E-book
16.17
drukowana A5
75.85
Inwentaryzacja

Bezpłatny fragment - Inwentaryzacja


Objętość:
469 str.
ISBN:
978-83-8189-960-4
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 75.85

How I’ve waited for you to come

I’ve been here all alone

Now that you’ve arrived

Please stay a while

And I promise I won’t keep you long

I’ll keep you forever

Slayer, Dead Skin Mask, Seasons in the Abyss

Hej dziewczyno, spójrz na misia (…)

Jan Tarka, Wiesław Chrzanowski, Biały Miś

*


Szyba jest brudna.

Zakurzona od wewnątrz, przesłonięta kłębiącymi się w rogach pajęczynami. Martwe, wyschnięte muchy jak czarne punkty, które trzeba połączyć aby wydobyć ukryty wzór. Od zewnątrz również pokryta jest pajęczyną — nakładających się na siebie zacieków, powstałych gdy krople deszczu przecierały sobie drogę przez zbierający się na niej latami brud. Przez tę zapaćkaną szybę patrzę na świat. A tak naprawdę, to na ten mały wycinek świata, który jestem w stanie dostrzec z mojego miejsca.

Pole widzenia mam dosyć ograniczone, przyznaję, ale to się wkrótce zmieni. To się zawsze zmienia, wystarczy tylko trochę…

Poczekam.

Tymczasem po lewej widzę spód zardzewiałych stalowych schodów prowadzących na ostatnie piętro. Płaty rdzy wiszą jak wysuszone strzępy skóry. Za schodami niewyraźna plama zieleni, wśród której, gdzieś daleko prześwituje biała ściana sąsiedniego budynku. Na wprost zaś mam las, ciągnący się w prawo do drogi, której zaledwie fragment jestem w stanie dojrzeć.


*

Maj, 1942

1

Gruboziarnisty żwir, którym wysypany był podjazd zgrzytał pod oponami. Zapiszczały hamulce. Ciemnozielony opel Blitz zatrzymał się naprzeciwko wejścia, kierowca z ulgą wyłączył silnik i otarł spocone czoło. Dzień był wyjątkowo upalny, lato zbliżało się wielkimi krokami. Blaszana szoferka nagrzana była niemiłosiernie i mimo otwartych okien powietrze w środku było ciężkie i gęste, przesiąknięte dodatkowo zapachami smaru, oleju oraz kwaśnym odorem ludzkiego potu.

Kierowca otworzył drzwiczki i zeskoczył na ziemię. Jego towarzysz również wysiadł, wyciągając z kieszeni munduru pogniecioną paczkę papierosów. Wielkie ciemne plamy rozlewały się pod pachami jego ciemnoszarej bluzy polowej wz. M40. Przez chwilę obaj palili w milczeniu, rozkoszując się popołudniowym słońcem i lekkim powiewem wiatru. Jednak prawdziwy powód, dla którego podświadomie odwlekali wejście do budynku był zgoła inny. Rzadko o nim rozmawiali, jakby poprzez unikanie tematu mogli sprawić, że ten po prostu sam zniknie, przyschnie i zarośnie skorupą obojętności. Obojętności, która tak bardzo by im się przydała przy wykonywaniu tego zadania. Nie żeby kwestionowali rozkazy, czy, broń Boże, podważali ich słuszność.

Nic z tych rzeczy.

Rozumieli, że żyją w wyjątkowych czasach, a takowe wymagają szczególnych… poświęceń. Rozkaz to rozkaz i choć z początku zdarzało im się zastanawiać nad tym, co tak naprawdę dzieje się w budynku, który regularnie odwiedzają, to tymi wątpliwościami z nikim się nie dzielili. Po jakimś czasie przestali rozmawiać na ten temat również między sobą. Mimo to, gdzieś w duszy, w zepchniętym głęboko na dno i wciąż na nowo zagłuszanym sumieniu kiełkowała malutka, ale zgubna myśl.

Myśl, że to w czym biorą udział jest złe.

Teraz, gdy tak stali w słońcu, oparci o maskę opla starali się za wszelką cenę odciągnąć w czasie moment, gdy będą musieli znów odebrać ładunek. W milczeniu i z namaszczeniem palili coraz krótsze papierosy. Cisza, która po kilku godzinach spędzonych w blaszanym pudle, aż dzwoniła w uszach. Wszystkie tematy do rozmów wyczerpali w pierwszej godzinie podróży, na dodatek pokonywali tę trasę wspólnie nie pierwszy raz i po prawdzie, to nie było już o czym rozmawiać.

No bo ile można w końcu gadać o wojnie, jedzeniu i ruchaniu?

Innych, wspólnych zainteresowań nie mieli, a wciśnięci rozkazem do ciasnej szoferki i zmuszeni spędzać w swoim towarzystwie długie godziny szybko nauczyli się, że milczenie jest zdecydowanie mniej męczące niż wałkowanie wciąż tych samych tematów.

Jeden taki szczególny temat wracał wciąż uporczywie, nie dając im obu spokoju. Mimo wysiłków potężnego aparatu propagandowego, wieści o niepowodzeniach na froncie wschodnim przenikały uparcie do pozostałych jednostek i powodowały zrozumiały niepokój wśród żołnierzy. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach do tego niepokoju by się nie przyznał, ale w zaufanym towarzystwie rozmowy wciąż obracały się wokół kolejnej ofensywy, która, wszyscy byli tu zgodni, musiała wkrótce nastąpić. Nikt nie chciał zamienić zwykłej służby, choćby i czasem trochę niebezpiecznej ze względu na stosunek miejscowej ludności do okupanta, na służbę w jednostce liniowej, a już szczególnie na owianym złą sławą froncie wschodnim.

Kierowca zadeptał niedopałek, przygładził krótkie, jasne włosy, naciągnął czapkę polową i poprawił wymiętą bluzę. Peter, wysoki, szczupły, wręcz chudy chłopak spod Monachium, wciąż zmagający się z młodzieńczym trądzikiem, był kompanijnym wesołkiem, potrafiącym rozśmieszyć nawet starych, doświadczonych żołnierzy. Teraz jednak jego pokryta krostami twarz była poważna i nieruchoma, jak maska odlana z wosku. Jego towarzysz, Erwin, niski i okrągły rudzielec westchnął ciężko marszcząc upstrzone piegami czoło.

— Gehen wir schon — powiedział bez entuzjazmu. — Bringen wir es hinter uns.

Ociągając się ruszyli w stronę głównego wejścia.

Niezgrabne, tłuste półkolumny wyrastały ze ściany po obu stronach dwuskrzydłowych, drewnianych drzwi podpierając coś, co miało być może pełnić ozdobną funkcję, ale nie było nawet marnym zadaszeniem wejścia.

— Die Stille hier ist doch unheimlich, oder?  Peter nerwowo poprawił czapkę.

Potężny budynek wyglądał jak opuszczony. Jego mieszkańcy, pensjonariusze czy pacjenci, jakkolwiek by ich nie nazwać, zachowywali się tak, jakby ich nie było. Okna na pierwszym i drugim piętrze były ciemne, martwe. Szczelnie zamknięte pomimo ciepłej, wiosennej pogody. Jedynie na parterze, gdzie mieściły się pomieszczenia administracyjne kilka okien było uchylonych. Dopiero gdy podeszli bliżej do ich uszu dotarły znajome dźwięki Panzerlied.

(…) Mit donnernden Motoren

Geschwind wie der Blitz

Dem Feinde entgegen

Im Panzer geschützt

Voraus den Kameraden

Im Kampf steh’n wir allein

Steh’n wir allein

So stoßen wir tief

In die feindlichen Reihn (…)

Brzdęk szyby gdzieś nad nimi wdarł się pomiędzy wersy piosenki. Spojrzeli w górę.

Na balkonie pierwszego piętra stała dziewczynka. Drobna, wychudzona, ubrana w długą, sięgającą prawie do kostek białą koszulę. Miała ostre rysy i ciemne, opadające na ramiona proste włosy. Wielkie, błyszczące niezdrowo oczy były jak dwie ciemne plamy na bladej twarzyczce, ledwo wystającej ponad balustradę balkonu. Cieniutkie jak patyczki palce ściskały kurczowo pręty balustrady. Napotkawszy spojrzenia żołnierzy dziewczynka zastygła wpierw w bezruchu. Po chwili nieśmiało wysunęła jedną rączkę pomiędzy prętami.

— Miś… proszę pana…

— Was will sie denn wohl? — Peter zerknął na kolegę.

— Weiss ich nicht — odparł Erwin rozglądając się dookoła. Jego wzrok zatrzymał się na ciemnym kształcie leżącym kilka kroków dalej na trawie. — Vielleicht meint sie den Bären?

Dziewczynka zorientowała się najwyraźniej, że mężczyźni ją zrozumieli i zapiszczała podskakując w miejscu.

— Tak, miś, mój miś!

Peter schylił się i podniósł małego, brązowego pluszaka. Czarne paciorki oczu błyszczały w słońcu.

Zazgrzytał zamek, drzwi szpitala otworzyły się i stanął w nich niewysoki, szczupły mężczyzna w białym fartuchu narzuconym niedbale na czarny mundur. Owalna, gładko wygolona czaszka świeciła jak naoliwiona, nad wydatną górną wargą widniała cieniutka kreska nienaturalnie czarnych wąsów. Chudy, ale wydatny nos skutecznie podtrzymywał okrągłe binokle bez zauszników, takie w jakich często występował sam Reichsführer-SS. Obaj mężczyźni odruchowo wyprężyli się w postawie zasadniczej. Peter ledwo zdążył ukryć rękę z misiem za plecami i teraz mógł mieć tylko nadzieję, że SS-mann nie zwróci uwagi na jego dosyć nietypową postawę. Równo stuknęli obcasami wyrzucając przed siebie prawe dłonie.

— Heil Hitler!

— Ja, ja — mężczyzna niedbale machnął ręką w karykaturze oficjalnego pozdrowienia. — Was ist denn hier los? Ihr warter wohl auf eine persönliche Einladung, oder? Folgt mir!

Odwrócił się i wszedł do środka. Żołnierze wymienili szybkie spojrzenia i Peter pchnął kolegę w kierunku wejścia, sam zaś upewniwszy się, że wokoło nie ma nikogo cofnął się o dwa kroki i spojrzał w górę. Dziewczynka nadal wpatrywała się w niego wielkimi oczami. Peter wziął zamach i podrzucił misia w górę — prosto w objęcia małych, wystawionych przez pręty balustrady rączek. Od razu ruszył biegiem za znikającym w głębi korytarza Erwinem i nie usłyszał już dobiegającego z góry cichego, dziecięcego głosu.

— Dziękuję…

2

Godzinę później byli gotowi do odjazdu. Ładunek, dwadzieścia trzy szklane słoje, zostały bezpiecznie umieszczone w wyłożonych słomą drewnianych skrzyniach. Te zaś z kolei zostały dodatkowo umocowane i zabezpieczone przed samodzielnym przesuwaniem się w trakcie jazdy. Obaj żołnierze byli trupio bladzi i obaj odetchnęli z ulga, gdy ostatnia skrzynia została umoszczona na swoim miejscu, a burta ciężarówki z hukiem zatrzaśnięta. Erwin otarł pot z czoła, zapalił papierosa i wyciągnął paczkę w stronę kolegi. Ten pokręcił tylko głową i odbiegł kilka kroków w bok, kryjąc się za drzewem. Erwin skrzywił się słysząc odgłosy gwałtownych torsji. Zaciągnął się dymem i wystawił piegowatą twarz do słońca.

W końcu Peter wyłonił się z krzaków ocierając usta wierzchem dłoni. Wciąż jeszcze był blady, ale kolor powoli zaczynał już wracać na jego twarz. Poprawił czapkę, splunął i wsiadł za kierownicę trzaskając ze złością drzwiczkami.

— Los! Fahren wir!

Silnik opla, utrzymywany w idealnym stanie przez mechaników taboru maszynowego zaskoczył od razu. Peter ostrożnie wykręcił i powoli zaczęli zjeżdżać z wzgórza. Hamulce piszczały, podczas gdy Peter starał się omijać większe wyboje. Ładunek, który wieźli był co prawda porządnie zabezpieczony, ale nawet nie chcieli myśleć, co by się stało, gdyby na miejsce dowieźli mniej niż było to zapisane w liście przewozowym, schowanym pieczołowicie w kieszeni bluzy Petera.

Budynek szpitala został w tyle, ze swojego miejsca na wzgórzu spoglądał ponuro ciemnymi otworami okien na leżące niżej domy.

Das Grab.

Mogiła, grób — tak wzgórze było nazywane przez miejscowych, przypomniał sobie Peter i poczuł zimny dreszcz na plecach. Zbieg okoliczności czy przeznaczenie?

Dojechali do głównej drogi i skręcili na północ. Od długiego czasu nie było deszczu i ciężarówka ciągnęła za sobą długi ogon pyłu. Mijali drewniane, głównie parterowe domy, często połączone z zabudowaniami gospodarczymi. Ostro zakończone sztachety ustawione w długie szeregi pilnowały obejść, na których toczyło się zwykłe wiejskie życie. Dźwięk silnika wdzierał się w pozornie sielską atmosferę, zagłuszał dochodzące zza płotów głosy zwierząt. Łatwo było się zapomnieć, wyobrazić sobie, że jadą przez zwykłą wieś, może tylko trochę biedniejszą i bardziej zaniedbaną niż te ojczyste. Jednak mijani ludzie na dźwięk silnika zatrzymywali się, przerywali rozmowy i podnosili głowy, odprowadzali samochód wzrokiem, z którego przebijała otwarta wrogość.

Z lewej strony wznosiły się łagodne wzgórza, pokryte kolorowymi prostokątami pól. Po prawej, w dole za domami, częściowo ukryta w zaroślach pojawiała się i znikała rzeka. Po kilku kilometrach opel wspiął się na wzgórze, nad którym górowała kościelna wieża, przejechał przez rynek, skręcił w lewo i mijając zamieniony na magazyn budynek synagogi zjechał w dół, kierując się na zachód. Krajobraz zmienił się, spłaszczył, tylko daleko na południu rysowały się pokryte ciemną gęstwiną drzew wzgórza. Znikły też zabudowania i jechali teraz przez rozciągające się po obu stronach drogi pola. Chylące się ku zachodowi słońce wpadało wprost przez okno po stronie kierowcy i zmuszało Petera do ciągłego mrużenia oczu. Siedzący obok Erwin oparł się wygodnie o swoje drzwi i chrapał, nieomal zagłuszając warkot silnika. Zbliżając się do kolejnego wzniesienia Peter zredukował bieg i wcisnął mocniej gaz. Silnik ryknął posłusznie i opel prawie nie tracąc prędkości wjechał na porośnięty drzewami szczyt. Rzucany przez nie cień przyniósł chwilową ulgę zmęczonym oczom kierowcy. Droga skręciła lekko na południe, drzewa skończyły się i wyjechali ponownie na zalaną słońcem przestrzeń.

Peter odruchowo zmrużył oczy i to wystarczyło. Tylko ułamek sekundy…

Gdy dostrzegł leżący w poprzek drogi pień drzewa wbił pedał hamulca w podłogę, jednocześnie rozpaczliwie ściągając kierownicę w prawo.

Było już jednak za późno.

Zablokowane hamulce piszczały i Opel szorował kołami po drodze, coraz bardziej obracając się bokiem w kierunku przeszkody. Przez moment Peter miał naiwną myśl, że mimo wszystko będzie dobrze, że uda się zatrzymać przed przeszkodą, ale to była krótka chwila, dosłownie mgnienie oka, po którym przyszła bolesna świadomość nieuchronnego.

W ostatniej chwili zamknął oczy.

3

Chmura pyłu powoli opadała na drogę. Z niskich zarośli po obu stronach wybiegło trzech mężczyzn z bronią. Ich pozostający w ukryciu towarzysze zabezpieczali drogę w obu kierunkach. Mężczyźni ostrożnie zbliżyli się do leżącego na boku opla. Lewe tylne koło o bliźniaczych oponach nadal jeszcze wirowało, jakby informacja o wypadku do niego jeszcze nie dotarła. Silnik ciężarówki zgasł przy uderzeniu i na drodze panowała cisza. Zakrwawione ciało przygniecionego szoferką kierowcy drgnęło, wyprężyło się i zastygło. Żołnierz musiał wypaść z kabiny i poniżej pasa został dosłownie zgnieciony na miazgę, gdy ciężarówka upadła na bok. Jeden z mężczyzn podszedł bliżej i dla pewności strzelił leżącemu w głowę. Na odgłos wystrzału coś poruszyło się wewnątrz kabiny. Drzwiczki po stronie pasażera, znajdujące się teraz na górze szoferki uniosły się i zaraz opadły z trzaskiem. Po chwili pchnięte mocniej od wewnątrz odskoczyły zatrzymując się w pozycji pionowej. Z kabiny wysunęła się głowa, rude włosy były zlepione krwią, która płynęła również z licznych rozcięć na twarzy. Jedno oko zaczynało już puchnąć, a skóra wokół nabierać wyraźnej buraczanej barwy. Niemiec podciągnął się na rękach stękając z bólu. Rozglądał się wokół nieprzytomnym wzrokiem. Dopiero, gdy spostrzegł przyglądających się mu mężczyzn z bronią zamarł w bezruchu. Jego zdrowe oko zrobiło się wielkie z przerażenia. Otworzył usta żeby ich powstrzymać, powiedzieć, że on przecież jest tylko mechanikiem, że nigdy nikogo nie zabił, że od początku wojny nawet nie wystrzelił ze swojego przydziałowego karabinu. Tyle rzeczy chciał powiedzieć…

Pojedynczy wystrzał zabrzmiał sucho, jak klaśnięcie.

Trafiony w czoło Niemiec padł na plecy i zaczął się powoli zsuwać z powrotem do wnętrza szoferki. Dowódca schował pistolet do skórzanej kabury na pasie i razem z towarzyszami przeszedł na tył samochodu. Zakryta grubą plandeką przestrzeń ładunkowa z zewnątrz wydawała się nienaruszona. Jeden z mężczyzn nożem rozciął spinające ją pasy i odciągnął kawał plandeki odsłaniając ciemne wnętrze. Dowódca skinął głową i drugi mężczyzna zniknął w środku.

— Tu są tylko jakieś skrzynie — odezwał się po chwili. — Wszystko porozwalane… Zaraz… — zawiesił głos.

— Co to takiego? — dowódca zaczynał się niecierpliwić. Co prawda stojący na czatach mieli ostrzegać gdyby ktokolwiek się zbliżał, ale mimo wszystko…

— Co to…? O matko! — z wnętrza dobiegł zduszony głos. — Boże…

Brzdęk szkła, trzask pękającego drewna. Stojący wokół ciężarówki unieśli odruchowo broń. Mężczyzna wypadł na zewnątrz, cofając się tyłem zrobił kilka niezdarnych kroków i usiadł ciężko na ziemi. Upuszczona w zamieszaniu plandeka opadła. Zanim zakryła na powrót leżącą na boku przestrzeń ładunkową z środka wypadł się sporych rozmiarów szklany słój. Siłą rozpędu przetoczył się kilka metrów zatrzymując na bucie dowódcy.

Mężczyzna schylił się, ostrożnie uniósł słój dwoma rękami. Przez chwilę przyglądał się zawartości, próbując zrozumieć co tak naprawdę widzi. Gdy w końcu uzmysłowił sobie na co patrzy, zareagował zanim zdążył pomyśleć.

Odrzucony słój roztrzaskał się o twardą nawierzchnię drogi. Płyn, który go wypełniał rozlał się tworząc mokrą plamę pośrodku, której leżał szary, pofałdowany kształt.

— Co kurwa…? — dowódca spojrzał na towarzyszy. Na jego twarzy malowało się zdziwienie pomieszane z obrzydzeniem.

Ten, który upadł podnosił się właśnie, otrzepując z kurzu.

— Mózg. To… mózg.

Był blady, z trudnością głośno przełknął ślinę.

— W środku jest ich więcej…

Lipiec, 1983

1

Mówili potem, że chłopiec miał trzynaście lat.

W chwili, gdy Karol zobaczył go idącego środkiem jezdni nie dałby mu nawet dziesięciu. Zresztą nie miał czasu na dokładną ocenę. Od momentu gdy w drżącym świetle reflektorów pojawiła się drobna, dziecięca postać, do chwili, gdy w zatrzymanym już na poboczu samochodzie usiłował opanować drżenie zaciśniętych na kierownicy rąk minęły trzy sekundy. No może cztery, góra pięć.

W każdym razie cholernie mało czasu.

Za mało.

Za mało by zrobić cokolwiek więcej niż szarpnąć ostro kierownicą wciskając jednocześnie do oporu pedał hamulca. Pomarańczowa Zastava 1100p zadygotała, przechylając się niebezpiecznie na bok, hamulce zapiszczały boleśnie do spółki ze ścieranymi oponami, protestującymi przeciwko takiemu drastycznemu traktowaniu. Wtórował im przeraźliwy pisk siedzącej obok Marioli.

Światło reflektorów zatańczyło po drodze, wydobyło z mroku zarys stojącego przy drodze budynku, po nieotynkowanej ścianie z pustaków przemknął cień ogrodzenia i zniknął, gdy zastava zastygła z maską skierowaną w głąb ciągnącego się wzdłuż drogi rowu melioracyjnego. Silnik zgasł, a pisk dziewczyny przeszedł w urywany szloch.

Karol z trudem oderwał ręce od kierownicy.

Palce miał kompletnie zesztywniałe, jak wtedy, gdy od rana do wieczora ujarzmiał traktor Ursus C330 szalejący po pochyłym, pełnym bruzd i nierówności ojcowym polu. Nie cierpiał tej roboty, śmierdzących zwierząt, gnojówki, ostrych, drapiących snopków siana, od zapachu którego robiło mu się duszno i niedobrze. Już chyba lepiej było w syfie, choć pierwsze pół roku faktycznie było przejebane. W zasadzie to cały pierwszy rok nie należał do najprzyjemniejszych doświadczeń w życiu. Teraz jednak, po roku, miał status „wicka”, czyli „wicerezerwisty”. W koszarach żyło mu się już zdecydowanie lepiej i nieliczne przepustki spędzane w rodzinnym domu utwierdzały go tylko w przekonaniu o wyższości kariery wojskowej nad pracą w polu.

— Kurwa mać…

Wypuścił z płuc całe powietrze, uwięzione tam od momentu, gdy zobaczył chłopca idącego wzdłuż białej, przerywanej linii i wciąż jeszcze drżącą ręką dotknął kolana dziewczyny. Mariola pisnęła i podskoczyła na siedzeniu.

— O Boże! O Boże, Boże!

— Przestań już, no. Przestań. — Nagle miał cholerną ochotę przyłożyć jej z liścia.

Opanował się, szarpnął klamkę i drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Samochód nie był stary, miał zaledwie pięć lat, ale jakość jego wykonania pozostawiała wiele do życzenia. Jednak był o niebo wygodniejszy od ojcowego malucha, którego zresztą stary i tak by mu nigdy nie pożyczył. Mimo wszystkich swoich niedociągnięć cechujących auta z demoludów, Zastava 1100p to była mimo wszystko inna jakość. Silnik 1.2 litra, 55 koni mechanicznych i maksymalna prędkość 135 km/h — to wszystko stawiało ją zdecydowanie wyżej niż rodzimego, małego Fiata.

Karol wysiadł, rozglądając się dookoła. Poruszał się niezgrabnie — również mięśnie nóg miał nadal napięte jak postronki. Odetchnął z ulgą widząc jak niewiele brakowało aby zaryli maską w głęboki na metr rów. W domu za ogrodzeniem z siatki zapaliło się światło, po chwili zabłysła żarówka wkręcona w oprawę nad drzwiami wejściowymi. Zapiszczały zawiasy i z samochodu wygramoliła się Mariola. Rozmyty od łez makijaż utworzył czarne zacieki na policzkach dziewczyny. Z otwartych drzwi domu wylało się żółte światło, które zaraz przesłoniła potężna sylwetka gospodarza.

— Co jest, kurwa? Co się tu dzieje?

Gruby, szorstki i zachrypnięty ze snu głos wyrwał Karola z otępienia. Postać na drodze zbliżała się już do zakrętu, ledwo widoczna w świetle księżyca. Puścił się pędem, powtarzając w duchu jak mantrę: żeby tylko nikt nie jechał, żeby tylko…

Był już blisko, gdy dostrzegł żółtą łunę przebijającą się przez ciemną ścianę drzew przesłaniających zakręt. Towarzyszył jej groźny pomruk silnika.

Nie zdążę, pomyślał i skoczył.

Uderzenie twardego asfaltu i zaraz potem kolejne. Pęd powietrza i wściekły, basowy ryk klaksonu potężnego urala. Miękki piasek pobocza, wreszcie zimna, wilgotna trawa.

Wydech.

Karol powoli obrócił się na plecy. Lekki wiaterek rozwiał resztkę chmur i lipcowe niebo było pełne gwiazd. Odgłos ciężarówki ucichł w oddali, za to gdzieś za rzeką rozszczekał się pies, wkrótce dołączyły do niego kolejne. Drobny kształt leżący obok poruszył się i jęknął.

— Mama?

2

Karetka z chłopcem odjechała godzinę później.

Karol patrzył za nią tępym, zmęczonym wzrokiem, obserwując jak oddala się w kierunku Rymanowa i niknie za zakrętem. Niebieskie światło pulsowało jeszcze przez chwilę w szczelinach pomiędzy drzewami. Rzucił na ziemię niedopalonego papierosa i przydeptał go podeszwą tenisówki Stomil.

— To jeden z nich — stwierdził bardziej niż zapytał. — Ojciec mówił, że od trzech dni ich szukają — splunął resztkami tytoniu z Popularnego bez filtra. — Długo tu jeszcze będziemy sterczeć?

Stojący obok młody milicjant wzruszył ramionami.

— Karol, kurwa, wiesz przecież, że to nie ode mnie zależy — powiedział, ruchem głowy wskazując stojący obok radiowóz.

Kogut na dachu dużego fiata obracał się leniwie, zalewając niebieskim światłem okolicę. Drzwi pasażera były uchylone i w świetle sufitowej lampki sierżant cierpliwie pisał coś w swoim czarnym notatniku. Wystający z pomiędzy grubych warg koniuszek przygryzionego języka poruszał się w górę i w dół. Wreszcie milicjant cmoknął z zadowoleniem, zamknął notes i wepchnął go do kieszeni bluzy mundurowej. Sapiąc wydostał się z ciasnych objęć radiowozu i podszedł do Karola.

— Możecie jechać — powiedział oddając chłopakowi dokumenty.

Woń przetrawionego alkoholu i kiełbasy z czosnkiem uderzyła Karola w twarz. Skrzywił się i schował dokumenty do tylnej kieszeni teksasów ze szczecińskiej Odry. Odwrócił się w kierunku stojącej cały czas ukośnie zastavy. Ciemna sylwetka dziewczyny poruszyła się niecierpliwie w środku, zapiszczały otwierane drzwi i słabe światło wypełniło kabinę samochodu. Karol westchnął ciężko na myśl, że musi jeszcze odwieźć ją do domu. Miał już wszystkiego serdecznie dosyć i najchętniej położyłby się do wyrka i spał do wieczora.

Milicyjne radio zaskrzeczało. Gruby sierżant zgłosił się oparty leniwie o maskę fiata. W miarę jak słuchał kolejnych wypluwanych z odbiornika trzasków jego rozlazła sylwetka ulegała przeobrażeniu. Wyprostował się, wciągnął brzuch, odruchowo poprawił przesuniętą na plecy kaburę z pistoletem P64.

— Zrozumiałem, udaję się. Bez odbioru — rzucił w eter.

Obrócił się do młodego milicjanta. Jego wąsko osadzone, małe oczka lśniły z podniecenia.

— Tadek, wskakuj, chłopak podał adres.

Spod kół radiowozu strzeliła ziemia zmieszana z wyrwaną trawą. Wpadając na asfalt fiat zatoczył się i pomknął w kierunku Zdroju błyskając niebieskim światłem. Zawyła włączona syrena, wypluwając swoje jęki z dwóch umieszczonych na dachu głośników. Od strony miasta zawtórowały jej kolejne.

Ich dźwięk zbliżał się szybko.

3

Tadek oddychał ciężko.

Przed oczami wirowały mu czarne kręgi. Długi pasek śliny zmieszanej z żółcią zwisał mu z ust, kołysząc się na wietrze. Cały przód niebieskiej bluzy mundurowej zachlapany był resztkami kolacji, którą zjadł przed rozpoczęciem służby. Przetrawiona jajecznica z kawałkami kiełbasy, chleb, ogórek. Kolejna porcja tworzyła sporą kałużę u jego stóp. Jej widok wywołał kolejne, już puste torsje.

— W porządku młody? — ciężka ręka Karasia spoczęła na jego ramieniu, przygniotła do ziemi.

— Tak, już — odezwał się słabym głosem. Splunął jeszcze raz, wyprostował się z wysiłkiem ocierając usta wierzchem dłoni.

— Co tu się kurwa stało, sierżancie…? Widział pan kiedyś coś takiego?

Rumiana zwykle twarz Karasia była trupio blada. Lewa powieka żyła własnym życiem, podrygując wesoło. Dla równowagi wtórował jej prawy kącik ust. Drobne kropelki potu, tworzące się gdzieś wysoko na szerokim czole, wypływały z pomiędzy rzadkich, tłustych włosów nieokreślonego koloru i powoli przesuwały się w dół. Mimo porannego chłodu pod pachami bluzy mundurowej sierżanta rozrastały się ciemne plamy.

Sierżant poprawił kaburę, która znów przesunęła mu się na plecy i z ciężkim westchnieniem usiadł na najniższym schodku. Jego grube, niezgrabne palce, działając zupełnie niezależnie od reszty wielkiego cielska, wygrzebały z kieszeni na piersi zgniecioną paczkę Sportów. Grubymi, bladymi wargami wyłuskał papierosa i zastygł, jakby zapomniał co miał zamiar zrobić dalej. Po chwili ze złością wypluł mokrego od śliny Sporta.

— Nie, młody, nie widziałem. I, kurwa, nie chcę nigdy więcej zobaczyć.

Tadeusz Kruk, lat dwadzieścia jeden, młody milicjant z raptem trzymiesięcznym stażem ukrył twarz w dłoniach. Wiedział, że tego, co zobaczył w piwnicach sanatorium nie zapomni do końca życia.

4

Niebo na wschodzie rozjaśniało się już obietnicą kolejnego letniego dnia. Mrok nocy zamieniał się w poranną szarówkę. Sylwetki zaparkowanych na podjeździe samochodów były już rozpoznawalne. Oprócz trzech milicyjnych fiatów stały tam dwie nyski pogotowia ratunkowego i nieoznakowany, blado zielony polonez z kogutem na desce rozdzielczej. Otaczała je grupka milicjantów i sanitariuszy, paląca papierosy i żywo dyskutująca.

Od grupki milicjantów odłączył się wysoki, szczupły mężczyzna. Sprężystym krokiem podszedł do sierżanta. Na pagonach jego idealnie wyprasowanej bluzy mundurowej dwie belki podpierały gwiazdkę. Karaś poderwał się, poprawiając odruchowo pas i obciągając bluzę.

— Siedźcie, siedźcie — powiedział łaskawie mężczyzna. Miał czarne, krzaczaste brwi. — Co z młodym? — ruchem głowy wskazał siedzącego na schodkach Tadka.

— Przejdzie mu, obywatelu majorze — wychrypiał Karaś i odchrząknął.

— Przejdzie, przejdzie — major miał denerwującą manierę powtarzania niektórych słów, przez co, wśród podkomendnych miał przezwisko „Dwutakt”. Oczywiście używano go tylko i wyłącznie za jego plecami. W gruncie rzeczy major był z reguły pogodnie usposobiony i Karaś podejrzewał, że nawet gdyby o przezwisku wiedział, to i tak specjalnie by się nim nie przejął.

Major zdjął czapkę, przeciągnął ręką po szpakowatych, świeżo przystrzyżonych włosach. Miał czterdzieści siedem lat, wyglądał na góra czterdzieści i mógłby z powodzeniem startować w konkursie na najprzystojniejszego pracownika MSW, gdyby tylko takowy był organizowany. Regularne rysy, kwadratowa, gładko wygolona szczęka, idealnie skrojony i dopasowany mundur wyśmienicie leżący na szczupłej, wysportowanej sylwetce. Gdyby ministerstwo zdecydowało się wesprzeć nabór do resortu plakatami prezentującymi wzór milicjanta major byłby najprawdopodobniej pierwszym kandydatem. No może gdyby nie te brwi…

Teraz jednak jego wysokie czoło przecinały pionowe zmarszczki, pod niebieskimi oczami malowały się głębokie cienie. Major przestąpił nerwowo z nogi na nogę.

— Jak tam… jak tam jest? — zapytał, wskazując na budynek za plecami sierżanta.

Karaś odwrócił się, jakby chciał sprawdzić, że to, o co major pyta nadal tam jest, jakby miał nadzieję, że gdy się odwróci, gdy spojrzy tam ponownie, to wszystko co widział okaże się nieprawdą.

Niestety.

Budynek szpitala, przed wejściem do którego stali nadal był na swoim miejscu. Solidna budowla posadowiona na wysokiej piwnicy, która ze względu na różnicę poziomów w części wschodniej wystawała prawie w całości nad poziom terenu. Dwa piętra przykryte niskim, czterospadowym dachem krytym malowaną co kilka lat blachą. Głównego wejścia umieszczonego w północnej elewacji od strony ulicy Kasztanowej pilnowały dwie opasłe, kamienne kolumny podpierające poziomą belkę i tworzące tym samym karykaturę bramy. Otwarte drzwi wejściowe prowadzące na główną klatkę schodową dla sierżanta sztabowego Zenona Karasia były teraz bramą do piekła.

To co zobaczyli, gdy roztrącając zaspany personel pełniący nocny dyżur wpadli razem z młodym do piwnic było…

Czegoś takiego po prostu nie widział przez dwadzieścia lat służby. A już siedem lat spędzonych w drogówce powinno go naprawdę uodpornić na różne makabryczne widoki. Nie raz i nie dwa przecież zbierał z jezdni fragmenty ciał, rozrzucone, rozsypane jak… Czasem w ogóle nie było czego zbierać, ale to, tutaj…

Nikt, kurwa, nikt czegoś takiego nie widział.

Takie rzeczy po prostu się nie działy. Nie tutaj, w tym spokojnym, wciśniętym między niewielkie, porośnięte bukami, jodłami i sosnami góry, uzdrowisku.

Sierżant Karaś spojrzał prosto w niebieskie, przerażone oczy majora.

— Źle, bardzo źle, obywatelu majorze.

Major oblizał nerwowo wargi. Założył z powrotem czapkę, odruchowo sprawdzając kantem dłoni ułożenie orzełka.

— Zabierzcie młodego, odstawcie wóz i weźcie sobie wolne. Dobra robota.

— Tajest! — Karaś wyprężył się, prezentując parodię postawy zasadniczej. — Chodź Tadek — rzucił do młodego milicjanta, który cały czas siedział bez ruchu, tępo wpatrując się w kałużę rzygowin u swoich stóp.

Major patrzył przez chwilę za odchodzącymi. Zdawał sobie sprawę, że podświadomie, albo i nawet świadomie, odwleka moment wejścia do środka, moment konfrontacji tego, co mu zrelacjonowano z rzeczywistością.

Rzeczywistością z krwi i kości

Dosłownie.

W pewien sposób nawet zazdrościł tej dwójce, że mają to już za sobą. Westchnął ciężko i ruszył w górę schodów. Dźwięk zatrzaskiwanych drzwiczek samochodowych zatrzymał go w pół kroku. Odetchnął z ulgą, wdzięczny za to chwilowe odroczenie nieuniknionego i zawrócił, wychodząc naprzeciw wysokiemu, szczupłemu mężczyźnie w szarym, prążkowanym garniturze. Mężczyzna miał ostre rysy, ciemne, trochę za długie włosy zaczesane idealnie do góry. Zbliżał się sprężystym, energicznym krokiem, wymachując cienką skórzaną aktówką. Na wydatnym, spiczastym nosie opierały się eleganckie okulary w cienkich, złotych oprawkach. Pewnie zagraniczne, pomyślał major, prostując plecy i wyciągając rękę do powitania.

— Dzień dobry, panie prokuratorze.

— Chyba nie za dobry, co? — skrzywił się prokurator. — Z tego co słyszałem… Byłeś tam już?

— Właśnie miałem iść, technicy już pracują. Zapraszam, zapraszam — major uśmiechnął się cierpko, przepuszczając prokuratora przodem. Ten jednak zatrzymał się przed schodkami.

— Poczekaj, zapalimy i opowiesz mi, co już wiecie — powiedział, wyciągając paczkę papierosów marki Carmen i częstując majora, który najpierw pokręcił głową, ale potem westchnął ciężko i wziął jednego.

— W kwietniu rzuciłem — mruknął zrezygnowany zaciągając się dymem. — I tak dwa miesiące właśnie poszły się jebać.

Prokurator przyglądał mu się przez chwilę bez słowa, delektując się dymem, potem rzucił papierosa i zadeptał go eleganckim skórzanym pantoflem. Spojrzał wyczekująco na majora. Ten wskazał ruchem głowy budynek.

— Chodź kawałek dalej, bo tu przecież wszystko słychać.

Faktycznie, na obu balkonach obwieszonych suszącymi się majtkami, koszulkami, ręcznikami zgromadziły się grupki dzieciaków w pidżamach. Inne wychylone do połowy z okien swoich pokojów, z ciekawością wyciągały chude szyje starając się dojrzeć jak najwięcej. W każdym takim oknie po kilka główek ściśniętych ciasno jedna przy drugiej wielkimi oczami chłonęło z przejęciem wszystko co się działo na dole. Odeszli kilka kroków w stronę samochodów i major zaczął relacjonować.

— W nocy, na drodze w Posadzie znalazł się jeden z tej trójki, co to zgubili się w poniedziałek, osiemnastego. Miejscowy chłopak, z Deszna.

— Jak to się znalazł? Tak po prostu?

— Tak po prostu. Szedł środkiem jezdni. Miał cholerne szczęście, że nikt go nie rozjechał. Młody chłopak, żołnierz na przepustce, wracał z dziewczyną z Krosna i twierdzi, że dzieciak po prostu szedł środkiem. Podobno mało brakowało… — major zdjął czapkę, potarł czoło i założył ją z powrotem.

Kropelki rosy pokrywające trawę błyskały w pierwszych promieniach słońca. Przed nim, tuż za plecami prokuratora, na poziomie wzroku świeciła się imponujących rozmiarów pajęczyna rozpięta pomiędzy gałęziami drzewa. Zapowiadał się upalny dzień, ale jeszcze było całkiem rześko. Mimo to major czuł jak dziwne, lepkie gorąco pełznie mu po karku, po szyi wślizgując się na policzki. Chciał poluzować krawat, ale w ostatniej chwili powstrzymał się, czując na sobie przenikliwe spojrzenie prokuratora.

— Dzieciak jakiś był otumaniony, nie kontaktował zbytnio, nie wiedział gdzie jest. Zaczekali na naszych, a ci wezwali karetkę. Trochę trwało zanim przyjechała, bo to akurat święto przecież. Zabrali go i on w tej karetce zaczął nagle coś bełkotać i krzyczeć. Że koledzy, że piwnica, ciemno, takie tam. Już mu tam mieli dać w żyłę, żeby się uspokoił, bo rzucać się zaczął strasznie, kiedy jeden z sanitariuszy wyłowił z tego bełkotu nazwę tego szpitala — major wskazał głową budynek. — Przytomnie podał od razu przez radio. Dyżurny pchnął zaraz tę załogę, co była już tu blisko, w Posadzie, i jeszcze dwie z Iwonicza, tak na wszelki wypadek. Okazało się, że słusznie. Weszli i…

— … znaleźli tych dwóch pozostałych, tak?

— No. A w piwnicach…

— Kogoś zatrzymaliście, tak?

— Doktora i dwie lekarki. Nikogo więcej z dorosłych nie było. Reszta to dzieciaki. Tu jest sześćdziesiąt pięć łóżek i pełne obłożenie. To znaczy sprawdzamy, czy jakiegoś z dzieciaków nie brakuje, bo… bo, tych śladów jest naprawdę dużo, za dużo jak na dwójkę. Wszyscy są jeszcze tam, w środku. Nic nie mówią — major ściszył głos i rozejrzał, upewniając, że nikogo nie ma w pobliżu. — Nasi nakryli ich podczas sprzątania.

— Sprzątania? — okulary na twarzy prokuratora zjechały w dół nosa, gdy ten nachylił się w stronę milicjanta.

— Ślady krwi na fartuchach, zakrwawione szmaty, wiadra… — major urwał i pokręcił głową. — Ja pierdolę, chodź już Staszek, miejmy to już za sobą.


*


W korytarzu jest bardzo jasno.

Ostre, białe światło przeciska się pomiędzy koncentrycznymi pierścieniami z brudnego białego plastiku tworzącymi abażury przemysłowych lamp. Ślizga się po kostropatych, olejnych lamperiach w brudnym, brązowym kolorze. Błyska refleksami na nielicznych wypolerowanych fragmentach podłogi. Poplamiona, lekko pofałdowana, miejscami pomarszczona wykładzina z linoleum wygląda jak skóra.

Stara skóra jakiegoś oślizgłego, zielonego stwora, którą ktoś zdarł i niedbale rzucił na posadzkę.

Siedzą na ustawionych pod ścianą krzesłach.

Mężczyzna i dwie kobiety w fartuchach lekarskich.

Fartuchy nie są już białe, są brudne, poplamione, upstrzone plamami i plamkami. Cześć z plam jest czerwona, część żółta, brązowa, reszta ciemna, brunatna, nieokreślona. Siedzą w kompletnej ciszy, z wzrokiem wbitym w podłogę.

Są spokojni, ale to sztuczny spokój. Nawet stąd gdzie jestem czuję ich strach. Czuję jak pulsuje, rozchodzi się wokół lepkimi, oślizgłymi falami.

Są spokojni takim szczególnym otępieniem, w którym wszystkie członki ciała są jednocześnie ciężkie jak ulane z ołowiu i wiotkie, jak przyszyte kawałki luźnego materiału. A przecież byli przygotowani na to, że coś takiego się w końcu wydarzy. Być może oprócz lęku odczuwają też… ulgę.

Odprężenie, że to już koniec.

Nie mają pojęcia…

Obok, opierając się o ścianę, stoi dwóch młodych milicjantów w czapkach, z przestraszonymi minami. Wiem, że obaj z całych sił chcieliby być gdzie indziej.

Gdziekolwiek, byle nie tutaj.

Drzwi zewnętrzne otwierają się zgrzytając zawiasami i wchodzi dwóch mężczyzn. Nie widzą mnie, nie zwracają uwagi. Gdy przechodzą obok, ten w mundurze trąca mnie lekko ramieniem. Obracam się swobodnie i przez brudną szybkę w drzwiach dostrzegam jak przy zaparkowanych samochodach zatrzymuje się gwałtownie mały fiat. Na zewnątrz jest już całkiem jasno i nawet z tej odległości widzę, że jest brudnego, żółtego koloru. Drzwiczki z obu stron odskakują jednocześnie na boki. Zza kierownicy z wysiłkiem gramoli się potężny, łysy mężczyzna i gdy staje obok tego pudełeczka na kółkach wydaje się niemożliwe, aby mógł się tam w jakikolwiek sposób zmieścić z powrotem. Kobieta jest za to drobna, niska i szczupła, szara i pognieciona. Mimo to wyskakuje z samochodu jak z procy i rzuca się biegiem w kierunku szpitala. Zanim milicjanci się orientują i ruszają żeby ją zatrzymać jest już w połowie drogi do drzwi.

Otwarte w krzyku usta są jak czarna plama w jej białej twarzy…


*


— Gdzie on jest? Gdzie jest moje dziecko? Boże! Gdzie jest… Marek! Mareczku! Co z nim zrobiliście? Oddajcie mi dziecko, skurwysyny!

Czerwiec, 2018

Ciemne chmury, które dotychczas sunęły leniwie po wieczornym niebie nabrały nagle rozpędu. Marian zasunął do końca kurtkę i postawił kołnierz. Miał straszną ochotę zapalić, ale kolejny podmuch wiatru przyniósł pierwsze krople deszczu. Wcisnął więc tylko ręce głębiej w kieszenie i zgarbił się bardziej niż zwykle, starając się schować w sobie przed przejmującym chłodem. Spojrzał w niebo, splunął ze złością i przyspieszył kroku.

Niedziela kończyła się fatalnie.

Sam fakt, że jutro znowu trzeba było iść do roboty był już wystarczający żeby popsuć człowiekowi humor. Na domiar złego po siedmiu piwach skończyły mu się pieniądze, a ten kutas Bronek nie chciał mu nalewać dalej na krechę. No i jakby tego jeszcze było mało sama pogoda się na niego uwzięła. Wkurwiony, chciał kopnąć leżący na poboczu kamień, ale nie trafił, stracił równowagę i zatoczył się na środek uliczki. No i chuj, będzie sobie szedł środkiem i nikt mu, kurwa, nie podskoczy. Cały aż trząsł się ze złości na wspomnienie upokorzenia jakie przeżył przed chwilą. Nikt z kolegów, z którymi pił po niedzielnej sumie nie kwapił się mu pożyczyć na kolejnego browara.

Chuje zapleśniałe! W dupę jebane pedały…

Szedł w dół ulicy Kasztanowej kiedy pojedyncze krople deszczu bez ostrzeżenia zamieniły się w ulewę. W jednej chwili spadały jakby od niechcenia, wielkie, ciężkie i leniwe. W drugiej lało już na całego. Marian skulił się. W mgnieniu oka jego rzadkie włosy przylgnęły do czoła, woda spływała po policzkach i kapała z nosa. Uliczka błyskawicznie zamieniła się w wartki potok. Marian zaklął i rozejrzał się za jakimkolwiek schronieniem.

Jest!

W dole ulicy po prawej stronie spoza wodnej kurtyny wyłaniał się cień starego sanatorium. Mimo późnej pory w żadnym z okien nie paliło się światło. Duży budynek był opuszczony od blisko dwudziestu lat. Rozchlapując płynącą w dół ulicy wodę, Marian wbiegł po betonowych stopniach i skrył się pod balkon wiszący nad głównym wejściem. Balkon był co prawda dosyć wysoko i deszcz zacinał też tam, ale różnica była i tak kolosalna. Chwycił za klamkę z nadzieją, że uda mu się schronić wewnątrz przed wiatrem, który przenikał jego przemoczoną kurtkę. Drzwi były jednak zamknięte.

Deszcz lał i nic nie wskazywało żeby miał przestać w najbliższym czasie. Ziemia wokoło zamieniała się powoli w błotnistą mazię, woda płynęła już całą szerokością ulicy. Nie pozostawało nic innego jak przeczekać, problem w tym, że strasznie chciało mu się lać. Wybiegł, a raczej wytoczył się z baru wściekły i zapomniał zahaczyć o kibel.

Rozejrzał się.

W pobliżu nie było nikogo, zresztą było już ciemno, a przez deszcz widoczność była ograniczona praktycznie do zera. Odwrócił się do drzwi i rozpiął rozporek.

Ale ulga!

Uśmiechnął się błogo do swojego odbicia w ciemnej szybie.

Nagle człowiek w odbiciu drgnął i zesztywniał. Uśmiech na jego twarzy zamienił się w grymas przerażenia, a źrenice rozszerzyły do granic możliwości. Marian stał jak sparaliżowany, wpatrzony w szybę nie mógł się ruszyć. Opuszczonymi bezwładnie rękami wstrząsały delikatne drgawki. Ciemna plama wykwitła na lewej nogawce spodni i powiększała się z każdą chwilą. Krzyk, wzbierający jak fala gdzieś głęboko wewnątrz, utkwił mu w gardle i zaczął dusić. Bijące z zawrotną prędkością serce zmuszało go do coraz szybszych oddechów i wkrótce łapał powietrze rozwartymi ustami jak ryba wyciągnięta z wody. Nie czuł ciepłej strużki wsiąkającej w spodnie i wlewającej mu się do buta. Patrząc poprzez swoje odbicie w szybie ostatnią resztką świadomości wiedział że musi się ruszyć, wyrwać, uciekać.

Teraz.

Ostatkiem woli napiął wszystkie mięśnie. Z wysiłkiem oderwał wzrok od drzwi, obrócił się jakby w zwolnionym tempie i zbiegł po stopniach na dół. Pośliznął się w błocie przed schodami, ale utrzymał równowagę podpierając się ręką i wybiegł na drogę. Zataczając się przebiegł kilka metrów i opadł na kolana po środku ulicy. Serce łomotało mu w piersi, jakby chciało wyrwać się na wolność. Puls w uszach, szum krwi i dziwny świszczący dźwięk zagłuszały wszystko inne. Marian oparł się na rękach i nachylił nad kałużą, próbując złapać oddech. W świetle księżyca, który przebił się w tym momencie przez pokrywę chmur zobaczył swoje odbicie zniekształcone uderzeniami kropli deszczu.

Deszcz powoli ustawał i odbicie robiło się bardziej wyraźne. Teraz już było też widać za nim długi, ciemny korytarz prowadzący w głąb budynku. Szczegóły skrywały się co prawda jeszcze w mroku, ale…

Krzyk, który uwiązł mu wcześniej w gardle wydostał się wreszcie jako cichy skrzek.

Klamka zgrzytnęła i opadła w dół.

Drzwi uchyliły się skrzypiąc lekko i zatrzymały uderzając o czubek buta. Marian cofnął się automatycznie o krok żeby mogły otworzyć się dalej. Nie czuł już lęku. Opuszczone wzdłuż ciała ręce zadygotały raz jeszcze. Zrobił dwa kroki naprzód.

Drzwi zaskrzypiały ponownie.

*

Jest zużyty, pomarszczony, wymięty jak brudna, mokra szmata. Woda spływa mu po policzkach. Mokre włosy przyklejone są do czaszki, obciągniętej żółtawą, obsypaną krostami, skórą.

Znam go.

Na pewno go znam. Widziałem go już.

Kiedyś.

To mogło być wczoraj. To mogło być tydzień, miesiąc, rok temu. Kilka lat. Tu czas płynie inaczej.

To… dziennikarz. Reporter.

Kręcił się tutaj, wtedy. Wypytywał, zaglądał, węszył. Potem przestał przychodzić.

Zniknął.

A teraz jest.

Zmienił się.

Jest go mniej.

Zmienił się, co znaczy, że długo go nie było, ale wrócił.

Jednak.

Ciekawość to jednak naprawdę pierwszy stopień do piekła…


*

Niedziela

1

Za Tarnobrzegiem wskoczyli na starą obwodnicę, drogę wojewódzką numer 871, dwa pasy wyblakłego, pofałdowanego asfaltu okalające od północnego–zachodu Jezioro Tarnobrzeskie. Na wąziutkim pasku trawy rozdzielającym jezdnie, trzy samotne sztuczne palmy obwieszone równie sztucznymi kokosami zapraszały do zjazdu na plażę. Słońce, które niedawno pojawiło się pierwszy raz od kilku dni odbijało się ostrymi refleksami w miejscami jeszcze mokrej nawierzchni.

Daniel przycisnął gaz.

Jego pięcioletnia Honda Civic skoczyła radośnie do przodu.

— Uważaj… — Dagmara przeciągnęła się w fotelu pasażera, odgarnęła z czoła grube, czarne loki. Z tyłu, zajmując całą kanapę, Artur, jej chłopak, spał w najlepsze pochrapując cicho.

Daniel nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko kącikiem ust.

Zacisnął palce na kierownicy i pochylił się lekko do przodu, jakby to mogło mu pozwolić w porę dostrzec czyhający może już za tym zbliżającym się zakrętem patrol. Dagmara podkuliła nogi i wróciła do rozmyślań.

Deszcz padający od kilku dni przestał zupełnie niespodziewanie gdy siedzieli w tarnobrzeskim MacDonaldzie, popijając kawę i jedząc coś, co nazywano śniadaniem. Tylko czy kanapka z jajkiem i plackiem ziemniaczanym może być traktowana jako śniadanie.

Do tego z frytkami?

No, ale skoro jest w menu śniadaniowym…

Po przedawkowaniu kalorii ruszyli w dalszą drogę.

Zaraz za wyjazdem z Maca, po lewej stronie minęli groteskową instalację ustawioną na malutkim placyku przed Lidlem. Kamienny, szary obelisk podpierał białe, betonowe ramiona ułożone w literę V, na której z kolei umieszczona była kula ze stalowych, pomalowanych na niebiesko prętów. Na tym wszystkim, na wysokości dobrych sześciu–siedmiu metrów stał posąg Jana Pawła II, zastygłego w sztywnej postawie zasadniczej, na kwadratowej podstawce. Dagmara pomyślała, że wygląda jak zabawkowa figurka, jakby ktoś go tam postawił dla żartu, zamiast czegoś, co w nieodgadnionym zamyśle projektanta, miało zamykać tę fantastyczną kompozycję.

Papież opierał się smutno o krzyż i unosił rękę, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę: „Hej, tu jestem! Ratunku…” Całości dopełniał las niebieskich prętów, na które nabity był wielki żółty półksiężyc, podpierający żółtą jak on gwiazdę.

Słońce, niewidziane od tygodnia nagle tak po prostu świeciło, udając, że od rana nie robiło nic innego. Jak gdyby faktycznie był to lipiec i cały zeszły tydzień wcale nie minął pod znakiem deszczu wylewającego się z kłębiastych, szaroburych chmur przetaczających się groźnie po niebie i spychanych silnym wiatrem. Cokolwiek by nie mówić, to faktem było, że wraz z pogodą wszystkim od razu poprawił się też humor. Również mijany krajobraz w słońcu prezentował się zdecydowanie lepiej. Obskurne, szare i smutne kostki domów zyskały namiastkę koloru, gdzieniegdzie błysnęły refleksami czystsze szyby, w innych miejscach słońce odbijało się od potłuczonych talerzy pokrywających ściany, a pilnujące wejścia gipsowe rzeźby lwów przestały ronić łzy, podeschły i znów prezentowały się jakby dostojniej. W ciepłych promieniach lipcowego słońca nawet naprawdę zabiedzone i zaniedbane domy wyglądały całkiem przyzwoicie. Szczególnie gdy migały tylko po lewej i prawej, zlewając się z mieniąca się teraz wieloma odcieniami zieleni roślinnością.

W słońcu wszystko było po prostu przyjemniejsze, ludzie bardziej zrelaksowani. W takim nieomalże błogim stanie lepiej można było znosić, a wręcz tolerować wszelakie architektoniczne potworki, którymi usiane są polskie miasta, miasteczka i wsie.

Słońce było naturalnym remedium na smutek, chandrę, depresję. Homeopatycznym środkiem pomagającym zwalczać otępienie, poprawiającym samopoczucie, dodającym energii.

W opinii Dagmary zastrzyk świeżej energii był właśnie tym, czego potrzebowali.

Z Warszawy do Tarnobrzega jechali praktycznie w ciszy, każde osobno, pogrążone we własnych myślach, lub po prostu zbyt śpiące żeby prowadzić inteligentną rozmowę. Radio grało cicho jakąś sieczkę przeznaczony dla tych, co nie mogą spać, albo są zmuszeni do naprawdę wczesnego wstawania w sobotę.

Tak jak oni.

Z tym, że oni jechali do pracy, do konkretnego zlecenia za konkretne pieniądze i powinni się w sumie cieszyć. Ostatnie miesiące w firmie były bardzo napięte, jeden inwestor, odebrawszy dokumentację projektową przestał nagle odbierać telefony. Inny otwarcie oznajmił, że projekt domu, owszem, bardzo mu się podoba, ale zapłacić, to on na razie nie może.

I to byli tak zwani strategiczni inwestorzy, z projektami za dobrych kilkadziesiąt tysięcy.

Reszta, która została, to zwykła drobnica, myślała smutno Daga patrząc na niby zmieniający się, ale wciąż taki sam rozmyty deszczem, rozmięknięty krajobraz za oknem. Aranżacje mieszkań, zmiany lokatorskie, pierdoły, za które nie utrzyma się jedna osoba, a co dopiero pięcioosobowe biuro architektoniczne o snobistycznej nazwie D’Art, z dobrą lokalizacją na Saskiej Kępie. Dlatego od dwóch miesięcy działali już tylko we trójkę, dwóch partnerów, Daniel i Artur i ona, Dagmara Azouri. Wakacje zapowiadały się równie cienko i to niespodziewane, a zarazem trochę nietypowe zlecenie, spadło im dosłownie z nieba. Nie była to, co prawda, wymarzona praca dla młodych architektów, którzy jeszcze do niedawna mogli sobie pozwolić na wybór projektu, przy którym chcieli pracować. Wygrana w międzynarodowym konkursie i kilka, może kubaturowo niewielkich, ale za to zauważonych i docenionych przez branżę projektów zapewniła im kilka grubych lat. Teraz jednak przyszły czasy chude i wszystko zawaliło się zupełnie nieoczekiwanie.

A jak już pierdolnęło, to naprawdę solidnie…

Dlatego teraz jechali do pracy wykonywanej zwykle przez studentów.

2

Samochód zwolnił i skręcił w prawo.

Zjechali z obwodnicy na krajową dziewiątkę w kierunku na Rzeszów. Jechali teraz na południowy — wschód, prosto w operujące już bez żadnych przeszkód i oślepiające słońce. Daniel opuścił przesłonę i nie odrywając wzroku od jezdni wygrzebał ze schowka okulary przeciwsłoneczne. Założył je krzywo, niezgrabnie operując jedną ręką. Przyglądając mu się z boku Daga parsknęła śmiechem.

— Czekaj. Wyglądasz jak… nie wiem w sumie jak kto, ale zajebiście, czekaj — wycelowała w niego smartfona. Głośno kliknęła atrapa migawki. — Wrzucę tylko na fejsa — dodała.

— Daga… — obejrzał się na nią z wyrzutem, poprawiając okulary.

Wyszczerzyła w uśmiechu idealnie równe białe zęby. Wiedziała, że ma piękny, a nawet, jak powiedział jej ortodonta: wręcz olśniewający, uśmiech. Szczególnie po zdjęciu aparatu, który cierpliwie znosiła przez prawie dwa lata.

— Żartuję przecież, wyluzuj.

Śpiący z tyłu Artur obudził się i przeciągnął jak kot, strzelając stawami. Natarł energicznie twarz, poprawił spięte w kucyk długie blond włosy.

— I jak? Daleko jeszcze?

— Godzina do Rzeszowa — odpowiedział Daniel, patrząc na ekran swojego telefonu zamocowanego przyssawką do przedniej szyby.

— Potem jeszcze z godzinka i będziemy na miejscu.

Poniedziałek

1

— No co znowu, do kurwy nędzy! — Artur potrząsnął energicznie dalmierzem. — Co za chujoza!

— Co się stało? — Daniel podszedł bliżej.

— Ten jebany w dupę badziew nie działa. To znaczy działa, ale ciągle podaje inne wyniki. Sam zobacz.

— Może bateria? — Daniel wycelował dalmierz w przeciwległą ścianę. Na ekranie pojawił się wynik pomiaru. Strzelił ponownie. Tym razem zamiast trzech metrów z groszami zmierzona odległość była ponad dwa razy większa. Kolejny pomiar sugerował, że stoi dosłownie z nosem przy ścianie.

— Dziwne…

— Pewnie, że kurwa, dziwne. A baterie są nowe, rano sprawdzałem.

Daniel westchnął ciężko.

Przejechał dłonią po ostrzyżonych na zapałkę czarnych włosach, a następnie po twarzy. Dwudniowy zarost zaszeleścił pod ręką. Jego niebieskie oczy otoczone były czerwoną pajęczyną popękanych naczynek krwionośnych, gardło sprawiało wrażenie jakby ktoś potraktował je papierem ściernym, głowa pulsowała tępym bólem. Zaczęli pracę o dziewiątej, teraz dochodziła dziesiąta, a on już miał dość. Najchętniej zarządziłby przerwę, ale przecież był szefem…

Tak naprawdę, to wspólnie z Arturem prowadzili biuro, ale to właśnie on, Daniel, był tym zdyscyplinowanym partnerem i to on pilnował terminów. Założyli firmę razem, jeszcze na studiach, prowadzili ją razem, ale ostatnio miał wrażenie, że Arturowi przestało zależeć. Coraz częściej to właśnie on musiał pilnować, żeby wspólnik nie zapominał o umówionych spotkaniach, naradach, koordynacjach, wizytach na budowie, o terminach oddania projektów już nawet nie wspominając. Artur wpadał do biura spóźniony, z oczami jak królik, potargany i przesiąknięty zapachem skrętów, który bezskutecznie usiłował maskować coraz większymi dawkami wody kolońskiej.

Efekt nie był, delikatnie ujmując, najlepszy.

Dzisiaj jednak to właśnie Artur w przeciwieństwie do niego wydawał się być w formie. Mimo, że wieczorem wypił tyle samo, albo i więcej.

Poprzedniego dnia, zaraz po przyjeździe, wszyscy zgodnie zdecydowali, że należy się im chwila relaksu. Pensjonat o wdzięcznej nazwie Maja, w którym mieli wynajęty dwupokojowy „apartament” z łazienką i aneksem kuchennym, otoczony był sporym, zadbanym terenem zielonym z altanką i miejscem do robienia grilla. Właśnie w tej altance spędzili pół nocy, pijąc, paląc i śmiejąc się do rozpuku z głupich dowcipów, sucharów rodem z podstawówki, których nieprzebraną skarbnicą był Artur.

Dlaczego dzieci z Czarnobyla są mądre? Bo co dwie głowy to nie jedna…

To było swojego rodzaju oczyszczenie.

Po stresie ostatnich miesięcy, spędzonych w nieustannym napięciu na zamartwianiu się o przyszłość firmy, w którą tyle zainwestowali, o niezapłacone faktury, o zaległe zobowiązania, spędzonych na nieodzywaniu się do siebie, lub w najlepszym razie, porozumiewaniu jedynie półsłówkami, to było jak powrót do domu.

Dekompresja.

Pili więcej, śmiali się głośniej. Alkohol rozszerzał naczynia krwionośne, rozluźniał napięte, zastygłe w grymasach mięśnie twarzy. Pomagał wyłuskiwać z pamięci dawno już zapomniane sytuacje, zepchnięte gdzieś głęboko przez natłok kolejnych, nowych doświadczeń, niewyraźne wydarzenia, zamazane przez upływ czasu lub okryte tajemniczą mgłą oparów alkoholowych.

— Pamiętasz — głos Artura był jednocześnie chropowaty i płynny, miękki jak rozgrzana w dłoni plastelina. — Pamiętasz plener w Kazimierzu? Na pierwszym roku? Daliśmy czadu wtedy… Najebaliśmy się tak, sorry Daga, sorry, że zostały mi tylko, kurwa, same przebłyski, takie kadry jak z filmu, który albo oglądałem, albo ktoś mi o nim tylko opowiadał. Nie narysowałem wtedy chyba nic, a pamiętaj, że to był plener i trzeba było zrobić jakieś prace, bo było z tego potem zaliczenie.

— No — Daniel pociągnął długi łyk piwa Leżajsk prosto z butelki. — Pamiętam, że zapoznaliśmy gościa, który był muzykiem, nie wiem, perkusistą czy gitarzystą w jakimś naprawdę znanym, polskim zespole. Za cholerę nie pamiętam kto to był i jaka to kapela, ale to na sto procent był ktoś znany. Może Budka Suflera albo Lady Pank, nie wiem… I normalnie jest środek nocy, my najebani w trzy dupy i on nas zaprasza na swoją łódkę. Tyle pamiętam. Wiem, że tam byłem, ale to wszystko widzę w formie takich właśnie obrazków.

— Spaliśmy w takich chujowych, starych domkach letniskowych, posklejanych z dykty, mchu i paproci, no i w takich dużych namiotach wojskowych. Ja wylosowałem akurat miejsce w namiocie i pamiętam, jak jeden koleś wlazł nawalony do śpiwora innego chłopaka i zwalił konia. Jaka była, kurwa, afera — roześmiał się Artur, uzupełniając wódkę w ustawionych na stole kieliszkach. — Najlepsze, że ten, który to zrobił, rano w ogóle nie rozumiał o co tyle krzyku. Nie rozumiał, kapujecie, dlaczego ten od śpiwora jest taki na niego wkurwiony.

— No i brawo, ładnie żeście się bawili. — Dagmara zaciągnęła się skrętem. Odrzuciła głowę do tyłu, próbując wypuszczać dym w formie niezdarnych kółek. Jej gęste loki spłynęły w dół, zakrywając drobne ramiona, wijąc się jak grube, czarne węże, połyskujące w świetle stojącej pomiędzy butelkami świeczki. — Ale te wasze historie słyszałam już jakieś piętnaście razy. Powtarzacie to za każdym razem, jak tylko trochę wypijecie. To chyba starość.

— To teraz może ty coś opowiedz, młoda — Artur objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. Wyjął jej z pomiędzy palców skręta i zaciągnął się. Koniuszek błysnął, przez moment zaświecił jaśniej i przygasł. Artur wstrzymał oddech, zatrzymując magiczny dym wypełniający mu płuca. — Czad — wykrztusił po dłuższej chwili.

— To jak? — Daniel spojrzał poprzez stół na Dagmarę. Dziewczyna siedziała na ławce z podciągniętymi wysoko nogami, obejmując ramionami gołe kolana. — Co nam opowiesz?

— Nic, bo i tak nie będziecie tego jutro pamiętać — zaśmiała się. — Idę spać.

Wstała przeciągając się miękko, jak kot. Jak kotka, poprawił się w myślach Daniel. Mimowolnie obejrzał się za nią, gdy szła w stronę domu, kołysząc biodrami. Przy drzwiach zatoczyła się lekko i przytrzymała framugi.

— Nie siedźcie długo — rzuciła przez ramię i zniknęła we wnętrzu.

— Tak proszę pani — mruknął Artur.

Daniel odwrócił się z powrotem i zauważył, że przyjaciel obserwuje go spod wpół przymkniętych powiek. Płomień dogasającej świecy migotał w jego źrenicach, nadając im niebezpieczny wyraz. Coś podejrzewał?

Niemożliwe…

Przecież…

Aby ukryć zmieszanie Daniel chwycił butelkę i uzupełnił kieliszki.

— No co jest? Walczymy czy przyglądamy się na siebie?

W efekcie siedzieli prawie do trzeciej.

Z czego ostatnią godzinę w ciszy, w zadumie sącząc resztki ostatnich piw, bardziej już z obowiązku niż z faktycznej potrzeby.

Pomimo tego dzisiaj po Arturze nie było specjalnie widać zużycia, czego Daniel niestety nie mógł powiedzieć o sobie. Na dodatek sprzęt, na który wydali ostatnie firmowe pieniądze nie działał.

— Sprawdzałem rano — powtórzył Artur z uporem wskazującym na krążące nadal w jego organizmie resztki alkoholu. — Wszystko działało normalnie.

— Trudno, będziemy musieli to zrobić tradycyjnie.

— Jak, kurwa, taśmą? Z taśmą będziemy latać?

— Masz lepszy pomysł? — Daniel skrzywił się i zacisnął pacami nasadę nosa. Ból głowy znowu się nasilił, jednocześnie wciśnięte rano na siłę śniadanie podeszło niebezpiecznie wysoko, zatrzymując się dosłownie na ostatniej prostej. Przez chwilę trwał w bezruchu, jak rozedrgana postać na zapauzowanej starej kasecie video. Wreszcie ostrożnie przełknął ślinę i ruszył do wyjścia. Artur bez słowa podążył za nim.

Na zewnątrz było już naprawdę gorąco.

Lato się wyraźnie rozkręcało i wyglądało jakby chciało szybko nadrobić zaległości, zrekompensować ostatnie zimne i mokre tygodnie. Ostre, przedpołudniowe słońce prażyło jak szalone, rozgrzane powietrze falowało nad czarną nawierzchnią drogi. Zaparkowana niechlujnie na wprost wejścia do budynku czarna Honda z pewnością zamieniała się powoli w rozgrzany piekarnik. Daniel rozejrzał się wokół, sprawdzając czy jest jeszcze jakieś miejsce w cieniu gdzie mógłby przestawić samochód. Gwałtowny ruch głowy i nadwyrężony alkoholem błędnik zbuntował się bez ostrzeżenia. Danielem szarpnęło, zakręciło. Zrobił jeszcze dwa kroki i wylądował na kolanach w trawie.

— Wszystko w porządku?

Zza rogu budynku wyszła Dagmara za aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi. Daniel podniósł głowę, otarł ręką usta. Przez chwilę nie wiedział co z nią zrobić, wreszcie wytarł ją w trawę i wstał.

— Teraz już tak — uśmiechnął się krzywo. — Coś mi musiało zaszkodzić.

— Ciekawe co takiego — Daga podeszła bliżej, podnosząc aparat do oka.

— Przestań, no — Daniel przewrócił oczami.

Podszedł do samochodu, wygrzebując kluczyki z kieszeni brązowych bojówek Helikona. Słyszał jak za jego plecami Dagmara robi kolejną serię zdjęć.

— Przecież mam zrobić dokumentację — zaśmiała się.

Samochód zamrugał kierunkowskazami, rozbrajany alarm jęknął, zagłuszając szczęknięcie centralnego zamka. Żar z otwartego bagażnika buchnął mu prosto w twarz. Na szczęście pozbywszy się śniadania, a wraz z nim sporej części toksyn Daniel czuł się już zdecydowanie lepiej. W przeciwnym razie najpewniej zdeponowałby zawartość żołądka prosto do bagażnika. Zamiast tego wyciągnął stumetrową taśmę Powerwinder firmy Stanley, do kieszeni na udzie wepchnął pięciometrową miarkę Fatmax, do drugiej wsadził latarkę. Pod pachę włożył jeszcze notatnik A4 i zatrzasnął klapę. Przez chwilę stał oparty o samochód, ogarniając wzrokiem budynek szpitala.

„Gozdawa”.

Budynek postawiony został na wschodnim stoku góry o wdzięcznej nazwie… Mogiła. W sam raz jak na lokalizację dziecięcego sanatorium, pomyślał z przekąsem Daniel. Wybudowano je na początku dwudziestego wieku, a nazwa góry z pewnością była dużo starsza. Ciekawe dlaczego właśnie Mogiła?

Sam budynek był całkiem spory.

Wysoki, oczywiście jak na okoliczne realia.

Trzy kondygnacje, posadowione na wysokiej, pomalowanej na brudny, zgaszony pomarańcz, kondygnacji piwnicznej, która ze względu na różnicę poziomów od strony wschodniej była sama w sobie praktycznie pełnoprawnym parterem z wysokimi, łukowymi oknami. Wysoki parter i pierwsze piętro przed laty otynkowane zostały na biało. Teraz ten biały był już brudny, szary, pokryty ciemnymi zaciekami i plamami. Odpryski tynku, jak niegojące się zadrapania, jak łuszcząca się i odchodząca płatami skóra, pokrywały ściany w nieregularnych odstępach. Część okien była prostokątna, część łukowa, ich stolarka w większości koloru ciemnego brązu, mniej lub bardziej odrapana. Pomiędzy nimi, jak rodzynek, jedno białe okno z PVC, wstawione najwyraźniej stosunkowo niedawno, jeszcze z pozostałościami niebieskiej taśmy fabrycznej. Ostatnia, trzecia kondygnacja, obłożona była wypłowiałymi deskami, czymś w stylu starodawnego sidingu, popularną w okolicy okładziną ścian, w tym wypadku przypominającą trochę starą boazerię.

Główne wejście, umieszczone w północnej elewacji, stanowiły zwieńczone łukiem dwuskrzydłowe drzwi, których pilnowały dwie opasłe, otynkowane na biało, półkolumny, jakby nałożone, nalepione na ścianę tłuste kawałki zrolowanego ciasta, podpierające coś, co w zamyśle mogło być daszkiem, zwieńczeniem, czymś, co trzeba było po prostu tam położyć. Przytwierdzona do ściany, ukryta za jedną z półkolumn, tuż pod oknem parteru, niebieska tabliczka oznajmiała, że jest to Szpital Uzdrowiskowy Nr V w Rymanowie Zdroju. Do wejścia prowadziło pięć, płaskich, kamiennych schodków. Na najwyższym z nich siedział teraz Artur, paląc papierosa (Daniel miał nadzieję, że to tylko papieros) i ze znudzoną miną obserwując okolicę. Jego długie, proste blond włosy były równo zaczesane do góry i spięte wysoko w kitkę, przez co wyglądał trochę jak pomieszanie wikinga z samurajem.

Od strony zachodniej również było wejście, położone już wyżej, na poziomie parteru. Nad nim był, oparty na podwójnych, pomarańczowych kolumnach balkon z drzwiami zamykającymi korytarz pierwszego piętra. Prowadziły na niego stalowe schody, które szły potem wyżej, na kolejną kondygnację, gdzie, tym razem już z malutkiego podestu, można było również wejść do budynku. Zarówno schody, jak i proste, metalowe balustrady były w kolorze ciemnej rdzy, wielokrotnie malowane i przemalowywane. Odchodząca płatami farba odsłaniała kolejne, wstydliwie ukrywane warstwy, prezentujące różnorodność kolorów stosowanych tu przez lata, traktowanych bardziej jako konieczne zabezpieczenie stalowych elementów przed korozją niż z myślą o jakiejkolwiek estetyce całości. Jasnozielony, niebieski, pomarańczowy, żaden przecież nie pasował do charakteru budynku. Malowano taką farbą, jaka akurat była w odpowiedniej ilości dostępna.

Budynek sanatorium zwieńczony był czterospadowym dachem, krytym płatami, w większości skorodowanej, a miejscami pomalowanej na ciemny brąz blachy. Dach był na tyle wysoki, że mieścił w sobie jeszcze jedną, już naprawdę ostatnią, kondygnację, pełniącą rolę strychu. Malutkie, trójkątne okna rozmieszczone w szczytach i na dłuższych połaciach od północy i południa zapewniały szczątkowe doświetlenie. Z dachu wyrastał las ceglanych kominów, poczerniałych i nadjedzonych przez wodę, mróz i wiatr.

Od południa, na pierwszym piętrze przez całą długość elewacji ciągnął się wąski balkon. Daniel pamiętał, że na starych, przedwojennych pocztówkach taki sam balkon był jeszcze piętro wyżej, ale z jakiegoś powodu w późniejszych latach z niego zrezygnowano.

Strona wschodnia, gdzie teren opadał najniżej osadzona była dodatkowo na szarej, obskrobanej podmurówce. Okna piwniczne, w części zachodniej niskie, prostokątne i prawie dotykające gruntu, tutaj były normalnej wysokości, łukowe, po dwa z każdej strony kolejnych drzwi wejściowych, tym razem dostępnych po sześciu stopniach. Parter, tu ze względu na spadek terenu znajdujący się tak naprawdę na wysokości pierwszego piętra doświetlało pięć potężnych, również łukowych okien, rozmieszczonych dla odmiany w regularnych odstępach na elewacji. Pierwsze piętro od tej strony musiało być kiedyś wielką, otwartą werandą. Mimo późniejszej zabudowy widać było ślad po balustradzie i wyraźne podziały w miejscach słupów podtrzymujących zadaszenie.

To był naprawdę spory obiekt, biorąc pod uwagę, że była ich tylko trójka. Trzeba było zagryźć zęby i brać się do roboty.

A tej było co niemiara: pełna inwentaryzacja architektoniczna budynku, wraz z zaznaczeniem wszystkich widocznych instalacji.

Tak się szczęśliwie złożyło, że Uzdrowisko Rymanów, były już właściciel obiektu, posiadało jedynie szczątkową dokumentację szpitala. Ta szczątkowa dokumentacja ledwo wystarczyła do sprzedaży opuszczonej, stojącej bezużytecznie od lat, nieruchomości. Obecny właściciel wymyślił sobie, że odnowi budynek i zachowując jego lokalny charakter zaadaptuje na ekskluzywny pensjonat. Jednak aby zacząć cokolwiek projektować potrzebne były aktualne podkłady — zwymiarowane rzuty kondygnacji, naniesione istniejące instalacje, przekroje newralgicznych miejsc budynku, pokazujące wysokości pomieszczeń i korytarzy, układ klatek schodowych i ich ergonomię. Konieczne były zwymiarowane widoki wszystkich elewacji budynku, z naniesionymi, w odpowiednich, zweryfikowanych poprzez pomiary we wnętrzu, lokalizacjach, otworami, oknami, balkonami, daszkami i innymi elementami, ozdobnymi czy tylko użytkowymi.

Oczywiście sama inwentaryzacja to tylko początek, zaledwie podstawa do rozpoczęcia jakichkolwiek prac w przypadku, gdy właściciel nie dysponuje aktualną i wiarygodną dokumentacją budowlaną obiektu. Nieodzowne są oczywiście specjalistyczne ekspertyzy stanu technicznego, w zakresie konstrukcji budynku, jej stanu, ewentualnego zużycia czy uszkodzenia, pozwalające ocenić, na ile można na tej konstrukcji polegać, co można, a czego nie wolno robić bez jej wzmocnienia czy rozbudowy. Niezbędne są kompleksowe badania wytrzymałości fundamentów, ścian, stropów i innych elementów konstrukcji. Ocenić trzeba stan elewacji, balkonów, zadaszeń, balustrad, konstrukcji dachu i jego pokrycia.

Krótko rzecz ujmując, Daniel uśmiechnął się w myślach, roboty jest w chuj.

Jest niewdzięczna, mozolna i odtwórcza, bez miejsca na jakąkolwiek inwencję, wymagająca precyzji, ale ktoś musi ją przecież wykonać. W tej nieciekawej, a tak konkretnie i brutalnie, nazywając rzecz po imieniu: beznadziejnej, katastroficznej, fatalnej i żałosnej sytuacji, w jakiej znalazło się ich biuro, mogli tylko się cieszyć, że to właśnie do nich zgłosił się nowy właściciel. Zlecenie opiewało na wykonanie inwentaryzacji i przygotowanie dokumentacji pozwalającej na rozpoczęcie prac projektowych.

Na początek.

W powietrzu wisiała również mglista, niewyraźna i zamglona, jak nakreślona kilkoma szybkimi pociągnięciami pędzla impresjonisty, możliwość kolejnego zlecenia.

Tym razem już projektu całej przebudowy.

Konkretne zlecenie, konkretny inwestor i konkretne pieniądze.

Po prostu nie mogli dać ciała.

Zatrzymał się przed siedzącym wciąż na stopniach Arturem i wyciągnął w jego kierunku taśmę.

— Do roboty — powiedział.


*


Dziewczyna jest ładna.

Bardzo ładna. Może nawet piękna.

Tak, jednak jest piękna.

Zupełnie nie pasuje do krajobrazu, do tego miejsca. Szczególnie do miejsca. Jak mieniąca się kolorami egzotyczna rybka zanurzona w gnojówce.

Gładka skóra w kolorze kawy z malutką kropelką mleka. Czarne, kręcone loki, grube i mięsiste, świecą się w promieniach słońca. Ściągnęła je niedbale do tyłu, związała czerwoną chustką. Ale one żyją własnym życiem, jak odrębny, niezależny organizm. Nie łatwo je utrzymać w ryzach, rozpychają się, wymykają spod chustki. Co chwilę musi odgarniać niesforne kosmyki opadające jej na czoło, wpadające do oczu.

Oczy ma brązowe.

Jest trochę jak… kot.

Duży kot. Puma, tak, puma.

Dzika, nieposkromiona, zwinna, pełna ukrytej energii, pełna życia.

Zbliża się i oddala, znika z pola widzenia żeby zaraz pojawić się z innej strony.

Zastanawiam się jakby to było znaleźć się w jej dłoni…

Znowu zasłania twarz aparatem, zastyga, jak drapieżnik szykujący się do skoku.

Chyba mnie zobaczyła…

2

— We dwóch nie damy rady — powiedział Daniel.

— Wiem, kurwa no, czekaj. Daga! Daga, chodź tu i łap za taśmę!

— Czego się wydzierasz? — zapytała wychodząc zza rogu budynku.

Podeszła do nich leniwie kręcąc biodrami. Wyglądała jak zwykle zjawiskowo, pomyślał Artur. Niezależnie od sytuacji, od pogody, od zmęczenia. Zapatrzył się i drgnął, gdy jej ciepłe palce musnęły go w policzek. Chciał ją objąć, przyciągnąć, na moment zanurzyć twarz w jej gęstych, czarnych włosach, ale wyśliznęła się zwinnym, kocim ruchem.

— Najpierw obowiązki — zaśmiała się dźwięcznie.

Chwyciła koniec taśmy i ciągnąc ją za sobą ruszyła w stronę narożnika budynku. Artur spojrzał na Daniela, pokręcił głową i poszedł w przeciwnym kierunku. Taśma miernicza rozwijała się z metalicznym dźwiękiem.

Trójka.

Magiczna liczba: trzy.

Nie dwa i nie cztery, tylko trzy. Zupełnie jak w tym filmie, pomyślał Artur. Jaki to, do cholery, był tytuł…?

Trzy to optymalna liczba osób do przeprowadzenia pomiarów. To proste: dwie trzymają taśmę, jedna rysuje i zapisuje podawane jej odległości.

Po trudnym porannym rozbiegu zabrali się ostro do pracy. Metodycznie obchodzili budynek, Daga ze znudzoną miną przykładała początek taśmy w kolejnym miejscu, a Artur głośno odczytywał pomiar. Daniel szkicował, wpisywał w odpowiednich miejscach podane mu wymiary, wyciągał kolejne puste kartki A4, które po chwili zapełniane były następnym zwymiarowanym fragmentem obrysu budynku.

Do południa zrobili część północną przyziemia, wraz z rozmieszczeniem i wymiarami okien piwnicy, głównego wejścia i innych dostępnych elementów elewacji. W miarę postępowania prac Daniel w sposób widoczny odzyskiwał formę, rysował szybciej, wypatrywał i wskazywał kolejne elementy do zwymiarowania. Artur zaś z każdą chwilą czuł się coraz gorzej. To delikatne pulsowanie gdzieś głęboko za oczami, które bez problemu ignorował od samego rana, teraz powoli, ale uparcie zamieniało się w coś naprawdę kurewsko bolesnego. Miał wrażenie, wręcz był przekonany, że każde kolejne uderzenie serca wypycha mu oczy, które w końcu nie będą miały wyjścia i wypadną chyba prosto na trawę.

Wczorajszy wieczór i noc w końcu zdecydowały się zemścić.

Czuł, że poci się jak świnia, wiedział, że to raczej nie jest zasługa rosnącej wciąż temperatury powietrza. Potrzebował odpocząć, usiąść, położyć się w cieniu.

Zamknąć na chwilę oczy.

Zapalić.

Wreszcie, kiedy Daniel po raz kolejny zażądał potwierdzenia jakiegoś wątpliwego wymiaru dał za wygraną.

— Koniec, kurwa, przerwa, time out.

— Trochę chyba wcześnie — Daniel spojrzał na zegarek.

— Daj żyć, człowieku no. Odsapniemy trochę i działamy — Artur już zwijał taśmę.

Jej luźny koniec, porzucony przez Dagmarę, pełznął po trawie, wijąc się jak metalowy wąż. Dziewczyna minęła ich, na jej drobnej twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek.

— Mówiłam — rzuciła przez ramię.

Przycupnęła na stopniach przed głównym wejściem, wyciągając z kieszeni obcisłych, dżinsowych szortów telefon. Pogmerała w nim trochę, schowała z powrotem i zajęła się przeglądaniem zrobionych wcześniej zdjęć na ekranie swojego Canona EOS 77D ignorując kolegów.

Była w tym dobra.

W wielu rzeczach była dobra, pomyślał Artur.

Piękna, inteligentna, dowcipna.

Moja.

Ta myśl była przyjemna, rozgrzewająca, rozpływająca się miękkim ciepłem w dół brzucha. Jednocześnie wtórowało jej ukłucie niepokoju, niejasnego przeczucia, niewysłowionego lęku przed stratą. Oba te uczucia przeplatały się jakby były jednym i tym samym, nierozerwalne i zależne od siebie jak syjamskie rodzeństwo. Mimo, że byli razem od ponad roku, to nadal potrafiła zawrócić mu w głowie, raz okazując czułość, raz ignorując, gdy czuła taką potrzebę. Na początku Artur podejrzewał, że jest wyrachowana, że prowadzi z nim cały czas swoją grę, mającą podsycać zainteresowanie, utrzymywać pewien poziom napięcia. Po jakimś czasie doszedł do wniosku, że robi to zupełnie bezwiednie. Po prostu to było coś, co miała we krwi, coś tak naturalnego jak oddychanie.

Dagmara podniosła głowę, odrzucając opadające na twarz włosy.

— Zjadłabym coś.

Siedzący obok Daniel skrzywił się.

— Naprawdę?

— No — przytaknęła wesoło mrużąc swoje zielone oczy. — Kawy dobrej też bym się napiła.

— Wątpię czy znajdziemy tu dobrą kawę — jęknął Artur.

Wyciągnął przed siebie nogi, oparł o ścianę i przymknął oczy.

— A tu jest przecież całkiem dobrze — powiedział.

Dagmara podniosła się, obciągnęła białą bluzkę, prezentując w ukryte pod nią krągłości oraz nadrukowany dużymi, czarnymi literami napis.

Life begins after coffee.

— Mam iść sama?

3

Kawiarnia nosiła bardzo oryginalną nazwę.

Szczególnie jak na Podkarpacie.

Piccolo.

Nie dość, że mieściła się na środku wielkiego parkingu, w budynku, który był jednocześnie poczekalnią PKS oraz, o dziwo, mini hotelem, oferującym pokoje z widokiem na zaparkowane przed Delikatesami Centrum samochody, to sama również oprócz kawy, lodów, napoleonek, torcików, rurek z kremem proponowała na wszelki wypadek pełną gamę szybkich posiłków — pizza, gyros, frytki. Na piętrze zaś mieściła się dodatkowo regularna restauracja, zapraszając na codzienne, wieczorne dancingi z, jakżeby inaczej, muzyką na żywo.

Siedzieli wokół małego, okrągłego stolika, starając się nie zwracać uwagi na kłębiących się wokół, wciąż potrącających ich ludzi, przepychających się do lady tylko po to, żeby zaraz wrócić na miejsce i na cały głos zdać relację reszcie towarzystwa jaki jest wybór, ludzi idących do i wracających z kibla. Wyposażony w nóżki o nierównej wysokości stolik nieustannie groził rozlaniem stojących na nim trzech kaw cappuccino. Wokół unosił się gwar zbyt głośnych rozmów, zapach kawy i ciast mieszał się z zapachem smażenia, napoleonki z frytkami, wuzetki z gyros. Ze zdumieniem obserwowali jak duża część ludzi zamawia dania obiadowe choć nie minęła jeszcze pierwsza.

— Ja pierdolę — westchnął Artur po raz kolejny trafiony łokciem, tym razem przez pchającą się do kasy starszą kobietę w wielkim plecionym kapeluszu ozdobionym różowymi, sztucznymi kwiatami. Jej pomarszczona, opalona na ciemny brąz i pokryta plamami wątrobowymi skóra zwisała luźno, w fałdach, jakby należała do zupełnie kogoś innego.

— Wygląda jak worek kości.

— Zachowuj się — Daga kopnęła go w kostkę pod stołem.

— Ej no! — Artur spojrzał na nią z wyrzutem. — Co ja poradzę? Przecież to prawda.

— Trochę pusty ten worek — dodał Daniel z uśmiechem.

— Ty też? Zachowujecie się jak dzieci.

— Oj tam, oj tam, wyluzuj Daga — powiedział Artur, unosząc do ust filiżankę z kawą.

Nie było mu dane upić nawet łyka. Trafiony w plecy torbą plażową rozdysponował całą zawartość, dzieląc ją równo pomiędzy swoją koszulkę a blat stołu.

— Do kurwy nędzy! — Artur zerwał się na równe nogi przewracając krzesło. — Uważaj jak chodzisz!

Rozmowy ucichły jak ucięte nożem. Wszystkie głowy obróciły się w kierunku ich stolika, z nieskrywaną ciekawością obserwując rozwój wypadków.

Licząc na dalszy ciąg.

Szczególnie, że mężczyzna, który potrącił Artura był wielki. Naprawdę wielki.

Wielki mieszanką kebabów, sterydów, burgerów, odżywek białkowych, kurczaków z ryżem. Szeroki jak dwudrzwiowa szafa, z małą, wygoloną główką przyklejoną z pominięciem szyi bezpośrednio na korpusie ściśle opiętym koszulką bez rękawów. Wyglądał jak chodzący dwumetrowy baleron. Różowy, porastający jasnymi włoskami spocony baleron. Płócienna torba z ręcznikami, klapkami, kremami, kanapkami z jajkiem, zabawkami, plastikową butelką oranżady Helena, kilkoma puszkami piwa Harnaś i resztą rekwizytów, tak niezbędnych do rodzinnego wypoczynku nad rzeką, wyglądała na jego ramieniu jak zwykła damska torebka. Na drugim ramieniu ogra wisiała drobna, platynowa blondynka o wydatnych, wściekle różowych wargach glonojada, brązowej, noszącej widoczne piętno solarium skórze i twarzy wiecznie zdziwionego dziecka, przyozdobionej brwiami w kształcie czarnych mew i olbrzymim zadaszeniem na powiekach.

Ogr spojrzał na Artura małymi oczkami narysowanymi niedbale na płaskiej jak talerz twarzy, gdzie jedynym godnym uwagi wybrzuszeniem był precyzyjnie spłaszczony nos. Widać było, że nie rozumie, nie ma pojęcia o co całe to zamieszanie.

— Co, kurwa? — warknął.

— Potrąciłeś mnie — Artur pokazał swoją zaplamioną koszulkę.

— No i?

— Daj spokój, Art — Daniel pociągnął kolegę za ramię. — Siadaj.

Drugą rękę trzymał w kieszeni bojówek, zaciśniętą na pojemniku z gazem.

— No i kurwa co? — powtórzył wielkolud, wpatrując się w Artura jak wielkie, uparte dziecko.

— Siadaj Artur — powiedziała Dagmara uśmiechając się jednocześnie do górującego nad nimi mężczyzny. — Zostaw.

Artur wzruszył ramionami, podniósł krzesło i opadł na nie w niedbałej pozycji.

— Co kurwa zostaw? Jakie zostaw? — dopytywał się ogr, do którego widocznie, zupełnie niespodziewanie dotarły jakieś przebłyski z ironii w słowach Dagmary.

— Chodź już misiu, Damianek chce loda.

Wielkolud spojrzał na swoją towarzyszkę jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jej istnieniu. Zza blondynki wytoczył się wspomniany mały Damianek, pulchniutka, mięciutka, jeszcze nie do końca uformowana, ale wyraźna kopia tatusia.

— Tata loda!

Grymas, który wykwitł na płaskiej twarzy nie przypominał w żadnym wypadku uśmiechu, jednak dziecko, ewidentnie przyzwyczajone do ojcowskiej mimiki wcale się nie przestraszyło. Damianek, zgarnięty dłonią wielkości łopaty do odśnieżania pofrunął z piskiem w górę lądując na ramieniu ojca. Ten burknął jeszcze coś kompletnie niezrozumiałego i przepchnął się dalej w stronę kasy. Ludzie w kawiarni widząc, że nic więcej się już raczej nie wydarzy wrócili do konsumpcji kremówek, serników i frytek.

— Chcesz mojej kawy? — Dagmara podsunęła filiżankę w stronę Artura.

— Nie, spoko.

— Zamówię ci drugą.

Artur spojrzał na Dagmarę zdziwiony.

— A ty, co się nagle taka opiekuńcza zrobiłaś?

— Nie, to nie. Nie musisz być chamski.

— Daj spokój, przepraszam, no — spróbował ją pocałować w policzek, ale odkręciła się w drugą stronę.

— Co się z wami dzieje? — zapytał Daniel, spoglądając to na Dagę, to na Artura. — Zwariować można. Gryziecie się normalnie jak jakieś stare małżeństwo.

Śmiech Artura przerwał nieprzyjemny dla ucha dźwięk odsuwanego krzesła na śliskich kafelkach posadzki. Dagmara podniosła się gwałtownie, przewracając biały wazonik z samotnym, sztucznym kwiatkiem dotrzymujący towarzystwa wypełnionej kostkami cukiernicy. Jednym ruchem zgarnęła ze stolika aparat fotograficzny i ruszyła do wyjścia.

— Ja pierdolę — jęknął Daniel. — Mało mamy problemów?

4

— Jest wkurwiona za wczoraj.

Do sanatorium wracali we dwóch. Minęli stary, zielony dom z apteką na parterze, przeszli na drugą stronę jezdni i skręcili w lewo, w ulicę Kasztanową. Daleko przed nimi szła samotnie Dagmara. Nawet z tej odległości widać było jak kołysze biodrami. Najśmieszniejsze było to, że ona po prostu tak chodziła. Nie musiała się wysilać, napinać, pilnować. To była jej kolejna wrodzona umiejętność. Czasami Artur miał wrażenie, że jest takim chodzącym stereotypem laski. Ładnej, zgrabnej, humorzastej i poruszającej się jak modelka na wybiegu.

Ulica skręcała w prawo i dziewczyna zniknęła im z oczu. Szli dalej wzdłuż czteropiętrowego bloku, jednego z czterech rozrzuconych niedbale jak klocki w tej części uzdrowiska. Bloki zbudowano z wielkiej płyty, co zdradzał ostatni, położony najdalej w głębi tego małego osiedla, nadal szary, nieocieplony i nieotynkowany, jakby żywcem przeniesiony z planu Alternatywy 4. Pozostałe trzy zdążyły widocznie skorzystać z dofinansowania na docieplenie i dumnie prezentowały się teraz w bieliźnianych, pastelowych kolorach. Widok bloków z wielkiej płyty w dziewiętnastowiecznym uzdrowisku, otoczonym malowniczymi, pokrytymi gęstymi lasami wzgórzami, był delikatnie mówiąc, zgrzytem. Nawet mieszanka oryginalnej zabudowy mieszkalnej z początku dwudziestego wieku z późniejszymi kostkami, potworkami rodem z PRL miała swojego rodzaju urok. Bloki wielorodzinne pasowały tu jednak jak przysłowiowa pięść do nosa.

— Uważa, że przesadzam — kontynuował Artur. — Z piciem, z paleniem. Tak w ogóle.

Daniel popatrzył uważnie na przyjaciela.

Znali się długo, kończyli to samo liceum na warszawskiej Pradze, studiowali na jednym roku na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Razem imprezowali, razem pracowali, razem startowali w konkursach i zdobywali nagrody. Od kilku lat wspólnie prowadzili firmę.

Upadającą firmę.

— Może jednak ma trochę racji, co? — Powiedział poważnie. — Tak szczerze mówiąc, to ja też mam takie wrażenie. Nie uważasz, że powinieneś trochę przystopować?

— Wczoraj ci to jakoś nie przeszkadzało — w głosie Artura słychać było żal.

— Masz rację, wczoraj też potrzebowałem dekompresji. Ale nie chodzi przecież o wczoraj, tylko o ostatnie pół roku. Każdemu się zdarza odreagować, ale nie codziennie…

— Ty też się na mnie uwziąłeś? O rany…

— Wiesz przecież, że nie o to chodzi, Art.

— To o co? Czepiacie się oboje…

— Artur, kurwa, nie pierdol, od pół roku masz wszystko i wszystkich w dupie. Przychodzisz do roboty najebany, najarany zielskiem. Myślisz, że to nie ma wpływu na firmę? Na ludzi? Na relacje? Na twoją pracę? Błagam.

Zatrzymali się przy trzepaku, relikcie dawnych czasów, umieszczonym tu w pakiecie razem z blokiem, który właśnie minęli. Artur przysiadł na dolnej ramie, wyciągając z kieszeni szortów torebkę. Metodycznie zaczął zwijać skręta. Daniel przyglądał mu się z niedowierzaniem.

— Nie patrz już tak — uśmiechnął się nie podnosząc wzroku. — To tylko zwykły tytoń. Chcesz?

— Nie chcę — Daniel oparł się o ramę trzepaka. — Powiedz co się z tobą dzieje. Tak szczerze, co? Masz kłopoty? Wiem, powinienem był zapytać wcześniej, ale… nie chciałem być natrętny… — urwał i potarł twarz dłońmi. — Tak naprawdę, to tyle się działo, te problemy w firmie, nie miałem głowy… Przepraszam.

Artur głośno westchnął.

Pokaźna chmura dymu wzbiła się w powietrze. Wprawnym ruchem rozpuścił trzymane gumką włosy, przeczesał je palcami obu rąk, zbierając na powrót w wysoko upięty kucyk. Daniel czekał cierpliwie, obserwując grupkę kotów kłębiących się na podwórku dość szpetnej budowli, która jedyną zasługą było to, że nie była blokiem z wielkiej płyty. Wciśnięta na zakręcie drogi, na wąskiej działce, jakby siłą wyrwanej z otaczającego ją lasu, wyglądała jak połączenie warsztatu i taniego, wręcz bardzo taniego pensjonatu. Ruch, jaki odbywał się na wąskim, wysypanym żwirem podjeździe, wykluczał jednak możliwość wynajmowania ulokowanych na piętrze i wyposażonych w biegnące wzdłuż całej elewacji balkony pokoi.

Tak by się wydawało.

Przyjrzawszy się dokładniej Daniel dostrzegł umieszczoną w oknie parteru kartkę z ręcznie wykaligrafowaną informacją.

Wolne pokoje.

A jednak…

Spojrzał z powrotem na przyjaciela unosząc brwi w niemym pytaniu.

— Słuchaj… — Artur odchrząknął, zgasił papierosa na ramie trzepaka. Splunął. Wcisnął ręce głęboko w kieszenie swoich zielonych szortów. Zwykle wygadany, bez najmniejszych problemów potrafiący podchwycić praktycznie dowolny temat rozmowy, teraz wydawał się mieć trudności ze sformułowaniem prostej wypowiedzi.

— Eh, no porobiło się… — zaczął powoli.

5

Słońce paliło nieznośnie.

Ciężko było sobie wyobrazić, że dosłownie dwa dni wcześniej zupełnie nic tego nie zapowiadało. Po zimnych i deszczowych tygodniach nie było już najmniejszego śladu, może z wyłączeniem nadal jeszcze podwyższonego poziomu wody w przepływającej przez uzdrowisko rzece Tabor.

Nieznośnie.

To właśnie było znamienne i może najśmieszniejsze. To całe niezadowolenie z pogody, niezależnie od tego, jaka by ona nie była. Jest albo za zimno albo za gorąco, za mokro, za sucho, za bardzo albo zbyt mało wieje, brakuje śniegu lub pada go nagle za dużo, pomimo zimy, co oczywiście zaskakuje drogowców, kierowców i całą resztę rodaków. Raz jest zbyt ponuro, innym razem słońce zbyt mocno praży.

Polakom po prostu nie idzie dogodzić.

Dagmara wypiła resztkę wody i zgniotła kupioną wraz z kawą plastikową butelkę. Złość przeszła jej już po kilku krokach od wyjścia z kawiarni, ale nie chciała przyznać tego zarówno przed sobą, jak, co ważniejsze, przed Arturem. Kilka kroków dalej zdała sobie sprawę, że zachowała się jak ostatnia gówniara, jak niedojrzała, niedoruchana małolata. Nadal szła wyprostowana, nadal trzymała wysoko głowę, ale to wszystko była już tylko poza.

Zbliżając się do sanatorium Dagmara postanowiła wykorzystać okazję i zanim wrócą Artur z Danielem pomyszkować samemu we wnętrzu budynku, przy okazji chroniąc się przed słońcem. Dopiero pokonawszy stopnie przed wejściem i naciskając już zardzewiałą klamkę, uświadomiła sobie, że przecież klucze ma Daniel i budynek z pewnością jest zamknięty. Teraz też przypomniała sobie jak przeklinał pod nosem, szarpiąc się jeszcze ze starym zamkiem, podczas gdy…

Naciśnięta klamka drgnęła i obróciła się ze zgrzytem.

Drzwi budynku skrzypiąc cicho uchyliły się, uderzając ją w stopę.

Po chwili, tym razem zupełnie bezszelestnie, zamknęły się, skutecznie odcinając ją od panującej na zewnątrz spiekoty.

Wewnątrz budynku panował przyjemny półmrok, jednocześnie do korytarza docierało wystarczająco dużo światła na bezproblemowe eksplorowanie wnętrza. Dagmara pokonała kilka stopni i znalazła się w głównym korytarzu ciągnącym się wzdłuż budynku. Ściany pokryte były brudnymi, brązowymi lamperiami z olejnej farby, popękanymi, a miejscami odłażącymi całymi płatami. W kilku miejscach na ścianach korytarza zawieszone były masywne żebra kaloryferów, pomalowane na nieokreślony, cielisty kolor, ale tylko do wysokości lamperii. Powyżej, zarówno ściany jak i inne elementy wyposażenia, w tym właśnie rury centralnego ogrzewania zmieniały kolor na biały. Na podłodze stary drewniany parkiet, ułożony w klasyczną jodełkę akcentował każdy krok skrzypnięciem. Na fragmentach widać było resztki zielonkawego, pomarszczonego linoleum, którym ktoś kiedyś zdecydował się przykryć drewno. Ewidentnie ktoś inny zdecydował się usunąć wykładzinę, lub może zrobili to samowolnie nieproszeni goście, panoszący się po opuszczonym budynku.

Po chwili wahania Dagmara skręciła w prawo.

6

Tak, to był ten pokój.

Na końcu korytarza, ostatni po prawej. Dagmara pchnęła niedomknięte drzwi i weszła do środka. Oprócz stojącego po środku drewnianego krzesła nie było tu nic, pokój był pusty. Tylko ten…

Miś.

Mały, pluszowy miś. Brązowe futerko było postrzępione, miejscami przetarte i wyblakłe. Jedna nóżka była naderwana i zwisała luźno na kawałku pluszu. Na szyi zawiązaną miał apaszkę — kawałek czerwonego materiału, którym zaczepiony był o klamkę okna. Daga podeszła bliżej, marszcząc czoło. Była prawie pewna, że gdy zobaczyła go po raz pierwszy robiąc zdjęcia na zewnątrz budynku miś wisiał w prawym skrzydle okna. W prawym, patrząc z zewnątrz budynku. Teraz również wisiał w prawym skrzydle, tym razem od wewnątrz. Dziwne, ale łatwe do sprawdzenia. Przesunęła do przodu przewieszony przez ramię aparat, włączyła go, ale ekran był nadal ciemny, pokazując tylko jej własne odbicie. Ponowiła próbę, ale bez efektu. Czyżby bateria się już wyczerpała? Byłoby to dosyć dziwne, szczególnie, że dokładnie pamiętała jak rano wyjmowała naładowany akumulator z ładowarki i umieszczała go w aparacie. Nieprzydatny aparat zawisł z powrotem na pasku, a Daga wyjęła z kieszeni szortów telefon. Zrobiła zdjęcie okna z misiem i dopiero wtedy podeszła bliżej.

Ciekawe skąd się tu wziął, myślała, przyglądając się z bliska zabawce. Czy to możliwe, że wisiał tu samotny przez tyle lat? Sanatorium zamknięto chyba w latach osiemdziesiątych, przynajmniej coś takiego mówił im Daniel. Czyżby była to zabawka jednego z ostatnich małych pacjentów? Raczej nie, przecież budynek stał tyle lat opuszczony, to prawda, że zamknięty, ale dla chcącego… Praktycznie każdy mógł się tutaj dostać, czego zresztą dowodziły bazgroły na ścianach korytarza i niektórych pomieszczeń.

Tylko po co ktoś miałby wieszać pluszaka w oknie?

Dagmara nagle drgnęła. Czy ten miś się naprawdę poruszył? Wydało się jej, że… Wisiał teraz jakby trochę bardziej bokiem… zaczynało być widać czarne paciorki jego oczu wcześniej zwrócone w stronę okna. Skarciła się w myślach, kręcąc głową. Już jako mała dziewczynka miała bujną wyobraźnię, potrafiła wymyślać zupełnie niestworzone historie, które opowiadane koleżankom powodowały zbiorowe wybuchy pisków przerażenia. Takiego raczej sympatycznego przerażenia objawiającego się gęsią skórką i motylami w brzuchu. Jednak gdy później, wieczorem, w ciemnym pokoju zostawała sama z wymyślonymi przez siebie strachami, zwyczajne dźwięki przybierały nagle złowrogi ton, a ona sama, nakryta kołdrą na głowę trzęsła się i pilnowała, aby przypadkiem najmniejszy nawet skrawek stopy, czy też inna część ciała broń Boże nie wysunęła się poza tę ochronną barierę. Tylko kołdra była w stanie osłonić przed zimnym dotykiem upiornej, martwej ręki wysuwającej się powoli, ale nieuchronnie spod łóżka.

Brrr…

Wystarczy, dziewczyno, pomyślała i zdecydowanym ruchem wyciągnęła rękę po misia.

Krzyk.

Ostry, przeraźliwy krzyk dziecka. W tym krzyku jest wszystko. Przerażenie, świadomość bólu, który dopiero nadejdzie, złość, żal, rozpacz, gniew.

Dlaczego?

Mała rączka kurczowo zaciśnięta na stalowej poręczy łóżka. W drugiej coś miękkiego.

Nie! Nie chcę! Zostaw! To boli…

Żelazny uścisk zgniata ramiona. Twarde jak kawałki drewna palce wbijają się głęboko w ciało, wnikają pomiędzy mięśnie docierając prawie do kości. Ból eksploduje czerwoną mgłą zakrywając wszystko.

A przecież to nic. Jeszcze nic.

Mocne szarpnięcie, zaraz po nim kolejne, jeszcze potężniejsze.

Nie!

Ręka odrywa się od poręczy, coś uderza w plecy. Powietrze ucieka z płuc, przed oczami wirują ciemne plamy. Ciemne plamy, zacieki na białym tynku, wielki kłąb pajęczyn w kącie. Sufit jest bardzo daleko.

Mamo…

Ciemny kształt przesłania wszystko, jest coraz bliżej. Błyskają białe zęby. Krzyk.

Steh auf!

Bolesne szarpnięcie i sufit znika. Zastępuje go czysta biel. To fartuch, biały lekarski fartuch. Czerń sączy się pomiędzy jego niezapiętymi połami. Mocne ręce wciąż ściskają ramiona, ciągną.

Proszę nie!

Małe palce rozpaczliwie zgniatają miękki, ciepły kształt, przyciskają go do piersi. Z białego rękawa wysuwa się wielka, czarna, błyszcząca dłoń.

Lass das!

Dłoń w rękawiczce zaciska, szarpie, odgina małą rękę, stalowe palce wbijają się w przegub. Zmuszone do posłuszeństwa małe palce rozwierają się.

Pluszowy miś upada na podłogę.

7

— Gdzie też się ona podziała? Dagmara!

Obaj rozglądali się bezradnie po przylegającym do sanatorium pustym terenie. Wokół panowała cisza. Gorąca, duszna i ciężka. Nawet najmniejsze tchnienie wiatru nie poruszało liśćmi na gałęziach okolicznych drzew.

— Może po prostu poszła dalej — powiedział Daniel. — Do pensjonatu. Tędy, górą też można tam dojść. Nie chciało się jej czekać. Ile tam staliśmy — zapytał spoglądając jednocześnie na zegarek. — Piętnaście minut? Góra dwadzieścia.

— Albo jest w środku… — powiedział bez przekonania Artur.

— Raczej nie — Daniel pokręcił głową. — Przecież mam klucze.

— Może nie zamknąłeś? — Artur podszedł do drzwi wejściowych.

— Na pewno zamknąłem. Pamiętam dokładnie, bo ten zamek jest strasznie toporny i miałem cholerny problem z otwarciem, a potem właśnie z zamknięciem, jak szliśmy na kawę.

— Tak? — Artur nacisnął na klamkę. — To dlaczego teraz są otwarte?

8

Dagmara stała nieruchomo po środku pokoju. Zapomniany pluszowy miś głową w dół zwisał z jej dłoni. Nie słyszała wołania kolegów ani trzaskania otwieranych kolejno drzwi. Patrzyła przed siebie, zawiesiwszy pusty wzrok gdzieś w przestrzeni, tuż przed brudną, pokrytą łuszczącą się farbą, ścianą. Co takiego się właśnie wydarzyło? Przez moment miała wrażenie, że…

No właśnie, że co?

To było coś złego, przykrego, czuła ból, lęk, smutek, gniew, ale te uczucia już znikały, rozpływały się jak dym na wietrze. Obrazy z nimi związane również blakły i zacierały się w przyspieszonym tempie. Pamiętała zaciśnięte na stalowych prętach ręce… rączki dziecka, jej ręce. Zacisnęła powieki, ale obraz zniknął zastąpiony zwykłym powidokiem. To było tak, jakby ktoś pokazał jej szybko kilka kadrów z filmu, rzucił przed nią kilka fotografii i zaraz potem zabrał je, zostawiając ją z ulotnym wrażeniem, że coś widziała. Tylko co to było?

Przywidzenie?

Jakaś halucynacja?

Nigdy wcześniej nic podobnego jej się nie przytrafiło.

Ale czy tak naprawdę cokolwiek się tu wydarzyło?

9

— Tutaj jesteś!

Dagmara podskoczyła i obróciła się potrącając stojące po środku pomieszczenia krzesło. Odgłos przewracającego się mebla poniósł się echem po pustym budynku.

— O matko, ale mnie przestraszyliście!

— Przepraszam — uśmiechnął się Daniel. — Nie miałem pojęcia, że jesteś taka strachliwa.

— Nie słyszałaś jak cię wołaliśmy? Co tam chowasz? — dodał Artur rozglądając się po pomieszczeniu.

Był to jeden z pokoi w szczytowej, zachodniej ścianie budynku. Jedno zakurzone i pokryte pajęczynami okno wychodziło na zarośla skrywające drogę prowadzącą do położonego powyżej pensjonatu. Poza przewróconym na środku krzesłem pokój był kompletnie pusty. Wyglądał jak ofiara brutalnego remontu. Wszystko, co mogło zostać wyniesione zniknęło, a to, co można było wyrwać, również zostało wyrwane, pozostawiając po sobie, na ścianach i podłodze, liczne ślady.

Jak blizny.

Artur wzdrygnął się i odruchowo rozejrzał po pokoju w poszukiwaniu źródła głosu.

— Nie jestem strachliwa i nic nie chowam — prychnęła Daga, wyciągając zza pleców rękę z małym, pluszowym misiem. — Po prostu was nie słyszałam. A tobie co znowu jest?

— Słyszeliście to? — zapytał Artur.

— Czy co słyszeliśmy? — Daniel spojrzał z troską na przyjaciela. — Dobrze się czujesz?

Blizny, strupy…

— Kurwa, co jest? — Artur potrząsnął głową, wtykając sobie jednocześnie palce w uszy. — Nie mówcie, że teraz nie słyszeliście?

Dagmara i Daniel wymienili spojrzenia. Widząc to Artur skrzywił się.

— Ok, ok, nic mi nie jest, nie zwariowałem. Nie patrzcie już tak na mnie. Po prostu wydawało mi się, że… Jakiś głos… Dobra, nie ważne, może już wystarczy na dzisiaj tego zwiedzania? Bierzemy się do roboty?

— Bierzemy — Daniel skinął głową. — Dokończmy jeszcze te pomiary na zewnątrz i pójdziemy jednak coś zjeść, OK?

Ruszyli do wyjścia.

Gdy mężczyźni wyszli, idąca na końcu Dagmara zatrzymała się w drzwiach, wróciła i ustawiła przewrócone krzesło z powrotem na środku pomieszczenia. Troskliwie usadziła na nim trzymanego w dłoni pluszaka i starannie upewniwszy się, że siedzi prosto, z widokiem na okno, wyszła. Gdyby obejrzała się w drzwiach, albo zajrzała tam ponownie dosłownie chwilę później, zobaczyłaby, że jej starania poszły na marne.


*

Czekałem.

Długo na to czekałem.

Było warto. O tak! Czuję… więcej.

Mogę więcej.

Coś mi mówi, że jeszcze się spotkamy.


*

10

Ledwo zauważalne powiewy wiatru leniwie poruszały liśćmi drzew. Promienie słońca przebijały się mozolnie przez gęste, zielone korony, malując drżące ciemne plamy na trawie. Odgłosy z okolicznych posesji mieszały się w gęstym, upalnym powietrzu. Ktoś piłował drewno i ostry, świdrujący, metaliczny dźwięk piły ciął powietrze w regularnych odstępach, gdzieś indziej pracowała spalinowa kosiarka, szczekały psy, do głosu dochodziły tez inne zwierzęta, głównie kury i gęsi. Co jakiś czas słychać było przejeżdżający główną drogą samochód czy autobus. Gdzieś z daleka docierał charakterystyczny warkot traktora, którym ktoś uparcie jeździł chyba tam i z powrotem po polu. Pomiędzy to wszystko wkradała się żwawa i wesoła nuta muzyki puszczanej na cały regulator z sąsiadującej z sanatorium posesji. Repertuar był precyzyjnie dobrany i od samego rana, wytrwale i uparcie na tym samym poziomie głośności wszyscy wokół informowani byli między innymi, że „Ruda tańczy jak szalona” czy „Ona czuje we mnie piniądz”. Dla przyzwyczajonych do zupełnie innego poziomu hałasu mieszczuchów, był to mimo wszystko zaledwie ułamek tego, co na co dzień atakowało ich narząd słuchu. W tej sytuacji nawet taka przymusowa dawka biesiadnej muzyki nie była w stanie dać się porządnie we znaki.

Nieomalże sielanka.

Gdyby nie ten upał, pomyślał Daniel ocierając pot z czoła. Na trzymanej w ręku kartce z pomiarami było już kilka mokrych plam, śladów kropel potu, których nie udało mu się w porę powstrzymać. Rano zaczęli pomiary od strony głównego wejścia, wtedy wydawało się to zupełnie logicznie, ale okazało zupełnie nieprzemyślane w kontekście pory dnia i ekspozycji na słońce. W efekcie teraz musieli mierzyć się z wystawioną na bezpośrednie działanie słońca elewacją południową. Nie było wyjścia, trzeba było zacisnąć zęby i dokończyć to co zaczęli.

Dochodziła czwarta, gdy mogli powiedzieć, że mają w miarę ogarnięte zewnętrzne wymiary obiektu, przynajmniej w poziomie parteru. Głód wreszcie zaczął im poważnie doskwierać, mimo gorąca. Żołądki zdążyły się już uspokoić i strawić truciznę jaką im zaserwowano poprzedniego wieczora.

— Kończymy? — Daniel popatrzył na pozostałych.

Oboje wyglądali na równie zmęczonych co on sam. Pierwszy dzień prac dał im się zdecydowanie we znaki, przy dużym współudziale wypitego wczoraj alkoholu.

Spakowali sprzęt do samochodu i wstrzymując oddech wsiedli do nagrzanego wnętrza. Daniel opuścił wszystkie szyby i ruszył, zjeżdżając w dół ulicy Kasztanowej. Ciepłe powietrze z zewnątrz przegnało to gorące z środka samochodu i zrobiło się trochę lepiej. Przejechawszy kilkaset metrów Daniel skręcił w lewo, w główną drogę biegnącą doliną rzeki Tabor, wzdłuż której rozmieszczone były budynki uzdrowiska. Kilkaset metrów dalej skręcił ponownie w lewo, w asfaltową drogę prowadzącą lekko pod górę. Droga była dosyć wąska, dwa samochody mijały się tu z trudnością i w żółwim tempie, podczas gdy kierowcy bacznie sprawdzali czy aby nie zamienią się lusterkami. Tym razem nikt nie jechał z przeciwka i kilkadziesiąt metrów dalej wjechali na swój parking.

Pensjonat, w którym się zatrzymali był zaadaptowany ze starego, parterowego budynku krytego dwuspadowym dachem. Kilka podobnych zachowanych w prawie oryginalnym stanie widzieli w dniu przyjazdu przy drodze prowadzącej do uzdrowiska. Charakterystyczne było w nich to, że jedna bryła, zbudowana na planie prostokąta mieściła w sobie, pod jednym dachem, zarówno część mieszkalną, jak i gospodarczą — stajnię, oborę, chlew.

W tym przypadku bryłę budynku pozostawiono nienaruszoną, zmieniając jedynie przeznaczenie wnętrz oraz dodając i usuwając odpowiednie otwory okienne czy drzwiowe. W efekcie powstał zgrabny i pasujący do wiejskiego klimatu obiekt oferujący cztery małe mieszkanka.

Na pustym dotąd podjeździe stały dwa samochody. Wyglądało na to, że będą mieli sąsiadów.

— Mam nadzieję, że nie przywieźli hordy dzieciaków — powiedział Artur, gdy wysiedli i szli w kierunku domu.

— Co masz przeciwko… — Daniel urwał, gdy nagle poczuł jak jego prawa noga zaczyna samowolnie odjeżdżać do przodu. Zamachał rozpaczliwie rękami wypuszczając jednocześnie trzymane pod pachą kartki z pomiarami. Artur chwycił go mocno za ramię w ostatniej chwili ratując przed upadkiem. Uwolniony spod stopy Daniela mały metalowy samochodzik wyskoczył jak z procy i potoczył po kamiennej ścieżce.

— Teraz już wiesz — zaśmiała się Daga wymijając obu mężczyzn i wchodząc do budynku. — Który ma klucze?

11

Szczupłe, długie palce Dagmary kreśliły abstrakcyjne wzory na oszronionej szklance.

— Skąd wiedziałeś o tym lokalu? — zapytała.

Na sfatygowanym obrusie przykrywającym kwadratowy stolik, przy którym siedzieli widniały trzy mokre, okrągłe ślady. Mimo, że kelnerka podając piwo rzuciła na stół zwyczajowe, tekturowe podstawki, to z jakiegoś powodu każde z nich stawiało swoją szklankę obok. Cała trójka rzuciła się na złocisty napój w oczekiwaniu na zamówione dania. Zimny Leżajsk na pusty żołądek smakował dziś wyjątkowo wyśmienicie.

— Od Marcela — Daniel odstawił szklankę i otarł wierzchem dłoni pianę z ust.

Marcel, starszy brat Daniela był radcą prawnym, jednym z tych korporacyjnych rycerzy odzianych w zbroję od Hermenegildo Zegna, niezłomnie i bez wytchnienia walczących od rana do nocy o dobro swoich potężnych klientów. Idealnie zorganizowany, wyprasowany, nabuzowany energią, wiecznie w biegu, a jednocześnie wciąż znajdujący czas i siłę na rozegranie codziennego meczu squasha czy regularne treningi biegowe przygotowujące go do corocznego maratonu. Będąc czterdziestopięcioletnim singlem miał co prawda na to wszystko zdecydowanie więcej czasu niż zwykły, obciążony dodatkowymi rodzinnymi obowiązkami śmiertelnik, ale i tak wstawał o 5:30 i kończył dzień grubo po północy. Daniel podejrzewał, że brat wspomaga się precyzyjnie dobranymi dawkami amfetaminy, ale nigdy go na tym nie przyłapał.

Marcel miał jeszcze jedną, istotną cechę: interesował się swoim młodszym bratem.

Wydawałoby się, że skoncentrowany na własnej karierze i prowadzący zaplanowany w każdym, nieomal calu, tryb życia nie będzie zaprzątał sobie głowy problemami brata.

Nic bardziej mylnego.

Od śmierci rodziców przed ponad dziesięcioma laty skoncentrowany do tej pory na sobie i wiodący beztroskie życie singla Marcel nieoczekiwanie wziął na siebie opiekę nad, co prawda już pełnoletnim, ale wciąż młodszym o dziewięć lat bratem. Kiedy Daniel z Arturem założyli biuro chętnie służył pomocą, głównie w zakresie wszelkiego rodzaju porad prawnych. Wystarczył krótki czas i obaj wspólnicy mieli go dosyć. Swoim obcesowym sposobem bycia, pewnością siebie, tonem głosu potrafił działać na nerwy, szczególnie, że lubił również wyrażać opinie w kwestiach architektonicznych. Pojawiał się w biurze bez zapowiedzi, przeglądał umowy i dokumentację, zgłaszał uwagi do wszystkiego, co nie działało tak, jak uważał za jedynie słuszne. Pomimo to, jego uwagi i wskazówki przy konstruowaniu umów z klientami nie raz i nie dwa okazały się naprawdę cenne. Firma zaczęła prosperować i Marcel chyba uwierzył, że brat daje sobie radę. Odstępy pomiędzy jego wizytami stawały się coraz dłuższe i Daniel odetchnął z ulgą.

Teraz jednak starszy brat okazał się ponownie nieoceniony.

Co prawda inwentaryzacja nie była wymarzoną pracą dla młodych ambitnych architektów, ale zlecenie było potencjalnie rozwojowe i dawało szansę na przygotowanie pełnego projektu modernizacji i przebudowy. Wszystko to było zasługą Marcela, który postawił sobie za punkt honoru wydobycie firmy brata z zapaści. Gdy tylko okazało się, że jeden z jego klientów akurat potrzebuje wsparcia architektów od razu polecił Daniela, jednocześnie oznajmiając bratu, że nie wyobraża sobie, aby ten tego zlecenia nie przyjął. Dostarczył im wszelkie potrzebne informacje, dokumenty, kontakty na miejscu w gminie, zarezerwował noclegi. Zadbał o wszystko, łącznie z informacją o tym, gdzie w okolicy można dobrze i tanio zjeść.

Sala restauracji, w której siedzieli była niezbyt duża, kwadratowa z malutkim barkiem po prawej stronie od wejścia. Na wąskim blacie rozpychał się dystrybutor, oferujący z jednej strony piwo Leżajsk, a z drugiej… również. Z tyłu, za plecami obsługującego bar właściciela, poziome pasy zwykłych, drewnianych półek uginały się pod szeregami piw butelkowych i tanich alkoholi wysokoprocentowych. Obok, trochę nieśmiało przycupnęły kartony z sokami. Za barkiem, przysłonięte wolnostojącym fragmentem ścianki było otwarte wejście do części kuchennej. Wszelkie odgłosy jak i zapachy związane z przygotowaniem posiłków przedostawały się bez przeszkód na salę. Kelnerki krążyły tam i z powrotem wykrzykując zapisane na karteczkach zamówienia. Talerze trzaskały, brzdękały sztućce i garnki. Ktoś podśpiewywał, ktoś inny głośno kasłał. Pomalowane na pastelowe kolory ściany restauracji obwieszone były różnymi ludowymi rzeźbami i obrazami lokalnych artystów. Tematyka obrazów była dość jednorodna — prawie każdy prezentował ponure sceny z bieszczadzkich gęstwin. Występujące w nich straszydła nazywano tu podobno „Bieszczadzkimi Aniołami”. Tak przynajmniej twierdził Marcel, który jak się okazało odwiedził i przetestował osobiście ten przybytek gastronomiczny, a nawet zatrzymał się w oferowanych tutaj pokojach „hotelowych” podczas załatwiania formalności związanych z kupnem sanatorium.

Mniej więcej połowa stolików była zajęta. W większości byli to spieczeni słońcem urlopowicze, utuczone na chipsach i coli dzieciaki z niemniej opasłymi rodzicami. Co najmniej dwóch czerwonych na twarzy ojców dumnie prezentowało naciągnięte na pokaźne brzuchy sportowe koszulki bez rękawków, nie zważając zupełnie na wylewające się z nich balerony ramion. Wszyscy jak jeden mąż wpatrywali się w wiszący w kącie sali olbrzymi ekran telewizora, na którym bezgłośnie rozgrywały się jakieś zawody lekkoatletyczne. Siedzący tyłem do ekranu mieli co prawda utrudnione zadanie, ale dzielnie sobie z tym radzili, co chwila odkręcając głowy. Przy samym wejściu mały stolik okupowało trzech, najwyraźniej miejscowych, mężczyzn. Ci mieli ogorzałe i pokryte głębokimi bruzdami twarze i grube, niezgrabne palce, z przyciętymi do żywego paznokciami, pod którymi mimo to nadal były widoczne czarne ślady. Mężczyźni głośno rozmawiali, co chwilę wybuchając śmiechem. Ten urwał się, gdy jeden z nich, wyróżniający się bujnym, pokrytym pianą wąsem zwrócił uwagę na siedzących w końcu sali młodych architektów. Pochylił się nad stołem i zaczął szeptać do swoich towarzyszy.

Architekci zaś popijali piwo i skubali surówki, przyniesione ze sporym wyprzedzeniem w stosunku do zamówionych dań. Gdy wreszcie je skończyli kelnerka wróciła balansując po mistrzowsku trzema talerzami w jednym ręku. Na stół wjechały zamówione porcje schabowego z ziemniakami z wody. Wygłodniali rzucili się na jedzenie, które, o dziwo, okazało się zaskakująco smaczne. Gdy zjedli zamówili jeszcze po piwie. Mieli ochotę posiedzieć, odpocząć, odsunąć od siebie konieczność dalszej pracy. Daga zdecydowała się nawet zaszaleć i zamówić kawę, ale szybko zrezygnowała dowiedziawszy się, ze owszem, kawa jest, ale rozpuszczalna, albo zasypywana. Nie spiesząc się sączyli piwo, próbując odgadnąć co przedstawia najbliższy obraz. Prześcigali się w domysłach i coraz bardziej niewiarygodnych wyjaśnieniach, i dopiero szurnięcie odsuwanego krzesła sprowadziło ich z powrotem na ziemię. Ze zdziwieniem obserwowali jak mężczyzna z wielkimi wąsami na mocno zniszczonej twarzy bezceremonialnie dosiada się do ich stolika.

Mężczyzna przez chwilę w milczeniu obracał w spracowanych dłoniach przyniesioną ze sobą szklankę piwa, w końcu odstawił ją na stół. Ostra mieszanka zapachów alkoholu, papierosów i potu otaczała go niewidzialną chmurą. Daniel z Arturem wymienili spojrzenia, Daga zaś przyglądała się wąsaczowi z nieskrywanym zaciekawieniem, jakby co najmniej przedstawiał sobą jakiś oryginalny okaz miejscowej fauny. Sytuacja powoli zaczęła się robić niezręczna.

— Pan w sprawie…? — odezwał się wreszcie Artur.

— Ważnej — odezwał się cicho, ale nieoczekiwanie trzeźwo i wyraźnie mężczyzna.. — W sprawie tego domu, co to go mierzycie…

Roztaczana przez nieznajomego woń przetrawionego alkoholu stała się nie do zniesienia. Dagmara skrzywiła się, ostentacyjnie odsuwając razem z krzesłem. Mężczyzna nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Wpatrywał się w stojącą przed nim szklankę i skubał wąsy niezgrabnymi, grubymi paluchami.

— O co konkretnie chodzi? — zapytał Daniel. — Jest jakiś problem?

Nieznajomy westchnął ciężko, widać było, że ma trudność sformułowania myśli. Czy był to efekt wypitego alkoholu, czy może zwykła cecha osobnicza, trudno było ocenić. W każdym razie powoli zaczynali tracić cierpliwość.

— Panie — zaczął znowu Artur, ale w umilkł, gdy mężczyzna podniósł wzrok. W jego jasnych oczach było coś dziwnego. Smutek zmieszany z lękiem.

— Tak, jest… problem — odezwał się w końcu nieznajomy przeciągając sylaby. Mówił cicho, ale głos miał chropowaty, zdradzający duże ilości wypalanych papierosów. — Można powiedzieć, że jest problem z tym całym sanatorium. Tyle, że problem to mało powiedziane. Wy pewnie jeszcze niczego nie zauważyliście, jeden dzień tam dopiero robicie.

Mężczyzna przerwał, upił trochę piwa i otarł dłonią mokre wąsy.

— Wiem, że to dziwnie zabrzmi — kontynuował, spoglądając kolejno na pełne wyczekiwania twarze. — ale najlepiej by było, jakbyście dali sobie z tym spokój. To jest stary budynek, dawno nieremontowany, zaniedbany. Tam po prostu nie jest bezpiecznie.

— Co to znaczy „nie jest bezpiecznie”? — spytał Artur, nie kryjąc się z kpiącym tonem głosu.

— No nie jest. Zwyczajnie. Lepiej dla was jeśli nie będziecie tam się kręcić. A już na pewno nie wchodźcie do środka.

— Dlaczego chce pan nas przestraszyć? — wtrąciła się Dagmara.

— Jak to mamy nie wchodzić do środka? — dodał milczący dotąd Daniel. — To nasza praca. Musimy zrobić dokumentację całego obiektu. Pomierzyć, rozumie pan, narysować plany, sprawdzić instalacje. Gmina sprzedała go w takim stanie i nowy właściciel zamówił inwentaryzację. To właśnie nasza praca. Bez wchodzenia do środka się tego nie da zrobić.

— Co takiego nam tam grozi? — Dagmara przysunęła się z powrotem bliżej do stolika. Otaczająca mężczyznę woń przestała jej nagle przeszkadzać. Gdzieś w zakamarkach jej świadomości tliło się dziwne, niejasne przeczucie, że to, co mówi nieznajomy może mieć sens. Coś, jakaś ulotna myśl, wspomnienie, obraz, usiłowało przebić się przez zasłonę zapomnienia. Tylko co to mogło być? Im bardziej wysilała umysł, tym głębiej te odczucia umykały, rozpływały się.

Nieznajomy skrzywił się, podrapał po policzku. Krótki, szczeciniasty zarost zachrzęścił pod palcami.

— Po prostu posłuchajcie dobrej rady. Zostawcie tę robotę i wracajcie do Warszawy. Tak będzie najlepiej.

Cała trójka wymieniła zdziwione spojrzenia.

— Skąd pan wie, że jesteśmy z Warszawy? — odezwała się Daga.

— Samochód na warszawskich numerach przecież macie — uśmiechnął się nieznajomy pod wąsem. — Ale tak naprawdę, to wszyscy wiedzą, że gmina sprzedała budynek komuś z Warszawy. Był tu zresztą jego prawnik, elegancki, w garniturze i krawacie. Chodził po urzędach, wypytywał o stare plany, dokumenty, kręcił się po okolicy. Przyjechał nawet z geodetą z miasta i coś tam mierzyli dookoła budynku. Tutaj przychodził na obiady. O, tam siadał — wskazał szklanką przeciwległy kąt sali. — Z nim też rozmawiałem.

— Rozmawiał pan z Marcelem? — Daniel spojrzał na mężczyznę z niedowierzaniem. — Co pan mu powiedział?

— To samo co i wam. Dajcie sobie spokój z tym sanatorium. Stało tyle lat opuszczone, nikt się nim nie interesował i dobrze, spokój był. Zostawcie to, przecież w Warszawie na pewno jest mnóstwo innej roboty.

— Jak pan to sobie wyobraża, co? — Artur nie krył oburzenia. — Przecież budynek został sprzedany. Myśli pan, że nowy właściciel kupił go tylko po to, żeby dalej sobie stał pusty? O co tak naprawdę tu chodzi?

— Kogo pan reprezentuje? Tak szczerze — dodał Daniel, zdając sobie sprawę jak śmiesznie zabrzmiało to w zestawieniu z wyglądem, prezencją i stanem mężczyzny. Kogo taki człowiek mógł reprezentować? Zauważył jak Dagmara odwraca głowę, uśmiechając się kącikiem ust. Mężczyzna wydawał się tego nie dostrzegać, wychylił duszkiem resztkę swojego piwa i odstawił szklankę.

Westchnął.

— To nie tak — pokręcił głową. — Nie tak. Ja tylko…

— Tadek! Znowu mi zaczepiasz gości? Dałbyś już spokój, co?

Mężczyzna podniósł wzrok na stojącą obok kobietę z tacą brudnych naczyń w ręku.

— Tylko rozmawiamy — powiedział cicho. — Rozmawiamy.

— Ty lepiej byś do domu poszedł zamiast tu siedzieć i głupoty wygadywać. Co on znowu państwu naopowiadał, co? — zwróciła się do pozostałych i nie czekając na odpowiedź dodała: — Proszę nie słuchać tego pijaka. Gada co mu ślina na język przyniesie. Nikt go nie tu już chce słuchać, to na przyjezdnych się przerzucił.

Nachyliła się nad stołem i wprawnym ruchem zgarnęła cztery puste szklanki po piwie.

— Poważnie mówię, Tadek — rzuciła jeszcze na odchodnym do milczącego mężczyzny. — Do domu idź. Już!

— Dobrze już, dobrze. Idę.

Mężczyzna podniósł się ciężko, nogi krzesła zgrzytnęły nieprzyjemnie po wyłożonej płytkami gresu podłodze. Przez chwilę patrzył smutno za oddalającą się kobietą, w końcu nachylił się z powrotem nad stołem.

— Pomyślcie o tym co powiedziałem — zachrypiał cicho. — I uważajcie na siebie.

W milczeniu patrzyli za nim, gdy powolnym krokiem oddalał się w kierunku drzwi. Dopiero, gdy za nimi zniknął popatrzyli po sobie.

— Co to, kurwa, było? — Artur uśmiechnął się kręcąc jednocześnie głową.

— Trochę dziwne, nie? — dodała Daga, która raczej nie wyglądała na zbytnio rozbawioną.

Daniel przejechał dłonią po swoich krótko przystrzyżonych włosach.

— Nie mam pojęcia — powiedział. — To jakiś wariat.

— Marcel nic nie mówił? — Artur popatrzył na przyjaciela. — Nie skarżył się na upierdliwość autochtonów? Nie wspominał może człowieka z wąsem? — dodał z przekąsem. — Wiesz, taką twarz nie trudno zapamiętać.

— Nie — Daniel pokręcił przecząco głową. — Nic nie mówił. Nic a nic. O żadnych problemach, o żadnych tego typu — palcami zaznaczył w powietrzu cudzysłów — ostrzeżeniach. Znacie Marcela, przecież on żyje anegdotami. Ja sobie po prostu nie wyobrażam żeby mi nie opowiedział o tak ciekawym spotkaniu.

— Tym bardziej jest to dziwne — powiedziała Dagmara. — A może to jakaś lokalna… nie wiem, mafia? Wiecie, mają jakiś interes w tym, żeby nowy właściciel nie otworzył tu hotelu.

— Mafia to chyba za dużo powiedziane — uśmiechnął się Daniel — ale faktycznie duży, nowy hotel może komuś przeszkadzać. Zaraz obok jest przecież spa z basenem, a niżej ta cała restauracja, co przypomina trochę jakiś zamek z bajki. Tam, zdaje się, też jest hotel.

— Spa? Tutaj jest jakieś spa? Z basenem? A my mieszkamy w tej chałupie?

— Daj spokój, Daga — wtrącił się Artur. — Wiesz, że nie stać nas teraz na luksusy.

— Chciałam cię poinformować, że spa to żaden luksus. To jak… — urwała na widok podchodzącej kelnerki. Kobieta położyła na stole paragon z kasy fiskalnej.

— Osiemdziesiąt siedem pięćdziesiąt — oznajmiła.

— Prosiłeś o rachunek? — Dagmara zwróciła się do Daniela, unosząc brwi w parodii zdziwienia. Ten pokręcił głową jednocześnie wyjmując z kieszeni portfel.

— I tak już powinniśmy iść.

12

Kiedy wrócili do domu małych sąsiadów na szczęście nadal nie było i wokół panowała błoga cisza. Resztką silnej woli postanowili choć trochę jeszcze popracować. Mieli zamiar na bieżąco wprowadzać dzienne pomiary tak, aby można było kolejnego dnia zweryfikować i poprawić ewentualne nieścisłości. Gdy rozłożyli się ze sprzętem na stojącym w głównym pomieszczeniu drewnianym stole zrobiło się dosyć ciasno. Notebooki, myszki, ładowarki i kable, do tego kartki z pomiarami wykonanymi tego dnia zajęły praktycznie całą powierzchnię uniemożliwiając skuteczną pracę trzem osobom. W końcu podzielili między siebie szkice z pomiarami i Daniel zabrawszy swój sprzęt przeniósł się do na dwór, do altany, w której spędzili z Arturem ostatnie pół nocy. Praca na świeżym powietrzu początkowo wymagała większego skupienia. Tuż za jego plecami gdakanie kur, ukrytych za rosnącymi w granicy działki krzewami to wzmagało się, to cichło, nigdy jednak zupełnie nie milknąc. Ostry dźwięk piły mechanicznej raz po raz ciął powietrze, a z otwartych na oścież okien sąsiedniego budynku niosło się niezmordowane, głębokie i równomierne dudnienie basu. Mimo to już po chwili Daniel całkowicie zanurzył się w czerni ekranu, stawiając kolejne kolorowe linie łączące się potem z innymi w dłuższe odcinki, które zaś w końcowym efekcie miały się złożyć w plan budynku. Zmuszeni przez wadliwe działanie dalmierza do ręcznych pomiarów teraz, również ręcznie, musieli wprowadzać dane do komputera, mozolnie sczytując z wykonanych na miejscu szkiców kolejne długości i budując z nich obrys parteru. Samych pomiarów mieli stosunkowo niewiele jak na trzy osoby, zaledwie zewnętrzny zarys obiektu pokazujący rozmieszczenie drzwi, okien, załamań ścian i innych charakterystycznych elementów. Dlatego Daniel z Arturem podzielili materiał pomiędzy siebie, zostawiając Dagmarze posortowanie i opisanie dokumentacji fotograficznej.

Daniel wprowadzał właśnie ostatnie wymiary, kiedy zbliżające się roześmiane głosy oderwały go od ekranu. Uniósł głowę i skrzywił się, widząc zbliżającą się od strony furtki rodzinę. Wysoki, postawny mężczyzna w granatowych szortach i różowej koszulce polo z obowiązkowo postawionym kołnierzykiem obejmował ramieniem drobną blondynkę w kremowej sukience w kwiaty. Jej nieproporcjonalnie duży, a jednocześnie kształtny biust ochoczo rozpychał głęboki dekolt, stanowiąc apetyczne tło dla złotej biżuterii. Twarz kobiety przysłaniały bardzo ostatnio modne absurdalnej wielkości okulary słoneczne, prosto z lat siedemdziesiątych. Mimo swoistego stylu takie sąsiedztwo byłoby jeszcze do zniesienia, co więcej, Daniel musiał uczciwie przyznać, że trudno mu było oderwać wzrok od ponętnych kształtów nieznajomej. Niestety wokół rodziców krążyła niezmordowanie dwójka dzieci, popychając się, przekrzykując, piszcząc i jęcząc. Chłopiec i dziewczynka, ubrani w drogie, markowe ubrania, miniaturowe wersje tych projektowanych dla dorosłych, wyglądali jak żywcem wyjęci z katalogu mody. Piękne, idealne, blond aniołki w wieku może ośmiu, najwyżej dziesięciu lat.

Zgroza.

Już teraz ich dźwięczne i donośne głosiki wwiercały się bezlitośnie w uszy.

Daniel wcisnął Ctrl + S zapisując ostatnie zmiany wprowadzone w tworzonym pliku, zamknął Autocada, zgarnął papiery i zatrzasnął ekran notebooka. Podniósł się z ławki żeby szukać schronienia w domu zanim podwórkiem zawładną ci mali terroryści.

Nie zdążył.

— Co pan robi?

— A skąd pan przyjechał?

— W co pan grał?

Dwie pary niebieskich oczu wpatrywały się w Daniela, który zastygł w pół kroku. Na szczęście z pomocą pospieszyła mama dzieci wybawiając go z konieczności formułowania sensownej odpowiedzi.

— Jacek! Milena! Dajcie panu spokój!

Blondynka podeszła bliżej lekko kołysząc biodrami. Zdjęła okulary jednocześnie odrzucając niesforny kosmyk włosów opadający na twarz. Długie, wypielęgnowane paznokcie pomalowane miała na intensywny, krwisty kolor.

— Przepraszam pana — powiedziała uśmiechając się. — Oboje są bardzo… bezpośredni.

Położyła dłonie na blond główkach, ale spowodowało to efekt przeciwny od zamierzonego. Dzieci wyślizgnęły się równocześnie zwinnym ruchem i pognały w kierunku domu.

— Nic się nie stało — odparł Daniel, starając się utrzymać wzrok na bezpiecznej wysokości.

Kobieta uśmiechnęła się ponownie, jakby zdawała sobie sprawę z trudności z jakimi się borykał. Wyciągnęła przed siebie szczupłą dłoń.

— Ula.

— Daniel, bardzo mi miło — delikatnie ujął podaną dłoń, starając się nie nadziać na sztylety paznokci.

— Urlop?

— Niestety. Praca.

— Współczuję — błysnęła równymi, białymi zębami. — Sam?

— Nie, trzech… to znaczy troje nas jest.

— Ach, aż troje? — znów się uśmiechnęła. — No, to miłej pracy, Danielu — rzuciła jeszcze obracając się na pięcie.

— Dzięki… — Daniel przez chwilę patrzył za oddalającą się sąsiadką, bezwiednie koncentrując się na jednej części ciała.

13

Szyderczy głos Artura powitał go w drzwiach pokoju.

— Niezła mamuśka — zaśmiał się przyjaciel, ale zaraz jęknął pociągnięty za kucyk przez stojącą za nim Dagmarę. — Ej no! Co ja takiego zrobiłem?

— Ty już dobrze wiesz co — odpowiedziała.

— To jest normalnie regularna przemoc — Artur popatrzył na Daniela obolałym wzrokiem. — Jesteś świadkiem.

— Ja tam się nie mieszam — Daniel przesunął na bok rozłożone na stole papiery i postawił komputer. — Skończyłeś już może?

— Wiesz, że to się nazywa fachowo znieczulica?

— Jak tylko przyjdziesz z podbitym okiem, to od razu zadzwonię do opieki społecznej. Tymczasem sprawdzimy może te pomiary?

— Dawaj — Artur zrobił Danielowi miejsce przy stole.

Pół godziny później sfrustrowani zamknęli laptopy. Siedząca po turecku na kanapie Dagmara podniosła wzrok znad Kindla.

— Coś nie tak?

Artur pokręcił głową.

— Wymiary — powiedział zmęczonym głosem. — Nic się, kurwa, nie zgadza.

— Cały parter nam się rozjeżdża — dodał Daniel. — Tak, jakbyśmy totalnie spieprzyli całą robotę.

— Może tak było? Po zarwanej nocce?

— Nie ma takiej opcji — żachnął się Artur. — Zresztą razem mierzyliśmy. Ty też.

— Ja tylko trzymałam taśmę — Dagmara zamknęła czytnik i odłożyła go na stół. — Ty podawałeś wymiary.

— No i co? Co chcesz przez to powiedzieć?

— Uspokój się — Dagmara podeszła do kuchennego blatu i włączyła elektryczny czajnik. — Może po prostu się pomyliłeś. Kto chce herbaty?

— Nawet jeśli się gdzieś pomyliłem, — Artur zrezygnowany machnął ręką — to nie w ten sposób. Nam tu wyszły jakieś chore różnice, po kilkanaście metrów. Musiałbym być już naprawdę najebany żeby coś takiego odstawić.

— Artur ma rację, Daga — powiedział Daniel. — Te różnice są zbyt duże, jak na zwykłe pomyłki. Wiesz, jakby to były kwestie centymetrów, kilku, góra kilkunastu, to można by uznać, że faktycznie jest problem z odczytem…

— Albo z zapisem — wtrącił nagle Artur. — W sumie ty też dałeś w nocy do pieca. Może źle notowałeś?

— Słuchajcie — Daniel uniósł obie ręce w pojednawczym geście. — Myślę, że nie ma sensu się teraz przerzucać odpowiedzialnością. To i tak już nie ma znaczenia i nie zmieni faktu, że dzisiejsze pomiary są zwyczajnie niewiarygodne. Jutro zaczniemy od środka i będziemy pilnować odczytów. Zgoda?

— Wykonaliśmy kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty — podsumował Artur. — Kurwa.

14

Wieczór spędzili razem, ale jednocześnie osobno, każde wpatrzone w ekran swojego urządzenia. Dagmara w sypialni, zatopiona była w lekturze książki, Artur przy kuchennym stole, w słuchawkach, prowadził kolejną, zwycięską rozgrywkę CoD, Daniel zaś rozparty na kanapie oglądał film. Tak jak i Artur odcięty był od świata nasuniętymi na uszy słuchawkami. Mimo to wysokie dźwięki dziecięcych głosów dobiegające z podwórka siłą wdzierały się pod neoprenowe nauszniki słuchawek. Wyglądało na to, że do poznanej już dwójki dołączyły kolejne i wokół domu biegało już teraz całe rozwrzeszczane stado. Daniel skrzywił się i zwiększył głośność. Po chwili zatrzymał film, zdjął słuchawki i podszedł do okna. Na parkingu stały już trzy nowe samochody. Szpakowaty mężczyzna wyciągał właśnie kolejne walizki z bagażnika złotego Jeepa Cherokee. Sąsiad w różowym polo wraz z niskim, ale masywnie zbudowanym kolegą o szerokiej twarzy towarzyszyli mu, na przemian głośno coś komentując i wybuchając śmiechem. Wszystko wskazywało na to, że przyjezdni są albo spokrewnieni, albo co najmniej dobrze się znają. Nie wróżyło to raczej nic dobrego w kwestii spokoju na wspólnej przestrzeni podwórka. Daniel oczyma wyobraźni widział już sąsiedzkie conocne biesiady połączone z grillowaniem, odbywające się w altanie, tuż na wprost okna do ich mieszkania.

— Wypatrujesz sąsiadki?

Odwrócił się. Znad ekranu swojego komputera Artur spoglądał na niego z figlarnym uśmieszkiem na ustach. W ręku trzymał słuchawki, z których wydobywał się skrzeczący dźwięk podkładu muzycznego gry. Daniel wzruszył ramionami i zdecydowanym ruchem zasunął zasłony.

— Daj spokój — powiedział. — Cały Rzeszów się tu zjechał, nie będzie chwili spokoju.

— Co zrobić, wakacje — Artur ponownie nałożył słuchawki. — Spokojnie, damy radę — dodał uruchamiając zatrzymaną rozgrywkę i momentalnie znikając w wirtualnym świecie.

Daniel westchnął i przeszedł do części kuchennej. Na tak zwany aneks składał się po prostu krótki ciąg szafek wraz ze zlewem, wciśniętą pod blat lodówką i ustawioną nad nią dwupalnikową kuchenką elektryczną. Obok kuchenki, na blacie stał biały, plastikowy czajnik. Sprawdziwszy czy jest w nim wystarczająca ilość wody Daniel pstryknął przełącznik uruchamiający grzałkę. Z szafki nad blatem wyjął kubek i pudełko herbaty. Wrzucił do kubka torebkę i oparł się o blat w oczekiwaniu na zagotowanie wody. Po chwili czajnik zaczął się trząść i wyłączył się, wypuszczając chmurkę pary. Daniel zalał torebkę wrzątkiem i z gorącym kubkiem wrócił na kanapę do przerwanego filmu. Telefon zadzwonił gdy nakładał słuchawki.

— Kurde, no! — Daniel rzucił słuchawki na kanapę wyciągając telefon z kieszeni szortów. Spojrzał na ekran i zagryzł wargę.

Marcel.

— Odbiorę na zewnątrz — rzucił w kierunku Artura kierując się do drzwi, ale ten nawet nie podniósł wzroku znad ekranu.

Na zewnątrz było już ciemno, dzieci jednak szalały nadal, a pod daszkiem altanki zgromadzili się wszyscy sąsiedzi. Dźwięczało szkło, a wokół unosił się zapach grillowanego mięsa. Zaraz za drzwiami Daniel skręcił w prawo i przemknął się niezauważony w kierunku bramy. Marcel był wytrwały i telefon nadal jeszcze dzwonił, gdy Daniel znalazł się pomiędzy samochodami i przesunął zieloną ikonę na ekranie.

— Halo… No, siema… Tak… Działamy. Dzisiaj mieliśmy trochę wolny start, ale działamy. Zrobiliśmy pomiary przyziemia, na zewnątrz budynku… Tak… Spokojnie, zdążymy… Nie, nie, wszystko w porządku, naprawdę… No dobra, nawaliły nam dalmierze i musieliśmy wyciągnąć taśmy… Jak cię nie interesują detale, to po cholerę się pytasz?… Jestem spokojny… Czekaj, poczekaj no, powiedz mi… Powiedz mi lepiej, czy jest coś związanego z tym budynkiem, coś o czym powinniśmy jeszcze wiedzieć?… Dlaczego? Dlatego, że dzisiaj jakiś lokalny pijaczek się do nas dosiadł na obiedzie i… Tak, ten sam… Dobra, ale… Skoro tak twierdzisz… Jasne…

Rozmawiali jeszcze dłuższą chwilę, gdy się w końcu pożegnali było już całkiem ciemno. Dzieci zniknęły, a impreza w altance rozkręcała się co raz bardziej. Ożywione rozmowy co raz przerywały głośne wybuchy śmiechu. Z ustawionego pomiędzy butelkami przenośnego głośnika sączyły się miękkie dźwięki muzyki. Daniel schował telefon do kieszeni i ruszył wykładaną kamieniami ścieżką prowadzącą z parkingu w stronę domu. Głos nowo poznanej sąsiadki dogonił go, gdy otwierał drzwi wejściowe wiodące do wspólnego dla dwóch mieszkań przedsionka.

— Panie Danielu! Zapraszamy do nas!

Wszyscy w altance jak na komendę podnieśli głowy, ci siedzący tyłem odwrócili się, aby lepiej mu się przyjrzeć. Daniel zaklął pod nosem, jednocześnie unosząc rękę w geście powitania.

— Dziękuję, ale może innym razem. Praca — powiedział wymijająco.

— Ojtam ojtam! Ileż można pracować? — zaśmiała się dźwięcznie Ula. — Kiedyś wreszcie trzeba się zrelaksować.

— Naprawdę dziękuję, ale jeszcze musimy dzisiaj popracować — odparł Daniel z ręką na klamce. — Co robić, terminy są nieubłagane — rozłożył bezradnie ręce.

— No trudno, to dzisiaj panu darujemy, prawda? Ale proszę się nie przepracować!

Cała altana wybuchła śmiechem. Daniel machnął tylko ręką i z ulgą zamknął za sobą drzwi.

— Wszystko słyszałem — powiedział Artur jak tylko wszedł do pokoju. Skończył w międzyczasie grę i leżał teraz wyciągnięty na kanapie, grzebiąc w telefonie. — Normalnie leci na ciebie.

— Przestań pieprzyć — Daniel opadł ciężko na krzesło. Herbata, którą zaparzył przed rozmową z Marcelem zdążyła już wystygnąć. Wypił ją duszkiem.

— Mówię ci — Artur nie dawał za wygraną. Jego palce przebiegały po wyświetlanej na ekranie klawiaturze w zawrotnym tempie.

— Dobra — Daniel dał za wygraną. — Niech będzie: leci na mnie. A teraz spadaj, bo chcę spać.

— Gadałeś z Marcelem. Pytałeś go o tego pijaka? Coś powiedział?

— Tak. Powiedział, że to pijak. I jakieś pięć razy przypomniał mi o harmonogramie.

— Normalka — zaśmiał się Artur wstając. — Proszę cię bardzo, zwalniam wyro. Jak chcesz się myć, to leć teraz, ja poczekam.

— Daga śpi już?

— Ano, poległa już jakiś czas temu. Z was to jednak są straszne śpiochy.

15

Daniel długo nie mógł zasnąć.

Przeszkadzał mu gwar tuż za oknem, przeszkadzało mu krzątanie się Artura w łazience. Przewracał się z boku na bok, nakrywał na głowę tylko po to, żeby po chwili zrzucać z siebie cienką kołdrę. W pokoju było gorąco i duszno. Mimo otwartego szeroko okna świeże nocne powietrze nie chciało w żaden sposób przeniknąć do środka. Odgłosy biesiady zaś wręcz przeciwnie. Daniel słyszał praktycznie każde słowo, nie wszystko co prawda dało się zrozumieć, ale to raczej już ze względu na co raz wyższy stopień upojenia biesiadników. Co gorsza zza zamkniętych drzwi sąsiedniego pokoju również zaczęły dochodzić jakieś szepty i chichoty. Skrzypienie łóżka zagłuszył, szybko zduszony, wybuch śmiechu Dagmary. Oczami wyobraźni zobaczył ją, jak z rozpuszczonymi włosami pochylona nad leżącym pod nią Arturem wybucha tym swoim dźwięcznym śmiechem i zaraz szybko zatyka dłonią usta. Obrócił się do ściany, naciągając kołdrę na głowę. Sporadyczne dotąd skrzypienie przeszło najpierw w regularne, a po chwili w rytmiczne, co raz szybsze uderzenia mebla o ścianę.

Daniel nakrył głowę poduszką.

16

Skrzydła otwartego okna zastukały głośno o ścianę.

Otworzył oczy.

Podmuch wiatru rozsunął zasłony i do ciemnego wnętrza wpadł ciepły, pomarańczowy blask. Biesiada musiała już dobiec końca, bo na zewnątrz panowała cisza. Rozejrzał się po wypełnionym cieniami pokoju. Poduszka leżała obok łóżka, na podłodze, za to cienką kołdrę miał podciągniętą pod samą brodę. Odruchowo podkurczył wystające spod niej, gołe stopy. Odkąd pamiętał zawsze musiał mieć dokładnie zakryte nogi, wręcz zawijał kołdrę pod stopy, tak aby w żadnym wypadku nie wystawały na zewnątrz.

Poza ochronną barierę.

Nie był w stanie pozbyć się tego dziecięcego przyzwyczajenia, a tak naprawdę, to nawet z nim nie walczył. To śmieszne w świetle dnia przeświadczenie, że pozostawienie gołych stóp poza kołdrą naraża je na zimny dotyk martwych palców wypełzającej spod łóżka ręki, w nocy nie było już wcale tak zabawne. Mimo upływu lat przeświadczenie to nadal pozostawało gdzieś w tyle jego świadomości. Zresztą łatwiej było po prostu dokładnie się nakryć niż zabawiać się we własnego psychologa.

Głośne westchnięcie dobiegające wprost spod okna spowodowało, że gwałtownie poderwał się z posłania. Nieforemny cień niewielkiej postaci zatańczył na pofałdowanym materiale zasłony i zniknął.

Ktoś był tuż przy otwartym oknie.

Daniel wzdrygnął się mimowolnie, czując jak dreszcz przebiega mu po plecach. Jęk powtórzył się, tym razem bardziej przenikliwy i wyrażający głęboką rozpacz. Było w nim coś, czego nie potrafił jasno określić, ale co przyprawiało go o gęsią skórkę. Usiadł na łóżku, usiłując po omacku trafić bosymi stopami w klapki. Zrezygnował jednak gdy jęk powtórzył się znowu. Tym razem towarzyszył mu dodatkowy odgłos, coś jakby skrobanie. Daniel zdusił cisnące się na usta przekleństwo. Ktoś z sąsiadów ewidentnie wybrał sobie akurat miejsce pod jego oknem na nocne wzdychanie do księżyca. Naciągnął szorty i… zastygł w miejscu. Na zasłonie znów pojawił się cień. Był niski, ledwo wystawał ponad parapet okna. Pomarańczowy blask za nim zamigotał, przygasł. Cień zniknął jak zdmuchnięty, ale wcześniej, przez krótką chwilę, dosłownie ułamek sekundy, Daniel widział jak postać pochylając się do okna, unosi coś w górę i pomiędzy fałdami zasłony do wnętrza…

…wsuwa się biała dziecięca dłoń.

Gdy dłoń zniknęła razem z cieniem Daniel błyskawicznie podskoczył do okna, jednym ruchem rozsunął zasłony i wyjrzał na zewnątrz.

Pusto.

Pod oknem ani w jego okolicy nie było żywej duszy. Ta myśl spowodowała, że kolejny nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. Poziom posadzki w pokoju był identyczny jak poziom terenu na zewnątrz i wychylony do połowy mógł dostrzec oba pogrążone w mroku krańce domu. W zasięgu wzroku nie było jednak nikogo. Chociaż nie… W altanie, gdzie wciąż migotało pomarańczowe światło płomieni dostrzegł nieruchome, ale wyraźne zarysy postaci. Czyżby impreza była na tyle ostra, że zmogła sąsiadów?

Chłodny dotyk wilgotnej trawy zaskoczył go.

Zdziwiony spojrzał w dół na swoje bose stopy niknące w ciemnej gęstwinie. Gdy uniósł głowę zorientował się, że stoi mniej więcej w połowie drogi między domem, a altaną. Stąd widział dokładnie plecy siedzących tyłem biesiadników. Przed nimi na stole musiało płonąć kilka świec, bo bijący stamtąd ciepły blask poruszał cieniami wespół z delikatnymi podmuchami nocnego wiatru. Jednak twarze siedzących po drugiej stronie z jakiegoś powodu skryte były w mroku i Daniel widział tylko ich nieruchome, ciemne sylwetki. Tylko dlaczego siedzieli w zupełnej ciszy?

Zrobił krok naprzód, potem drugi, zatrzymując się na granicy wyznaczonej przez ułożoną z nieregularnych płaskich kamieni posadzkę pod drewnianym daszkiem. Tyłem do niego siedziały na ławie trzy osoby: dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Mężczyzna po środku miał na sobie różowe polo, a w siedzącej po jego prawej stronie kobiecie, nawet po przy słabym oświetleniu i z tyłu rozpoznał Ulę. Trzy dopalające się świece umocowane w rozlanym i zastygłym wosku rozstawione były na stole. Trzy kolejne postacie po drugiej stronie stołu nadal skrywały się w mroku, jakby mrugające światło świec nie było w stanie oświetlić ich twarzy. Panująca wokół cisza była wręcz niesamowita. Jakim cudem wszyscy siedzieli bez ruchu, w totalnym milczeniu? Czy to miał być może jakiś rodzaj żartu? Jeśli tak, to Danielowi nie było wcale do śmiechu. Wręcz przeciwnie, wszystko to było jakieś dziwne, żeby nie powiedzieć niepokojące. Choć może niepokojące to zbyt delikatne określenie. Gdzieś głęboko rosło w nim przeświadczenie, że dzieje się coś złego, coś w czym nie powinien brać udziału, czego nie powinien nawet oglądać. Z drugiej strony coś innego pchało go lub raczej ciągnęło w stronę siedzących wokół stołu postaci. Wiedział, że nie chce tam podchodzić, że chce wrócić do pokoju, do łóżka, ale jego własne nogi odmówiły posłuszeństwa.

Kolejne dwa kroki i stał już u szczytu stołu.

Stał ze spuszczoną głową, wpatrując się w swoje bose stopy. Przeczuwał, że dopóki patrzy w dół jest w miarę bezpieczny, jednak gdy tylko podniesie wzrok, gdy spojrzy na siedzących przy stole wszystko się zmieni. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe. Jeśli to miał być sen, to był zdecydowanie zbyt realny. Czuł przecież zimny kamień pod stopami, czuł chłodny wietrzyk ślizgający się po nagim torsie. Małe kamyczki rozsypane pod daszkiem altanki wbijały mu się boleśnie w lewą stopę. Wszystko to było takie… prawdziwe.

W przeciwieństwie do całej reszty.

Spróbował zamknąć oczy, ale blask świec nieubłaganie wdzierał się pod powieki. Wiedział, że długo tak nie wytrzyma i w końcu przecież będzie musiał spojrzeć. Decyzja o tym jednak również nie miała należeć do niego. Gdy jego wzrok zarejestrował ruch na krawędzi widzenia, a do uszu doszło głuche stuknięcie mimowolnie podniósł głowę.

Odruchowo szarpnął się w tył, ale jego stopy, wręcz całe nogi były jak z drewna, nieczułe, niewrażliwe na wysyłane przez spanikowany mózg sygnały wzywające do ucieczki. Czuł jak wzbierający w nim krzyk dosłownie zatyka mu krtań. Jego organizm reagując na stres samoczynnie wykonał wszystkie niezbędne czynności, jednak żaden dźwięk nie wydostał się z rozwartych usta. Jedna ze świec zamigotała i zgasła sycząc. Niemniej pozostałe dwie nadal aż nazbyt doskonale radziły sobie z oświetleniem makabrycznej scenerii.

Cała przestrzeń blatu pokryta była równą warstwą krwi, w której zatopione były różnej wielkości kawałki szkła oraz cały czas niestrudzenie poruszały się i migotały odbicia płomieni świec. Każda z sześciu siedzących wokół drewnianego stołu osób trzymała rękę zaciśniętą na szyjce butelki. Drugi, obtłuczony i najeżony szklanymi ostrzami koniec każdej butelki wbity był głęboko w szyję właściciela. Wszyscy siedzieli wyprostowani, lekko tylko pochyleni do przodu, zastygli w śmierci, wpatrując się przed siebie szeroko otwartymi, niewidzącymi oczami. Odbijające się w nich światło świec sprawiało upiorne wrażenie, że choć ich właściciele są martwi, to ich oczy żyją nadal. Tylko czarnowłosa kobieta siedząca po lewej stronie, najbliżej stojącego u szczytu stołu Daniela wyłamała się z całości tej ponurej scenografii i leżała twarzą w rozlanej po stole krwi. Płomień stojącej tuż przed nią świecy drgał i pobłyskiwał w jej wciąż otwartych, skierowanych wprost na Daniela oczach. Ten zarejestrował także inny ruch i poczuł jak bijące w rekordowym tempie serce jeszcze przyspiesza.

Martwa kobieta powoli przesuwała się po stole w jego kierunku.

Na nic zdała się przychodząca nagle nie wiadomo skąd, ale jakże trzeźwa myśl, że to tylko głowa kobiety pchana bezwładem martwego ciała ślizga się w rozlanej na stole krwi. Daniel nie był w stanie się ruszyć, nie mógł wydusić z siebie głosu, nie mógł praktycznie oddychać. Nie był też w stanie oderwać wzroku od tej koszmarnej… aranżacji. Bo to była przecież przerażająca i krwawa aranżacja. Wyglądało jakby wszyscy uczestnicy biesiady wspólnie postanowili w tym samym momencie zrobić to, co zrobili. Ale dlaczego? Po co? Po raz kolejny przemknęło mu przez myśl, że to nie dzieje się naprawdę, że musi to być sen, koszmar, z którego w końcu dane mu będzie się obudzić.

Poczuł lekkie muśnięcie na odsłoniętej skórze łydek. Coś przemknęło tuż za jego plecami. Dźwięczny dziecięcy śmiech urwał się tak samo nagle jak się pojawił.

Daniel odwrócił się gwałtownie, uwolniony niespodziewanie z potrzasku w jakim się znajdował. Jego oczy powoli dostosowywały się do panującej poza altaną ciemności. Przed nim, daleko przed nim, pogrążony w mroku zarys budynku był dziwnie mały, jakby oglądany przez odwróconą lornetkę. Za to okrągła cembrowina studni przesłonięta równie okrągłym, drewnianym daszkiem była dosłownie tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Za plecami coś głucho stuknęło. Wzdrygnął się i zacisnął powieki, pod które i tak wtargnął obraz kolejnej głowy uderzającej bezwładnie w drewniany stół.

Parsknięcie śmiechu, tuż za plecami.

Zastygł, czując jak serce podjeżdża mu do gardła. Chichot powtórzył się, jakby prowokując go do odwrócenia głowy. Zebrał się w sobie i obejrzał, szykując na kolejną porcję serwowanego mu przez śpiący umysł horroru. Oczywiście, jakżeby inaczej, tym razem również nikogo za nim nie było. Altana z jej makabryczną zawartością także była już tylko ledwo widocznym kształtem. Świece zgasły lub po prostu wypaliły się wreszcie do końca i całość konstrukcji skrywała się w gęstym mroku. Danielem wstrząsnął kolejny dreszcz, tym razem bardziej z zimna niż ze strachu. Powietrze było naprawdę chłodne i takie wystawanie na podwórku w samych tylko bokserkach mogło skończyć się przeziębieniem. Dosyć tego, stwierdził, zaskakując sam siebie klarownością tej myśli, sen czy jawa trzeba chociaż spróbować wziąć sprawy w swoje ręce. Z tym mocnym postanowieniem odwrócił się w kierunku domu…

…i aż się zachłysnął ostrym, nocnym powietrzem.

Kilka kroków przed nim, na tle ciemnej ściany stała mała, dziecięca postać. Tym bardziej musiał być to sen, skoro dziecko ubrane było jak na taką sytuację przystało w sięgającą prawie do kostek, białą koszulę. Długie, ciemne włosy zasłaniały pochyloną do przodu twarz. Dziewczynka w opuszczonej wzdłuż ciała rączce trzymała coś ciemnego. Co dokładnie, tego Daniel nie był w stanie stwierdzić, nie był tego też specjalnie ciekawy.

Wręcz przeciwnie.

Mimo, że sam siebie przekonał do myśli, że to wszystko mu się tylko śni, to nie był w stanie pozbyć się przejmującego uczucia grozy. Było to bardzo dziwne, bo gdzieś głęboko w środku jego umysł mówił mu, krzyczał wręcz, że nie ma się czego bać, że w końcu się przecież obudzi. Z tym, że to wołanie dochodziło do niego jak przez grubą szybę, przytłumione i coraz cichsze. Jego miejsce zajmował strach, paraliżujący i obezwładniający. Brakowało mu powietrza, czuł jak wszystkie mięśnie dosłownie wiotczeją i z wysiłkiem utrzymuje się na nogach. Czy można zemdleć we śnie?

Mała postać podniosła głowę, włosy opadły na ramiona.

Krzyk, cały czas tłumiony, złośliwie blokowany przez tę samą siłę, która odpowiadała za te koszmarne wizje, wydostał się wreszcie na zewnątrz.

Wtorek

1

Ocknął się patrząc wprost w zatroskaną twarz Dagmary. Dziewczyna pochylała się nad nim, jej długie, kręcone włosy opadały mu prawie na twarz. Obie jej dłonie były zaciśnięte na ramionach Daniela, energicznie nim potrząsając. Szare, poranne światło wciskało się do wnętrza pomiędzy falującymi lekko zasłonami.

— Co jest? — zachrypiał. Odchrząknął, przełknął ślinę i ponowił pytanie. — Co się dzieje?

— Ty mi powiedz — Dagmara wyprostowała się z widoczną ulgą. — Najpierw stękałeś, jęczałeś, potem zacząłeś wyć. Za nic nie mogłam cię obudzić.

Daniel podciągnął nogi, usiadł na łóżku i opierając łokcie na kolanach ukrył twarz w dłoniach. Miękki tapczan ugiął się pod ciężarem siadającej obok Dagmary. Daniel potarł palcami oczy i podniósł wzrok na dziewczynę. Siedziała tuż obok, tak blisko, że czuł bijące od niej ciepło. Miała na sobie szarą, bawełnianą koszulkę z buldożkiem francuskim ukrytym za wielkimi awiatorkami. Gdy stała koszulka sięgała jej do połowy opalonego uda. Teraz, kiedy siedziała, materiał podjechał wyżej i wzrok Daniela zupełnie mimowolnie powędrował w ledwo przesłonięty rejon. Ciekawe czy ma coś pod spodem, przemknęło mu przez myśl zanim zdążył się powstrzymać. Speszony odwrócił wzrok mając nadzieję, że nic nie zauważyła. Pocierane wierzchem dłoni oczy znów zaskrzypiały.

— Przepraszam cię. Miałem jakiś koszmar — powiedział.

— Musiał być naprawdę straszny — uśmiechnęła się blado. — Wierciłeś się tak, że usłyszałam przez zamknięte drzwi. Potem to jęczenie… Myślałam, że starczy cię szturchnąć i się obudzisz, ale nic z tego. Długo to trwało. Szarpałam cię… a potem zacząłeś wyć. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałam.

— Kurde… — Daniel pokręcił głową. — Jakaś masakra.

— Pamiętasz coś? Podobno jak się komuś opowie, to się człowiek oczyszcza, czy jakoś tak i potem to nie wraca. — powiedziała Daga. — Tak chyba gdzieś czytałam — dorzuciła już mniej pewnie.

— Chyba… — uśmiechnął się Daniel. Pamiętał wszystko aż za dokładnie i zdecydowanie nie miał zamiaru o tym opowiadać. Nikomu. Sen jak sen, ale było w nim coś dziwnie niepokojącego, coś co wyróżniało go spośród innych tego typu nocnych majaków. W sączącym się przez zasłony świetle poranka jego zniewalająca moc powoli malała, ale wciąż jeszcze była wyraźna. No i ten realizm. Daniel cały czas czuł drobne kamyczki wbijające mu się w bose stopy, wilgoć trawy, powiew chłodnego wiatru na gołej skórze. Dotknął dłonią lewej stopy i zmartwiał wyczuwając pod palcami wbite w skórę twarde grudki.

— Dobrze się czujesz? — zielone oczy Dagi zdawały się prześwietlać go na wylot.

— Tak, tak, jest okej — Daniel wstał i przeciągnął się. Strzeliły głośno zastane stawy. — Która to może być godzina?

— Jakoś po czwartej — odpowiedziała Dagmara również się podnosząc. — Pójdę się jeszcze położyć.

— Pewnie, idź. Ja raczej już nie bardzo — uśmiechnął się. — Za to chyba pobiegam. I Daga…

Zatrzymała się z ręką na klamce drzwi do sypialni.

— Tak?

— Dziękuję.

— Nie ma sprawy. Do usług — dygnęła żartobliwie unosząc lekko palcami rąbek koszulki, co nie uszło uwadze Daniela. — Tylko nie zbyt często, bo jednak lubię się wysypiać.

— Jasne, obiecuję — uniósł w górę prawą dłoń w geście ślubowania. — Tak mi dopomóż…

Gdy za Dagmarą zamknęły się drzwi Daniel kucnął przed stojącą pod ścianą torbą podróżną służącą aktualnie za szafę z ubraniami. Wygrzebał dopchnięte w ostatniej chwili przed wyjazdem ubrania do biegania. Szybkim ruchem zsunął bokserki, naciągnął spodenki, wcisnął się w koszulkę. Teraz tylko jeszcze skarpety i buty. Do zaczepionego wokół ramienia uchwytu wsunął telefon i podłączył słuchawki. W sumie wypadałoby jeszcze się odlać i chociaż obmyć twarz zimną wodą, ale łazienka znajdowała się po drugiej stronie drzwi, w malutkim przejściu prowadzącym do sypialni. Nie chciał budzić Dagmary. Niezbyt miał też ochotę patrzeć jak śpi w objęciach Artura. Nalał do szklanki wody ze stojącej na blacie butelki. Marcel ostrzegał, że woda w kranach jest delikatnie mówiąc niezbyt smaczna, a tak już dosadnie mówiąc, potrafi spowodować poważne brewerie w żołądku. Dlatego od razu po przyjeździe zaopatrzyli się w dwie zgrzewki niegazowanej wody mineralnej. Był z tym zresztą niemały problem. Okazało się, że miejscowa ludność, w pogardzie mając zwykłą wodę, kupuje wyłącznie napoje z bąbelkami, najlepiej kolorowe, nasycone sztucznymi smakami. Woda, jeśli już była, to w wariancie mocno gazowanym. W końcu sprzedawczyni w najbliższym sklepiku zlitowała się nad nimi i korzystając z braku innych klientów udała się na zaplecze, skąd wróciła, tryumfalnie wlokąc za sobą dwie ostatnie zgrzewki wody bez gazu.

Daniel wychylił szklankę duszkiem. Przemył twarz zimną wodą nad kuchennym zlewem i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.

2

Chłodne powietrze uderzyło go w twarz, gęsia skórka od razu pojawiła się na nogach i ramionach. Po wczorajszym upale nie było najmniejszego śladu, ale kompletnie czyste niebo sugerowało, że nadchodzący dzień ma pełne szanse dorównać swojemu poprzednikowi. Na wprost drzwi jakby nigdy nic stała, pusta o tej porze, altana. Jej widok od razu przywołał wciąż jeszcze żywe wspomnienia nocnego koszmaru. Daniel zagryzł wargi i szybko wykonał podstawowe ćwiczenia rozciągające. Robił to zawsze bardziej z powinności, niż z wewnętrznej potrzeby. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że rozgrzewka jest podstawą każdego dobrego treningu, ale jakoś nie mógł się zmusić do traktowania tej wstępnej fazy ćwiczenia z taką samą powagą, jak tej właściwej. Tym razem jednak z przyjemnością czuł jak wraz z każdym kolejnym ruchem ciepło rozlewa się po całym ciele. Skończył ćwiczyć, wyprostował się i zdecydowanym krokiem podszedł do altany. Miał zamiar odprawić swoiste egzorcyzmy i ostatecznie przepędzić nocne demony.

Zapał z jakim się do tego zabrał ostygł w jednej chwili, gdy jego wzrok padł na zalany krwią stół. Wokół trzech wypalonych świeczek błyszczały rozsypane kawałki szkła.

Włoskowate naczynia krwionośne doprowadzające krew do najdalszych zakątków ciała gwałtownie się skurczyły i Danielem aż wstrząsnęło z zimna. Zakręciło mu się w głowie. Chwycił się słupa podtrzymującego dach altany i zamknął oczy.

Niemożliwe.

To jest po prostu, kurwa, niemożliwe, pomyślał, czując jak na powrót zalewa go fala przerażenia. Bał się otworzyć oczy, spodziewał się, że gdy to zrobi zobaczy tych wszystkich martwych ludzi, siedzących na powrót na swoich miejscach. W końcu jednak zebrał się na odwagę, odetchnął głęboko i podniósł głowę.

Altana była oczywiście pusta.

Drewniany stół był co prawda zalany, ale ciemna ciecz bardziej przypominała wino niż krew. Kawałki szkła i owszem, były obecne, ale też bardziej jako dowód drobnej stłuczki niż szklanej apokalipsy. Daniel głośno wypuścił wstrzymywane powietrze. Pokręcił głową, myśląc o zostawionym przez sąsiadów syfie, splunął i odwróciwszy się na pięcie ruszył w kierunku furtki.

Za furtką skręcił w prawo i truchtem zbiegł w dół do głównej szosy. Po drugiej stronie wąska asfaltowa dróżka prowadziła pomiędzy posesjami w kierunku rzeki. Daniel włączył aplikację Runtastic Pro i przyspieszył. Nad rzeką ponownie skręcił w prawo, w kierunku centrum uzdrowiska. Minął wyglądające na stosunkowo nowe boisko sąsiadujące z placem zabaw i plenerową siłownią, przeciął prowadzącą do mostu ulicę i wbiegł na ciągnący się wałem nad rzeką wąski chodnik. O godzinie piątej rano nie było tu nikogo, nie musiał więc omijać rodzin z dziećmi czy pensjonariuszy okolicznych sanatoriów, którzy korzystając z chwili wolności zwykli paradować trójkami, prężąc potężne brzuchy i prezentując owłosione ramiona w obowiązkowych koszulkach bez rękawków. Gdy przebiegł pierwszy kilometr w słuchawkach zabrzmiał komunikat z aplikacji, podający dystans i średnią prędkość, Daniel lekko przyspieszył, starając się utrzymać swoje zwyczajowe średnie tempo jedenastu kilometrów na godzinę. Rytmiczne uderzenia butów o chodnik, regularny, wyrównany oddech, pulsowanie krwi pompowanej szybciej przez zmuszone do wzmożonego wysiłku serce. Czuł jak napięcie uchodzi z niego z każdym kolejnym wydechem.

Przebiegł przez park, którego asfaltowe alejki wiły się łagodnie pomiędzy imponującej wielkości drzewami. Na przystrzyżonych trawnikach kolorowe kobierce kwiatów otaczały, przystrzyżone w fantazyjne kształty, krzewy. Pozbawiona wody fontanna wyznaczała środek okrągłego placyku, którego obwód usiany był ławkami, o tej porze pustymi. Dalej było widać kompaktową bryłę kościoła posadowionego na lekkim wzniesieniu. Za kościelnym parkingiem była już tylko szosa, skręcił więc na pieszy mostek prowadzący na drugą stronę rzeki. W tej części parku dominowały drzewa iglaste, było też ciemniej, bo wschodzące dopiero słońce przysłaniało ciągnące się wzdłuż całej doliny, gęsto zarośnięte wzgórze. Biegnąc prawym brzegiem rzeki minął skwer z niewielkim, drewnianym domkiem. Napis nad wejściem oznajmiał, że jest to PIJALNIA i Daniel przypomniał sobie, że również i o tym brat mu wspominał. Nie miało to oczywiście żadnego znaczenia w kontekście samego zlecenia, ale Marcel po prostu nie mógł się powstrzymać od podania wszystkich możliwych szczegółów i strzępków informacji, które na dany temat zebrał. Park kończył się łagodnym skrętem w prawo i kolejnym mostkiem przerzuconym nad strumykiem zasilającym płytką rzekę.

Aplikacja podała dystans: dwa kilometry, średnia prędkość: ten point nine. Nie znając terenu i nie mając zamiaru biec dalej poboczem zapewne uczęszczanej i jedynej prowadzącej przez okoliczne miejscowości szosy, Daniel skręcił w lewo, w co prawda nadal asfaltową, ale wiodącą gdzieś w las drogę. Spojrzał na zegarek i przyspieszył. Droga wiodła łagodnymi zakrętami pomiędzy wznoszącymi się po jej obu stronach wzgórzami. Ogólny kierunek był jednak wschodni i po chwili Daniel poczuł ciepłe promienie słońca na spoconej twarzy. Nawierzchnia była gładka, nierozjeżdżona, ewidentnie mało używana, przynajmniej przez ciężki sprzęt. Po kilkudziesięciu droga metrach zaczęła się lekko wspinać i Daniel nie chcąc wytracić prędkości pochylił się do przodu, mocniej koncentrując się na kolejnych krokach. Cztery minuty i siedemnaście sekund później przekroczył dystans trzech kilometrów z satysfakcją odnotowując, że mimo wzniesienia utrzymał, a nawet lekko zwiększył średnią prędkość. Chwilę później droga z asfaltowej przeszła w gruntową, już nie tak równą i wygodną, ale za to sprężystą i tym samym bardziej przyjazną dla stawów. Daniel mimo najlepszych chęci musiał zwolnić, omijając wielkie, pozostałe po niedawnych deszczach błotniste kałuże, różnej wielkości kamienie oraz pojawiające się i równie tajemniczo znikające koleiny. Po kolejnych pięciu minutach i dwudziestu sekundach, gdy według GPS przebył już cztery kilometry postanowił zawrócić.

Czuł się świetnie.

Wypocił ten cały, śmieszny i dziecinny z obecnej perspektywy, nocny strach i był w pełni gotowy zmierzyć się z nadchodzącym dniem. Co prawda na faktyczny wyrzut endorfin do krwi było trochę za wcześnie, biegł dopiero niecałe dwadzieścia pięć minut, ale mimo wszystko samopoczucie miał wyśmienite.

Dopóki nie zobaczył wychodzącego z lasu mężczyzny.

3

Tadeusz Kruk również rozpoznał nadbiegającego drogą mężczyznę bez najmniejszego problemu. Dobra pamięć do twarzy, sumienny, skrupulatny, odważny. Takie opinie zbierał u przełożonych z KM MO w Rymanowie, a także i później, z komendy w Krośnie. Niestety były to dawne dzieje, niewiele z tego zostało, może poza właśnie łatwością do zapamiętywania twarzy i powiązanych z nimi nazwisk. Reszta cech z biegiem lat i wraz z piętrzącym się bagażem życiowych doświadczeń powoli, ale nieuchronnie zanikała. Proces ten osiągnął swoje apogeum prawie dwadzieścia lat temu, z chwilą, gdy po piętnastu latach służby przeszedł na emeryturę. Świadomość, że był to błąd, być może jeden z większych jakie udało mu się w życiu popełnić, towarzyszyła mu od tego czasu, wisząc nad nim jak ponura, ciemna chmura, przysłaniająca słońce i zatruwająca każdy dzień. Jedynym lekarstwem na to, jakie do tej pory znalazł były odmienne stany świadomości wywoływane regularnym spożyciem zarówno wysoko, jak i nisko procentowych trunków. Tym razem jednak wracał z porannego grzybobrania, jednej z nielicznych przyjemności, które nadawały sens monotonii samotnego życia. Był w związku z tym trzeźwy, jak przysłowiowa świnia i w zbliżającym się, ubranym w sportowe wdzianko mężczyźnie od razu rozpoznał jednego z tych architektów, których próbował, dosyć nieudolnie, musiał sam przyznać, ostrzec dzień wcześniej. Być może właśnie nadarzała się okazja naprawić, to co zepsuł wczoraj. Zdecydowanym krokiem zastąpił biegaczowi drogę.

— Szczęść Boże!

W pierwszym odruchu Daniel chciał po prostu wyminąć natręta, ale wrodzona, czy może raczej wpojona przyzwoitość nakazywała inną reakcję. Zatrzymał się kilka kroków dalej i odwrócił.

— Dzień dobry — wydyszał. — Nie poznałem pana.

Akurat, pomyślał Kruk, któremu nie umknął błysk w oczach biegacza, gdy ten zorientował się kto go zatrzymuje.

— Nic nie szkodzi — powiedział z uśmiechem. — Widzę, że ranny z pana ptaszek. To tak, jak ja — dodał unosząc w górę trzymany w ręku plastikowy kubeł. — Kto rano wstaje…

— Grzyby? — zdziwił się szczerze Daniel. — O tej porze roku?

— A tak. Przecież z dobry miesiąc lało, to i grzybki się już pojawiły. Gołąbki i kurki. — Mężczyzna potrząsnął z dumą do połowy wypełnionym wiaderkiem.

— Pięknie — Daniel spojrzał wymownie na zegarek.

— Śpieszy się pan.

— Eee… trochę.

— Chciałem tylko przeprosić. Za wczorajsze.

Daniel spojrzał uważniej na stojącego przed nim mężczyznę. Jego opalona, pokryta zmarszczkami twarz była gładko ogolona, co jeszcze bardziej uwydatniało potężne, zakrywające górną wargę, wąsy. Jasne, miejscami przyprószone siwizną włosy były co prawda tłuste, ale pieczołowicie zaczesane do tyłu. Niebieskie oczy otoczone siecią popękanych naczynek krwionośnych były dzisiaj czyste, niezmącone krążącym we krwi alkoholem. Facet ewidentnie był trzeźwy i wyglądał całkiem schludnie, pomijając oczywiście ubłocone czarne gumowce. Wpuszczone w wysokie cholewki wojskowe spodnie w polskim kamuflażu „Pantera” uzupełniała rozpięta bluza mundurowa, odkrywając kolorowe barwy koszulki klubowej Realu.

— Nie ma za co przepraszać — powiedział. — Kibicuje pan?

Kruk zamrugał oczami i spojrzał na siebie.

— A skąd tam — skrzywił się. — Od siostrzeńca dostałem. Wyrósł.

— Aha — Daniel nie wiedział co powiedzieć. Ponownie spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta, warto by było wrócić. Trening już i tak diabli wzięli przez ten cały postój. Niestety okazało się, że mężczyzna był zdecydowany kontynuować temat przeprosin.

— Głupio wyszło — powiedział skubiąc palcami wąs. Paznokcie miał obcięte krótko, ale brud za nimi zdawał się być wrośnięty na stałe. — Trochę wypiłem…

— Naprawdę nic się nie stało — Daniel rozejrzał się niecierpliwie.

— Problem w tym, — ciągnął niezrażony mężczyzna — że ten budynek naprawdę jest niebezpieczny. Śmiertelnie niebezpieczny.

O kurwa, znowu to samo, pomyślał Daniel, starając się zachować neutralny wyraz twarzy. Otarł spoconą twarz koszulką, sztuczny materiał był zimny i śliski w dotyku. Odchrząknął.

— Proszę pana… — zaczął i urwał widząc uniesioną w górę dłoń mężczyzny.

— Proszę dać mi skończyć — w głosie mężczyzny zabrzmiał surowy ton kogoś przyzwyczajonego do wydawania poleceń. — Potem zrobi pan co uzna za stosowne.

— Okej, słucham — powiedział Daniel zrezygnowanym głosem.

4

Piętnaście minut później biegł truchtem przez park. Powietrze zdecydowanie się ociepliło i nawet w cieniu nie było tak nieprzyjemnie jak raptem godzinę wcześniej. Pojawili się też pierwsi przechodnie, w przeważającej mierze miejscowi, spieszący do pracy w sanatoriach, które stanowiły ekonomiczną bazę uzdrowiska.

Daniel biegł jak w transie, jego umysł zaprzątnięty był przetwarzaniem informacji, które przekazał mu Kruk, bo tak się przedstawił mężczyzna z wąsem. Kruk, Tadeusz Kruk, powiedział, zgniatając rękę Daniela w stalowym uścisku. Daniel od razu skojarzył to z Bondem, ale powstrzymał się od komentarza. W tym momencie jakiekolwiek żarty były zdecydowanie nie na miejscu. To, co usłyszał, było najdelikatniej mówiąc dziwne. Byłoby może i niepokojące, gdyby przyjąć, że teoria głoszona przez mężczyznę w mundurze i z wiaderkiem grzybów w ręku ma autentyczne, realne umocowanie w rzeczywistości. A według Daniela, będącego w swoim mniemaniu osobą twardo stąpającą po ziemi, był z tym niemały problem.

Niemniej ziarno niepewności zostało zasiane.

W zamyśleniu zamiast skręcić na mostek, którym uprzednio przekroczył rzekę, pobiegł dalej prosto przez park. Na końcu był co prawda kolejny mostek, tym razem już nie z betonową nawierzchnią, ale o tym Daniel przekonał się dopiero wtedy, gdy jego adidasy głucho zadudniły po deskach. Zatrzymał się w połowie i korzystając z balustrady wykonał kilka ćwiczeń rozciągających. Rozważał przy tym czy w ogóle wspominać Arturowi i Dagmarze o rozmowie z Krukiem.

W końcu postanowił.

5

Resztę drogi przebył krokiem marszowym. Przyjemne z początku uczucie głodu zmieniło się w mocne ssanie w dołku. Wchodząc na podwórko przypomniał sobie bałagan jaki zostawili po swojej nocnej libacji sąsiedzi i ze złością trzasnął z całej siły furtką. Metalowe ogrodzenie zajęczało w proteście i zatrzęsło się na całej długości.

Koniec spania, pomyślał mściwie.

Powiedzenie, że wyrządzone zło wraca do nas ze zdwojoną siłą sprawdziło się niemal od razu, gdy tuż przed drzwiami do domu wdepnął w potężną i obrzydliwie miękką psią kupę. Klnąc na czym świat stoi starał się oczyścić but trawą. Oczywiście okazało się to niemożliwe, przynajmniej nie w stu procentach. Bieżnik buta po prostu nie chciał oddać wciśniętej pomiędzy rowki brązowej mazi. Daniel zaklął ponownie. Wściekły, zdjął but i rzucił go na trawę obok studni. Żeby to jeszcze była prawdziwa studnia, taka z wodą, ale nie, nic z tego. Właściciele pensjonatu postanowili, prawdopodobnie dla bezpieczeństwa lokatorów, studnię zasypać i na jej miejscu postawić wierną, ale tylko atrapę.

Kuśtykając w jednym bucie podszedł do drzwi. I tu czekała kolejna niespodzianka.

Drzwi były zamknięte.

Ewidentnie ktoś po jego wyjściu zamknął drzwi prowadzące do wspólnego dla dwóch mieszkań przedsionka. Najpewniej był to nie kto inny, jak właściciel psa, który to był odpowiedzialny za minę zostawioną na trawie przed drzwiami. Co za dzień, pomyślał patrząc na zegarek.

Za kwadrans siódma. Daga i Artur z pewnością jeszcze śpią.

Podszedł do okna i ostrożnie rozchylił otwarte skrzydła. Podciągnął się, co nie wymagało specjalnych umiejętności jako, że poziom wokół budynku był identyczny z tym wewnątrz i starając się zachować ciszę przełożył najpierw jedną, a potem drugą nogę. Był już prawie w środku, kiedy potrącił leżącą na wewnętrznym parapecie latarkę.

Pisk przerażenia praktycznie zlał się z trzaskiem plastikowej obudowy uderzającej w imitujące drewno panele podłogowe. Dagmara stała z otwartymi do krzyku ustami, na wpół obrócona w kierunku okna, a po kuchennym blacie powoli rozlewała się kałuża mleka. Strach w jej oczach zmienił się w zdziwienie, gdy rozpoznała intruza.

Po chwili przeszedł w złość.

— Zwariowałeś? Jezus Maria, ale mnie przestraszyłeś!

— Przepraszam — Daniel uśmiechnął się krzywo. Szybkim krokiem wyminął Dagmarę, podszedł do blatu i postawił do pionu przewrócony karton mleka.

— Odbiło ci? — Dziewczyna nie mogła dojść do siebie. — Oknem?

— Drzwi były zamknięte, te na zewnątrz. Myślałem, że śpicie.

— Próbowałam — Dagmara pokręciła głową. Jej wzrok powędrował w dół i na twarzy pojawił się uśmieszek. — W jednym bucie?

— Daj spokój — Daniel machnął ręką. — Pies sąsiadów nasrał przed wejściem…

Dagmara wybuchła śmiechem.

— Dobrze ci tak. Za to, że mnie nastraszyłeś.

— Taka wyprzedzająca kara? Ciekawa filozofia.

— Normalnie nie dacie się człowiekowi wyspać — odezwał się stojący w drzwiach prowadzących do części sypialnej Artur. Jego długie włosy blond częściowo wydostały się spod utrzymującej je w ryzach gumki, twarz miał zapuchniętą od snu. Kłapiąc po panelach bosymi stopami poczłapał w stronę stołu i opadł ciężko na krzesło.

— Ale miałem dziwne sny — powiedział drapiąc się pod rozciągniętą na wszystkie strony koszulką. MONEY. GIRLS. UNPAID BILLS. głosił napis na piersi. Daniel z Dagmarą wymienili spojrzenia, ale nie odezwali się ani słowem. Tymczasem wciąż zaspany Artur kontynuował natarczywie pocierając twarz, jakby chciał fizycznie zetrzeć resztki snu.

— Śniło mi się, że… się obudziłem. Podszedłem do okna. Potem nagle byłem na zewnątrz.

Daniel przygryzł wargę, zerkając na stojącą obok Dagmarę.

— Wszystko było bardzo realistyczne, dotyk trawy, zapach powietrza, dźwięki. W altance paliło się jakieś światło, widziałem siedzące postacie. Nie chciałem tam podchodzić, ale wiecie jak to jest w snach. Pamiętam, że strasznie się bałem, — roześmiał się, jakby chcąc przez to pomniejszyć wagę tych słów i wiążących się z nimi przeżyć — mimo, że miałem świadomość, że to tylko sen. Chyba… — Artur zawahał się. — Nie ważne, ale najgorsze było potem…

— Powiesz wreszcie, czy mamy cię błagać? — zapytała Dagmara wywracając oczami.

Artur uśmiechnął się, poprawił na krześle i z premedytacją odczekał kilka sekund.

— Potem stałem przy stole, nie chciałem patrzeć, ale… Wszyscy byli martwi, stół cały we krwi, szkło wszędzie. Masakra. Mówię wam, w życiu jeszcze takiego realistycznego snu nie miałem. A co więcej pamiętam szczegóły, tak jakbym to naprawdę widział. Brrr… — otrząsnął się teatralnie.

— Daniel też miał koszmary — powiedziała Dagmara. — Nawet krzyczał tak, że się obudziłam.

— No popatrz — Artur spojrzał na przyjaciela z zaciekawieniem. — Przynajmniej nie jestem sam. Piątka! — wystawił przed siebie dłoń. — A tobie brachu, co się śniło?

— Nie pamiętam — Daniel odwrócił wzrok. Sięgnął do stojącego na kuchennym blacie elektrycznego czajnika. Pstryknął włącznik.

— Kto chce kawy?

6

Godzinę później stali przed budynkiem sanatorium.

Zapowiadał się kolejny, naprawdę upalny dzień. Spędzenie go w chroniącym przed słońcem wnętrzu wydawała się w tej sytuacji najlepszym możliwym rozwiązaniem.

Do czasu.

Po kilkunastu minutach zaduch panujący w budynku zaczął być coraz bardziej odczuwalny. Powietrze było ciężkie i duszne. Zapach stęchlizny, zbutwiałego drewna, rozsypującej się ze starości sztucznej wykładziny powlekającej część posadzek mieszał się z ledwo wyczuwalnym, ale drażniącym smrodem czegoś naprawdę zepsutego. Do tego dochodził kurz, zebrany przez lata w olbrzymich ilościach. Unosił się w powietrzu jak mgła, wirując w promieniach wpadającego do wnętrza słońca.

W pierwszej kolejności Daniel wykonał szkic ciągnącego się wzdłuż budynku korytarza. Zaznaczył wszystkie załamania ścian, otwory drzwiowe i inne charakterystyczne elementy. Po namyśle dodał rozmieszczenie grzejników — starych, żeberkowych kaloryferów, pomalowanych farbą olejną na bliżej nieokreślony kolor, który jednak pasował do całości pozostałego po latach wystroju. Lamperie, a miejscami wykonane z płyty pilśniowej obicie ścian również były potraktowane obłażącą farbą olejną w tym samym kolorze.

Podczas gdy Daniel systematycznie posuwał się wzdłuż korytarza i rysował, Artur i Dagmara postanowili zbadać pomieszczenia położone na wyższych kondygnacjach. Układ był podobny do tego na parterze — długi korytarz ciągnął się w lewo i prawo od wyjścia z klatki schodowej. Po prawej stronie korytarz kończył się prowadzącymi na zewnątrz przeszklonymi drzwiami. Za nimi widać było metalowe pręty balustrady.

— Po co te dodatkowe wyjście? — zapytała Daga. — Bezpośrednio na zewnątrz?

— Może chodziło o ewakuację? Masz ze sobą te stare zdjęcia?

Daga sięgnęła do przewieszonej przez ramię torby z grubego, szorstkiego materiału. Wyciągnęła teczkę A4, otworzyła i zaczęła przeglądać papiery. Po chwili z pomiędzy kartek wyciągnęła zdjęcie, a właściwie wydruk starej fotografii. Budynek sanatorium widoczny był tu w całej okazałości, zdjęcie wykonano od strony południowo-zachodniej, dosyć dawno, bo żadne wysokie drzewo nie przysłaniało widoku.

— Widzisz, nie ma tych schodków. Tak jak myślałem, dodano je później.

— Ciekawe, czy tu były osobne pokoje z wyjściem na te balkony, czy były one dostępne z korytarza?

— Z korytarza — Artur przyjrzał się dokładniej wydrukowi. — Zobacz jak są położone sąsiednie pokoje. Zresztą widać to też od wewnątrz. Chodź.

Faktycznie układ drzwi prowadzących do poszczególnych pokoi oraz rozmieszczenie okien potwierdzało jego słowa. Metalowe, zardzewiałe schody zewnętrzne dostawiono w późniejszym okresie i zapewne miały służyć jako dodatkowy dostęp lub właśnie droga ewakuacyjna z każdego z pięter. Drzwi do większości pokoi stały otworem, wpuszczając do korytarza światło przefiltrowane uprzednio przez zakurzone i oblepione zbieraną latami warstwą brudu i zacieków okna. Szli niespiesznie wzdłuż korytarza zaglądając do kolejnych, pustych pomieszczeń. Poza okazjonalnym kawałkiem pustego, starego regału, stojącego smutno pod obdrapaną ścianą, samotnego krzesła, inwalidy z trzema nogami w pokojach nie było dosłownie nic. Cześć z nich została nawet pozbawiona grzejników i w miejscu, gdzie wcześniej wisiały żeberka ziały teraz wyrwane w tynku dziury, a odcięte rurki doprowadzające wodę sterczały smętnie z podłogi.

Na końcu korytarza zawrócili i poszli w przeciwnym kierunku, w stronę ściany wschodniej. Zaraz przy klatce schodowej, którą weszli były jedyne na piętrze łazienki, a przynajmniej wszystko na to wskazywało. Kolejne pomieszczenia nie różniły się od tych, które już zobaczyli.

Poza jednym.

Drzwi do następnego pokoju po prawej były zamknięte.

Artur nacisnął klamkę i gdy drzwi nie drgnęły spojrzał na Dagmarę. Na jego ustach zadrgał łobuzerski uśmieszek.

— Wreszcie jakaś tajemnica. Tajemniczy pokój w nawiedzonym sanatorium.

— Daj spokój — Daga parsknęła śmiechem. — Chcesz mnie straszyć? Nie ta pora — wskazała ręką na rozświetlony korytarz. Widoczne promieniach słońca drobinki kurzu leniwie unosiły się w dusznym powietrzu.

— Ja? Straszyć? Za kogo ty mnie masz, co? — Zapytał obejmując ją w pasie i przyciskając do ściany. Nie broniła się. Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła. Wpiła się mocno w jego usta, jej język zatańczył wokół jego języka, dłonie przejechały po karku i wczepiły we włosy. Poczuła jak twardnieje, jego oddech przyspiesza, a ręce zaczynają wędrówkę po jej ciele. Jak kotka, miękkim, zwinnym ruchem wysunęła się z objęć, zostawiając go opartego o ścianę. Artur odwrócił się powoli, źrenice miał lekko rozszerzone, policzki zaróżowione. Z głośnym westchnieniem wypuścił powietrze. Uśmiechnął się, błyskając białymi zębami.

— Nieładnie — powiedział. — To się może źle skończyć. Poza tym jest bardzo niezdrowe.

— Przeżyjesz — zaśmiała się. — Nie powinniśmy się rozpraszać tylko pracować.

— Pewnie przeżyję — skrzywił się. — Ale co to za życie? Wiesz, jak to potem boli?

— Biedaczek. Wynagrodzę ci to… później. Teraz otwórz te drzwi.

— Okej, trzymam cię za słowo — powiedział Artur, odwracając się ponownie do zamkniętych drzwi. — Tam pewnie nic nie ma. Tak jak w pozostałych.

Szarpnął za klamkę raz i drugi, ale drzwi ani drgnęły.

— Zamknięte — stwierdził. Widząc wyraz twarzy Dagmary uniósł obie ręce w obronnym geście. — Wiem, wiem, tak tylko mówię. Raczej nie są wypaczone tylko zamknięte na klucz.

— No i?

— No i co? Nie mamy klucza.

— No i?

— Jezu, powtarzasz się, zauważyłaś? Nie mam klucza. Chcesz żeby je wyważył?

— Zrobiłbyś to? Dla mnie? Proszę!

— Daga…

— Proszę? Bardzo?

Artur pokręcił głową, ale przyjrzał się drzwiom dokładniej. Na pierwszy rzut oka wyglądały tak samo, jak inne w korytarzu, pomalowane farbą olejną na brzydki, sraczkowaty kolor. Nadal kręcąc głową zrobił trzy kroki w tył, pod przeciwległą ścianę. Ocenił odległość, zebrał się w sobie i skoczył. Odgłos uderzenia był jakiś taki płaski, jakby stłumiony, drzwiami zatrzęsło, ale zamek nadal trzymał. Artur obejrzał się na Dagmarę jednocześnie masując obolały bark. Dagmara uniosła w górę brwi jednocześnie słodko się uśmiechając. Nic nie mówiąc ponownie zaczął przyglądać się drzwiom. Na drugi rzut oka były tu jednak pewne różnice w stosunku do pozostałych.

Raz: klamka i zamek. Dwa: zawiasy. Trzy: materiał.

Klamka i zamek wyglądały na solidniejsze i starsze, lub, co najmniej na pochodzące z innego okresu niż reszta. To oczywiście nic nie znaczyło, oba mogły być przecież wymienione kiedykolwiek. Nikt specjalnie się martwił w takich instytucjach o estetykę i spójność wizualną, szczególnie jeśli chodziło o takie wyłącznie użytkowe elementy wyposażenia. Nie mówiąc już o innych, tak prozaicznych powodach, jak problemy z zaopatrzeniem w okresie PRL i zwykła niemożność kupienia dokładnie takiego samego egzemplarza na wymianę. Zawiasy — te były również masywniejsze, jakby przystosowane do innego rodzaju obciążeń. I tu dochodzimy do trzeciej pozycji: materiał, z którego były wykonane drzwi był zdecydowanie lity, grubszy i mniej chętnie przenoszący drgania. Na pukanie Artura drzwi odezwały się zupełnie inaczej niż zwykłe, płytowe czy nawet takie lekkie drewniane, jakie zamontowane były w innych pokojach.

— Może być ciężko — mruknął Artur, ponownie robiąc trzy kroki w tył.

7

Gdzieś z góry dobiegło kolejny głośne uderzenie. Tym razem huk był potężniejszy, zaraz po nim coś okrutnie zgrzytnęło. Daniel zniecierpliwiony podniósł wzrok znad kartki. Co też oni tam wyprawiają? Sam znajdował się na końcu korytarza, przy bocznym wejściu zlokalizowanym we wschodniej ścianie szczytowej budynku. Zarys korytarza miał już praktycznie gotowy. Naniesione były wszystkie niezbędne elementy konstrukcyjne, przegrody, otwory i widoczne instalacje. Upewniwszy się jeszcze, czy aby niczego nie pominął zamknął notatnik. Przeciągnął się i rozmasował obolały od pochylania się nad kartką kark. Z piętra wciąż dochodziły przytłumionych odgłosy rozmowy. Daniel ruszył z powrotem w stronę klatki schodowej, zamierzał stamtąd zawołać pozostałych. Po drodze wyciągnął z plecaka dalmierz, ten sam, który poprzedniego dnia zwariował i odmówił posłuszeństwa. Przed wyjściem z domu przetestowali sprzęt i o dziwo okazał się działać bez zarzutu. Wszystkie testowe pomiary w pensjonacie wykonane były z idealną wręcz precyzją, pozostawało sprawdzić go jeszcze raz w warunkach roboczych.

Wszedł do pierwszego z brzegu pomieszczenia. Na zewnątrz słońce świeciło już pełną parą, ale tutaj ledwo przebijało się przez brudną szybę. W efekcie w pustym pokoju panowała ponura atmosfera, podkreślona jeszcze zwisającymi z sufitu kłębami pajęczyn. Nieliczne wyschnięte muchy, które utknęły w sieci jeszcze dawno temu, zostały ewidentnie porzucone przez drapieżnika wraz z całą misternie utkaną pułapką. Daniel ominął leżące na środku pokoju drewniane krzesło, stanął pod oknem i wymierzył dalmierz w stronę drzwi.

8

— Co to, kurwa, jest?

Artur ponownie całym ciałem naparł na drzwi.

Z środka doszedł metaliczny chrobot. Drzwi mozolnie uchyliły się o kolejne kilka centymetrów. Szczelina, która powstała nie dawała jednak pełnego wglądu do wnętrza. Z jakiegoś powodu w pomieszczeniu panował gęsty mrok, tak jakby okno było dokładnie zasłonięte lub wręcz zamurowane, zaś ustawiona w środku, tuż za drzwiami, ciężka, metalowa szafa skutecznie blokowała wejście. W jaki sposób ktoś był w stanie zablokować tak drzwi od wewnątrz było dla Artura zupełnie niewyobrażalne. Podzielił się tym spostrzeżeniem z Dagmarą, która zupełnie przytomnie zwróciła mu uwagę, że na zewnątrz, praktycznie na całej długości elewacji pierwszego piętra ciągnie się wspólny dla wszystkich pokoi balkon.

— Mógł wyjść na balkon i przejść do innego pokoju.

— Fakt — zgodził się Artur. — Zakładając, że tam w ogóle jest wyjście na balkon, albo chociaż jakieś okno. A nie wygląda, żeby tak było — jeszcze raz pchnął drzwi z całej siły. Tym razem zgrzyt przypominał jęk bólu. Ciemna szczelina poszerzyła się o kolejne centymetry. W głębi coś ciężkiego upadło na podłogę, potoczyło się w głąb pomieszczenia głucho hałasując, aż uderzyło w inną przeszkodę.

— Dobra, daj już spokój — powiedziała Dagmara.

Artur spojrzał na nią z niedowierzaniem.

— No co ty? Teraz? Zdecyduj się, kobieto.

Wyciągnął z kieszeni telefon i uruchomił aplikację latarki. Niewielkie światełko LED nie specjalnie poradziło sobie z panującym w środku mrokiem. Wzniecone działaniami Artura tumany kurzu kłębiły się w wąskim promieniu światła. Tego, co skrywały nie było już widać. Pomieszczenie wydawało się małe i ciasne, o gabarytach przypominających raczej schowek niż normalnej wielkości pokój. Artur pociągnął nosem i skrzywił się. Zapach jaki wydobywał się z środka był duszący, powietrze gęste od zgromadzonego kurzu.

— Ciekawe jak długo to było zamknięte — powiedział. — Wygląda jakby naprawdę dawno nikt tu nie wchodził.

— No bo jak miał wejść? — zaśmiała się Dagmara. — Przecież jest zabarykadowane.

— Było. Jeszcze chwilka i… Słyszałaś to?

— Co?

— Cicho, czekaj… Teraz znowu.

— Nic nie słyszę.

— To w środku. Coś jakby skrobało…

— Artur, weź no przestań!

— Poważnie mówię. Czekaj — wcisnął się bokiem w szczelinę, powiększając ją o dodatkowe kilka centymetrów. Nie mógł się jeszcze przecisnąć, ale włożył rękę z telefonem najdalej jak się dało w głąb.

— Uważaj…

— Jasne… O kurwa!

Ciałem Artura coś szarpnęło, pociągnęło głębiej w szczelinę. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu i przerażenia, przeraźliwy jęk wydobył z ust.

9

Daniel potrząsnął urządzeniem.

Wiedział oczywiście, że to bezcelowe działanie, sprzęt elektroniczny raczej nie naprawia się sam od zaaplikowanych mu wstrząsów. Coś, co działało w przypadku telewizora Rubin, który pamiętał z wakacji spędzanych w dzieciństwie u dziadka, niekoniecznie mogło zadziałać w przypadku laserowego dalmierza. Dziadek często poprawiał jakość obrazu uderzając dłonią w skrzynkową obudowę odbiornika i o dziwo, ta metoda zwykle zdawała egzamin. Przez moment zastanawiał się czy aby nie powinien spróbować bardziej drastycznego podejścia i rzucić urządzeniem o ścianę. Może zacznie działać… jeśli wytrzyma.

Bez specjalnej nadziei wycelował ponownie w przeciwległą ścianę.

Cztery metry, czterdzieści osiem centymetrów.

Dokładnie tyle pokazywała też rozwinięta na podłodze taśma miernicza.

Daniel zaklął.

Co z tego, że ten konkretny pomiar był poprawny, skoro w poprzednich rozrzut wyników zamykał się w przedziale kilkunastu metrów.

Strzelił ponownie. Wiązka laserowa powędrowała do celu, odbiła się i na wyświetlaczu pokazał się wynik.

Sto siedemnaście pięćdziesiąt dziewięć.

Daniel przez chwilę z niedowierzaniem wpatrywał się w malutki ciekłokrystaliczny ekranik. W końcu pokręcił z rezygnacją głową i schował dalmierz do plecaka. Odwrócił się w kierunku drzwi i zamarł.


*


Boi się.

To dobrze. Dobrze.

Co prawda robi to z niewłaściwego powodu, ale to nie ma znaczenia. Ważny jest jego…

…strach.

Wchłaniam, połykam, wciągam go i czuję jak przepełnia mnie energia.

Witaj.

Dobrze, że jesteś.

Długo czekałem.

Zbyt długo.


*

10

— Ale, kurwa, śmieszne. Naprawdę.

W głosie Dagmary pobrzmiewała z trudem tłumiona złość. Z reguły naprawdę rzadko używała cięższych przekleństw i już samo tylko to połączone z wyrazem twarzy powinno dać Arturowi do myślenia. Ten jednak zajęty był ocieraniem łez. Nadal jeszcze raz po raz wstrząsały nim spazmy śmiechu.

— Żenada — stwierdziła Daga wydymając usta.

— No przepraszam — wysapał wreszcie, gdy już mógł się jako tako wyartykułować. — Ale żebyś widziała swoją minę!

— Zobaczymy twoją minę — zmierzyła go wściekłym spojrzeniem zielonych oczu. — Wieczorem.

— Daga, no. Nie bądź taka… Przepraszam — spróbował ją objąć, ale wywinęła się i ruszyła w kierunku schodów. Artur westchnął ciężko pocierając obiema dłońmi twarz. Obejrzał się. Ciemna szczelina we wciąż nie do końca otwartych drzwiach przyciągała. Sam fakt, że pomieszczenie było zabarykadowane od wewnątrz dawał do myślenia. Chociaż, z drugiej strony… na pewno było jakieś proste wyjaśnienie. Artur pokręcił głową. Cała wesołość przeszła mu jak ręką odjął. Teraz był już tylko zły.

Na siebie.

Jeden głupi, szczeniacki żart i może pożegnać się z seksem na długi czas. Takie spontaniczne działanie nierzadko stawało się jego przekleństwem. Szczególnie, gdy sprowadzało się właśnie do durnych wygłupów, które zupełnie niespodziewanie okazywały się nikogo nie śmieszyć.

Ale właściwie to dlaczego nie?

Przecież śmiech to, kurwa, zdrowie, jak powiada znane, ludowe przysłowie. Dlaczego to on miałby się czuć winny, bo Daga nagle odkryła, że ma zły humor? Przecież tak naprawdę nic złego nie zrobił. Musiał przyznać, że nigdy tak do końca nie mógł być pewien, czy dany żart przypadnie jej do gustu, czy też nie. Mimo, że byli razem od ponad roku, niejednokrotnie jeszcze zdarzały się sytuacje, gdy coś, co wydawało się zabawne, niespodziewanie okazywało się takowym nie być. I weź bądź tu człowieku mądry, pomyślał cierpko. Na pożegnanie wymierzył opornym drzwiom solidnego kopniaka.

Dogonił Dagmarę przy klatce schodowej. Szła wyprostowana, oczywiście kręcąc biodrami. Burza jej czarnych loków podrygiwała lekko, jakby żyjąc własnym życiem. Dotknął ich delikatnie, wewnętrznie szykując się już na nieuchronne ofuknięcie. Tymczasem Dagmarze chyba złość już przeszła, bo tylko zgromiła go zielonym spojrzeniem i potrząsnęła lokami dając wyraz swojej dezaprobaty. Artur szybko wykorzystał sytuację i pocałował ją w policzek.

— Przepraszam — powiedział starając się nadać słowom zatroskany ton. — Już nie będę.

Drzwi prowadzące na klatkę schodową zamknęły się za nimi z suchym trzaskiem.

11

Powietrze było nieruchome, ciepłe i gęste. Jedynie ulotne kurzowe zjawy poruszone przejściem ludzi leniwie wirowały w promieniach słońca. Cisza panująca w korytarzu była wręcz namacalna, tak jakby on sam był całkowicie odizolowany od wszelkich dobiegających z zewnątrz odgłosów.

Coś zaskrobało.

Delikatnie. Nieśmiało. Niezdecydowanie.

Raz, drugi.

Metalowy korpus blokujący wejście do ciemnego pomieszczenia drgnął. Poruszył się najpierw praktycznie niezauważalnie, by po chwili przesunąć się może o centymetr. Zatrzeszczał drewniany parkiet, po raz kolejny kaleczony przemieszczającym się ciężarem.

Kolejny chrobot i głuche stuknięcie metalu o drewno.

Ciemna, pionowa szczelina uchylonych drzwi powoli zaczęła się zwężać.

12

Miś siedział centralnie po środku korytarza.

Jego czarne, błyszczące oczka wpatrywały się w tkwiącego na progu pokoju mężczyznę. Daniel stał jak zahipnotyzowany, wbijając wzrok w małego, ciemnego futrzaka. Usilnie starał się wytłumaczyć przed samym sobą obecność pluszaka w sposób racjonalny. Teoretycznie mógł nie zauważyć takiej niewielkiej przecież zabawki. Zajęty rysowaniem kształtu korytarza przeszedł nad siedzącym na samym środku zwierzakiem?

Nic z tego.

Poczuł jak zaczynają mu drgać mięśnie ud. Całe nogi zrobiły się takie jakby słabsze, miękkie. Rosnący ucisk w uszach informował o przyspieszającym pulsie, co z resztą zaczynał również odczuwać w postaci wzmagającego się ucisku w klatce piersiowej.

Człowieku, przecież to zwykła zabawka! Normalny pluszowy…

Przed oczami mignął mu nagle niewyraźny obraz małej postaci w bieli. W jednym ręku trzymała coś ciemnego. Zabawkę? Potrząsnął głową, starając się pozbyć przykrych sennych wspomnień.

Pierwszy krok był wyzwaniem, ale wziął się w garść, przekroczył próg i stanął po środku korytarza nad maskotką. Z wysokości stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów spoglądał na misia. Ten zdawał się odwzajemniać spojrzenie, mimo, że Daniel dałby sobie uciąć rękę, że nie ruszył się ani o centymetr. Małe oczka patrzyły na Daniela wyzywająco.

Jestem u siebie, mówiły, a ty co tu robisz?

Gdzieś na górze trzasnęły drzwi i Daniel aż podskoczył. Tupot nóg na schodach zwiastował nadciągającą odsiecz. Daniel odetchnął głęboko, trochę kręciło mu się w głowie. Wszystko przez tę duchotę, pomyślał. Wyciągnął z plecaka butelkę wody. Po kilku głębszych łykach poczuł się zdecydowanie lepiej. Schował butelkę i spojrzał ponownie na misia. Tym razem pluszak zdawał się patrzeć gdzieś w głąb korytarza, w kierunku zbliżających się kroków. Daniel trącił go butem, lekko, bez specjalnego przekonania. Miś potoczył się pod ścianę, zastygając w nieprzyzwoitej pozycji z wypiętym w górę futrzanym tyłkiem.

Zza pleców dobiegł go głos Artura.

— Coś ciekawego znalazłeś?

13

Daniel obejrzał się.

— Nic. To tylko jakaś zabawka — powiedział.

Na widok zbliżających się korytarzem Artura i Dagmary ogarnęło go zupełnie nieracjonalne uczucie ulgi. Nie miał pojęcia dlaczego, ale musiał, jakkolwiek niechętnie, przyznać, że zdecydowanie lepiej czuł się w obecności innych. Ten cały budynek zdawał się działać mu na nerwy. Najpewniej była to tylko kwestia sugestii, usłyszana od Kruka historia pobudzała wyobraźnię, szczególnie tutaj, w miejscu, którego dotyczyła.

Tylko skąd, do ciężkiej cholery, wziął się ten miś?

— Ej, a to nie przypadkiem ten misiek, którego wczoraj znalazłaś? — Artur ukucnął przy pluszowej zabawce.

— Skąd się tutaj wziął? — Daga spojrzała pytająco na Daniela. — Ty go tu przyniosłeś?

Daniel pokręcił głową. Przez moment przyglądał się jej podejrzliwie, rozważając możliwość, że albo ona albo Artur mieli coś wspólnego z podłożeniem misia. Chociaż, trzeźwo myśląc było to mało realne. Przecież coś, cokolwiek by usłyszał. Podłoga w korytarzu w najmniejszym stopniu nie była w stanie wytłumić kroków. Z drugiej strony nikogo innego nie było w budynku.

Czy może był?

— Myślałem, że to wasza sprawka. Obrysowałem cały korytarz, wszedłem tu, do tego pokoju, — Daniel wskazał ręką otwarte drzwi — żeby sprawdzić, czy dalmierz nie zechciał jednak współpracować. Jak wyszedłem on tu był. Skąd? W jaki sposób?

— Może jakieś dzieciaki tu buszują? — Artur podniósł misia i wstał. Nagle zamrugał oczami, przez jego twarz przemknął grymas obrzydzenia. Zamachnął się i mały pluszak poszybował na koniec korytarza.

— Odbiło ci? — Dagmara obrzuciła Artura zdziwionym spojrzeniem. — Jeszcze ci mało?

— Nie wiem… był jakiś obrzydliwy, brudny — Artur zawahał się. — Wydawało mi się…

— Co takiego?

— Nie, nic…

Dagmara przewróciła oczami i zwróciła się do Daniela.

— Może nie zamknąłeś wczoraj? Albo jest tu jakieś inne wejście? I faktycznie jakieś małolaty sobie tu urządzają zabawy.

— Może — powiedział Daniel bez przekonania. — Ale nawet wtedy bym przecież coś usłyszał. Dobra, słuchajcie, nie ma co tego wałkować. Bierzmy się do roboty.

14

Pomiary korytarza przebiegły bez problemów. Zaczęli od klatki schodowej i przesuwali się wzdłuż ściany, pracując bez zbędnych słów. Artur z Dagmarą systematycznie rozciągali i zwijali taśmę, odczytując na głos poszczególne odległości, Daniel skrzętnie nanosił podane wymiary na przygotowany wcześniej rysunek. Godzinę później, zatoczywszy koło wrócili do punktu wyjścia i Daniel zamienił zapisaną wymiarami kartkę na kolejną, czystą. Przyszła kolej na pomieszczenia parteru. Było ich dwadzieścia dwa, różnej wielkości i o różnym stopniu skomplikowania. Według nadanych im wcześniej numerów, zaznaczonych dla porządku przy każdym otworze drzwiowym na przygotowanym przez Daniela rysunku korytarza, zaczęli od numeru sześć, przylegającego bezpośrednio do klatki schodowej pokoju.

Cały proces odbywał się według tego samego, utartego schematu: szybki szkic obrysu pomieszczenia, naniesienie wymiarów poszczególnych fragmentów ścian, następnie wymiarów całościowych pokazujących długość i szerokość pomieszczenia. Pozwalają one na późniejszą weryfikację poprawności wymiarów cząstkowych, które, zsumowane, teoretycznie powinny zgodzić się z wymiarem całościowym. W kolejnym kroku powstawały szkice widoków poszczególnych ścian, wraz ze wszystkimi załamaniami, wybrzuszeniami i takimi elementami, jak otwory drzwiowe i okienne, otwory wentylacyjne, grzejniki, przebiegające na ich powierzchni rury i wszelkie inne instalacje. Wszystkie należało zwymiarować w odniesieniu do innych, stałych elementów pomieszczenia: ścian w poziomie, posadzki i sufitu w pionie.

Pierwsze pomieszczenie zrobili w dwadzieścia minut. W kolejnym spędzili ponad pół godziny. Jak na złość było tam mnóstwo rupieci: fragmenty regałów, zepchniętych w kąt i pokrytych grubą warstwą kurzu, piramida z krzeseł, trzy popękane klosze szpitalnych lamp z wypalonymi na czarno oprawkami. Do tego sterta starych gazet, pożółkłych i rozsypujących się przy najmniejszym dotknięciu. Aby dostać się do wszystkich powierzchni w sposób umożliwiający ich dokładne zwymiarowanie trzeba było zagłębić się w ten cały śmietnik, przestawiać i przesuwać jego fragmenty z miejsca na miejsce. Unoszące się przy tym tumany kurzu wnikały do nosa i drażniły gardło. Dodatkowym utrudnieniem było stare, zacinające się skrzydło okienne, którego nie sposób było otworzyć. W efekcie skończyli pomiar zlani potem.

W korytarzu, mniej narażonym na rozgrzewające powietrze promienie słońca było tylko trochę lepiej.

— Nie chcę nawet myśleć, że zostało jeszcze dwadzieścia — jęknął Artur, siadając na podłodze. Wyjął z plecaka półlitrową butelkę wody i wyciągnął ją w kierunku Dagmary. Dziewczyna przyjęła ją bez słowa i za jednym pociągnięciem opróżniła połowę. Artur dopił resztę, zgniótł butelkę i wrzucił do pomieszczenia, które właśnie skończyli mierzyć.

— Ej! Zachowuj się! Czemu śmiecisz? — obruszyła się Dagmara.

— Przecież i tak będą musieli cały ten syf wywieźć. Jedna butelka nie czyni wiosny, że tak powiem. A z resztą, i tak będzie na miejscowych.

Daniel przeciągnął się i otarł pot z czoła. Aplikacja pogody na ekranie jego telefonu informowała, że na zewnątrz jest już dwadzieścia dziewięć stopni. Przy czym dochodziła dopiero godzina dziesiąta rano.

— Słuchajcie, zróbmy może jeszcze chociaż ze trzy — cztery pokoje — zaproponował. — Potem zrobimy przerwę — uśmiechnął się. — Pójdziemy na kawę do tej gustownej cukierni.

Odpowiedziało mu ciężkie westchnienie pozostałych. Na tym jednak sprzeciw się skończył, ostatecznie byli odpowiedzialnymi ludźmi i zdawali sobie sprawę z wymagań jakie przed nimi stawia to konkretne zlecenie. Potrafili oszacować ile czasu potrzebują na wykonanie zadania i mieli świadomość, że harmonogram jest dosyć napięty, żeby nie powiedzieć, mało realistyczny. Dlatego wiedzieli, że muszą się po prostu sprężać i przerwy w pracy robić tylko wtedy, kiedy będzie to absolutnie konieczne.

15

Grubo ukrojona pajda chleba, posmarowana margaryną i oszczędnie obłożona plasterkami kiełbasy lisieckiej spoczywała nietknięta na wyszczerbionym talerzu z zieloną obwódką i literkami „gs”. Stojąca obok szklanka herbaty w metalowym koszyczku, przestała parować już jakiś czas temu, a wrzucone dwie kostki białego cukru rozpuściły się bez pomocy łyżeczki. Otwarty słoik musztardy sarepskiej z balansującym na wierzchu nożem czekał obok w pogotowiu.

Tuż za oknem, pod którym stał okryty ceratą drewniany stół biegła szosa, oddzielona od budynku jedynie wąskim pasem trawy. Za każdym razem, gdy przejeżdżało coś cięższego od zwykłego samochodu osobowego szyby wpadały w drgania i głośno dzwoniły. Mimo to, gospodarz nie zdecydował się na wymianę starych, kilkudziesięcioletnich okien. Tak naprawdę, to decyzja nie należała do niego. Do jej podjęcia, tak jak innych, podobnych, niezbędne były pieniądze, a z tymi zwykle było krucho. Mimo, że mieszkał samotnie (dom wraz z działką odziedziczył po rodzicach, których był jedynym spadkobiercą), nie posiadał na utrzymaniu ani dzieci, ani też nie miał zasądzonych alimentów, to resortowa emerytura ledwo starczała mu od pierwszego do pierwszego.

Tadeusz Kruk, lat pięćdziesiąt sześć, były funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej lubił wypić. To znaczy kiedyś lubił, teraz, po latach praktyki była to już więcej niż zwykła, okazjonalna chęć podreperowania samopoczucia lub wspólnej, dobrej zabawy. Odmienne stany świadomości wywoływane za pomocą alkoholu z biegiem lat towarzyszyły mu co raz częściej i częściej. To była główna, a ostatnimi czasy praktycznie jedyna przyczyna częstego deficytu pieniędzy.

Tym razem jednak był zupełnie trzeźwy.

Z reguły nie pił przed wieczorem, ostatecznie nie był przecież jakimś tam żałosnym alkoholikiem. Potrafił, jeśli tylko miał na to ochotę, powstrzymać się w ogóle z piciem. Tak sobie to często tłumaczył.

Inna sprawa, że wielokrotnie takiej ochoty nie miał.

Tego dnia obudził się bardzo wcześnie, jeszcze przed wschodem słońca. Jakiś dziwny, nieuchwytny niepokój wyrwał go z ciężkiego, wypełnionego alkoholowymi majakami snu. Gdy próby ponownego zaśnięcia nie przyniosły oczekiwanego efektu postanowił wykorzystać czas inaczej. Rzeczywiście, po ostatnich ulewach, po tygodniach wilgotnej, deszczowej pogody okoliczne lasy obrodziły w grzyby. Wystarczyło tylko znać odpowiednie miejsca, a Kruk znał je wszystkie. Na dowód tego pod kuchennym stołem stał teraz plastikowy kubeł w ponad połowie wypełniony pięknymi okazami.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 75.85