Inuka
Szybkim krokiem przemierzał kręty labirynt wąskich uliczek. Kroki, które stawiał wydawały się pewniejsze z każdą kolejną chwilą, a ich odgłos obijał się głucho od starych, powoli niszczejących ścian weneckich budynków. Postać młodzieńca raz po raz wyłaniała się z cienia, oświetlona naręczem starych latarni umiejscowionych w różnych zakątkach miasta gondolierów. Zaraz później ponownie niknęła w cieniu, pozostając niezauważona przez tamtejszych mieszkańców, którzy w tej chwili najprawdopodobniej już szykowali się do snu.
Charlotte ponownie obejrzała się za siebie i ścisnęła mocniej pasek drogiej torebki, zarzuconej na lewe ramię. Wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku. I choć w tej chwili nie dostrzegła niczego, co mogłoby odstawać od normy, nie potrafiła wyzbyć się silnego uczucia obserwacji. Zmierzyła wzrokiem najbliższą okolicę, w której się znalazła.
Pusto.
— Zaczynam wariować — mruknęła pod nosem i ponownie ruszyła w głąb uliczki, mijając niewielkim okręgiem plac świętego Marka i przechodząc nieopodal kościoła pod wezwaniem świętego Mojżesza.
Miasto wydawało się całkowicie opustoszałe. Turyści o tej porze zwykli siedzieć już pod ciepłą kołderką w hotelu, a lokalni mieszkańcy zamykali się na swoich dzielnicach, do których nie docierało ciekawskie oko przyjezdnych.
Woda biła delikatnie o brzegi kanałów poruszając gondolami, które kołysały się w rytm fal. Księżycowy rogalik zwisał z ciemnego nieba ozdobionego szeregiem migocących gwiazd.
Charlotte nie bała się ciemności. Nie bała się również nocnych, samotnych spacerów po okolicy. Żyła w przeświadczeniu, że złe rzeczy przydarzają się tylko obcym. Dlaczego właśnie jej miałoby się coś stać? Wenecja przecież była niezwykle bezpiecznym miejscem. Mimo to, odkąd tylko autobus numer 5 z Mestre zatrzymał się na przystanku, a ona wysiadła i ruszyła pewnym krokiem w głąb miasta, ogarnął ją niepokój.
Niewytłumaczalny niepokój.
— To nic takiego — powtarzała. — To tylko moja wyobraźnia i przemęczenie. Zaraz dotrę do domu i…
Urwała, gdy zza jej pleców rozległ się nieokreślony dźwięk. Teraz już wyraźnie poczuła na sobie obcy wzrok. Zatrzymała się i odwróciła powoli, a jej oczom ukazała się męska sylwetka mierząca w jej kierunku, czymś, co na pewno nie było plastikową spluwą. Charlotte zamarła w bezruchu, a jej twarz stała się tak papierowo-blada, że wyraźnie odznaczała się na ciemnym tle. Włoszka przełknęła ślinę głośniej niż by tego chciała.
Mężczyzna przeładował broń i ułożył wskazujący palec na spuście.
— Proszę… oddam ci wszystkie pieniądze jakie mam, telefon… Nic nikomu nie powiem, tylko pozwól mi żyć…
Piwne oczy dziewczyny naszły łzami, pięści zacisnęły się jeszcze mocniej na pasku torebki.
— Nie zależy mi na tym, co oferujesz — powiedział w końcu i drugą ręką zsunął kaptur swojej szarej bluzy.
Charlotte pisnęła cicho widząc oblicze swojego oprawcy. W wielkich, błękitnych tęczówkach młodzieńca odbijało się światło ziemskiego satelity, a brązowe kosmyki włosów, teraz zmierzwione, okalały jego bladą twarz.
— Marco… dlaczego?
— I tak byś tego nie zrozumiała — odparł i pociągnął za spust. Tłumik przyczepiony do lufy pistoletu stłumił huk.
***
Marco zamknął za sobą drzwi do niewielkiego pokoju na poddaszu w opuszczonej kamienicy na przedmieściach Mestre. Oparł się o nie plecami, ukrył twarz w dłoniach i powoli osunął na podłogę. Jęknął cicho, czując jak pusta kabura uwiera go w prawy bok.
— Nie chciałem… — mamrotał pod nosem, wpatrując się tępo w jeden punkt przed sobą. — Musiałem, Charlotte. Nie miałem innego wyjścia.
Zamilkł i jeszcze przez chwilę nie spuszczał wzroku z zużytego materaca leżącego pod ścianą po drugiej stronie pokoju. Za wszelką cenę usiłował wymazać z pamięci to, co miało miejsce niespełna godzinę temu. I choć morderstwo z zimną krwią nie było dla niego już czymś, co mogło go zaskoczyć, to fakt, że jego ukochana musiał ponieść ofiarę, nie mógł opuścić umysłu młodzieńca.
***
— Twoja ofiara nie pójdzie na marne — powiedział spoglądając na martwe ciało Charlotte, które powoli tworzyło wokół siebie ogromną plamę krwi.
Marco rozejrzał się wokół i bez większego namysłu wyciągnął zza pazuchy wielki szmaciany wór i linę. Zręcznie zapakował ciało dziewczyny do środka i zarzuciwszy linę przez ramię, poczłapał w stronę placu świętego Marka, przy którym przyszykował już wcześniej gondolę i kamienie.
Tak, jak przewidział, plac o tej porze był zupełnie opustoszały, a podłużne łodzie unosiły się na granatowych falach. Odnajdując swoją gondolę, zapakował na jej pokład martwą Charlotte, upewnił się, że zebrane i przyszykowane wcześniej kamienie będą odpowiednio ciężkie, a następnie sam wskoczył na łódź i pochwyciwszy za długie, charakterystyczne dla gondolierów wiosło, odbił od brzegu.
Nie odpłynął daleko. Zaledwie dwie mile w kierunku nawiedzonej wyspy Povegli, która obecnie odwiedzana była jedynie przez internetowych śmiałków, którzy chcieli nakręcić pełen grozy film w starym, opuszczonym zakładzie psychiatrycznym.
Młodzieniec zatrzymał gondolę, zeskoczył z kadłuba pomiędzy zdobione siedzenia i worek z ciałem. Napakował do niego wszystkie kamienie, które udało mu się zebrać, aby następnie zawiązać worek i przerzucić go przez burtę gondoli. Jednym mocnym kopniakiem zepchnął go do wody. Pakunek z martwym ciałem Charlotte nawet przez chwilę nie unosił się na powierzchni, tylko od razu zniknął w odmętach laguny.
— Tak myślałem — Marco wyciągnął z kabury broń i przyjrzał się jej dokładnie. Na trzonku, gdzie znajdowało się niewielkie okienko, promieniało teraz błękitne światło. Znajdujące się tam naczynie zostało napełnione po brzegi.
Marco rozkręcił broń i wyjął z niej niewielki przedmiot przypominający fiolkę z błyszczącą zawartością. Schował pojemniczek do kieszeni bluzy, a resztę narzędzia zbrodni wyrzucił do wody. Ono również zostało pochłonięte przez fale.
***
— Dokonało się — powiedział do siebie już znacznie pewniej. Powoli zaczął otrząsać się ze wspomnień minionej nocy.
To dobrze.
Przeczesał dłonią włosy i wstał, kierując się do łazienki. Przed ruszeniem w drogę, zdecydowanie potrzebował szybkiego, zimnego, orzeźwiającego prysznica.
***
Lotnisko Marco Polo o tej porze roku wypełnione było po brzegi turystami z całego świata. Ludzie różnych narodowości wraz z kolorowymi walizkami przeciskali się przez bramki bezpieczeństwa. Marco również pojawił się pomiędzy tłumem turystów.
On, dwudziestoczteroletni obywatel świata z narzuconym na jedno ramię plecakiem i biletem w jedną stronę do Waszyngtonu, stał i spoglądał na rozkład lotów. Jego oczy bez większego problemu znalazły lot, na który czekał. Po lądowaniu w Dulles miał spotkać się z NIĄ, aby następnie wspólnie przesiąść się na samolot lecący do Nuuk w Grenlandii, gdzie znajdował się ich wspólny punkt docelowy.
— Poproszę paszport — Urzędnik straży granicznej zmierzył bruneta od stóp do głów, gdy ten podał mu dokument. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku mężczyzna za ladą budki celnej oddał Marcowi paszport i przepuścił dalej.