończyny. Założę się, że w buzi również komplet zadbanych ząbków…

— I co z tego? — rzucił zniecierpliwiony Mesjasz.

— Ano to… że ona może skrywać w sobie równie cenny dar co woda! Może być płodna!

— Marzyciel — parsknął Mesjasz, jakby usłyszał świetny dowcip. — Lepiej przygotuj się do swojej samobójczej misji, Dziki. Jeżeli nasz kontakt z placówki Lab sprzedał nam prawdę, musimy tam natychmiast wyruszyć. Tam może tkwić sekret przetrwania naszego gatunku, nie w jej jałowym łonie. — Wskazał na klęczącą kobietę.

— Zrobi się. Wóz już praktycznie gotowy. Zabieram ze sobą Ditri, Mózgona i Mazgaj. — Ubrany na czarno mężczyzna, zwany Dzikim, obnażając żółte zęby, posłał zebranym uśmiech. Wziął Arlen za rękę, pomógł jej wstać i ruszył z nią w sobie znanym kierunku.

Arlen nie była zachwycona odprowadzeniem jej z dala od Mesjasza. Podobnie jak od pozostawionych przy zbiorniku wideł. Próbowała zrozumieć boski plan, którego była elementem, lecz nie potrafiła. Poddała się więc swej odrodzonej wierze. Posłusznie uczyni to, co każą istoty z Czyśćca. Będzie pełna oddania i pokory, jak nakazywał w świętych naukach brat Albert.

Znalazła się z Dzikim w małym pomieszczeniu. Rozświetlał je zawieszony na suficie szklany pojemnik z ogniem w środku.

— Muszę ci się dokładnie przyjrzeć. — Mężczyzna z wymuszonym uśmiechem na twarzy położył dłoń na talii kobiety. Drugą ręką, dotykając wybrzuszenia w ścianie, czarami sprawił, że ogień u sufitu zaświecił żywiej. — Rozbieraj się, ślicznotko — zażądał Dziki.

Arlen już chciała spełnić polecenie, gdy naraz zastygła. Spojrzała na szkło z ujarzmionym płomieniem. Na odbitą w nim, zniekształconą sylwetkę mężczyzny. Zawahała się. A jeżeli Mesjasz poddawał ją próbie? Co, jeśli obnaży się jak ladacznica i przy wtórze odgłosu trąb z niebios, zostanie wygnana w piekielną otchłań?

— Nie kuś mnie! — warknęła. Cały czas patrzyła na krzywe, męskie odbicie w szkle na tle płomieni. Przypominało demona. Tak, teraz była już pewna — to był demon i chciał, jak niegdyś Andre, sprowadzić ją na drogę plugawego grzechu.

— Daj spokój, tylko zerknę. Chyba chcesz zostać w obozie? Tylko ja mogę to załatwić. Do tego żywność, wodę… — Dziki wyraźnie starał się uspokoić, aż nie wytrzymał: — Dość tego. Chcę cię tylko obejrzeć! — Odwrócił kobietę i pchnął na blat stojącego pod oknem stołu. Przywarł do niej od tyłu i pośpiesznie ściągał z niej ubranie. Kobieta zaczęła się szamotać.

— Odejdź, w imię Pana! — wrzasnęła. Dziki zakrył jej usta ręką. Nagle syknął z bólu — ugryzła go! Odskoczył od kobiety i z grymasem bólu na twarzy ściskał za niemal odgryziony serdeczny palec. Spojrzał z nienawiścią na Arlen. Zanim się zorientował, ta wyszarpnęła mu zza paska nóż i wbiła mu go w brzuch raz, drugi i trzeci. Kolejnych ciosów Dziki już nie czuł.

Arlen wypuściła z ręki nóż. Narzędzie zbrodni z brzdękiem upadło na kamienną podłogę. Kobieta złapała się rękoma za głowę. Co właściwie uczyniła? Kogo zabiła? Słusznie, czy nie? Kim była teraz w oczach Pana? Wszędzie znajdowała się krew. Na jej dłoniach, na ubraniu, wszędzie krew.

Zszokowana wyszła da podwórze. Dotarła do zbiornika wodnego i Mesjasza rozmawiającego z zebranymi tam ludźmi. Stanęła przed nimi w zakrwawionej szacie i czekała na sąd ostateczny, na wyrok w swej sprawie. Niebo, piekło, czyściec? Było jej tak słabo.

— Gdzie Dziki? — zapytał bez wiary Mesjasz, spoglądając markotnie na iście upiorny wygląd zakrwawionej kobiety. Ta stanęła w znaku krzyża i rozpostarła drżące ramiona. — Czyli się w końcu doigrał… — ciągnął Mesjasz domyślając się losu Dzikiego.

— Zaszlachtowałaś to jurne bydlę? — odezwała się entuzjastycznie młoda, towarzysząca im kobieta. Jej twarz pokryta była odrażającymi, czerwonymi bąblami na ogorzałej twarzy; na głowie miała przerzedzone, czarne loki. — Śmieć dupczył w obozie wszystko z cyckami, a nawet z jednym — wskazała na swoją częściowo zapadniętą klatkę piersiową. — W sumie… nie było to takie złe… Mimo to masz ode mnie całusa. Mów mi Dirti. — Kobieta wydęła rozchylone wargi, ukazując niekompletne uzębienie.

— To słodkie, że się tak szybko zaprzyjaźniłyście… — Mesjasz skrzywił się, pogłębiając na czole i tak już bogatą kolekcję zmarszczek. — Ale właśnie straciłem najlepszego człowieka do wypadów na pustkowia. Kto i jak za to zapłaci?

— Niech jedzie zamiast Dzikiego. — Dirti przytuliła się do oszołomionej Arlen. Wysunęła język i polizała ją po policzku. — Widać potrafi o siebie zadbać, a to podobno jej — kopnęła leżące na ziemi widły.

— Chyba nie mamy dużego wyboru… Dostanie ode mnie niewielki kredyt zaufania. Ale w razie kłopotów… poświęćcie ją bez wahania.

— Wiesz, że i tak byśmy to zrobili. — Dirti wyszczerzyła zęby. — Nawet jakbyś zabronił.

Mesjasz machnął zniecierpliwiony ręką i obrzucił Arlen lekceważącym spojrzeniem.

— No! Wyduś coś z siebie? Pojedziesz z moją grupą? — warknął do niej.

— Tak, panie…

— Świetnie… Umiesz strzelać?

— Z łuku?

— Żartownisia… Nie mam na to czasu. Człowiek mimo wieku i tego, co przeszedł marzy, że z pustkowi dotrze tu mechanik, inżynier, a tu? — Na odchodne popatrzył na Arlen z pogardą. — Zostawiam ją tobie, Dirti. Idę do fabryki.

— A co z Dzikim?!

— Jak to co? Jak z każdym świeżym trupem, do kompostowni.

Arlen poczuła na swojej dłoni szorstki dotyk Dirti. Ta pomasował ją z zaciekawieniem po skórze i pociągnęła ze sobą. Kobiety dotarły na plac, wokół którego mieściły się domy z równo ociosanych kamieni.

— Prześpisz się ze mną. — Dirti silnym kopniakiem otworzyła blaszane drzwi jednego z domostw. — Spokojnie, nie jestem lesbą. Tak tylko się wygłupiam. Dostaniesz własny materac. Mimo wszystko miło będzie zasnąć u boku kogoś, kogo skóra nie przypomina jaszczurzej łuski.

Niebawem Arlen położyła się na czymś przypominającym derkę. Nie potrzebowała okrycia. W dusznym pomieszczeniu, gdzie się znalazła, mimo nastania nocy i tak było gorąco. Dirti poinformowała ją, że idzie zająć się ciałem Dzikiego. Gdy wróciła, czarami sprawiła, że zamknięty w szkle u sufitu ogień zgasł. Zapadła ciemność. Arlen powoli zasypiała, powtarzając w myślach święte słowa modlitwy. Tym razem gorąco zwracała się do Najświętszej Panienki. Poznany Mesjasz, mimo swej wielkiej szczodrobliwości, za sprawą której przyjął ją do Czyśćca, budził pewien niepokój. Odnosiła wrażenie, że brat Albert opisywał go nieco inaczej.

Reszta istot, jakie tu napotkała, niewątpliwie przypominała upadłe anioły. Pasowały więc do opisu pokutujących grzeszników, teraz także i jej samej. Co za tym szło, należało wykonywać posłusznie polecenia, aż Pan w swym miłosierdziu zlituje się i wezwie ją do siebie, do nieba. Pomyślała, że zasłuży na to szybciej niż ta Dirti. Żywo przypominała zwykłą ladacznicę i zapewne była nią w swym ziemskim życiu.

***

— Gotowi? — Dirti puściła rękę Arlen i wgramoliła się na górę czegoś nieokreślonego. Pozostałe dwie na placu osoby, z czymś na kształt pogrzebaczy w rękach, skinęły jej twierdząco głowami. — Rewelacja. Poznajcie nową. To… jaką masz ksywkę? — Cisza. — No, jak się zwiesz, gładkolica?

— Arlen…

— I świetnie. To jest Mózgon, nasz spec od przywracania życia w samochodowe wraki. — Dirti wskazała brudnym palcem na półnagiego, czarnego demona w sadzy, bez prawej nogi od kolana w dół. — A to Mazgaj. — Jej palec powędrował na skośnooką kobietę-chochlika z czarnymi, krótkimi włosami. Pod jej oczami widniały przywodzące na myśl łzy głębokie bruzdy. — Obecna tu Arlen wypatroszyła wczoraj Dzikiego. Tak, tak, wiem. Należą jej się za to oklaski. Niniejszym wspomniana zabójczyni wskakuje na jego miejsce!

Arlen zauważyła, jak czarny demon obrzucił ją nieufnym spojrzeniem, a żółta postać mrugnęła do niej okiem. Następnie wzrok Arlen spoczął na podejrzanym przedmiocie na piaszczystym placu — wielkiej bryle powyginanego metalu, z ciemnymi kołami u spodu i czterema krzesłami u góry.

— To co? Ruszamy! Ładować się na brykę, moje radioaktywne robaczki! — krzyknęła entuzjastycznie Dirti. Wespół z czarnym demonem i kobietą-chochlikiem zajęła siedzenia na czymś co określiła bryką. W dłonie ujęła sterczący z niej okrągły przedmiot.

Pełna pokory Arlen — przezwyciężając lęk i z imieniem Pana na ustach — zasiadła na ostatnim, wolnym krześle. Z widłami w dłoniach znalazła się koło Mazgaj. Z przodu miejsca zajął czarny demon i Dirti. Ta z politowaniem spojrzała na ściskane przez Arlen narzędzie.

— Tylko nie zrób tym komuś kuku — rzekła. — Zresztą… gnata i tak nie dostaniesz.

Naraz chrypliwym basem odezwał się czarny demon imieniem Mózgon:

— A co z prowiantem? Czeka nas konkretna przejażdżka.

— Ciocia Dirti zatroszczyła się o wszystko. — Kobieta położyła rękę na wciśniętej między swoje kolana skórzanej torbie.

Nagle spod góry żelastwa, na której wszyscy zasiedli, rozległo się jakby warczenie. W górę wzbiły się kłęby ciemnego dymu, a wraz z nim odpychający smród. Arlen przeżegnała się. Z tą chwilą coś, na czym spoczywali, ruszyło.

— Bryka, to wóz… — Arlen przypomniała sobie niegdysiejsze słowa Dzikiego i skojarzyła na głos dość oczywiste fakty.

— Ta… — przytaknęła leniwie Dirti. — Wóz.

— A gdzie… konie?

— Pod maską, dobrze ponad dwieście. Niezła maszynka.

— Nie zmieściłyby się… Nawet jeden…

— Wiesz, zabawna jesteś! Właściwie to skąd pochodzisz? Rozumiesz, zanim to wszystko pierdyknęło.

Przejęta Arlen nie odpowiedziała. Spoglądała z rozdziawionymi ustami, jak Dirti, najwyraźniej kierująca wozem, wyjeżdża z obozu na szarą, płaską jak lustro drogę. Bryka znacząco przyśpieszyła, a Arlen poczuła we włosach gorący podmuch powietrza. Pozostali uczestnicy podróży założyli na twarze obszerne, trójkątne chusty. Dirti ponowiła pytanie nieco przytłumionym głosem:

— Skąd jesteś, skarbeńku?

— Spod Azincourt… — Arlen spoglądała z przejęciem na wypiętrzone z pustynnej równiny rdzawe góry.

— Azincourt? To gdzieś w Europie? Gdzieś… na terenach islamskiego kalifatu? Mniejsza z tym. A górki milusie, co? Rzucają się w oczy? Ich wnętrze też niczego sobie. Swoje musiałam tam odpracować. Cud, że nie zdechłam.

— Cud…

— Ta… Mesjasz wydobywa tam uroczy pierwiastek, skyryt, który miał odmienić cały świat. Cóż, nie zdążył. Ale przewodzący nam staruszek z obozu twierdzi, że jeszcze nic straconego. Stąd tak pochłaniają go te jego fabryki, industrialny maniak… I stąd ta nasza, co tu dużo gadać, samobójcza misja. A ty… nie jesteś zbyt rozmowna, co, laluniu?

— Milczenie jest cnotą…

— Ha! Za to cnotę ciężko jest stracić milcząc! O tak! Jeszcze! Jeszcze! Mocniej! Och!

— Pan błogosławi cichych…

— Nie jesteś rozmowna, ale jak już coś palniesz… Proszę o jeszcze.

— Niech stuli swój gładki pysk! — Czarny demon zazgrzytał zębami.

— Bo zaciukała ci kochasia? Daj spokój, on nie był bi, tylko takiego zgrywał. Tu każdy coś udaje, inaczej zalicza przedwczesny zgon.

— Zabrałaś na misję znajdę, która załatwiła jednego z naszych. O czym tu gadać?

— Z tobą, czarnuchu? Jak zwykle nie da się o niczym. Choć z Dzikim potrafiłeś nawijać coś o wazelinie. A co do naszego nowego nabytku, spokojnie… Zaufajcie mi, mam co do niej świetlane plany… — Dirti mrugnęła do współpasażerów.

Po całodziennej jeździe piekielnym wozem — napędzanym nie przez żywe konie, lecz najprawdziwsze ludzkie zło, występek i grzech — podróżnicy zatrzymali się na nocleg. Podczas przebytej drogi Arlen nie dostrzegła żadnych innych potępionych istot, duchów, czy demonów. Cały ten zapomniany przez Boga świat, poza Czyśćcem, znaczyła wymarła, jałowa pustka.

W nocy wszyscy zasiedli wokół butelki z ogniem w środku. Dirti wyjęła ze torby kilka przedmiotów przywodzących na myśl sztabki miedzi. Każdemu podrzuciła po jednej sztuce.

— A teraz po zasłużonej puszce z fabryki naszego Mesjasza — oświadczyła. — I… nie pytajcie, z czego to jest zrobione… — Na ziemi znalazła się także butelka z cieczą. — Wodę racjonujemy. Po szklance na łebka. Jak was będzie suszyć, proponuję własne szczyny.

Arlen ochoczo ugasiła męczące pragnienie. Woda w gardle dawała jej większą przyjemność niż niegdysiejsze spożywanie hostii. Niewątpliwie kojąca ciecz była uświęcona. W tak przeklętym miejscu było to wielkim błogosławieństwem. Obserwując poczynania towarzyszy, Arlen otworzyła coś, co okazało się nie być sztabą metalu. W środku odnalazła jadalną papkę o zapachu wędzonego mięsa.

Zaburczało jej w brzuchu. Zagłębiła palce w miękkiej potrawie z jasnym sosem. Naraz znieruchomiała. A jeżeli to podstęp, następna próba? Rozejrzała się po pozostałych. Każdy był pochłonięty jedzeniem. Ona jednak policzyła dni tygodni. Wypadało, że dziś był piątek, a więc dzień bezmięsnego postu. Wielkim wysiłkiem woli odłożyła swoją porcję na ziemię. Uklękła i — aby zagłuszyć w sobie doskwierający głód — zaczęła żarliwie się modlić.

— Nie jesz? — burknął do niej ten, którego zwano Mózgonem. Arlen nie odpowiedziała. Nie była pewna, czy w ogóle należało z nim rozmawiać. On, po przedłużającej się ciszy, chwycił łapczywie jej porcję i z miejsca począł wygarniać jej zawartość wprost do swego gardła. Arlen obserwowała kątem oka, jak popełniał grzech obżarstwa, łącząc go ze złamaniem świętego postu. Czarny demon nie powinien powrócić do Czyśćca. Powinien pozostać tu, w tym piekle!

Wtem światło ognia w butelce przysłonił jakiś cień. Czwórka biesiadników spojrzała w jego kierunku. Ukazała im się postać od stóp do głów owinięta bandażami.

— Mumie pustkowi! — wydarła się Dirti i porwała się na nogi. Zabandażowana postać zwaliła się na Mazgaj. Druga mumia wychynęła z mroku i chwyciła Mózgona za gardło. Arlen usłyszała za sobą szelest. W obliczu oczywistego zagrożenia pobiegła w okolice bryki, gdzie pozostawiła widły. Gdy do nich dopadła, chwyciła trzonek i błyskawicznie się obróciła. Zęby jej broni oparły się o brzuch zabandażowanego napastnika. Rozległ się donośny huk, podobny do tego, jaki pozbawił życia Andre. Arlen naprężyła wszystkie mięśnie i spojrzała przez ramię piekielnej istoty. Koło Mazgaj leżała na ziemi martwa mumia. Kolejna, uzbrojona w nóż, wciąż dusiła Mózgona. Do jego oprawcy z Palca Boga celowała Dirti. Kobieta wrzasnęła:

— Tylko spokojnie! Bez zbędnych ruchów! Bierzcie ścierwo swego martwego kumpla i życzę smacznego, mumiaki! — Ostrze noża lekko oddaliło się od gardła przerażonego Mózgona. — Grzeczna mumia, bardzo grzeczna, cholerna mumia… Teraz ty! — syknęła do Arlen Dirti. — Powściągnij swe mordercze instynkty, niewiasto.

Uzbrojona w widły kobieta zamiast posłuchać polecenia pchnęła zabandażowanego demona. Z tą chwilą ostrze noża przejechało po gardle Mózgona. Następnie dał się słyszeć grom gniewu z Palca Boga.

Trzy martwe postacie padły na ziemię. Mazgaj i Dirti popatrzyły pytająco na Arlen.

— To były bestie… pomioty szatana! — Kobieta z widłami dźgała jak w amoku zabandażowane zwłoki u swoich stóp.

— A on!? — Dirti wymachując Palcem Boga, wskazała nim na trupa Mózgona.

— Powinien pozostać w piekle. Był czarnym demonem!

— Może jeszcze zginął, bo był kuternogą, co?! No to zostaliśmy bez mechanika…

— Zostaliśmy oczyszczeni!

— Stul pysk, wariatko! — Palec Boga został wymierzony wprost w Arlen. — Zabieraj się na tyły wozu i nie chcę cię już dziś oglądać, rozumiesz?! Jak zobaczę twoją gładkolicą facjatę, dostaniesz w nią chropowatą kulkę! Nie żartuję! — Już spokojniej dodała… — Z Mazgaj zajmiemy się ciałami…

— Powinny spłonąć.

— Powiedziałam! Won!

— Co się tak ciskasz? — Mazgaj po raz pierwszy zabrała głos. Dirti zwróciła uwagę na Mózgona.

— Trup zeżarł dwie puszki. Czyste marnotrawstwo.

Arlen udała się na wyznaczone jej pokutne miejsce. Choć została skarcona, odczuwała wewnętrzne uniesienie. Zabiła, ale nie byle kogo! Została pogromczynią demonów! Czyżby realizowała tym samym zamysł Pana? Zesłał zabójcę jej kochanka, karząc go za grzech cudzołóstwa. Pokazał jej, czym jest kara. I pokierował ją ku oczyszczeniu plugawych zaświatów. Przejechała dłonią po plecach. Czy to możliwe, że wkrótce wyrosną jej białe, anielskie skrzydła? Możliwe, że zamiast z widłami zstąpi niedługo na ziemię jak Archanioł Gabriel?! Z mieczem sprawiedliwości i w lśniącej zbroi, jak opisywał go brat Albert!

Jednak gdy położyła się, by zasnąć, natchnione myśli odeszły. Zastąpił je nienasycony głód, który aż wyżerał jej od wnętrza pusty jak wydmuszka żołądek. Zza bryki unosił się nieznośnie nęcący zapach pieczonego mięsa, ludzkiego mięsa…

Nazajutrz Arlen została zbudzona kopniakiem w tyłek.

— Pobudka, najświętsza panienko — rzuciła drwiąco Dirti.

Wespół z Mazgaj, która zajęła miejsce czarnego demona z przodu, pojechali po gładkiej nawierzchni. Rozpoczął się kolejny upalny dzień.

W pewnym momencie Dirti wsunęła do wnętrza bryki niezwykłe płaski, połyskujący krążek.

Złowrogi warkot bezkonnego powozu został zagłuszony przepięknym, kobiecym śpiewem. Wtórował mu dźwięk niezwykłych, niebiańskich instrumentów. Kobiety na przednich krzesłach zaczęły poruszać się rytmicznie w takt płynącej muzyki. Co raz wykrzykiwały słowa zamkniętego w bryce śpiewnego anioła.

— I pojadę z tobą na grań świata! Poszusujemy z niego w gwiezdną daaal!

Arlen mocniej ścisnęła widły. Muzyka była tak ujmująca, aż ścisnęło jej serce. Jak można było więzić anioła w bryce napędzanej grzechem?! Mazgaj i Dirti powinni podzielić los czarnego demona! Tak nakazywał jej głos Pana w obliczu sprofanowania świetlistej istoty!

Arlen ustawiła trójząb wideł na wysokości pleców Mazgaj.

Raptem Dirti sprawiła przez dotknięcie wozu, że śpiewny anioł znacząco ściszył głos. Także akompaniująca mu muzyka przycichła. Niewątpliwe były to czary. Używanie czarcich, złych mocy, za które powinien czekać stos!

— Ech… — westchnęła nostalgicznie Dirti. — Podobną muzę zapodawano w lokalu mojej matki. Byłam wtedy siksą, ale te dźwięki… Widok napełnionych butelek i kieliszków, gryzący dym z papierosów… Tego się nie zapomina… — rzuciła w powietrze. — A ona… — wskazała kciukiem na Mazgaj i odwróciła się do Arlen. — A ty co się tak wiercisz z tymi widłami? — Arlen złożyła broń na kolanach. — I tak ma pozostać… A wracając do przerwanego wątku. Nie uwierzysz, ale nasza Mazgaj była kiedyś prawdziwą szychą. Wielką prezesową…

— Członkinią zarządu firmy „Alex i Przyjaciele” — poprawiła smutnym głosem kobieta-chochlik. Spoglądając gdzieś w siną dal, odwróciła głowę w bok. Nagle rozległ się huk i głowa Mazgaj rozpadła się na wszystkie strony, niczym główka kapusty po upadku z kościelnej wieży.

Skąpana we krwi i mózgowiu Arlen spojrzała zaszokowana za siebie. Za nimi jechały kolejne dwie bezkonne bryki. Na nich znajdowały się demoniczne, pozawijane w skóry istoty, wymachujące czymś przypominającym Palec Boga. Jednak ze względu na gabaryty, to coś przypominało raczej karzącą Rękę Pana.

— Masz! Strzelaj!

Arlen zorientowała się, że Dirti wciska jej w dłonie Palec Boga. Ujęła go i wymierzyła w ścigające ich demony, które zbliżały się, wydając potępieńcze wrzaski. Arlen czekała na huk, gniewną przemowę Pana, za sprawą której przyniesie diabłom śmierć. Lecz nic się nie działo.

— Naciśnij spust! Spust! — wrzeszczała Dirti. Skądś wciąż dobiegał cichy śpiew anioła. Arlen skoncentrowała się na tym niebiańskim, natchnionym dźwięku. Odrzuciła Boży Palec daleko od siebie. — Ty nawiedzona wariatko! — usłyszała zza pleców krzyk Dirti. Nie zwracała na to uwagi. Rozpostarła ramiona, przyjmując postać krzyża. Tak zwrócona do nadjeżdżających demonów, zamierzała pokonać ich samą siłą swej niezłomnej wiary. Czystym jaśniejącym światłem bijącym od jej ciała, które unicestwi wszystkie przeklęte istoty, również Dirti.

Wtem bryką gwałtownie wstrząsnęło przy wtórze głośnego grzmotu. Wóz skręcił ostro i runął w dół po stromej wydmie. Arlen przywarła do siedzenia. Odnosiła wrażenie, że bezkonny pojazd zaraz uniesie się w powietrze. W końcu bryka zwolniła i dotarła do płaskiego terenu.

Arlen, cudem ocalona wolą Pana, obserwowała, jak Ditri z gniewnym wyrazem twarzy udaje się na tyły bryki, skąd wydobywały się kłęby szarego dymu. Śledziła wzrokiem, jak kobieta z zawziętością kopie w pojazd i odchodzi na bok. Siada na złocistym piasku i chowa twarz w dłoniach.

Arlen przeniosła spojrzenie na miejsce, gdzie uprzednio zasiadała Mazgaj — ziało tam pustką. Powiodła wzrokiem po okolicy. Zauważyła gigantyczny dół przywodzącym na myśl grób, przygotowany dla potępionych po Sądzie Ostatecznym. Nie było tu dosłownie niczego poza piętrzącymi się stosami jaskrawozielonych beczek ze znakiem na kształt misternie ułożonych kwiatowych płatków.

— To się wrąbałyśmy… — jęknęła Dirti, usilnie majstrując przy miejscu, w którym uprzednio zasiadała. — Poszło… — warknęła w pewnej chwili. — W obozie powinni odebrać sygnał o naszej lokalizacji. Ale jeżeli przyślą ekipę ratunkową do składowiska radioaktywnych odpadów, będzie to cud…

— Cud. Tak, tego nam trzeba! — podchwyciła z wiarą Arlen. Złożyła dłonie do modlitwy i wlepiła wzrok w błękitny nieboskłon.

Niebawem obie ocalałe kobiety usiadły w cieniu rzucanym przez brykę.

Dłuższy czas milczały, aż w końcu głos zabrała Dirti:

— Podsumujmy… Wóz mamy w rozsypce. Mechanik, za twoją sprawą, otwiera listę trupów z naszej urokliwej wycieczki. Żarcia mamy na dwa dni, wody na trzy… A powrót na piechotę zająłby o wiele więcej czasu. O ile po drodze nie natknęlibyśmy się na mumie czy inne żądne krwi pokraki. Słowem, jesteśmy udupione…

— Pozostaje modlitwa!

— Nie, moja ty świętości! Pozostaje nam liczyć na to, że Mesjasz odebrał sygnał i skieruje tu kogokolwiek! Ty natomiast rozpoczynasz właśnie bogobojny post. Wara od zapasów, albo z miejsca cię rozwalę… — Dirti położyła dłoń na Palcu Boga, który tkwił za jej paskiem u spodni.

Tak rozpoczął się czas wypełniony oczekiwaniem. Jak adwent, od nieszporów aż do Pańskich narodzin. Czas przypominający wyczekiwanie powtórnego Pańskiego zejścia na ziemię.

W jasne dni kobiety leżały przy wozie. Przesuwały się wokół niego, jak wskazówki zegara wraz z wędrującym po niebie słońcu, aby pozostawać w kojącym cieniu. W niosących ulgę nocach każda z kobiet znajdywała dla siebie kawałek wolnej przestrzeni.

Arlen szybko przestał trawić głód. Dojmujące pragnienie było tak silne, że tłumiło wszelkie inne doznania. Odwodnione ciało z wielkim trudem znosiło skwar. Ogarnęła je postępująca gorączka. Arlen to modliła się żarliwie, pragnąc świętymi słowami zagłuszyć cierpienie, to znów odpływała w malignie. Sen mieszał się z jawą — widziała znane sobie krajobrazy i ludzi z dawnego życia. Matkę i ojca pochylających się nad nią. Biegające wokół jej rodzeństwo. Odbierała także niezrozumiałe wizje strzelistych, kamiennych bloków skalnych, z nieskończonym ludzkim mrowiem pomiędzy nimi.

Aż pewnego razu pojawił się nad nią jej dawny kochanek, którego śmierć pomściła — słodki Andre. Przykucnął przy niej i uśmiechnął się życzliwie. Pogładził ją z uczuciem po włosach, pocałował. Arlen wpiła się w jego rozchylone usta, szukając w nich językiem choć odrobiny wilgoci. Gdy znalazła, rozbudziło to w niej narastające pragnienie wody, niczym niemożliwą do okiełznania żądzę. Czy to był grzech?

Nagle poczuła przeszywający ból w trzewiach. Zauważyła, że twarz jej kochanka zmieniła się i przybrała rysy Dirti. W jej rękach tkwił ociekający krwią nóż. Jego ostrze oparło się o szyję Arlen, po czym zagłębiło się w niej i do gardła kobiety chlusnęła gorąca krew.

IV. Dirti

Dirti spokojnie patrzyła, jak nawiedzona wariatka dusiła się własną krwią. Podstawiła kubek pod szyję ofiary, skąd strumieniami wytryskiwała czerwona ciecz. Zadowolona pomyślała, że człowiek posiada w sobie kilka litrów krwi. Do tego pożywny szpik kostny, podskórny tłuszcz, organy wewnętrzne i wiele kilogramów mięsa, którego słodkawy smak znała aż za dobrze. Ostatnio raczyła się wespół z Mazgajem pieczystym z Mózgona. Był trochę łykowaty, a z niekompletnym uzębieniem niełatwo przeżuwało się jego twardawe mięso. Żywiła nadzieję, że przyszła strawa będzie pod tym względem delikatniejsza. Pogładziła po przyjemnej w dotyku skórze martwą już kobietę. W końcu zabrała ją na tą wyprawę właśnie jako żywy prowiant. Niniejszym spełniła swoją rolę.

Naraz Dirti oślepił blask, intensywny niczym wybuch nuklearny, bądź gigantycznej eksplozji czegokolwiek innego, co niemal spaliło planetę dziewięć lat temu.

Kobieta wciąż spoglądała ku dołowi. Jednak tam, gdzie z krwawego ciała zamierzała wykrawać co smakowitsze kąski, zauważyła tylko niebieskie tworzywo. Czy to przez ten tajemniczy błysk? Coś jej szwankowało z głową? Podniosła wzrok. Znajdowała się w wielkiej, jakby futurystycznej hali. Oświetlenie, o niebieskim, łagodnym kolorze, pochodziło nie wiadomo skąd. Wokół spacerowało kilkudziesięciu ludzi w — a jakże — niebieskich uniformach. Wszyscy bez wyjątku mieli krótkie, ciemne blond włosy. Do tego w kątach pomieszczenia dostrzegała spiralnie pozawijane, pulsujące lekką poświatą, srebrzyste kable.

Dirti kompletnie nic z zaistniałego bajzlu nie rozumiała. Zastanowiła się, czy coś tak wymuskanego mogło ostać się nienaruszone tyle lat po wielkiej zagładzie. Spojrzała na swoje ręce. Zdegustowana odkryła, że nadal znaczyły je popromienne blizny, brud i świeża krew. Ubrana była wciąż w swoją wytartą, skórzaną kurtkę i równie poprzecierane, smoliste, skórzane spodnie.

Gdy tak się sobie przyglądała, podszedł do niej mężczyzna. Pozostali, mimo że Dirti zupełnie różniła się od nich strojem, jak i ogólnym wyglądem, niespecjalnie zwracali na nią uwagę.

— Jak tam? Kiepsko się czujemy? — zagadnął wesołkowato mężczyzna o nienaturalnie wygładzonych rysach twarzy. — Tak, wiem… Przebudzenie po krioprezerwacji bywa nieciekawe. Mdłości i boleści, wylewające się obfitą fontanną wymioty. Człowiek widzi dziwne kształty, słyszy nieistniejące, obce głosy… — Rozczapierzył szeroko palce. Otworzył szeroko usta i wytrzeszczył gałki oczne, jakby udawał ducha. Dirti nic nie odpowiedziała. Patrzyła na niego bez wyrazu, zastanawiając się, skąd wziął się tutaj taki przygłup. Albo raczej: skąd ona wzięła się w jego wątpliwym jakości towarzystwie. I dlaczego, u diabła, rozumiała język, który tylko po części przypominał ten, którym do tej pory się posługiwała? — Nie wyglądasz najlepiej… — kontynuował przybysz. — Czemu cię nie połatali? To wbrew prawu, dekretom, niehumanitarne. Złożyć w twoim imieniu skargę?

— Obejdzie się — syknęła Dirti.

— Zatem jak mogę ci pomóc?

— Masz coś do żarcia? — Oczyma wyobraźni kobieta zobaczyła zaszlachtowaną Arlen, której delikatnego ciałka nie zdążyła nawet uszczknąć. Na wspomnienie jej tłustego, krwistego mięsa głośno zaburczało jej w brzuchu.

— Oho, czy ja dobrze słyszałem? Twoje puste bebechy potwierdziły twoją prawdomówność! Proszę, to w nagrodę! — Mężczyzna wyjął z kieszeni buteleczkę z białymi tabletkami i wręczył rozmówczyni niewinnie wyglądającą pastylkę. — Połknij, ze smakiem. No już — ponaglił, widząc brak przekonania w zielonych oczach kobiety.

Chcą ją otruć? Śmieszne. Pomna syfów, jakie zwykła pożerać niczym hiena, wałęsając się po pustkowiach, Dirti włożyła tabletkę do ust. Przeszła jej z oporem przez gardło, niczym czopek wciskany w tyłek. Nie minęło wiele czasu, a w jej ciele rozlało się uczucie sytości. Odczuła napływ sił.

— Dawaj więcej tego towaru — rzuciła nerwowo.

— Spokojnie, przyhamuj… — Mężczyzna uśmiechnął się z satysfakcją. — Przyjemności trzeba dawkować. Cieszę się, że smakowało. I wiem z własnego doświadczenia, że wystarczy ci, i to na długo. A tak w ogóle, nazywam się Kornel. Po prostu Kornel — wyciągnął przed siebie otwartą dłoń.

— Dirti — wycedziła kobieta, nie odwzajemniając gestu. Mężczyzna przykuł wzrok do jej dłoni. Brud zmieszany z jeszcze świeżą krwią zafrapował go. Widać to było po jego nieciekawej minie.

— Zdradzisz mi, Dirti, skąd żeś się wzięła? — mówił, dokładnie wycierając palce o niebieski uniform, jakby samo wyobrażenie uścisku brudnej ręki splamiło jego dłonie. — Na twarzy poparzenia popromienne, na skórze brud i krew. Ubranie jak… No właśnie, jak skąd?

— Z Czyśćca.

Kornel drgnął. Figlarny uśmieszek na dobre ulotnił mu się z twarzy.

— W co ty ze mną pogrywasz, co? — W jego przymilnym dotąd głosie pojawił się cień grozy.

— Ostatnie lata spędziłam właśnie tam. Odwal się! — obruszyła się kobieta.

Mężczyzna załamał ręce i złagodniał.

— Ktoś musiał cię nieźle pacnąć w głowę, biedactwo. Rozejrzyj się tylko. — Rozpostarł szeroko ramiona. — Czy ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś i z kim rozmawiasz?

— Nie wiem. I co dalej?

— Trzecia Rebelia upadła, mój puchaty kotku. A skoro tu trafiłaś, to maczałaś w niej swoje krwisto brudne paluchy, ot co. Nadążasz?

— Niezbyt. Zwolnij i wysadź mnie za zakrętem.

— Naprawdę jesteś dziwna… Ale teraz jesteś też więźniem Imperium Odrodzenia. Niedobitkiem z rebelii. Jak ja, ofiarą w przegranej sprawie. A skoro wspomniałaś o Czyśćcu… — Kornel zrobił przydługą pauzę, po czym, stukając się w głowę, oznajmił: — Halo! puk, puk, jest tam kto? Czyściec to najpotężniejszy imperialny niszczyciel, zwany słodko Spalaczem Światów. A ty, skoro tu przebywasz, nie możesz należeć do Imperium, rozumiesz? Po prostu nie możesz!

Dirti pojawił się na twarzy drwiący uśmieszek. Ile to razy miała już do czynienia z czubkami, którym radioaktywne promieniowanie czy zwykłe promienie słońca wypaliły z mózgowia ostatnie zwoje? Na znak dezaprobaty wobec zasłyszanych kosmicznych bredni, okręciła się na tyłku w drugą stronę. Wtedy zamarła. Ukazała jej się przeszklona ściana. Za nią znajdowała się niezmierzona mozaika srebrzystych gwiazd. Wydawały się być tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki.

— W swoim kiepskim fizycznym i… psychicznym stanie masz szczęście, że zwróciłem na ciebie uwagę — usłyszała zza pleców troskliwy głos Kornela. — Wiesz, lubię sobie pogadać. A co? Podobno też życzliwy i pomocny ze mnie człowiek. Zatem… jeśli będę w pobliżu…

— Czekaj. — Dirti jak urzeczona wpatrywała się w gwiezdne uniwersum. — Jesteśmy na kosmicznym… statku?

— Oczywiście.

— Dokąd lecimy?

— Zabawne. Jak na ironię do miejsca, które kiedyś także mieniło się Czyśćcem. Lecz takiego, z którego już nie ma powrotu.

— Wyjaśnij.

— Z przyjemnością. Jak już mówiłem, lubię sobie…

— Wyjaśnij!

— No tak, oczywiście… Lecimy na macierzystą planetę, Ziemię. A właściwie tego, co z niej pozostało po…

— Apokalipsie…

— Dokładnie… Ludzkość niemal wymarła. Ale odrodziła się w miejscu zwanym Czyśćcem. Tam odrodziła się także technologia. I o ile z pewnych względów ludzkość dalej niezbyt się rozwinęła, to jej technologia niebotycznie. Wydarzyło się to za sprawą tego przeklętego pierwiastka.

— Skyryt…

— O proszę, coraz więcej sobie przypominamy? Brawo!

— Mów dalej.

— To gówno… to znaczy skyryt… cały czas wydobywają z tamtejszego złoża, nieopodal Czyśćca. Oczywiście mogłoby się to odbywać automatycznie dzięki pracy robotów. Jednak zgodnie z konwencją traktującą o humanitaryzmie, nie można nas, więźniów, od tak zutylizować. Należy uczynić to elegancko. W białych rękawiczkach i majestacie prawa. Będziemy więc babrać się w tamtejszych skałkach, aż solidarnie wyzdychamy, co do ostatniego buntownika. Oczywiście do następnego razu.

— Jakiego razu?

— Wspominałem. To była już Trzecia Rebelia. Trzecia.

— Hę?

— Słuchaj… Z twoją głową jest gorzej, niż sądziłem. Może zadaj jakieś pytanie niewymagające kilkugodzinnego wykładu? Owszem, wspominałem, że lubię sobie pogadać, ale…

— Jak stąd wyjść?

— Stąd? — Kornel rozejrzał się wokół, jakby otaczająca go przestrzeń jawiła mu się po raz pierwszy w życiu. — Masz na myśli to pomieszczenie?

— Tak.

— Pomyślmy… W twoim stanie widzę cię w ambulatorium, zdecydowanie…

— Możesz to załatwić?

— Tak… Chyba tak, daj mi sekundę.

Kornel odszedł. Dirti koncentrowała się na obserwacji połyskujących w czarnej otchłani gwiazdach. A więc znalazła się w kosmosie. Na statku kosmicznym. A do tego w przyszłości. Musiała przyjąć to za fakt. Raczej nie miała co liczyć na to, że została uratowana ze składowiska radioaktywnych odpadów i przewieziona do obozu, a wszystko, czego doświadczała, było misterną inscenizacją. Bo niby z jakiego powodu? Urodzin, których od dawna nikt już nie obchodził? Szczęśliwego powrotu do zdrowia? Halo, Dirti, ty zdziro, niespodzianka! Ale cię w jajo zrobiliśmy, zdrówka! Ta, jasne.

Kobieta splunęła na szybę i patrzyła, jak lepką ciecz powoli ściąga w dół sztuczna grawitacja. Dirti zdecydowała, że też da się ponieść z prądem. Nieważne do jakiej rzeki wpadła. Wpadała już do wielu. Wszystko co należało teraz zrobić, to nie dać się pochłonąć wezbranemu nurtowi.

— Załatwione — oznajmił radośnie Kornel. — Strażnik potwierdził, że rzuci na ciebie okiem. Pokaż mu to „coś” na swojej twarzy, albo trochę brudu na rękach. Pewnie w życiu takiego nie widział…

— Ilu jest na tym statku strażników?

— Nie wiem dokładnie…

— W przybliżeniu.

— Zastanówmy się… To jednostka transportowa. Pewnie z dwudziestu… A co, chcesz ich załatwić? — Mężczyzna ozdobił swoją gładką twarz kpiącym uśmieszkiem.

Dirti nic nie odpowiedziała i ruszyła ku włazowi. Podczas krótkiej drogi stwierdziła, że stąpa jej się naturalnie. Dodało jej to pewności siebie, na której brak i tak rzadko kiedy mogła narzekać. Właściwie to Dirti nie zwykła narzekać.

Dotarła do włazu. Gdy ten otworzył się, kobiecie ukazała się para bliźniaczo podobnych strażników w białych uniformach. Każdy z nich ściskał spory karabin.

Strażnicy bacznie przyglądali się Dirti. Mówiąc jakby do niewidocznych komunikatorów pokazywali sobie wszystkie cechy wyróżniające ją z grona więźniów. Była to długa wyliczanka.

— Idziemy — odezwał się wreszcie jeden z nich i wskazał kolbą karabinu w głąb korytarza. Dirti uśmiechnęła się krzywo i ruszyła. — W lewo. — Co pewien czas podążający za nią strażnik korygował jej trasę. Ona bez oporu wykonywała polecenia, jednocześnie zapamiętując przebytą drogę. — Stój. Strażnik wydał bezemocjonalną komendę, zupełnie jakby był robotem. Może naprawdę nim był?

Mężczyzna podszedł do podłużnej szpary w ścianie i przystawił do niej oko. Zajaśniało zielone światło i kolejny właz otworzył się przed przybyłymi. — Wchodź. — Nadzorca Dirti nie grzeszył uprzejmością. Ona z kolei nie dała się prosić. Pod tym względem była z nich dobrana para. Gdyby nie odrażające bąble na twarzy, które znowu zaczęły ropieć, chyba by go po drodze uwiodła.

Tymczasem znalazła się — a przynajmniej tak sądziła — w ambulatorium. W sterylnym, białym pomieszczeniu zauważyła kilka stołów. Wokół nich skomplikowane na pierwszy rzut oka przyrządy. Miała nadzieję, że służące do niesienia pomocy, a nie do wymyślnych tortur.

— Imię i numer? — rozległ się kobiecy głos. Dirti nie znalazła wokół siebie jego właścicielki. Niezrażona odpowiedziała swobodnie:

— Dirti 666.

— Brak danych.

— Przeliterować?

Głos nie odpowiedział. Nastała przedłużająca się chwila ciszy. Dirti kokieteryjnie odgarniała sobie przerzedzone loki, ustawiając się do mierzącego w nią strażnika z mniej owrzodzonego profilu. Cóż, ostatecznie nigdy nic nie wiadomo. Przypomniała sobie, jak kilka razy uratowało jej już skórę przehandlowanie wdzięków swego kobiecego ciała. Oczyma wyobraźni zobaczyła obmacującego ją Dzikiego, gdy nagle dostrzegła koło siebie kobietę. Jej obraz nieśmiało zadrgał — a więc zapewne był to hologram.

— Połóż się — powiedział, wskazując fantomową ręką na stół.

Dirti zawahała się. Lecz zaraz zreflektowała się, że przecież opuściła niebieską halę, aby udzielono jej pomocy. Wykonała polecenie — do tej pory nic nie wskazywało, że chciano ją przerobić na konserwy, jak miało to miejsce ze zbędnymi ludźmi w fabryce Mesjasza.

Już gramoliła się na stół, gdy głos uściślił:

— Naga.

Dirti wzruszyła ramionami. Ordynarnie wysmarkała się w rękaw kurtki i zaczęła zdejmować z siebie kolejne warstwy wysłużonej garderoby. Czyniła to, nie spuszczając wzroku ze strażnika. Gdy zdjęła z siebie ostatni element bielizny, mężczyźnie nie drgnęła nawet powieka. Także wtedy, gdy kobieta pomasowało się lubieżnie po kroczu. A więc był robotem.

Nieco rozczarowana Dirti ułożyła się na stole. Urządzenia stojące obok poruszyły się. Wolno przybliżały się w stronę pacjentki, aż zakryły ją całą. Poczuła się jak w metalowej trumnie. Albo samochodzie, który ukradła jako szesnastolatka i w którym przyszło jej przekoziołkować po zboczu urwiska. Cóż, wtedy przeżyła — miała fart. Ciekawe jak pójdzie jej tym razem?

Maszyna na przemian to wydawała z siebie piskliwe dźwięki, to raczyła ją wielobarwnymi rozbłyskami. W pewnym momencie wypluła jej na twarz galaretowatą maź. Kobieta poczuła też lekkie pulsowanie w tętnicy udowej. I jakby mrówki wpełzające do ucha.

— Och, to jest milusie… — odezwała się stłumionym głosem Dirti. — Poproszę jeszcze o wibrator.

Cała procedura trwała dość długo. Wreszcie to coś, co zamknęło kobietę, rozwarło się i powróciło do swego pierwotnego położenia.

Oszołomiona Dirti usiadła na łóżku. Poczuła straszne mdłości. Nie żałowała sobie i puściła kolorowego pawia w kierunku stróżującego, domniemanego robota. Z satysfakcją zachlapała mu wymiocinami bielutkie buty. Naraz przemówił kobiecy hologram:

— Obiekt oznaczony jako XC17Chronon zostanie poddany izolacji. Usunięte usterki: poparzenia trzeciego stopnia dziewięć procent ciała. Poparzenia drugiego stopnia dwa procent ciała. Radiacja. Guzy mózgu, jajników i trzustki. Rekonstrukcja: Uzębienie dwadzieścia trzy procent. Skóra jedenaście procent. Prawa pierś siedemdziesiąt osiem procent.

— To żeście mnie odpicowali… — Dirti otarła wymiociny z ust. Sprawdziła językiem stan uzębienia. — Stomatolog pierwsza klasa. — Powiodła ręką po gładkim, uprzednio owrzodzonym policzku. — I tapicer z górnej półki. — Dokładnie obmacała prawą pierś. — O taaak, teraz poleci na mnie nawet robot… — Zeskoczyła na podświetloną podłogę i mrugnęła okiem do strażnika. Zanim wzięła się za ubieranie, usłyszała jego monotonny głos:

— Załóż to. — Wskazał lufą karabinu niebieski uniform, przypominający wyglądem kaftan bezpieczeństwa. Kobieta parsknęła.

— Załóż to — powtórzył strażnik.

— A założył ci ktoś kiedyś Nelsona? No wiesz, taką klamrę?

— Załóż to.

— Czyżby robocik się zaciął?

— Załóż.

Ditri upewniła się, że kobiecy hologram zniknął. Oto była chwila prawdy. Wymierzyła solidny kopniak wprost w krocze strażnika. Ten zgiął się z bólu w pół. Więc jednak organiczne bydlę, i to z jajami! Mile zaskoczona Dirti oplotła rękoma kark swej ofiary i gwałtownie szarpnęła. Strażnik padł martwy.

W kobietę wstąpiły nowe siły, jak w dzikie zwierzę, które zwietrzyło świeżą krew. Przebrała się w przyduży uniform trupa, chwyciła w dłonie karabin i pomaszerowała pewnym krokiem tam, skąd ją przyprowadzili.

— Dziesięć kroków i w prawo. Piętnaście i w lewo… — odliczała po drodze. Tak dotarła do włazu, za którym przebywali więźniowie. Obecnie pilnował go jeden strażnik. Dirti wycelowała w niego i nacisnęła spust. Jak na złość nie było spektakularnego bum, po którym jej przeciwnik zmieniłby się w kupkę popiołu. Broń okazała się zabezpieczona. Dirti odrzuciła bezużyteczny kawał metalu i pognała do strażnika.

Sztuki walki? Tak, oczywiście! Trenowane za młodu mogły okazać się bezcenne zarówno po apokalipsie, jak i w kosmosie. W chwili, gdy strażnik wystrzelił wiązką zielonego światła, kobieta zrobiła skuteczny unik, turlając się po podłodze. Z tej pozycji założyła nogami chwyt na kostki przeciwnika. Balansem ciała sprawiła, że zwalił się na plecy. Oplotła nogi wokół gardła drugiej ofiary, zakładając morderczy uścisk. Po krótkiej konwulsji, połączonej z głośnym rzężeniem, mężczyzna wyzionął ducha.

Dirti wydłubała martwemu strażnikowi oko, po czym przystawiła je do szpary przy włazie. Droga do hali stanęła otworem.

Kobieta z karabinem w dłoniach wkroczyła do środka. Skupiła na sobie wzrok kilkudziesięciu osób o podejrzanie podobnych rysach twarzy. Przed nich wystąpił Kornel.

— To ty… — wydusił z siebie z trudem.

— Masz. — Dirti podała mu spluwę.

— To się nie uda… — wyjęczał, nie przyjmując broni. — To nigdy się nie udaje…

— Tym razem będzie inaczej.

— Niby czemu?

— Bo tym razem ja dowodzę! — Wcisnęła Kornelowi broń w dłonie i poczekała, aż dobrze chwyci. Kiedy to zrobił, uśmiechnęła się. — Grzeczny Kornel. Teraz powiedz, jak odbezpieczyć to draństwo.

Mężczyzna przyjrzał się z uwagą broni i zasępił się.

— To model zaprogramowany na odczyt linii papilarnych. Z twoich… czystych już… — Kornel zauważył w dłoni Dirti ludzkie oko. — W każdym razie z twoich rąk — poprawił się — nie wystrzeli…

— Czyżby? Daj mi chwilę. I użyj swojej gładko-mowy. No wiesz… Ruszamy w bój i tak dalej. Natchnij ludzi.

Dirti powróciła z karabinem do martwego strażnika.

— No, mój ty cyklopie! — powiedziała nad jego ciałem. — Czas na pewną odmianę pedicure — mruknęła i zatopiła nowe zęby w palcu niedawnej ofiary. Poczuła znany sobie smak ludzkiej krwi. Szamotała się z palcem tak długo, aż odgryzła go w stawie. Ze swoją zdobyczą powróciła do hali. Dostrzegła tłumaczącego coś i żywo gestykulującego Kornela. Położyła odgryziony palec na spuście karabinu. Przykryła swoim, wskazującym i wypaliła zielonym laserem w górę.

— Wy nie znacie mnie! Ja nie znam was! I niech tak zostanie! — krzyknęła. — Lecz coś nas łączy… Chcemy przeżyć! Kto z was nie chce przeżyć?! — Cisza. — Właśnie… Ruszajcie więc za mną! Zawalczmy o życie! Raz już tyrałam w kopalniach Czyśćca! I powiem wam, że to nie życie! To coś od niego znacznie gorszego!

Nagle przestrzeń wypełniła się czerwonym, migającym światłem. Do nowych efektów świetlnych dołączyły dźwiękowe w postaci ryku syren.

— Już wiedzą… — oznajmił zrezygnowanym głosem Kornel.

— No i świetnie.

— Nie rozumiesz. Skoro uruchomili czerwony alarm, musieli dostać odgórny rozkaz!

— No i?

— Ocenili sytuację jako krytyczną! Za dwadzieścia minut cały statek ulegnie autodestrukcji! Może to ciebie powinniśmy załatwić, aby przeżyć?!

— Spokojnie Korneliuszu, tylko spokojnie… — Dirti poklepała go poufale po spiętych plecach. — Procedura autodestrukcji włączona, przyjęłam. A czy można ją jakoś wyłączyć?

— Tak… sądzę, że tak. Za sprawą komandora statku.

— Doskonale… — uśmiechnęła się kąśliwie Dirti i wrzasnęła do zgromadzonych: — Zauważyliście, że potrafię otwierać zamknięte drzwi! ­– Pokazała wyłupione oko. — Uruchamiać zablokowaną broń! — Pokiwała odgryzionym palcem, szczerząc się diabolicznie. — Więc tylko powiedzcie, czego mam pozbawić komandora, aby ten statek nie rozleciał się na kawałki! Powiedzcie, a zrobię to! — Przytknęła lufę karabinu do krocza Kornela.

— Sądzę — odpowiedział namierzony mężczyzna — że aż tak daleko nie trzeba będzie się posunąć… Zarówno w jego, jak i w moim przypadku…

— A więc do dzieła! — wydarła się Dirti. Udała się do otwartego włazu, a reszta grupy podążyła za nią.

— Zostało osiemnaście minut i z osiemnastu strażników… — wyliczał skrupulatnie Kornel. — Sugeruję udać się na mostek, poprowadzę.

Grupa ruszyła korytarzem. Na rozwidleniu Kornel zatrzymał się.

— Zmiana planów — oznajmił. Nikt nie próbuje nas powstrzymać. Nie próbują opanować statku. Co za tym idzie, uruchomienie autodestrukcji nie jest tylko asekuracją. Jest celem samym w sobie.

— Kończ tę burzę mózgów z piorunami! W którą stronę?!

— Nie idziemy na mostek. Zapewne cały personel chce się stąd ewakuować.

— Więc?!

— Ruszamy w drugą stronę, do hangaru! Za mną!

Oddział skazańców dotarł do masywnych drzwi. Dirti powtórzyła manewr z okiem. Drzwi rozsunęły się.

Przypuszczenia Kornela okazały się słuszne. Ludzie ustawieni gęsiego po kolei znikali w śluzie prowadzącej do mniejszego statku w hangarze.

— Miejmy nadzieję, że stare zasady wciąż obowiązują — smętnie zaintonowała Dirti.

— Co masz na myśli? — rzucił nerwowo Kornel.

Kobieta wycelowała w koniec kolejki.

— Jak to co? Kapitan zawsze schodzi z okrętu ostatni… — Po tych słowach wystrzeliła. Jednym strzałem skosiła trzech załogantów w białych kombinezonach. Pozostali jak na komendę rzucili się w panice do śluzy.

— Bohaterowie… — Dirti parskała drwiąco między następnymi wystrzałami. — I to oni was pokonali? Żałosne…

Gdy ostatni z uciekinierów zniknął jej z oczu, podeszła do trupów. Tuż za nią podążał Kornel.

— To on. To komandor! — Pokazał na mężczyznę z ziejącą dziurą w piersi.

— Zatem co mu odciąć?

— Nie jestem pewien… W celu autoryzacji zmiany rozkazów potrzebować będziemy zapewne oka… Może odcisku palca…

— Do roboty. — Dirti ponownie wyłupiła swej ofierze oko. Do kompletu, za pomocą posiadanej broni, odstrzeliła dłoń.

— Świetna… — Kornelowi słowa więzły w gardle — …robota… Teraz biegiem do kokpitu.

W końcu dotarli do wyznaczonego celu. Przejęty Kornel znalazł się na mostku.

— Doskonale wyglądasz. — Dirti posłała mu całusa. — To dla ciebie idealne miejsce.

Odwzajemnił się kobiecie krzywym grymasem twarzy, połączonym z ocieraniem kropli potu z czoła.

— Została minuta… — oświadczył roztrzęsiony.

— Dla mnie raptem parę sekund… — Dirti wysunęła ponętnie długi język i potarła się ręką po kroczu.

— Jesteś szalona! — wrzasnął Kornel wpatrujący się w migające wskaźniki na pulpicie. Zaraz dodał: — Wiem! Już wiem, jak to zatrzymać! Dawaj! Dawaj to przeklęte oko i rękę! Do autoryzacji potrzebne są oba! Szybciej!

— Służę… — Dirti podała części ciała Kornelowi. Ten w pośpiechu przykładał je do migających lampek. Naraz płaczliwym głosem zaskamlał:

— Linie papilarne się zgadzają, ale oko… Oko nie działa… System je odrzuca… Dziesięć sekund…

— Ups, przepraszam! Pomyliłam gałki… — Dirti z rozbrajającym uśmiechem na ustach otworzyła przed Kornelem dłoń, na której leżało drugie oko.

— Ty…! — Mężczyzna chwycił je błyskawicznie i drżącymi rękoma skierował w snop intensywnie czerwonego światła.

Nagle męczący do nieprzytomności dźwięk ucichł, a czerwone światło zniknęło.

Kornel przeszedł chwiejnie parę kroków i padł na wznak na podłogę.

— Udało się… naprawdę się udało… — powiedział z ulgą.

— Cóż…

— Więc tak wygląda… prawdziwa walka?

— To jeszcze nie koniec…

— Jak to? — Kornel wsparł się na łokciach i spojrzał pytająco na Ditri.

— Zrobimy to tutaj, czy poszukamy łóżka w kwaterze komandora?

Kwadratowe pomieszczenie nasączało się łagodnym, białym światłem. Obok biurka i zielonego, doniczkowego kwiatu z jakiegoś tworzywa, stało najprawdziwsze łóżko. Na nim naga Dirti siedziała okrakiem na spoczywającym w pozycji horyzontalnej Kornelu. Kobieta przeniosła zwyczaje ze spalonych słońcem pustkowi, gdzie dzielenie się własną cielesnością, było gestem zbliżania się do siebie nieznajomych. Gdziekolwiek się Dirti znalazła, potrzebowała sojuszników. Bowiem przejmując kosmiczny statek właśnie narobiła sobie nowych wrogów. Przywykła, podział na swoich i obcych, nie robił na niej wrażenia. W przeciwieństwie do jej odnowionego ciała. Na mężczyźnie poruszała się, obdarzając go taką czułością i zainteresowaniem, jakby był dmuchaną lalką. Bez reszty podniecała się, nie inaczej, tylko samą sobą.

— O tak… właśnie tak… — wyjęczała z błogością i nasycona rozkoszą stoczyła się z Kornela. Usłyszała pretensjonalny, męski głos:

— Potrzebuję jeszcze trochę czasu…

— Dokończ sam. Tylko nie na mnie. Dobranoc.

Śniącą Dirti najpierw nawiedził koszmar, w którym zakuta w łańcuchy pracowała w kopalniach Czyśćca. Potem było już lepiej, o wiele lepiej. Śniło jej się, że wcieliła się w postać Alexa, osobę z początku dwudziestego pierwszego wieku i posuwała przed żarem kominka niejaką Alicję. Był to niezwykle wyrazisty sen, a po nim przyszły inne, senne wizje. Tym razem była zarżniętą przez siebie Arlen, dla odmiany posuwaną przez wieśniaka imieniem Andre. Tą wizją Dirti nie była zachwycona.

Gdy obudziła się usiadła na łóżku. Z pewnym trudem przypomniała sobie, gdzie się obecnie znajdowała. Kiedy sobie to uzmysłowiła, odetchnęła z ulgą — miejsce i czas wydawały się nienajgorsze. Grunt, że nie był to początek jej bytności w Czyśćcu, gdzie padali z wycieńczenia ludzie, których potem przychodziło jej spożywać i to niedopieczonych.

Kobieta popatrzyła na nagie plecy Kornela. Siedział zgarbiony przy biurku komandora i uważnie wodził po blacie jakimś patyczkiem, wzbudzając nim kolorowe rozbłyski. Dirti uśmiechnęła się szerzej. Ci ludzie wydawali się słabi. Byli słabi. Dzięki temu podporządkuje ich sobie z łatwością.

— Co tam robisz? — odezwała się leniwie do Kornela.

— Zbieram niezbędne informacje.

— A tak… Wspominałeś o wytyczaniu gwiezdnego szlaku… Wywnioskowałeś coś sensownego z tych światełek?

— Znajdujemy się między słabo zamieszkanymi układami. Co za tym idzie, przez dłuższy czas nikt nie powinien deptać nam po piętach.

— W dechę…

— Dobrą wiadomością jest też to, że opanowaliśmy jednostkę przeznaczoną do dalekich, międzygwiezdnych podróży.

— Chcesz powiedzieć, że nasze maleństwo ma moc?

— Tak. W związku z tym proponuję unikać konfrontacji i prześliznąć się na pirackie rubieże. Miejsce poza prawem, czyli w obecnych okolicznościach idealne dla nas…

— Skąd ta nuta goryczy w głosie?

— Na swojej planecie byłem konsulem… Szanowano mnie, bo ja szanowałem prawo. Bez niego… — Kornel wymownie zamilkł i pokręcił bezradnie głową.

— Ustanowimy nowe prawa, to drobiazg. A jakiemu to prawu sprzeciwiłeś się, biorąc udział we wspomnianej rebelii? Co to w ogóle za konflikt? O jakim zasięgu?

— Naprawdę nic nie wiesz? Może inaczej… Od kiedy coś wiesz?

— Nawijaj, co się stało po reanimacji ludzkości w Czyśćcu.

— Rozpełza się… po setkach układów w całej galaktyce…

— Jak plaga robactwa? Żrącego wszystko, co wpadło w łapy i siebie nawzajem?

— Nie do końca… Początkowo ludzie byli jak natchnieni, stanowili monolit. Była jedna władza, jeden kodeks, jeden cel. Ekspansja w celu odrodzenia. Potem tym na dnie hierarchii sama idea podboju kosmosu już nie wystarczała. Za to ciążyła im społeczna niesprawiedliwość. Tak narodziło się zarzewie buntu. I od tamtej pory odradza się co pewien czas.

— Jakie to dramatyczne… — Dirti udała, że ociera łzy. — Jak zdobyliście technologię gwiezdnych podróży? — dodała.

— Skyryt.

— A to ci niespodzianka…

— Już przed zagładą za jego sprawą dokonywała się technologiczna rewolucja.

— Znam tę ckliwą historyjkę. Odkrywcą był Greg Tuchowski. Wszedł w spółkę z niejakim Alexem Schmidtem.

— Goldsmithem.

— Niech będzie i messerschmittem! — zniecierpliwiona Dirti niedbale machnęła ręką. — Tak czy siak wykiwał Grega i zarobił fortunę. Zgadza się?

— Tak — potwierdził Kornel i uzupełnił: — A spadkobiercy Alexa i pozostali udziałowcy spółki „Alex i Przyjaciele” pomnożyli ten majątek wielokrotnie.

— Mówiłam, żebyś nawijał o tym, co było po zagładzie. Te opowiastki znam, aż za dobrze… Ech, Mazgaj… — westchnęła. — I może dorzuć jeszcze, kto konkretnie urządził na Ziemi Apokalipsę. Ciekawa jestem twórcy tego piekarnika.

— W porządku… Jeżeli chodzi o samą zagładę, o dziwo, do tej pory nie ustalono, co tak naprawdę było jej przyczyną. Początkowo powszechnie sądzono, że nuklearny Armagedon. Konflikt na linii Kalifatu z Unią Amerykańską albo chińsko-indyjskim sojuszem. Nic z tych rzeczy. Ogień, który spalił niemal cały świat, miał inne źródło.

— Rozbłysk słoneczny?

— To jedna z hipotez. Mało prawdopodobna zważywszy na fakt, że po wybuchu wszystkie gatunki fauny i flory na planecie, straciły zdolność rozrodczą.

— Przynajmniej można było się bzykać, będąc pewnym, że uniknie się wpadki — zarechotała Dirti.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.