E-book
34.65
drukowana A5
117.24
Intencja

Bezpłatny fragment - Intencja

Księga pierwsza


Objętość:
919 str.
ISBN:
978-83-8431-313-8
E-book
za 34.65
drukowana A5
za 117.24

Dla moich Rodziców.

Moich pierwszych i największych fanów.

To Wy nauczyliście mnie marzyć, a potem daliście mi wiarę, by te marzenia spełnić.

Bez Was nie byłoby tej książki.


Prolog: Mgła nad Ghardal — 90 lat wcześniej

Mgła nad Ghardal nie poruszała się jak zwykła mgła. Sunęła po wybrzeżu z celowością drapieżnika — powolna, metodyczna, badająca każdą szczelinę w mokrych deskach pomostu. Oraena Tirranel obserwowała ją, stojąc na pokładzie statku, który zbliżał się do brzegu w niemal absolutnej ciszy. Morze było nienaturalnie spokojne.

„Z tym miejscem jest coś fundamentalnie nie tak,” pomyślała, zaciskając palce w skórzanej rękawicy tak mocno, że usłyszała cichy skrzyp materiału. Jako Wielka Rzemieślniczka Artever znała setki wysp i portów, ale nigdzie wcześniej nie czuła takiej mieszaniny zapachów: soli, pleśni i czegoś przypominającego zapach grobowca zapieczętowanego przez stulecia.

Statek przybił do brzegu z cichym westchnieniem drewna i wody. Żaden z członków delegacji nie odważył się przerwać ciszy. Oraena pierwsza postawiła stopę na pomoście, który ugiął się nieznacznie pod jej ciężarem. Za nią podążył Kirian, wysłannik Kościoła Daru Nowej Magii. Jego pomarszczona twarz pozostawała nieprzenikniona, ale dłonie, zawsze ukryte w obszernych rękawach, drżały lekko. Mruknął cichą modlitwę do Elary Niewypowiedzianej, bogini Słowa i Ciszy, zanim dołączył do Oraeny na brzegu. Wreszcie cała delegacja, licząca w sumie pół tuzina osób, opuściła zacumowany statek.

Rhun Volbrecht, obecny nadzorca kopalni, chudy mężczyzna o napiętych rysach, spojrzał na nich z niecierpliwością i niepokojem. Gwardziści za nim trzymali ręce na rękojeściach mieczy, choć Oraena nie dostrzegała żadnego oczywistego zagrożenia.

— Spóźniliście się — odezwał się Rhun, a w jego głosie zabrzmiała nuta nerwowości. — Trzeba coś z tym zrobić natychmiast. Ludzie odmawiają pracy. Boją się tego… czegoś.

Oraena zmrużyła oczy. Już po pierwszych krokach na tej wyspie wiedziała, że coś jest nie tak. Ghardal, choć ponura i niegościnna, nie była znana jako miejsce, w którym górnicy drżeli ze strachu z byle powodu.

— Czegoś? — powtórzyła, a jej głos był chłodny i precyzyjny jak ostrze chirurga. — Potrzebujemy konkretów, nie niejasnych aluzji.

Nadzorca nerwowo oblizał wargi.

— Nie wiem, czym to coś jest — przyznał, spuszczając wzrok, jakby sam był zawstydzony swoim strachem. — Ale ludzie plotkują i odmawiają zejścia na dół, przez co od kilku dni wydobycie spadło niemal do zera.

Spojrzała na Kiriana, którego oczy wyrażały ten sam niepokój, który czuła ona sama. Przybyli tu, aby rozwiązać problem, nie zagadkę. Oboje mieli wrócić do Artever przed następną pełnią.

— Prowadź — poleciła w końcu.

Rhun kiwnął głową i poprowadził ich przez kamienne korytarze kopalni w głąb ziemi i coraz większej ciemności.

Im niżej schodzili, tym bardziej powietrze gęstniało, a dźwięki otoczenia cichły. Było w tej ciszy, co sprawiało, że zwykły odgłos kroków brzmiał jak bluźnierstwo, a płomienie pochodni kurczyły się, jakby same obawiały się oświetlać to miejsce. Wilgoć ściekająca po kamiennych ścianach miała metaliczny zapach, przywołujący skojarzenie ze świeżo przelaną krwią.

Oraena znała różne rodzaje strachu. Widziała go w oczach żołnierzy przed bitwą, w twarzach adeptów magii, którzy przekroczyli zakazane granice, w spojrzeniu męża podczas trudnych narodzin ich córki. Jednak ten tutaj był inny — bardziej pierwotny. Miało się wrażenie, jakby otaczał ich ze wszystkich stron niczym niewidzialna sieć.

Wreszcie dotarli do tunelu — nowo odkrytego przejścia, o którym donieśli górnicy. Było tu inaczej niż w pozostałej części kopalni: ściany lśniły osobliwym blaskiem, a żyły rudy pulsowały delikatnym światłem.

Chwilę później zobaczyli źródło całego tego zamieszania. Powód, dla którego zostali wezwani w tak pilnym trybie.

Kamień. Kryształ?

Nie przypominał żadnego minerału, jaki Oraena widziała w ciągu swoich czterdziestu sześciu lat życia. Jego powierzchnia zdawała się nie mieć stałej formy — zmieniała się, przepływając między kolorami, które nie należały do naturalnego spektrum — głęboki kobalt płonął tuż obok zieleni tak intensywnej, że raniła oczy, a między nimi pulsowały odcienie, dla których w ludzkim języku nie istniały nazwy. Bardziej niepokojący był jednak sposób, w jaki kamień reagował na światło — nie odbijał go, ale zdawał się je pochłaniać, jakby żywił się jego esencją.

Morvil, młody adept magii o kruczoczarnych włosach i oczach błyszczących żądzą wiedzy, stał z boku, nieśmiało obserwując obelisk. Morvil był najmłodszym członkiem ekspedycji, zaledwie dwudziestoletnim studentem Akademii w Artever, prymusem „Kuźni”, dołączonym do grupy w ostatniej chwili dzięki rekomendacji swojego mistrza. W jego szczupłej sylwetce kryła się nieokiełznana ciekawość, która często wyprzedzała ostrożność.

— To… cudowne — wyszeptał.

Zanim Oraena zdążyła go powstrzymać, Morvil wyciągnął dłoń w stronę kamienia. Był to gest niemal odruchowy dla każdego maga — delikatna strużka Intencji wysłana w stronę nieznanego obiektu, chęć poznania jego kształtu i struktury. Zwykle niegroźna, jak dotknięcie powierzchni wody czubkiem palca, tym razem stała się początkiem katastrofy.

Z głębi kryształu rozległ się trzask, głęboki i nienaturalny. Powietrze wokół osób obecnych w jaskini zawibrowało. Kamień nie rozpadł się na kawałki, jak spodziewała się Oraena, lecz przekształcił się w coś, czemu jej umysł nie potrafił nadać kształtu — w czerń tak absolutną, że pochłaniała nie tylko światło, ale samą istotę rzeczywistości.

Morvil odskoczył instynktownie, ale ciemność była szybsza. Wpełzła na jego dłoń, a potem rozprzestrzeniła się wyżej niczym rozlany na tkaninie atrament, przesączając się przez skórę i rozchodząc w żyłach.

Morvil wrzasnął, a dźwięk ten uderzył w ściany jaskini jak fizyczna fala, odbijając się i potęgując. Nie był to krzyk młodego człowieka — ten głos był zbyt stary, zbyt potężny, jakby przez gardło adepta próbowała przemówić istota starsza niż sama ludzka rasa.

Oraena cofnęła się o krok, jednak podświadomie wiedziała, że jest już za późno na ucieczkę.

Czerń rozlewała się teraz po podłodze, tworząc hipnotyzujące wzory, które zdawały się mieć własną wolę i cel. Powietrze wokół nich zgęstniało nagle tak bardzo, że Oraena czuła się, jakby próbowała oddychać pod wodą.

Morvil chwycił się za ramię, a jego twarz siniała teraz w zastraszającym tempie. Czarne żyły rozprzestrzeniały się pod jego skórą jak pajęcza sieć, a tam gdzie się pojawiały, ciało zaczynało puchnąć i deformować się, jakby coś obcego przejmowało kontrolę nad każdą komórką. Gdy jego nogi się ugięły, z ust wyrwał mu się przeciągły jęk cierpienia.

— Cofnąć się! — krzyknęła Oraena, odruchowo sięgając do pasa, gdzie na skórzanym uchwycie wisiała rodzinna pamiątka — przedmiot, po który zawsze sięgała w największej trwodze.

Kirian zareagował błyskawicznie — z rękawa wydobył mały, srebrzysty dysk, który w kontakcie z powietrzem rozbłysnął oślepiającym blaskiem. Był to potężny artefakt obronny, który generował barierę czystej energii. Przez ułamek sekundy światło walczyło z ciemnością, tworząc wokół Morvila migotliwą kopułę.

Potem światło zgasło, jakby nigdy go nie było.

Kamień mocy zasilający artefakt eksplodował w dłoni Kiriana z siłą, która rozrzuciła tysiące ostrych jak brzytwa odłamków we wszystkie strony. Fragmenty kryształu wbiły się w skórę wszystkich obecnych, rozcinając ich dłonie i twarze. Magia z kamienia przez moment zawisła w powietrzu, po czym, niczym spragniona deszczu ziemia, została wchłonięta przez chmurę ciemności.

Po chwili dopadła też samego Kiriana, otulając go niczym całun.

— Oraena… — wycharczał Morvil, a jego oczy, jeszcze przed chwilą lśniące ekscytacją, stały się teraz puste i czarne jak bezgwiezdna noc.

Kirian wydał z siebie zduszony okrzyk, gdy cień owinął się wokół jego ciała. Jego ręce, niegdyś pewne i godne kapłana, teraz drapały bezradnie powietrze, jakby próbował złapać coś, co mogłoby go uratować.

— To… to jest niemożliwe… — wymamrotał, a jego palce zacisnęły się rozpaczliwie na symbolu Kościoła Daru Nowej Magii, który nosił na piersi jak tarczę.

Oraena popatrzyła na Morvila, który zaczynał się zmieniać — jego ciało zdawało się jednocześnie tracić i zyskiwać masę, jakby coś przepisywało samą istotę jego fizyczności. Jego sylwetka drgała, rozmywając się i ponownie materializując w nieprawidłowy sposób, jak odbicie w falującej wodzie.

I wtedy Morvil przestał być Morvilem.

To, co kiedyś było młodym adeptem, wyprostowało się teraz w sposób, który łamał naturalne ograniczenia ludzkiego ciała. Jego kończyny wydłużyły się, stawy wygięły pod niemożliwymi kątami, a skóra przybrała odcień popiołu zmieszanego z ołowiem.

— Nie… — sapnął Kirian. — To nie może być…

— UCIEKAJCIE! — wrzasnęła Oraena, a jej krzyk wreszcie wyrwał pozostałych z paraliżującego szoku.

Po chwili Kirian przeszedł taką samą przemianę jak Morvil, a obie bestie jednocześnie rzuciły się na ludzi w komnacie. Stwór, który jeszcze przed momentem był uzdolnionym adeptem sztuki magicznej, teraz poruszył się z nieludzką szybkością i wbił długie pazury w gardło najbliższego gwardzisty.

Halmar — bo tak nazywał się gwardzista — nie zdążył nawet krzyknąć. Z jego gardła wydobył się tylko wilgotny, bulgoczący dźwięk, gdy jego ciało bezwładnie osunęło się na zimne kamienie. Krew trysnęła na kamienne ściany, tworząc makabryczny wzór, który w migotliwym świetle pochodni wydawał się pulsować własnym życiem.

Druga bestia — stworzenie, które zaledwie minutę wcześniej było szanowanym kapłanem — zwróciła się teraz w stronę Oraeny. Oczy, w których kiedyś widniała ludzka duma i pobożność, były teraz dwoma czarnymi otworami, przez które wyzierała sama pustka. W ich głębi pulsowała jednak inteligencja — okrutna, nieludzka, ale niepodważalnie świadoma. Usta stworzenia, wciąż zachowujące resztki podobieństwa do twarzy Kiriana, wykrzywiły się w parodii uśmiechu.

Oraena zareagowała instynktownie. Widząc szarżującą na nią bestię, nie myślała — po prostu działała, kierowana wieloletnim treningiem, a jej umysł skoncentrował potężną Intencję. Niewidzialna siła wystrzeliła z jej palców, uderzając w monstrum z mocą, która odrzuciła je na przeciwległą ścianę z dźwiękiem łamanych kości.

Natychmiast poczuła przeszywający ją ból. Coś szarpnęło jej ciałem, jakby chciało rozerwać ją od środka. Upadła na kolana, a jej dłonie zacisnęły się na tunice. Serce waliło jej jak młotem. Spojrzała na swoje nadgarstki, teraz pełne czarnych żył.

Była na granicy. Jeszcze chwila, a dołączy do zmienionych towarzyszy. W tym momencie zrozumiała też, z przeszywającą jasnością, że to jej własna magia spowodowała to wszystko. Ten dar, który przez lata szanowała i pielęgnowała, teraz zdradziecko obracał się przeciwko niej, przemieniając ją w coś obcego. Złego. Niemal jakby dekady choroby skażenia magicznego postępowały w ciągu sekund.

Czuła, jak ciemność zbiera się w jej wnętrzu, gotowa pochłonąć ją w całości. Obok niej, w kałużach krwi, leżała reszta delegacji. Ludzie, z którymi jeszcze przed chwilą dzieliła nadzieję i strach. Wiedziała, że wkrótce podzieli ich los lub gorzej — stanie się kolejną bestią, pozbawioną własnej woli, narzędziem w rękach mrocznej siły, której natury nawet nie rozumiała. Myśl o tym paraliżowała ją bardziej niż fizyczny ból. Dobrze wiedziała, że od takiego progu skażenia nie ma już odwrotu.

Jednakże, zamiast poddać się ogarniającej ją ciemności, zebrała w sobie resztki sił i determinacji. Z jej gardła wydobył się cichy, melodyjny szept. Było to coś zupełnie innego niż Intencja, której użyła wcześniej. Było bardziej pierwotne i zdecydowanie groźniejsze. Melodia, która popłynęła z jej ust, zdawała się wydobywać z samej głębi jej duszy, niosąc ze sobą wspomnienia, emocje i determinację.

— Przepraszam, mistrzu… — wyszeptała. — Zawiodłam.

Chwyciła kurczowo rodzinną pamiątkę przy pasie. Zebrała resztki sił i, drżąc na całym ciele, wyszeptała kolejne słowa, brzmiące jak przedwieczna modlitwa.

Było to jednak coś jeszcze starszego, mroczniejszego i wręcz bluźnierczego w swojej formie — robiąc to, łamała wszelkie zakazy wpajane jej przez całe życie, jednak czuła, że nie ma już wyboru. Gdy ukończyła inkantację, poczuła, że wreszcie odzyskuje trochę kontroli. Powoli podniosła się z kolan, oparła o ścianę i zebrała siły na ostatni akt. Kilka razy nabrała głęboko oddechu,

„Jestem sobą” — powtarzała. „Jeszcze”.

Wiedziała jednak, że tylko odwlekła nieuniknione. I że jeśli ktokolwiek ma przeżyć i przekazać na czas ostrzeżenie, musi działać natychmiast.

Rozglądnęła się i próbowała oszacować sytuację. Górnicy i strażnicy, ogarnięci panicznym strachem, pędzili do wyjścia jak spłoszone zwierzęta, tratując się nawzajem, popychając i szarpiąc w instynktownej walce o przetrwanie.

Oraena dostrzegała jednak niewielkie iskierki nadziei. Kilku osobom udało się zachować zimną krew — ich ruchy były metodyczne i celowe, kontrastujące z szaleństwem tłumu. Wśród nich wyróżniał się Rhun, zarządca kopalni. Choć jego twarz była blada jak u topielca, a oczy rozszerzone ze strachu, poruszał się z determinacją człowieka, który ma plan. Oraena uznała, że to właśnie on ma największe szanse na ucieczkę i przekazanie ostrzeżenia na główny ląd.

Nie miała wątpliwości, że czymkolwiek było to, co uwolnili, pragnęło magii. A w Ithar’Saer nie było bardziej magicznych miejsc niż Sanktuaria. Żeby tam dotrzeć, chmura musiała przebyć niemal cały kontynent. Odpowiednio szybka interwencja Magów i Rzemieślników — to była ich jedyna nadzieja. Nadzieja, którą pokładała teraz w rękach tego jednego człowieka.

Zbliżyła się do niego, chwytając go za ramię z siłą, która zaskoczyła ich oboje.

— Wydostań się stąd. Ratuj kogo zdołasz, ale nie zatrzymuj się bez względu na wszystko. Powiedz magom z kontynentu, żeby nie używali ani Intencji, ani artefaktów przy tym czymś, to przyspiesza skażenie. Niech poproszą o pomoc Zakon, to nie czas na bycie dumnym. — Zawahała się i po chwili wyciągnęła z kieszeni niewielki przedmiot. Rzuciła mu go. — I przekaż to mojej córce.

Mężczyzna odruchowo złapał przedmiot, ale patrzył na nią całkiem zdezorientowany.

— Co to…?

— Studiuje w Vharun. Znajdź ją i przekaż jej to. Obiecaj mi!

Zdezorientowany, ale przyparty do muru przez intensywność jej spojrzenia, Rhun skinął głową.

— Powiedz jej… powiedz, że ją kocham. I że gdy nadejdzie czas, on… rozwieje ciemność.

Zanim zdążył zareagować na jej słowa, Oraena ruszyła w stronę przeciwną do wyjścia, kierując się ku pomieszczeniu z obeliskiem. Nie używała Intencji ani artefaktów, czego spodziewał się Rhun, nie wyglądało też, żeby próbowała walczyć z tym, co ją opanowywało. Już nie. Zamiast tego zaczęła… śpiewać.

Nie była to jednak zwykła pieśń. Dźwięki, które wydobywały się z jej gardła, zdawały się istnieć jednocześnie w powietrzu i poza nim, w fizycznym świecie i gdzieś głębiej. Melodia była pradawna, jakby pierwsi ludzie śpiewali ją, gdy nadawali nazwy gwiazdom. Głos Oraeny, choć osłabiony, niósł w sobie echo potęgi, która istniała jeszcze zanim narodziła się magia.

Biegnąc w stronę wyjścia, Rhun obejrzał się po raz ostatni. To, co zobaczył, wyryło mu się jego pamięci do końca życia, niczym pieczęć wypalona rozżarzonym żelazem — Oraena stojąca w centrum ciemności, jej ciało napięte w walce z przemianą, a wokół niej ściany tunelu zaczynające drżeć w rytm jej pieśni.

Wstrząs, który nastąpił chwilę później, był tak silny, że echo eksplozji rozniosło się po całej kopalni. Kurz i odłamki skał zasypały przejście do komnaty, odcinając ją od reszty kompleksu.

Tylko że to, co kryło się wewnątrz, nie zostało pokonane. Nie zostało nawet spowolnione. W ciągu kilku chwil czarna, pulsująca mgła zaczęła sączyć się przez najmniejsze szczeliny w zawalonej ścianie — cienkie strużki cienia, które poruszały się z inteligencją drapieżnika wyczuwającego ofiarę.

Ocaleli górnicy i strażnicy kopalni biegli teraz przez ciemne korytarze, a każdy ich krok odbijał się echem jak uderzenia serca skazańca idącego na szafot. Każdy oddech palił ich w płucach. Nie śmieli spojrzeć za siebie, jakby sam widok tego, co pozostało w komnacie, mógł skazić ich duszę. W ich przerażonych umysłach kiełkowało przekonanie, że właśnie stali się świadkami przebudzenia czegoś, co nigdy nie powinno było powrócić do tego świata.

Rhun wybiegł na plac przed kopalnią, potykając się o własne nogi. Kaszel wstrząsał jego ciałem, gdy unoszący się wszędzie pył wdzierał się do jego płuc. Z trudem łapiąc oddech, spojrzał na przedmiot, który ściskał w dłoni tak mocno, że jego kanty wbiły mu się w skórę. Medalion. Był zimny i ciężki. Nie rozumiał, dlaczego Oraena oddała mu go przed śmiercią. Jednak ostatnie życzenie umierającej… Nie miał zamiaru jej zawieść. Dostarczy to jej córce.

Otrząsnął się i spojrzał na swoje otoczenie.

— Zamknąć wszystkie wejścia! Natychmiast! — wrzasnął, a jego głos przeciął powietrze jak bat. — Opuścić kraty! Zablokować szyby!

Towarzyszący mu mężczyźni rzucili się do wykonywania rozkazów. Ich ruchy były gorączkowe, ale celowe — zdesperowana próba powstrzymania czegoś, czego natury nie rozumieli, ale co instynktownie uznali za śmiertelne zagrożenie.

Na powierzchni, w starej fortecy nad kopalnią Ghardal, nikt jeszcze nie rozumiał, co się stało. Słyszeli wybuchy i krzyki, ale docierały do nich stłumione. Poczuli jednak, że powietrze wokół nich zaczyna się zmieniać — nabierać konsystencji gęstej smoły, która przylegała do skóry i wypełniała płuca. Wiatr, który jeszcze przed chwilą był tylko lekkim powiewem, teraz dźwigał niewidzialny ciężar.

Wśród cieni, które wydłużały się nienaturalnie, poruszając się wbrew prawom fizyki, dało się wyczuć obecność — obcą i złowrogą.

Strażnicy stojący na murach cytadeli patrzyli w stronę wejścia do kopalni. Byli zaprawionymi w boju weteranami, którzy widzieli śmierć w jej najokrutniejszych formach, a jednak teraz stali sparaliżowani jak jelenie przed myśliwym. Pierwotna groza ściskała ich trzewia, szeptała im do uszu, że powinni porzucić posterunki i uciekać, ale ich ciała odmawiały posłuszeństwa.

Ten nienaturalny bezruch skończył się, gdy usłyszeli pierwszy krzyk dochodzący z wnętrza fortu, przeraźliwy i nieludzki, przesiąknięty szaleństwem i wściekłością. W mgnieniu oka wszyscy władający magią mieszkańcy cytadeli zaczęli się zmieniać. Ich ciała wyginały się i deformowały, przeistaczając w potwory o mrocznych sylwetkach.

Z wrzaskiem, który nie był już ludzki, rzucili się na najbliższe ofiary, rozrywając je gołymi rękami, rozpruwając trzewia i rozrzucając fragmenty ciał dookoła w dzikim szale. Wkrótce los fortecy podzieliła pobliska wioska, a chaos kierował się w stronę portu.

Rhun rzucił się do ucieczki.

Pierwsza, a zarazem i ostatnia łódź, odpłynęła z Ghardal chwilę później, przecinając spokojną taflę wody jak ostrze, napędzana desperackimi ruchami wioseł. Rhun, oszołomiony i zdezorientowany, nie mógł sobie przypomnieć, jak znalazł się na pokładzie — tylko fragmentaryczne obrazy pozostały w jego umyśle — bieganina, krzyki, odgłosy łamanych kości i rozrywanych ciał, i czerń, która zdawała się być wszędzie, wciskając się we wszystkie możliwe szczeliny jego świadomości.

Patrzył na płonący port, gdzie ludzie, nie mając już dokąd uciec, rzucali się do wody tylko po to, by zostać wciągniętymi pod powierzchnię przez potwory, które wyłaniały się także z głębin. Patrzył na bestie, które jeszcze przed godziną były ludźmi, a teraz mordowały swoich dawnych towarzyszy z nieludzkim głodem w oczach.

Na horyzoncie widniała już nie mgła, lecz żywa ściana ciemności, czarniejsza niż samo serce otchłani, pulsująca własnym, plugawym życiem. Chmura ta zdawała się rosnąć, rozciągać, wyciągać ku nim swoje macki, jakby chciała za wszelką cenę objąć sobą cały świat.

Tego dnia wszystko co żywe na Ghardal, umarło lub zostało pochłonięte przez Cień, który wcale nie zatrzymał się na tej jednej wyspie. Chmura rozrastała się teraz jak choroba, pożerając kolejne tereny i kierując się w stronę stałego lądu jak głodna bestia, która zwęszyła trop.

Rhun, kurczowo ściskając medalion, który powierzono jego opiece, patrzył na czarną zasłonę na horyzoncie. W głębi duszy wiedział, że nie zdążą z ostrzeżeniem. Że nie dotrzyma obietnicy danej umierającej kobiecie.

***

Lekki wiatr kołysał zasłonami w pracowni Soren Yllios, młodej adeptki magii Intencji. Siedziała nad księgą, przygotowując się do jutrzejszych zajęć na Uniwersytecie Rzemieślniczym, zwanym potocznie Kuźnią. Poranne światło wpadało przez okna ozdobione kutymi wzorami, rzucając na ściany migotliwe refleksy. Powietrze pachniało morską bryzą, którą tak kochała w tym mieście. Azarion, magiczna perła południa. Stolica Artever.

Nagle Soren poczuła dziwny ucisk w skroniach. Odłożyła pióro i przetarła oczy. Był to ból podobny do tego, który pojawiał się, gdy zbyt długo pracowała z magią, ale tym razem wydawał się inny — ostrzejszy, bardziej natarczywy. Wstała i podeszła do okna. Na horyzoncie majaczyła dziwna ciemność, ledwo widoczna. Była to mglista chmura o odcieniu czerni głębszej niż wszystko, co kiedykolwiek widziała.

— Kolejna burza nadciąga — pomyślała, próbując zignorować niepokój. W Azarionie często zdarzały się gwałtowne sztormy.

Soren wróciła do pracy, ale ból w skroniach tylko się nasilał. Próbowała go uśmierzyć prostą Intencją uzdrawiającą — drobnym zaklęciem, które wykonywała setki razy podczas nauki. Gdy tylko uwolniła energię, wszystko się zmieniło.

Cały pokój zafalował przed jej oczami. Światło zgasło, jakby ktoś zdmuchnął wszystkie świece jednym podmuchem. Soren poczuła przenikliwy chłód. Coś mrocznego wniknęło w jej ciało przez opuszki palców, rozlewając się wzdłuż żył niczym atrament.

— Co… — jęknęła, patrząc, jak jej ręce pokrywają się siecią czarnych linii. Ból eksplodował w całym ciele, paraliżując ją i odbierając mowę.

Zza okna dobiegł ją pierwszy krzyk. Potem następny. I kolejny. Ulica Akademicka, zazwyczaj pełna spokojnych rozmów studentów, wypełniła się przerażającymi dźwiękami, jakich ludzkie gardła nie powinny być w stanie z siebie wydać.

Oparła się o parapet, próbując zobaczyć, co się dzieje. Nagle poczuła, jak jej ciało wygina się wbrew jej woli. Paznokcie wydłużyły się i pociemniały, a skóra napięła się na kościach, jakby miała zaraz pęknąć. Czuła, jak jej umysł zaczyna się rozpadać, ustępując miejsca wściekłości, głodowi i nienawiści do wszystkiego, co żywe.

Z ulicy dobiegały odgłosy paniki — krzyki, trzask wyważanych drzwi i szczęk broni. Ktoś próbował stawiać opór.

Ostatnią myślą Soren, zanim jej świadomość całkowicie zgasła, było zrozumienie. Użyła magii. Podobnie jak setki innych praktyków w mieście, którzy właśnie w tej chwili sięgali po Intencję, by bronić się przed nieznanym zagrożeniem. I każdy z nich, w jednej chwili, stał się narzędziem zniszczenia własnego miasta.

Akt I

Szepty i kołysanki

Rozdział 1 — Zanim gwiazdy zbledną

Kael obudził się, zanim pierwszy promień słońca zdążył przecisnąć się przez szparę w drewnianej okiennicy. Nie był to jeden z tych przyjemnych poranków, gdy człowiek budzi się powoli, przeciągając się leniwie i z uśmiechem wita nowy dzień. Wybudzenie było brutalne jak zimny sztylet wbity w sen — gwałtowne i dezorientujące. Przez kilka uderzeń serca Kael nie wiedział, gdzie jest, a jego umysł zawieszony był między jawą a odchodzącym koszmarem. Oddychał ciężko, a jego serce biło jak dzwon. W ustach czuł metaliczny posmak strachu, a na karku nieprzyjemne mrowienie, jakby ktoś stał tuż za nim i go obserwował. Choć nie pamiętał, o czym śnił, jego ciało wciąż reagowało na coś, co pozostało w mroku jego umysłu.

W chacie panował półmrok. Słyszał miarowy oddech młodszych sióstr, śpiących na posłaniu pod przeciwległą ścianą. Spokojny, dziecięcy oddech, tak różny od jego własnego, urywającego się i płytkiego.

Kael usiadł na łóżku i przetarł oczy. Siennik zaszeleścił, a drewniane elementy łóżka skrzypnęły. Zmartwił się, czy kogoś nie obudził, ale bliźniaczki, Nyra i Ayla, spały mocno, jak zwykle.

W izbie było chłodno. Dogasający w palenisku ogień rzucał ostatnie, niepewne światło, które tańczyło po ścianach jak złociste duchy. Przez szpary między deskami podłogi przedostawały się macki zimnego powietrza, oplatając bose stopy Kaela, gdy opuścił je na ziemię. W takie ranki — myślał Kael — najlepiej byłoby zostać pod kołdrą, zagrzebać się głębiej w sienniku i przespać jeszcze tę ciszę przed świtem. Jednak dręczyła go jakaś myśl, wrażenie, którego nie potrafił nazwać.

Wstał, i bezszelestnie, omijając skrzypiące deski podłogi, podszedł do okna. Matka nabrała zwyczaju otwierania okien na oścież o świcie, jednak by nie budzić innych domowników, robiła to dopiero, gdy wszyscy wstali.

Okiennice były uchylone. Przez szparę Kael zauważył smukłą sylwetkę matki stojącej przed chatą. Miranel stała nieruchomo, wpatrzona w niebo na wschodzie. Pomyślał, że może mama też czasem się boi, tak jak on boi się ciemności. Świt jeszcze nie nastał, ale niebo zaczynało się już rozjaśniać, przybierając barwę bladego błękitu. Kael widział profil matki — jej prosty nos, łagodną linię ust, które teraz były zaciśnięte, jakby się martwiła. Nuciła coś cicho, melodię, której Kael nigdy wcześniej nie słyszał. Płynące dźwięki niosły w sobie dawny smutek, jakby melodia pamiętała czasy, o których wszyscy już zapomnieli.

Kael pchnął nieco okiennicę, która skrzypnęła cicho. Matka odwróciła głowę.

— Kael? — Jej głos, wcześniej miękki i odległy jak echo w górach, natychmiast nabrał ostrości i ciepła, gdy go dostrzegła. — Czemu nie śpisz o tej porze? Słońce jeszcze nawet nie wstało.

— Już się wyspałem — skłamał. Wolał nie mówić mamie o koszmarze, zwłaszcza że nie pamiętał, co mu się śniło.

Miranel podeszła do okna i objęła jego twarz dłońmi chłodnymi od porannego powietrza. Ich dotyk niósł ukojenie jak zawsze. Jej palce — długie i smukłe — choć należały do kobiety o delikatnych rysach, nosiły ślady ciężkiej pracy i nabrały zadziwiającej siły. Były to dłonie uzdrowicielki — pewne, precyzyjne, zdolne zarówno uspokoić gorączkujące dziecko, jak i zmiażdżyć zioło na proszek jednym naciskiem.

— Co to za piosenka? — Przechylił lekko głowę, próbując przypomnieć sobie jej brzmienie. — Ta, którą nuciłaś?

Przez twarz Miranel przebiegł cień, jakby chmura przesłoniła na moment słońce jej pogody ducha. Jej palce zacisnęły się lekko na jego ramieniu, a wzrok na moment uciekł w bok, jakby szukając odpowiedzi gdzieś w oddali.

— Stara kołysanka — odpowiedziała po chwili wahania. — Z rodzinnych stron mojej babki.

— Nigdy wcześniej jej nie słyszałem.

— Rzadko ją śpiewam — przyznała matka. — Przywołuje… wspomnienia.

Powiodła palcami po jego potarganych włosach, a potem delikatnie dotknęła kciukiem jego czoła. Kael wyczuł, że kreśli na nim jakiś znak. Powiedziała mu kiedyś, że to Znak Ciszy. Mówiła, że według dawnych wierzeń potrafił powstrzymać nieostrożną osobę przed wypowiedzeniem słów, które mogły sprowadzić na niego nieszczęście.

— Niebo było pełne gwiazd w nocy — powiedziała cicho matka. — Jedna spadła na wschodzie.

Kael zadrżał mimo woli. Słyszał kiedyś, że kiedy spadała gwiazda, to znaczy, że bogowie wypowiedzieli czyjeś imię. I jeżeli ten ktoś nie zdąży powiedzieć życzenia w jej blasku, bogowie mogą tę osobę zabrać.

— Wypowiedziałaś życzenie? — zapytał.

Miranel uśmiechnęła się lekko, ale jej oczy pozostały poważne.

— Oczywiście, że tak — odpowiedziała. — Zawsze wypowiadam życzenie, kiedy widzę spadającą gwiazdę.

Przesunęła dłonią po twarzy Kaela, jakby sprawdzając, czy na pewno jest prawdziwy, a nie jest tylko złudzeniem, które może rozwiać się w porannej mgle.

— Twój ojciec powinien wrócić za kilka dni — powiedziała, zmieniając temat. — Jeśli wszystko pójdzie dobrze, karawana dotrze z powrotem w ciągu tygodnia.

Kael przytaknął. Nie był pewien, co czuje na myśl o powrocie ojca. Imraz był surowym człowiekiem, oszczędnym w słowach i uczuciach. Nie był okrutny, po prostu… odległy. Jakby część jego duszy wciąż była uwięziona w przeszłości, w czasach i miejscach, o których nigdy nie chciał opowiadać.

Chłopiec ciągle miał przed oczami tamtą scenę sprzed trzech miesięcy, gdy poprosił ojca, by nauczył go walczyć mieczem. Twarz Imraza stężała wtedy, w oczach pojawił się ten sam odległy wyraz, który Kael widział zawsze, gdy ktoś wspominał o inkwizytorach czy Kościele Światła. „Nie” — powiedział tylko ojciec i odwrócił się bez słowa wyjaśnienia. Później matka wytłumaczyła Kaelowi, że ojciec miał swoje powody, ale jakie — tego już nie wyjawiła.

Mimo to Kael tęsknił za ojcem, tęsknił za tymi rzadkimi momentami bliskości, gdy Imraz uczył go, jak wykrywać ślady zwierząt w lesie, pokazywał, jak wycinać zabawki z drewna, albo opowiadał historie o miastach, które widział podczas swoich podróży. W takich chwilach ojciec stawał się innym człowiekiem — jego głos nabierał barwy, ruchom nie brakowało czułości, a oczy skupiały się na synu, naprawdę go widząc. Te chwile były jak przebłyski słońca w pochmurny dzień — rzadkie, krótkotrwałe, ale tym cenniejsze.

— A teraz — powiedziała Miranel tonem nieznoszącym sprzeciwu, odsuwając się od okna — wracaj do łóżka. Jest jeszcze wcześnie, a dzień będzie długi.

Kael posłusznie wrócił na siennik, ale długo nie mógł zasnąć. Ciągle myślał o tym, co mama mówiła o spadającej gwieździe i o tej smutnej piosence, którą nuciła. Chciał ją o to wszystko zapytać, ale bał się, że się zezłości. W końcu jednak zmorzył go sen

Kiedy ponownie się obudził, słońce już wstawało, a izba wypełniona była dźwiękami porannej krzątaniny.

Bliźniaczki, Nyra i Ayla, siedziały przy stole, jedząc owsiankę z miodem, którą przygotowała matka. Miranel krzątała się po chacie, przygotowując zioła i maści, które miała zanieść chorym w wiosce.

— Spójrzcie, kto wreszcie postanowił dołączyć do świata żywych — powiedziała Ayla, wskazując na niego łyżką. Jej niebieskie oczy, identyczne jak u Nyry, błyszczały figlarnie. — Śniło ci się coś ciekawego?

— Nic szczególnego — skłamał Kael, przeciągając się. — Chyba potrzebowałem więcej snu niż zwykle.

— To dlatego, że za dużo myślisz — stwierdziła Nyra z powagą siedmiolatki przekonanej o swojej mądrości. — Mama mówi, że twój umysł nigdy nie odpoczywa.

Miranel uśmiechnęła się, podając Kaelowi miskę z parującą owsianką.

— Mówię wiele rzeczy, które niekoniecznie powinny być powtarzane — powiedziała, rzucając córce łagodne spojrzenie. — Zwłaszcza przy stole.

Wioska Viskra-Mor budziła się do życia. Przez okno Kael widział mężczyzn wychodzących do pracy w lesie, kobiety niosące wiadra do studni, dzieci pomagające w porannych obowiązkach. Poranny gwar narastał powoli, jak melodia rozpoczynająca się od pojedynczych nut, by z czasem rozwinąć się w pełną symfonię dnia. Zwykły dzień w małej społeczności na skraju wielkiego lasu.

Po śniadaniu, gdy matka była zajęta leczeniem starego Ivera, który znów narzekał na ból w stawach, Kael wymknął się z chaty, by znaleźć Lanę, Malen i Orena, którzy byli jego najlepszymi przyjaciółmi.

Kael różnił się od innych dzieci — najpierw patrzył, potem działał. Szczupłą budowę i delikatną twarz odziedziczył po matce, tak samo, jak niebieskie oczy. Tylko jego ostrożność i zamyślenie zdradzały, że ma też coś z ojca. W wieku jedenastu lat był raczej przeciętnego wzrostu, chudy, z ciemnobrązowymi, zawsze potarganymi włosami, którym żadne czesanie nie mogło nadać porządku. Jego blada cera z kilkoma piegami na nosie szybko się czerwieniła, gdy był zażenowany lub podekscytowany. Poruszał się cicho, jakby niepewnie, ale z nieoczekiwaną zwinnością, która sprawiała, że potrafił przemykać niezauważony między chatami czy drzewami w lesie. Dzieci z wioski często żartowały, że młody Ardain myśli więcej niż mówi — jego przenikliwe, niebieskie oczy zdawały się zawsze szukać czegoś, czego inni nie dostrzegali.

W ich małej paczce przyjaciół każdy był inny. Lana, córka cieśli Torbena, stanowiła przeciwieństwo Kaela — odważna, pewna siebie i zawsze gotowa kwestionować autorytety. Tam gdzie Kael wahał się i analizował, ona rzucała się do przodu, jakby wyzywała sam los na pojedynek. Jej kasztanowe włosy, zazwyczaj spięte w praktyczny warkocz, rzadko wytrzymywały w ładzie do końca dnia, szczególnie gdy wracała do domu po kolejnej przygodzie. Zielone oczy zdawały się zmieniać kolor w zależności od nastroju, a piegi rozsypane gęsto na jej policzkach i nosie stawały się bardziej widoczne latem, tworząc mapę jej niezliczonych wypraw w słoneczne dni.

Lana nie zawsze była taka śmiała. Zmienił ją tragiczny wypadek sprzed paru lat, gdy jej starszy brat Darren zginął podczas budowy nowego dachu na spichlerzu. Kael pamiętał ten dzień z bolesną dokładnością — krzyki, bieganinę, a potem ciszę, która zapadła, gdy wszyscy zrozumieli, że dla chłopca nie ma już ratunku. Lanę siedzącą nieruchomo na progu domu, jej twarz pustą jak czysta kartka, oczy wpatrzone w punkt, którego nikt inny nie widział. Kael przypominał sobie jak przez tydzień nie wychodziła z domu, a gdy wreszcie pojawiła się na ich ulubionym miejscu spotkań przy Wielkim Dębie, miała w oczach nowy błysk. „Darren zawsze mówił, że strach to tylko wymówka, by nie żyć naprawdę,” powiedziała wtedy, po czym bez wahania wspięła się na szczyt drzewa, gdzie nikt do tej pory nie miał odwagi dotrzeć. Od tamtego dnia Lana żyła jakby za dwoje, odkrywając na nowo każdy zakątek wioski, który jej brat zdążył jej pokazać przed śmiercią. W jej sakiewce zawsze znajdowały się różne skarby — kamienie o intrygujących kształtach, pióra rzadkich ptaków czy zaschnięte kawałki żywicy błyszczące jak bursztyn.

Podczas gdy inne dziewczynki uczyły się szycia i gotowania, Lana wspinała się na najwyższe drzewa i znajdowała przejścia przez bagna, o których istnieniu nie wiedzieli nawet dorośli myśliwi. „Gdybyś tak wszystko przemyślał, zanim zrobiłbyś pierwszy krok, nigdy byś nie nauczył się chodzić!” — mawiała do Kaela, gdy z zapartym tchem obserwował jej akrobacje.

Trzecim członkiem ich grupy był Oren — szczupły, żylasty chłopiec o ciemnych, prawie czarnych włosach, które sterczały we wszystkie strony, jakby nigdy nie widziały grzebienia. Jego twarz, o nieco ciemniejszej karnacji niż u reszty dzieci w wiosce, niemal zawsze wyrażała entuzjazm lub ekscytację, a duże brązowe oczy błyszczały, gdy opowiadał o swoich licznych planach. Gdzie Kael zastanawiał się, a Lana działała, tam Oren marzył — snując fantastyczne historie o skarbach, duchach i tajemnicach ukrytych w każdym zakamarku wioski.

Mało kto pamiętał już okres sprzed czterech lat, gdy Oren stracił dwie młodsze siostry podczas zarazy, która nawiedziła wioskę. Krótko potem jego matka opuściła Viskra-Mor — po prostu wyjechała gdzieś na wschód, nie mogąc poradzić sobie z żalem. Wtedy chłopiec zamknął się w sobie jak książka zatrzaśnięta przez nagły podmuch wiatru — jego słowa, uśmiech, cała jego radość zniknęły za nieprzekraczalną barierą ciszy. To Kael przełamał jego milczenie, przynosząc mu drewnianego ptaka, którego wyrzeźbił z pomocą swojego ojca. Pierwszy uśmiech Orena po tygodniach milczenia pozostał w pamięci Kaela jak promień słońca przebijający się przez chmury po długiej burzy.

Teraz nikt nie przypuszczałby nawet, że ten pełen życia chłopak, pokryty siniakami i zadrapaniami z kolejnych przygód, kiedykolwiek stronił od rozmów. Jedynie, gdy dyskusja schodziła na temat chorób lub ciasnych, zamkniętych przestrzeni, w oczach Orena pojawiał się cień, a jego zazwyczaj donośny głos nagle cichł.

Czwartą osobą dopełniającą ich grupę była Malen Keldran, córka krawcowej Lyry. Mimo kasztanowych włosów i zielono-brązowych oczu podobnych do tych Lany, jej charakter stanowił idealne uzupełnienie ich paczki. Podczas gdy Kael rozważał wszystkie możliwości, Lana działała impulsywnie, a Oren marzył, Malen była praktykiem — osobą, która potrafiła zebrać wszystkie trzy podejścia i przekuć je w faktyczny plan. Rozważna i praktyczna Malen potrafiła poskromić najbardziej szalone pomysły Lany i przetłumaczyć skomplikowane uwagi Kaela na język zrozumiały dla niecierpliwego Orena. Kiedy grupa planowała kolejną wyprawę, to właśnie jej zręczne palce, przyzwyczajone do pomagania matce przy szyciu, przygotowywały prowiant i niezbędne zapasy.

Malen zwykle dołączała do przyjaciół z opóźnieniem — najpierw musiała pomóc matce w pracy, przynosząc potem ciekawe plotki i skrawki materiałów, które wykorzystywali do swoich dziecięcych projektów. Gdy Lana rzucała kontrowersyjne uwagi o nauce kościoła, Malen delikatnie trącała ją łokciem, rozglądając się nerwowo. Jej praktyczność i troska uzupełniały impulsywność Orena, analityczny umysł Kaela i nieposkromioną odwagę Lany, tworząc zespół, któremu niewiele mogło stanąć na przeszkodzie w małej wiosce Viskra-Mor.

Kael wyszedł na ścieżkę wiodącą do wioski, czując jak poranne słońce rozgrzewa jego twarz. Mimo niepokojącego snu, który wciąż czaił się na obrzeżach jego świadomości, dzień zapowiadał się dobrze. Myśl o spotkaniu z przyjaciółmi sprawiła, że przyspieszył kroku, zostawiając za sobą zarówno niepokojące koszmary, jak i tajemnicze zachowanie matki. Teraz był po prostu chłopcem spieszącym na spotkanie z przyjaciółmi.

Rozdział 2 — Dziewczynka, która się nie kłania

Kael znalazł Lanę na placu przed kaplicą, gdzie rozmawiała — a raczej spierała się — z Bratem Serwinem, młodym kapłanem Ścieżki Pokory, który przybył do wioski dwa lata temu, by przejąć posługę po starym Elgarze.

Brat Serwin był szczupłym mężczyzną o łagodnych rysach twarzy, które nosiły jednak ślady zmęczenia. Jego oczy przypominały Kaelowi stare księgi — pełne tajemnic, ale przykryte cienką warstwą kurzu i zmęczenia. Miał może dwadzieścia siedem albo osiem lat, ale czasem, szczególnie gdy wyjaśniał jakieś zawiłości wiary, jego oczy wydawały się o wiele starsze. Jako kapłan mniejszego odłamu religijnego, tolerowanego, ale nie popieranego przez dominujący Kościół Światła, miał trudne zadanie balansowania między lokalnymi wierzeniami a ortodoksją.

— Skoro Patroni stworzyli nas wszystkich różnymi — mówiła Lana, wystawiając podbródek jak mały wojownik gotowy do bitwy — to chyba nie chcieli, żebyśmy byli tacy sami?

Brat Serwin odetchnął ciężko, przeczesując palcami swoje przerzedzone włosy. Kael rozpoznał ten gest — widział go wielokrotnie u swojego ojca, gdy ten desperacko szukał cierpliwości w obliczu dziecięcych pytań bez prostych odpowiedzi.

— To nie jest tak proste, dziecko — odpowiedział z cierpliwością, która jednak wydawała się już wyczerpywać. — Patroni dali nam różne dary, ale to Skażenie je wypaczyło.

— To w końcu czyja to wina? Skażenia czy ludzi? — Lana zrobiła tę swoją minę, którą Kael nazywał w myślach „twarzą nieugiętego sędziego”. — Bo raz mówicie, że to Skażenie wszystko popsuło, a innym razem, że to przez ludzką słabość. Nie może być raz tak, a raz inaczej.

Kapłan spojrzał na nią z mieszaniną irytacji i zmęczenia, przyprawionego odrobiną niechętnego szacunku. Kael zauważył też, że jego spojrzenie było nieco nieobecne.

— Obawiam się, dziecko, że gdy będziesz starsza, zrozumiesz, że wiele rzeczy może być prawdziwych równocześnie — odpowiedział w końcu Brat Serwin. — I wtedy będziesz musiała wybrać tę prawdę, która jest najbliższa twojemu sercu.

Lana zmrużyła oczy, niezadowolona z tej wymijającej odpowiedzi.

— Dziadek zawsze powtarzał, że z prawdą jest jak z kamieniem — albo jest, albo jej nie ma. Nie da się jej zmienić tylko dlatego, że tak chcemy — stwierdziła stanowczo.

Kael poczuł jednocześnie podziw i niepokój, obserwując tę wymianę zdań. Zawsze zazdrościł Lanie odwagi, jej gotowości do zadawania pytań, których on sam nigdy nie odważyłby się ubrać w słowa. Czasami jednak, jak teraz, obawiał się, że jej upór może ściągnąć na nią kłopoty. Dorośli, nawet tak łagodni jak Brat Serwin, nie lubili, gdy dzieci kwestionowały ich mądrość.

Kapłan uśmiechnął się lekko.

— Twój dziadek był mądrym człowiekiem. Jednak nawet on wiedział, że niektóre owoce można zobaczyć dopiero wtedy, gdy wspinamy się wyżej na drzewo.

Lana otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale w tym momencie zauważyła Kaela.

— O, jesteś wreszcie! — zawołała, natychmiast porzucając teologiczną debatę. — Chodź, Oren czeka na nas przy starym dębie. Chce nam coś pokazać.

Brat Serwin odetchnął z ulgą, wyraźnie zadowolony, że to nagłe pojawienie się Kaela przerwało niewygodną dla niego rozmowę. Teraz gdy uwaga Lany skupiła się na jej przyjacielu, on mógł w spokoju zebrać myśli. Skinął Kaelowi głową i wrócił do kaplicy raźnym krokiem, chociaż jego ramiona wydawały się przygarbione i niosące niewidzialny ciężar.

Gdy odszedł, Lana przewróciła oczami.

— Dorośli zawsze tak robią — powiedziała, gdy ruszyli w kierunku dębu. — Kiedy nie znają odpowiedzi, mówią, że zrozumiesz, jak dorośniesz. Jakby dorosłość dawała jakąś magiczną wiedzę. Mój dziadek mówił, że największym kłamstwem jest to, które powtarzamy, aż sami w nie uwierzymy. Myślę, że dorośli robią tak całe życie.

Kael przytaknął, choć nie był pewien, czy się zgadza. Czasem wydawało mu się, że Lana zbyt łatwo odrzuca to, w co wierzą dorośli. On sam miał wątpliwości, ale też szacunek dla tych, którzy próbowali znaleźć odpowiedzi.

W oddali, przy starym dębie, stał już Oren, machając do nich energicznie. Jego ręce poruszały się jak skrzydła wiatraka w burzowy dzień — chaotycznie, ale z siłą, która mogłaby napędzić młyn. Nawet z daleka Kael widział podekscytowanie na jego twarzy. To oznaczało jedno — ma albo wiadomości, albo zaplanował jakąś przygodę.

Słońce wspinało się powoli na niebo, obiecując ciepły, letni dzień. Kael czuł, jak niepokojący sen i dziwna rozmowa z matką o świcie zaczynają blaknąć w jego pamięci, zastępowane przez beztroskę dziecięcego dnia pełnego przygód.

— Wiesz co? — Lana zatrzymała się gwałtownie, a jej oczy rozszerzyły się w ten charakterystyczny sposób, który zawsze zwiastował kłopoty. — Powinniśmy zbudować twierdzę. W tym zagajniku za domem Starego Naralisa.

— Po co? — Kael uniósł brwi, choć w jego oczach już pojawił się błysk podekscytowania.

Lana spojrzała na niego jak na kompletnego ignoranta.

— Jak to po co? Żeby mieć sekretną bazę! Musimy mieć miejsce, gdzie możemy planować nasze misje i przechowywać skarby.

— Jakie skarby? — Kael uniósł brew, próbując utrzymać poważny wyraz twarzy, choć jego usta same układały się w uśmiech.

— Te, które ZNAJDZIEMY, głuptasie — odpowiedziała Lana tonem, który sugerował, że tłumaczy coś oczywistego trzyletniemu dziecku. — Bez sensu szukać skarbów, jeśli później nie mamy gdzie ich przechować, prawda? To jak łowić ryby bez kosza — złapiesz i co dalej? Będziesz je nosić w kieszeniach?

Kael musiał przyznać, że logika Lany była nieubłagana. Zawsze miała ten dar przekonywania — potrafiła sprawić, że najbardziej szalone pomysły brzmiały jak najrozsądniejsze rozwiązania.

— Dobra, ale najpierw zobaczmy, co chce nam pokazać Oren — powiedział, wskazując na ich niecierpliwie czekającego przyjaciela.

— Z pewnością to nie będzie nic tak ekscytującego, jak sekretna twierdza — stwierdziła Lana z wyższością, ale przyspieszyła kroku.

Kael uśmiechnął się pod nosem. Pomyślał, że może to będzie dobry dzień. Zwykły, beztroski dzień w Viskra-Mor, wiosce na skraju wielkiego lasu, z dala od świata i jego problemów.

Oren podskakiwał w miejscu, gdy dotarli do starego dębu. Jego włosy sterczały we wszystkich kierunkach, a w oczach igrały iskierki ekscytacji, gdy mówił z przejęciem:

— Czekałem na was całe wieki! Nie uwierzycie, co usłyszałem!

— Co takiego? — zapytała Lana, krzyżując ręce na piersi w geście, który miał demonstrować, że nie jest łatwo ją zaskoczyć.

Oren rozejrzał się konspiracyjnie, choć w pobliżu nie było nikogo prócz nich, i zniżył głos:

— Słuchajcie! W lesie tam, gdzie stare ruiny, ktoś widział światła! W nocy!

— Światła? — Kael uniósł brwi. — Jakie światła?

— No, światła! — Oren machnął rękami, z miną sugerującą, że to wyjaśnienie jest oczywiste. — Takie, co świecą. Świetliki chyba nie potrafią układać się w kształt kręgu, co nie?

Kael powstrzymał westchnienie. To nie był pierwszy raz, kiedy słyszał podobne historie. Co jakiś czas ktoś we wsi opowiadał o dziwnych światłach, tajemniczych dźwiękach czy niewyjaśnionych zjawiskach. Zazwyczaj kończyło się na tym, że dorośli kiwali głowami z politowaniem i zmieniali temat. Jednak dla Orena każda taka plotka była jak nowe objawienie.

— Kto je widział? — Lana nie wydawała się przekonana.

— Gerrik z tartaku. Wracał nocą z Thavenik i przysięga na wszystkich Patronów, że widział krąg świateł między drzewami, tam, gdzie są stare ruiny. Mówił, że tańczyły jak ogniki na bagnach!

— Gerrik zawsze wraca pijany z Thavenik — zauważyła rzeczowo Lana, choć jej oczy zdradzały rosnącą ciekawość. — Ostatnio przysięgał, że widział latającą krowę z dwoma ogonami. Mówił, że machała nimi jak skrzydłami.

Oren wydął policzki, jak żaba przed skokiem, niezadowolony z jej sceptycyzmu.

— No dobra, ale to nie wszystko! — Nachylił się do nich jeszcze bliżej, tak że stali teraz z głowami złączonymi jak w kręgu spiskowców. — Słyszałem, jak Drasun opowiadał Elgarowi, że jemu ktoś mówił, że podobno w ruinach Tonir znalazł jakieś stare rzeczy i że trzeba pilnować dzieci.

— Stare rzeczy? — zainteresował się Kael. — Jakie rzeczy?

— Nie wiem dokładnie — przyznał Oren. — Musiałem się schować, bo Elgar zaczął się rozglądać i prawie mnie zauważył… ale może to jakieś skarby albo magiczne przedmioty! Może miecze, które świecą w ciemności! Albo kamienie, które potrafią przemienić wodę w miód!

Lana prychnęła.

— Magiczne przedmioty? Naprawdę? Jeśli są magiczne, to już dawno by je ktoś zabrał. Albo przyleciałby Kościół i wszystko spalił.

— Chyba że są przeklęte — zasugerował Oren, a jego oczy błyszczały przy tej myśli jak dwa małe ogniki. — Wtedy nikt nie chciałby ich dotykać!

— Nie ma czegoś takiego jak klątwy — powiedziała stanowczo Lana, choć Kael zauważył, że jej głos stracił nieco pewności. — To tylko bajki, które opowiadają starzy ludzie, żeby dzieci nie łaziły, gdzie nie powinny. Poza tym wtedy tym bardziej Kościół już by tam węszył.

— A może powinniśmy to sprawdzić? — zaproponował Kael, zaskakując samego siebie. Zazwyczaj to Lana lub Oren byli tymi, którzy proponowali niebezpieczne wyprawy.

Lana i Oren spojrzeli na niego jakby właśnie oznajmił, że zamierza zostać żonglującym niedźwiedziem w objazdowym cyrku.

— Ty chcesz iść do ruin? — Lana uniosła brwi tak wysoko, że niemal zniknęły pod grzywką. — Ty, który boisz się przejść zbyt blisko studni, bo boisz się, że wciągnie cię żaba cienia?

— Wcale się nie boję — zaprotestował Kael, czując, jak jego policzki robią się ciepłe. — Po prostu… mam szacunek do zwierząt.

— Szacunek do zwierząt? — Oren parsknął śmiechem tak gwałtownie, że aż się zakrztusił. — To dlatego wrzeszczałeś jak zarzynane prosię, gdy pająk wlazł ci na rękę w zeszłym tygodniu?

— To był WIELKI pająk — bronił się Kael, wyprostowując się na całą swoją, niezbyt imponującą, wysokość. — Miał co najmniej osiem odnóży!

— Wszystkie pająki mają osiem odnóży, geniuszu — wtrąciła Lana z uśmiechem.

— I wcale nie krzyczałem jak prosię. A w ogóle to prosię kwiczy, nie krzyczy. Weź się dokształć trochę.

— Nie, to prawda — przyznała Lana z udawaną powagą. — Brzmiało to raczej jak kot, któremu ktoś nadepnął na ogon.

Kael przewrócił oczami, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu. To było typowe dla ich przyjaźni — bezustanne przekomarzanie się, które jednak nigdy nie przekraczało pewnej granicy.

— No to jak? — Wrócił do tematu, przerywając krótką pauzę. — Idziemy sprawdzić te ruiny?

Lana zamyśliła się, postukując palcem w brodę, jakby rozważała najważniejszą decyzję swojego życia.

— Dzisiaj nie mam czasu, muszę pomagać mamie — powiedziała w końcu. — Ale może zaraz po dniu targowym? Jednak i tak tylko pod jednym warunkiem. Najpierw zbudujemy twierdzę.

— Co ma twierdza do ruin? — mruknął Oren, drapiąc się po głowie jak człowiek próbujący rozwiązać skomplikowaną zagadkę.

— Wszystko! — odparła Lana z przekonaniem. — Każda wyprawa potrzebuje bazy operacyjnej. A my potrzebujemy miejsca, gdzie będziemy mogli przechować nasze skarby, kiedy już je znajdziemy.

Kael i Oren spojrzeli po sobie, wymieniając spojrzenia, które mówiły: „Ona znowu to robi”, a potem jednocześnie pokiwali głowami. Z Laną nie dało się wygrać, gdy wpadała na swoje „genialne” pomysły.

— Dobra, ale szybko — zgodził się Oren. — Wyprawa może zająć wiele godzin.

— Potrzebuję tylko dwóch godzin na zbudowanie najlepszej twierdzy, jaką kiedykolwiek widziałeś — oświadczyła Lana z pewnością siebie, która mogłaby zawstydzić generała planującego podbój świata. — Będzie lepsza niż Mur.

— Dwóch godzin? — Oren spojrzał na nią sceptycznie. — Z czego chcesz ją zbudować? Z powietrza?

— Z gałęzi, trawy i WYOBRAŹNI — odpowiedziała Lana, stukając się palcem w skroń z miną genialnego architekta. — A teraz chodźcie. Jest idealna pogoda na kaczki, a ja czuję, że to mój dzień.

***

Słońce odbijało się w tafli rzeki, rozsypując po wodzie setki migoczących odblasków. Woda była spokojna, niemal lustrzana, jakby sama czekała na to, kto pierwszy przerwie jej powierzchnię. W powietrzu unosił się zapach nagrzanych kamieni, wilgotnej ziemi i liści, które leniwie kołysały się na gałęziach drzew otaczających brzeg.

Kael, Lana i Oren siedzieli na dużych, płaskich głazach. Przyjemny chłód otulał ich stopy, stanowiąc idealną przeciwwagę dla letniego upału. Wokół nich leżał niewielki stos kamieni, dokładnie wyselekcjonowanych, bo w tej grze nie było miejsca na przypadek. Nie można było wziąć pierwszego lepszego — kamień musiał być odpowiedni.

— Zbyt chropowaty — mruknął Kael, obracając w palcach jeden z kamyków z taką uwagą, jakby oceniał rzadki klejnot. Przejechał po nim kciukiem i odrzucił na bok.

— Za lekki — Lana odrzuciła inny z taką miną, jakby kamień osobiście ją obraził.

— Ten wygląda jak żaba — zaśmiał się Oren, unosząc płaski, zielonkawy kamień. — Szkoda wyrzucać go do wody. Może powinienem go zachować?

Przez kilka minut panowała cisza przerywana tylko szelestem kamyków przesuwanych po dłoniach i okazjonalnymi okrzykami Orena, który co chwilę znajdował i odrzucał kolejne okazy.

Każde z nich miało swoją metodę. Kael testował wagę, ściskając kamień w dłoni, zamykając oczy i próbując wyobrazić sobie jego tor lotu. Lana natomiast sprawdzała gładkość i kształt, lekko przechylając kamień na boki, jakby prowadziła z nim cichą rozmowę. Oren przeglądał swoje znaleziska chaotycznie — podrzucał je, łapał, uderzał o siebie i przykładał do ucha nasłuchując.

— Ten jest idealny — oznajmiła Lana, unosząc kamień na wysokość twarzy i przekręcając go w palcach.

Kael spojrzał na niego sceptycznie. — Za ciężki.

— To idealna waga — broniła swojego wyboru.

— To klocek — parsknął Kael.

— Po prostu boisz się, że przegrasz z dziewczyną — uśmiechnęła się figlarnie Lana.

Oren przerwał swoje poszukiwania i zajrzał Lanie przez ramię. — Pokaż… — Zmarszczył brwi. — Wygląda prawie jak ten, który właśnie odrzuciłem! — Podrapał się po głowie z konsternacją. — Dlaczego twój wygląda na lepszy?

Kael pokręcił głową z pobłażaniem. — Lana, twój problem polega na tym, że nie bierzesz pod uwagę kształtu. Kamień musi mieć odpowiednią powierzchnię styku z wodą. Zbyt gruby opadnie jak…

— Jakby mnie to obchodziło — przerwała mu Lana, machając ręką. — Kieruję się intuicją.

— A ja szczęśliwym trafem! — zawołał Oren, podnosząc swój najnowszy nabytek. — Ten kamień wygląda przyjaźnie. Na pewno mnie nie zawiedzie.

Kael roześmiał się. — Czyli po prostu bierzecie pierwsze lepsze kamienie, które wam się spodobają?

— Nie pierwszy lepszy — odparła Lana, unosząc dumnie podbródek. — Wyjątkowy. Poza tym poddałam go dogłębnej selekcji!

— Dogłębnej selekcji? A co to znaczy? — spytał Oren, ale jakby od razu o tym zapomniał — Myślę, że mój będzie wyjątkowo szczęśliwy — dodał Oren, głaszcząc swój kamień, jakby był małym zwierzątkiem.

Po chwili Kael podniósł własny kamień, przekręcił go w palcach, zważył i pokiwał głową z aprobatą. — Ten.

— Za lekki — oceniła natychmiast Lana, nawet nie patrząc na kamień.

— Nie. Idealny — zapewnił Kael.

— Zobaczymy — Lana uniosła wyzywająco brew.

Kael wstał, poprawił uchwyt na kamieniu i spojrzał na wodę. Odległość. Kąt. Prędkość. Wszystko miało znaczenie. Wziął głęboki oddech, cofnął ramię i rzucił.

Kamień ślizgnął się po powierzchni wody, odbijając się raz, drugi, trzeci… Czwarty, piąty, szósty… Siódmy. Ósmy. Plask.

— Osiem — oznajmił z satysfakcją, spoglądając na przyjaciół i starając się nie wyglądać na zbyt zadowolonego z siebie, choć w jego piersi rozlewało się przyjemne ciepło triumfu.

— Nieźle — przyznała Lana, choć nie brzmiało to nazbyt szczerze.

— Fantastycznie! — wykrzyknął Oren, klaszcząc w dłonie z entuzjazmem, jakby właśnie był świadkiem najbardziej niesamowitego cudu na świecie. — To prawie jak magiczna sztuczka! Osiem! Nie wierzę! Osiem!

— Czyli najlepszy rzut dzisiejszego dnia? — Kael spojrzał na Lanę z uniesioną brwią, jak gdyby chciał, aby oficjalnie potwierdziła jego zwycięstwo.

— Na razie — odpowiedziała spokojnie Lana.

— Moja kolej! — Oren zerwał się na równe nogi, zachwiał na śliskim głazie, ale utrzymał równowagę. Z językiem wysuniętym między zębami w skupieniu, przyjął pozycję niemal identyczną z tą Kaela, tylko bardziej teatralną. Zamachnął się z przesadną siłą i rzucił swoim szczęśliwym kamieniem.

Jeden. Plusk.

Kamień zanurzył się niemal natychmiast.

— Zdrajca! — jęknął Oren, oskarżycielsko patrząc na kręgi rozchodzące się po wodzie. — A ja ci zaufałem.

Kael i Lana parsknęli śmiechem.

— Widzę, że masz duże ambicje — zwrócił się Kael do Lany, która z pewnością siebie ważyła swój kamień, jakby próbowała oszacować wartość drogocennego klejnotu.

— Nie mam ambicji — odparła z uśmiechem tak pewnym siebie, że mógłby zawstydzić samego Arcybiskupa. — Mam talent.

— Talent to ja bym chciał mieć — westchnął Oren, już przerzucając kupkę kamieni w poszukiwaniu kolejnego kandydata. — Zamiast tego, jak to mówi babcia, mam… entuzjazm? Nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale zawsze chichocze, gdy to mówi.

Lana wstała, otrzepała ręce, jakby właśnie skończyła ważną ceremonię, jeszcze raz przejechała palcami po swoim kamieniu i uśmiechnęła się z pewnością siebie. — Dziesięć. Będzie dziesięć.

— To byłby rekord wszech czasów — prychnął Kael z niedowierzaniem, krzyżując ręce na piersi. — Nikt nigdy nie widział dziesięciu odbić.

— Byłby. Będzie. — powiedziała Lana tonem, którego używa się do ogłaszania wielkich prawd, i wzięła zamach.

Kamień wyleciał z jej dłoni idealnym łukiem, przecinając powietrze jak ptak nurkujący za rybą. Zetknął się z powierzchnią wody pod kątem tak doskonałym, że zdawał się ledwie jej dotykać, muskając taflę jak motyl skrzydłami kwiat. Jeden. Dwa. Trzy, cztery, pięć… Siedem, osiem… Dziewięć. Dziesięć. Plask.

— To jakieś czary — wyszeptał Oren z szeroko otwartymi oczami. — Lana, naucz mnie tej magii!

Kael otworzył usta, ale nie powiedział nic przez kilka sekund. — Niemożliwe.

— Możliwe — odpowiedziała triumfalnie Lana, a jej oczy błyszczały jak dwa maleńkie słońca. — Całkiem możliwe. Oboje to widzieliście, nikt nie może zaprzeczyć. Wszechrekord.

Kael odetchnął głęboko, podrapał się po głowie i w końcu uniósł ręce w geście kapitulacji. — Dobra, wygrałaś. Tylko uważaj na Inkwizycję!

— Wiem. I nie boję się, mam dwóch rycerzy, którzy mnie obronią. — odparła z uśmiechem pełnym ciepła, który na moment rozjaśnił wszystko wokół.

— Teraz ja! — Oren wybrał nowy kamień, tym razem z większą starannością. Obserwował uważnie, jak Lana stała, gdy rzucała, i spróbował dokładnie skopiować jej pozycję. Jego twarz była tak skupiona, że aż poczerwieniał z wysiłku. Z najwyższą precyzją rzucił swój kamień.

Jeden. Dwa. Pluuusk.

— Dwa odbicia to postęp! — pocieszył go Kael, klepiąc przyjaciela po plecach.

— To dwa razy więcej niż poprzednio! — dodała Lana z uśmiechem.

— Jeszcze trochę i pobiję twój rekord — zaśmiał się Oren, już nieco mniej rozczarowany. — Po prostu potrzebuję więcej… prób.

— Mama mówiła, że praktyka czyni mistrza — przyznał Kael, uśmiechając się mimo przegranej. — Dobra, chodźmy, obiecałem się zameldować mamie.

— Czyli się poddajesz? — zapytała Lana z udawanym zdziwieniem, przykładając dłoń do serca, jakby właśnie usłyszała najbardziej szokującą wiadomość na świecie.

— Nie — Kael podniósł kolejny kamień i podrzucił go w dłoni z miną znawcy. — Ale rewanż przyjdzie po wypełnieniu obowiązków. I po budowie bazy.

— Teraz mówisz jak strateg — pochwaliła go Lana.

— Zostawiamy rzucanie kaczek? — Oren wyglądał na nieco zawiedzionego, trzymając w dłoni kolejny starannie wybrany kamień. — Ale właśnie znalazłem naprawdę dobry…

— Możesz ćwiczyć po drodze — zasugerowała Lana, wstając i strzepując wodę ze stóp energicznymi ruchami. — Ale mama wyszarpie mi uszy, jak się spóźnię.

— A co, gdybyśmy zbudowali bazę nad wodą? — Oren nagle się rozpromienił, jakby właśnie odkrył sposób na osiągnięcie nieśmiertelności. — Wtedy mogę ćwiczyć rzucanie kaczek i bronić bazy jednocześnie! Będę jak… generał morski, strażnik rzeki! Lord Wodnych Rubieży!

Kael i Lana wymienili rozbawione spojrzenia.

— Zobaczymy, ale najpierw chcę sprawdzić polanę — powiedziała Lana — Chodźmy, generale Orenie. Prowadź nas do domu!

Oren natychmiast wyprostował się jak struna i zasalutował poważnie, choć jego oczy błyszczały z podekscytowania. — Za mną, armio! Nieprzyjaciel nie ma szans!

I tak w jasny, letni poranek, trójka przyjaciół wróciła do wioski i ruszyła pomagać rodzicom oraz żyć swoim codziennym życiem, planując swój wkład w rozwój bazy operacyjnej i wyobrażając sobie skarby ukryte w ruinach.

Rozdział 3 — Pęknięte niebo

Tej nocy Kael śnił o lesie. Nie był to jednak znajomy las otaczający Viskra-Mor, gdzie znał każdą ścieżkę, każdy zakręt strumienia, każdą polanę. Ten las był inny — starszy, głębszy, pełen wiekowych drzew, których pnie były szersze niż chaty w wiosce. Korony tych olbrzymów tworzyły baldachim tak gęsty, że niebo przeświecało jedynie w nielicznych miejscach, jak gdyby ktoś nakłuł igłą ciemny materiał, wpuszczając pojedyncze promienie światła.

Szedł ścieżką wijącą się między pradawnymi dębami, których korony gubiły się gdzieś w mroku wysoko nad jego głową. Ziemia pod jego stopami była miękka i sprężysta, pokryta mchem tak grubym, że zagłuszał wszystkie kroki. Jedynym dźwiękiem był jego własny oddech i ciche szmery dochodzące z głębi lasu.

Kael zwolnił, nasłuchując. Szepty narastały, nabierały wyrazistości, choć wciąż nie rozumiał ich znaczenia. Były jak fala przypływu zbliżająca się nieubłaganie z każdym jego krokiem. Gdy zatrzymał się całkowicie, by lepiej słyszeć, szepty również ucichły do ledwie słyszalnego szumu.

A potem, między drzewami, dostrzegł ruch. Nie był to ruch liści na wietrze ani przebiegające zwierzę. Były to sylwetki o nieludzkich kształtach, wysokie i smukłe, poruszające się z nienaturalną płynnością i nie dotykając ziemi. Kael zmrużył oczy, próbując dostrzec je wyraźniej, ale cienie pozostawały rozmyte, nie mogąc — lub nie chcąc — nabrać pełnej materialności.

Nagle szepty stały się głośniejsze, bardziej natarczywe. Wśród tych dziwnych dźwięków Kael wyłowił swoje imię, powtarzane raz po raz:

„Kael… Kael… Kael…”

A potem coś jeszcze, jakieś inne słowa, których jednak nie mógł zrozumieć, choć wydawały mu się dziwnie znajome.

Jedna z sylwetek, nieco różniąca się od reszty, bo w jej ciele igrało coś w rodzaju iskry, oderwała się od grupy i zaczęła zbliżać się do ścieżki. Z każdym krokiem jej forma stawała się wyraźniejsza, jak gdyby przybywała z odległego miejsca, stopniowo materializując się w rzeczywistości snu. Kael czuł, jak jego serce przyspiesza, a oddech więźnie w gardle. Chciał uciekać, ale jego nogi odmówiły posłuszeństwa, jak gdyby przyrosły do mchu i korzeni.

Sylwetka zatrzymała się na skraju ścieżki, wciąż jednak zbyt niewyraźna, by można było dostrzec szczegóły. Kael wiedział, że to coś patrzy na niego. Czuł to. Czuł spojrzenie istoty jak fizyczny dotyk na swojej skórze, delikatne mrowienie przesuwające się od czubka głowy aż po czubki palców.

Szepty ustały, zapadła absolutna cisza. A potem sylwetka podniosła rękę, wskazując na niego długim, cienkim palcem.

„Mam cię…”

Kael usiadł gwałtownie na łóżku, tłumiąc krzyk i łapiąc powietrze, jakby przebiegł całą drogę od wioski do tartaku. Jego ciało było mokre od potu i czuł, jak serce tłucze mu się w piersi. Wilgotna koszula przykleiła się do pleców, a pościel była skłębiona i skopana.

Na zewnątrz wciąż panowała noc, ciemna i cicha. Jedynym światłem był blask dogasającego ognia w palenisku, który rzucał czerwonawe refleksy na ściany izby.

Przy jego łóżku stała Miranel, z niepokojem wymalowanym na twarzy. W jednej ręce trzymała świecę, której płomień drżał lekko, malując na jej twarzy tańczące cienie.

— Kael? — Zbliżyła się o krok, a w jej głosie zabrzmiała troska. — Wszystko w porządku?

Kael przełknął z trudem, czując suchość w ustach.

— Tak… tak, mamo. To tylko zły sen — powiedział, choć jego głos drżał, zdradzając, jak bardzo był wstrząśnięty.

Miranel usiadła na brzegu łóżka i odgarnęła mokre od potu włosy z jego czoła. Jej dłoń była chłodna i kojąca.

— To już czwarta noc z rzędu — powiedziała cicho, a jej brwi ściągnęły się w wyrazie głębokiej troski. — Te koszmary stają się coraz częstsze. Coś cię dręczy, synku.

— Nic mi nie jest — skłamał Kael, nie chcąc jej martwić. — To tylko… zwykłe koszmary.

Na czole Miranel pojawiła się zmarszczka, gdy patrzyła na niego uważnie. Znała go zbyt dobrze, by dać się zwieść.

— Pamiętasz, co ci się śniło? — Sięgnęła po wilgotny ręcznik, który wcześniej przygotowała, nie spuszczając z niego wzroku.

Kael zawahał się. Nie chciał o tym mówić, bo wtedy koszmar wydawał się bardziej prawdziwy, a wypowiedzenie go na głos mogło przywołać te cienie z powrotem, sprawić, że wyjdą z lasu jego snów i znajdą drogę do rzeczywistości.

— Las — powiedział w końcu niechętnie. — Śnił mi się las. Tylko że inny niż nasz. Starszy. I były tam… cienie. Poruszające się cienie. I szepty.

Wycierała mu czoło i kark, a chłodna wilgoć ręcznika przynosiła ulgę jego rozgrzanej skórze. Jej ruchy były metodyczne i uspokajające, ale Kael zauważył, że jej oczy stały się nagle bardzo czujne.

— Słyszałeś, co mówiły? — Jej głos pozostał spokojny, choć Kael zobaczył, jak jej palce, opierające się o stół, na moment zaciskają się mocniej, zanim znów się rozluźniły.

— Głównie moje imię — przyznał Kael. — I coś jeszcze, ale nie zrozumiałem co. To był jakiś dziwny język. I… i czułem ciepło, mamo. Jakby coś gorącego dotykało mojej skóry.

Miranel odłożyła ręcznik i wzięła głęboki oddech. Jej twarz była spokojna, niemal zbyt spokojna. Wyraźnie kontrolowała swoje reakcje. Przesunęła dłonią po swoim nadgarstku sprawdzając, czy jej znamię czystości jest tam nadal. Był to gest, który Kael widywał już wielokrotnie, zwłaszcza gdy matka była zdenerwowana.

— To tylko sen, Kaelu — powiedziała łagodnie. — Tylko sen.

W jej oczach jednak Kael dostrzegł coś, co wydawało się przeczyć jej słowom. Niepokój. Strach.

— Mamo, czy ty też miewasz koszmary? — zapytał nagle, zaskakując nawet samego siebie.

Miranel zawahała się, a potem skinęła lekko głową.

— Wszyscy miewamy koszmary, Kaelu. Są częścią tego, kim jesteśmy — odparła, odwracając wzrok. — Nasze lęki, nasze wspomnienia… czasem przybierają kształt, którego nie rozumiemy.

— Ale czy miewasz… takie koszmary? O lesie? O cieniach i szeptach?

Miranel nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego wstała i podeszła do paleniska, by dołożyć kilka polan. Ogień zatrzeszczał, a nowe płomienie rozświetliły izbę cieplejszym, jaśniejszym blaskiem.

— Las jest częścią naszego życia — powiedziała w końcu, wciąż odwrócona do niego plecami. — Żyjemy na jego skraju. Czerpiemy z niego, oddychamy jego powietrzem, jemy jego owoce. Nic dziwnego, że pojawia się w naszych snach.

Kael wiedział, że nie odpowiedziała na jego prawdziwe pytanie, ale nie naciskał. Było coś w postawie matki, w jej napiętych ramionach i głosie, co mówiło mu, że nie uzyska więcej odpowiedzi, przynajmniej nie tej nocy.

Nagle, z kąta izby, dobiegł ich cichy głos:

— Są takie ładne…

Miranel odwróciła się zaskoczona. Ayla, jedna z bliźniaczek, siedziała na swoim posłaniu i wpatrywała się przez okno w nocne niebo. Jej oczy odbijały blask gwiazd, nadając jej twarzy niemal nieziemski wygląd.

— Kochanie, dlaczego nie śpisz? — Miranel podeszła do młodszej córki, starając się mówić łagodnie. — Jest środek nocy.

Ayla nie oderwała wzroku od okna.

— Patrzę na gwiazdy — powiedziała. — Są takie piękne.

Kael zauważył, że jej siostra bliźniaczka, Nyra, wciąż spała spokojnie, przytulona do swojej ulubionej poduszki. Nyra zawsze spała jak zabita, podczas gdy Ayla budziła się nawet na najmniejszy dźwięk.

— Wracaj do łóżka, kochanie — powiedziała Miranel, a w jej głosie brzmiał niepokój, którego nie potrafiła całkowicie ukryć. — Jutro też będą gwiazdy.

Ayla odwróciła się wreszcie od okna, choć niechętnie.

— One są inne każdej nocy — powiedziała z dziecięcą powagą. — Opowiadają różne historie.

— Jakie historie? — spytał zaciekawiony Kael.

Ayla wzruszyła ramionkami.

— No, takie… tajemnicze!

Miranel uśmiechnęła się, aczkolwiek przez chwilę wyglądała, jakby chciała zapytać o coś więcej. Zamiast tego jednak pomogła córce wrócić pod kołdrę i pogładziła ją po głowie.

— Śpij teraz — powiedziała cicho. — Jutro czeka cię intensywny dzień.

Ayla kiwnęła głową i zamknęła oczy, ale Kael odniósł wrażenie, że zrobiła to bardziej z posłuszeństwa niż ze zmęczenia. Było coś dziwnego w jej zachowaniu, co nie pasowało do żywiołowej, łatwo rozpraszającej się dziewczynki, którą znał.

Miranel wróciła do Kaela i usiadła ponownie na brzegu jego łóżka.

— Spróbuj zasnąć — powiedziała łagodnie. — Jestem tuż obok. Będę czuwać.

Kael pokiwał głową, choć nie był pewien, czy da radę ponownie zasnąć tej nocy. Bał się, że koszmary wrócą, że cienie i szepty znów go odnajdą.

Miranel zaczęła nucić cichą melodię. Nie była to ta sama smutna pieśń, którą słyszał nad ranem. Ta była łagodna i kołysząca, z powracającym refrenem, który działał uspokajająco. Kael poczuł, jak jego powieki zaczynają ciążyć, a oddech staje się głębszy i miarowy.

Choć walczył ze snem ze wszystkich sił, bojąc się powrotu koszmaru, w końcu poddał się kojącemu głosowi matki i zapadł w drzemkę. Zanim jego świadomość całkiem odpłynęła, poczuł, jak Miranel delikatnie ujmuje jego dłoń swoją. Jej dotyk, ciepły i pewny, przyniósł mu dodatkowe poczucie bezpieczeństwa.

Ostatnią rzeczą, którą zobaczył przed zamknięciem oczu, była twarz matki, trawiona niepokojem, który starała się przed nim ukryć, i Ayla, która mimo zamkniętych oczu poruszała cicho ustami, prowadząc bezgłośną rozmowę z gwiazdami.

***

Kolorowe plamy wirowały pod powiekami Kaela jak płonące krople wosku, spływające i zlewające się w obrazy zbyt rzeczywiste, by pochodziły tylko z jego wyobraźni. Noc była ciepła, a sen głęboki — ten rzadki rodzaj snu, gdy ciało jest zdaje się nienaturalnie ciężkie, ale umysł wędruje swobodnie, nieograniczony prawami natury.

Kael stał na szczycie góry, jakiej nigdy wcześniej nie widział — jej zbocza były gładkie i czarne jak obsydian, lśniące w świetle konającego słońca. Powietrze pachniało metalem i solą, wypełnione elektrycznością, która sprawiała, że włosy na jego karku stawały dęba.

Niebo nad nim pękało jak porcelana, pokrywając się siecią żarzących się czerwienią szczelin, które rozrastały się z każdą chwilą. Z pęknięć sączyło się światło pulsujące niczym rana, która nigdy się nie zagoi.

Ziemia pod jego stopami drżała w konwulsjach, cierpiąc z bólu. Co kilka chwil jej powierzchnia pękała, uwalniając strumienie płynnego ognia, który wytryskał w niebo i opadał deszczem żaru, trawiąc wszystko, czego dotknął. Z oddali dochodził dźwięk, którego Kael nigdy wcześniej nie słyszał — głęboki, rezonujący jęk, jakby sama planeta krzyczała z bólu.

Z oddali, z dolin pomiędzy czarnymi górami, dochodziły odgłosy, które rozpoznał — krzyki ludzi. Było w nich tyle terroru i rozpaczy, że czuł, jak jego własne serce ściska się w odpowiedzi, choć nie mógł zobaczyć cierpiących.

Chłopiec zadrżał. Choć nie czuł ciepła płomieni ani uderzenia podmuchów wiatru, coś głęboko w nim rozpoznawało to, co widzi. Obraz przemawiał do części jego duszy, której istnienia nie podejrzewał, budząc pierwotny strach, starszy niż on sam.

— Przerażające, prawda? — odezwał się niespodziewanie głos za jego plecami.

Kael odwrócił się gwałtownie, spodziewając się zobaczyć bestię, potwora z nogami jak konary drzew i twarzą pokrytą czarnymi żyłami, jak w opowieściach starego Drasuna o Cieniu. Zamiast tego ujrzał człowieka — wysokiego mężczyznę w średnim wieku, z przeszywającym spojrzeniem i włosami przyprószonymi siwizną na skroniach.

Nieznajomy nosił proste, lecz eleganckie szaty w kolorze indygo, przyozdobione subtelnymi symbolami, których Kael nie potrafił odczytać. Na szyi miał zawieszony medalion, który wydawał się chłopcu dziwnie znajomy, choć nie mógł przypomnieć sobie, gdzie go wcześniej widział. Ilekroć próbował skupić na nim wzrok, jego kształt wymykał się świadomości, zostawiając jedynie wrażenie czegoś ważnego, co powinien pamiętać. W dłoni mężczyzna trzymał kostur, wyrzeźbiony z ciemnego drewna, a wokół pasa miał przytroczone małe fiolki z kolorowymi płynami.

— Kim jesteś? — zapytał Kael, zaskoczony, że jego głos brzmi pewniej, niż się spodziewał.

Mężczyzna uśmiechnął się lekko, z nutą melancholii.

— To… skomplikowane — odparł, a słowa zdawały się wibrować w powietrzu, niosąc w sobie echo dawno zapomnianych znaczeń. — Możesz zwracać się do mnie El.

Zaśmiał się krótko, a dźwięk ten był jak pękające szkło.

— Kiedyś zrozumiesz ironię, która kryje się za tym imieniem. Choć nie jestem pewien, czy będziesz chciał ją docenić.

Kael zmarszczył brwi, zdezorientowany.

— Czy to jest sen?

— Tak i nie — odpowiedział El, przekrzywiając głowę, nasłuchując czegoś, czego Kael nie mógł usłyszeć. — To sen, ale niektóre sny są czymś więcej niż tylko przypadkowymi myślami błądzącymi w ciemności. Niektóre sny są…

Zawahał się szukając odpowiednich słów.

— ...mostami do miejsc, które istnieją pomiędzy przestrzeniami. Momentami, w których zasłona między „teraz” a „kiedyś” staje się cieńsza niż oddech.

El wskazał kosturem na krajobraz zagłady rozciągający się przed nimi.

— To, co widzisz, Kaelu, to nie jest tylko sen. To echo prawdziwych wydarzeń, ostatnich chwil świata, który był przed tym. Świata, który był domem dla twoich przodków, zanim przybyli tutaj.

Gdy to mówił, scena wokół nich nagle się zmieniła. Teraz stali pośród płonącego miasta. Budynki, smukłe i eleganckie, wznosiły się ku niebu jak dzieła sztuki, ale jeden po drugim zapadały się i kruszyły. Ulice były pełne uciekających ludzi, niektórzy w dziwnych, lśniących strojach, inni prawie nadzy, pokryci popiołem. Wielu z nich niosło w rękach przedmioty przypominające Kaelowi kostur Ela — różnych kształtów i wielkości, emanujące światłem, które zdawało się walczyć z otaczającą ich ciemnością.

— To wszystko kiedyś istniało — powiedział El, a jego głos brzmiał jak dalekie echo. — Miasta pełne cudów, o jakich twój świat może tylko śnić. Wiedza i moc, które pozwalały kształtować rzeczywistość wedle woli. I jednocześnie… arogancja, która wszystko zniszczyła.

Kael zmarszczył czoło. Znał ogólną historię przybycia ludzi do obecnego świata — każde dziecko słyszało tę opowieść od rodziców i kapłanów, choć prawie zawsze w jakiś sposób zmienioną. Wiedział, że ludzie przybyli z innego miejsca, uciekając przed zniszczeniem. Nigdy jednak nie widział tego tak… namacalnie.

— To… nasz stary świat? — zapytał cicho.

— Tak — przytaknął El, a jego oczy stały się odległe, jak gdyby patrzył nie na płonące miasto przed nimi, ale przez warstwy czasu, przez tysiące lat wspomnień. — Ostatnie dni ludzkości w tamtym miejscu. Koniec jednej historii i początek następnej.

Kolejna szczelina przecięła niebo, tym razem tak blisko, że Kael instynktownie się skulił. Z rozdarcia w firmamencie wylała się fala czerwonego światła, które zdawało się posiadać materialną konsystencję — gęste i lepkie jak krew, spływało po niebie, pochłaniając gwiazdy jedna po drugiej.

— Co się stało? — zapytał Kael, wskazując na rozpadające się niebo. — Kapłani mówią, że to była nasza wina. Że to przez pychę. Przez… magię.

Mężczyzna prychnął cicho.

— Ludzie zawsze lubią upraszczać. Jest w tym więcej niedomówień niż jedno. — Urwał i spojrzał na Kaela uważniej, oceniając, ile może powiedzieć. — Ale tak, pycha była jednym z powodów. I owszem, była w to zamieszana… pewna forma… — zmarszczył brwi, wypuścił powietrze z sykiem, jakby próbował wydusić z siebie słowa, które nie chciały przejść przez gardło — ...pewna forma sztuki. Umiejętności.

— Magia? — dopytał Kael.

Twarz Ela ściągnęła się w wyrazie frustracji i gniewu, a z jego oczu na moment błysnęło światło podobne do tego, które widzieli na niebie.

— Nazwijmy to tak, choć to słowo jest jak dziecięcy rysunek próbujący uchwycić oceaniczną burzę — westchnął El, rozcierając skronie. — Chociaż…

Machnął ręką, jakby próbował rozgonić uporczywe owady.

— Ograniczenia. Zawsze te ograniczenia, jak kajdany na umyśle i języku. — Spojrzał na Kaela z mieszaniną frustracji i rozbawienia. — Wyobraź sobie, mały, że próbujesz powiedzieć komuś, jak rosną kwiaty, ale nie możesz użyć słów: nasienie, woda, ziemia czy słońce. Musisz opisać cały proces, używając tylko pojęć takich jak „małe” i „duże”, „twarde” i „miękkie”. Jak miałbyś to zrobić?

Spojrzał na Kaela, który patrzył na niego z niezrozumieniem.

— Nieważne — westchnął El. — Istotne jest to, że kiedy ludzie przybyli do tego świata, musieli podjąć pewne trudne decyzje. Mające ochronić nowy dom przed tym, co zniszczyło stary.

Wskazał kosturem na apokaliptyczny krajobraz, który znów się zmienił. Teraz stali pośrodku jakiejś ogromnej sali, z kopułą otwartą na rozpadające się niebo. Wokół nich kilkadziesiąt osób w szatach podobnych do tej, którą nosił El, stało w okręgu, trzymając się za ręce. Pośrodku znajdował się dziwny przedmiot — coś jak kryształowy sześcian lewitujący nad podłogą, wirujący powoli i emitujący pulsujące światło wszystkich kolorów tęczy. Każdy błysk zdawał się wysysać kolor z otoczenia, pozostawiając je coraz bardziej szare i wypłowiałe.

— Ostatnia próba naprawy tego, co zostało złamane — powiedział El, wskazując na sześcian. — Ale zbyt późno, zbyt mało, ze zbyt wielką ceną.

Pociągnął nosem i dodał ciszej, bardziej do siebie niż do Kaela:

— Problem z desperackimi decyzjami polega na tym, że ich skutki rzadko są takie, jakich oczekiwaliśmy. Zwłaszcza gdy nie rozumiemy wszystkich zasad gry, w którą zostaliśmy zmuszeni zagrać.

El odwrócił się do Kaela, jego oczy błyszczały czymś, co wyglądało na powstrzymywane łzy.

— Wyobraź sobie, że budujesz zaporę, by powstrzymać powódź — powiedział, a jego głos stał się nagle miękki, niemal prosząc o zrozumienie. — Poświęcasz wszystko, by ją zbudować, przekierowujesz rzekę, wierzysz, że ocalisz swoją wioskę. Tylko że nie zauważasz, że zmieniając bieg rzeki, zalewasz inną osadę — tę, o której istnieniu nawet nie wiedziałeś. I chroniąc jedną rzecz, niszczysz coś innego.

Zapadła cisza, przerywana tylko odległymi odgłosami katastrofy. Ludzie w okręgu wokół sześcianu zaczęli z wolna blednąć, ich sylwetki stawały się przezroczyste, aż w końcu całkiem zniknęli. Sześcian wirował coraz szybciej, aż w końcu rozbłysnął oślepiającym światłem, które pochłonęło całą scenę.

Kael zaczynał mieć zawroty głowy. Uniósł rękę, przecierając oczy, jakby to mogło pomóc mu lepiej zrozumieć to, co widzi.

— Dlaczego mi to pokazujesz? Kim jesteś naprawdę?

El potrząsnął głową z ledwo widocznym uśmiechem.

— Czym jestem, to lepsze pytanie. — Przechylił głowę, szukając słów. — Jestem… rodzajem wspomnienia. Echem. Odbiciem kogoś, kto żył dawno temu.

Przez twarz mężczyzny przebiegł cień irytacji.

— Ale nawet jako wspomnienie, odbicie w lustrze czasu, jestem ograniczony tymi samymi zasadami, co mój wzorzec. Nie mogę powiedzieć wszystkiego, co wiem. Nie mogę… — Zacisnął zęby, a jego twarz poczerwieniała z wysiłku, gdy walczył z niewidzialną siłą. — W każdym razie, to i tak nie ma teraz znaczenia. Chciałem z tobą porozmawiać. To wszystko.

Kael cofnął się o krok, nagle przestraszony. Może to nie był tylko sen? Może to była pułapka?

— Po co chciałeś ze mną rozmawiać? I dlaczego akurat tutaj? — zapytał, zerkając na boki, szukając instynktownie drogi ucieczki z tego miejsca.

El zamyślił się przez chwilę, po czym uśmiechnął się lekko.

— Samotność to potężna siła, Kaelu — powiedział cicho. — Nawet wspomnienia mogą czuć się samotne, gdy czas rozciąga się jak nieskończona nić, a ty jesteś jedyną świadomością w pustce.

Przeniósł wzrok na horyzont, gdzie kolejna fala czerwonego światła wlewała się przez szczeliny w niebie.

— Ale masz rację, to miejsce nie jest… komfortowe do rozmowy. — Spojrzał na Kaela, a w jego oczach zamigotało coś na kształt współczucia. — Chodźmy gdzieś, gdzie… jest mniej umierania.

Uniósł rękę i pstryknął palcami. Dźwięk zdawał się rozchodzić we wszystkich kierunkach jednocześnie, rosnąc i potężniejąc z każdą chwilą, aż w końcu stał się ogłuszający. Świat wokół zawirował, a apokaliptyczny krajobraz rozpłynął się niczym obraz namalowany na piasku, zmywany przez falę.

Gdy wszystko się uspokoiło, Kael odkrył, że stoi na łące pełnej kwiatów, których nigdy wcześniej nie widział. Miały płatki cienkie jak papier, półprzezroczyste i mieniące się wszystkimi kolorami, gdy światło padało na nie pod różnymi kątami. Wyglądały jak zamarznięte krople deszczu, ale zamiast być zimne, emanowały ciepłem, które Kael czuł nawet z odległości.

W oddali rozciągał się las — nie mroczny i pełen cieni jak ten z jego wcześniejszego snu, ale jasny i pełen życia. Drzewa miały korę w kolorze kości słoniowej i liście przypominające małe srebrne monety, które poruszały się na wietrze, wydając dźwięk przypominający odległy śpiew.

Powietrze było ciepłe i pachniało czymś słodkim, czego Kael nie potrafił nazwać — jak miód zmieszany z cynamonem i jakimś egzotycznym owocem.

— Dużo lepiej — stwierdził El z zadowoleniem. — Czasem lubię tam wracać, ale… nie na długo. Te wspomnienia są ciężarem nawet dla… no cóż, dla wspomnienia.

Usiadł na trawie, gestem zapraszając Kaela, by zrobił to samo. Gdy chłopiec zajął miejsce naprzeciwko, El przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.

— Wiesz, Kaelu, ciężko uwierzyć, jak bardzo się zmieniłeś od ostatniego razu.

Chłopiec zamrugał, zdezorientowany.

— Spotkaliśmy się wcześniej?

— Tak i nie — El wzruszył ramionami. — Śniłeś o mnie, ale nie pamiętasz. A może będziesz o mnie śnić. Czas w snach bywa… elastyczny.

Kael poczuł, jak ból zaczyna pulsować mu w skroniach. Starał się śledzić słowa Ela, ale każde zdanie zdawało się prowadzić w inne miejsce, niż się spodziewał, jak ścieżka, która nieustannie zmienia kierunek.

— Po co to wszystko? — zapytał, rozkładając ręce. — Czemu rozmawiasz akurat ze mną?

El zawahał się, przeciągając dłoń po twarzy.

— Powiedzmy, że posiadasz pewne… predyspozycje — odpowiedział powoli, ważąc każde słowo. — A raczej będziesz je posiadać w przyszłości. Pewnego dnia znajdziesz się w posiadaniu… przedmiotu, który otworzy drzwi, o których istnieniu nie miałeś pojęcia.

— Jakiego przedmiotu? — Kael poczuł nagły niepokój.

El otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Jego twarz wykrzywiła się w wyrazie bólu. Kilka kropel potu spłynęło po jego skroniach. Po chwili potrząsnął głową.

— Widzisz? Ograniczenia. Dowiesz się, gdy nadejdzie czas. To taka… mechanika wydarzeń — Prychnął, wyraźnie zirytowany własną niemocą. — Jedno z tych irytujących zabezpieczeń.

Kael podciągnął kolana pod brodę, czując się nagle bardzo mały.

— Nie rozumiem tego wszystkiego.

— I nie powinieneś. Jeszcze nie. — El westchnął. — Całe to spotkanie to kaprys starego… no cóż, starego wspomnienia człowieka. Chciałem z tobą porozmawiać, to wszystko. Tak się złożyło, że przypadek nam to umożliwił i z tego skorzystałem.

Zerwał jeden z dziwnych kwiatów i podał go Kaelowi. W dotyku płatki były aksamitne i niespodziewanie ciepłe, pulsujące własnym, wewnętrznym życiem.

— Kiedyś, w starym świecie, taki kwiat rósł w moim ogrodzie. Nazywał się Łza Księżyca. Miał właściwości… — Jego twarz znów ściągnęła się w wyrazie irytacji. — Po prostu był ładny. A teraz opowiedz mi o sobie. O swoich snach. O tym, co robisz na co dzień.

I Kael, ku własnemu zaskoczeniu, zaczął mówić. Opowiedział o wiosce, o Lanie, Malen i Orenie, o ich wyprawach do lasu, o tajemnicach, które czekały na odkrycie. O dziwnych światłach, które podobno ktoś widział w ruinach. O ojcu, który wkrótce miał wrócić z wyprawy. O mamie, która nuciła tę dziwną piosenkę nad ranem.

El słuchał uważnie, zadając niekiedy pytania, które wydawały się zaskakująco trafne, jak gdyby znał odpowiedzi już wcześniej, ale chciał dać Kaelowi szansę, na opisanie ich słowami słowami. Czasem się uśmiechał, a czasem jego oczy smutniały, jakby widział więcej, niż chłopiec mógł dostrzec. Gdy Kael wspomniał o strachu przed próbą czystości, El zacisnął dłonie na kosturze tak mocno, że pobielały mu knykcie.

— Czasem napotykamy w życiu rzeczy, których nie możemy zmienić — powiedział po chwili ciszy, a jego głos brzmiał jak odległy grzmot. — Nie ze strachu ani braku mocy, ale dlatego, że ingerencja przyniosłaby gorsze skutki. Jak uzdrowiciel, który nie może wyleczyć jednej choroby, nie wywołując innej, gorszej.

Trawa pod nimi nagle przybrała ciemniejszy odcień, a kwiaty Łzy Księżyca zaczęły zwijać swoje płatki. Powietrze stało się cięższe, przesycone zapachem ozonu i metalu — tym samym, który Kael czuł podczas pierwszej wizji.

— Naprawdę jest mi przykro z powodu tego, przez co będziesz musiał przejść, Kaelu — powiedział El, a jego głos stał się nagle głębszy, bardziej przejmujący. — Nie mogę tego powstrzymać, choć chciałbym. Niejednokrotnie będziesz musiał zaufać osobom, które cię zranią. I zranisz wielu, którzy zaufają tobie.

— Dlaczego miałbym kogoś ranić? — Kael poczuł, jak w jego oczach zbierają się łzy. — Nie chcę nikogo krzywdzić!

El patrzył na niego z bólem w oczach.

— Wiem, mały. Wiem. — Wyciągnął rękę i starł łzę spływającą po policzku chłopca. Jego dotyk był dziwny — ciepły, ale nie do końca rzeczywisty, jak podmuch ciepłego wiatru. — Ale świat jest bardziej skomplikowany, niż się wydaje. Czasem, by ocalić to, co kochasz, musisz podejmować trudne wybory. To nieco puste słowa, wiem, ale nawet ty powtórzysz je więcej niż raz.

Kael nie rozumiał. Jak mógłby skrzywdzić Lanę? Albo Orena? Albo mamę? Płakał teraz otwarcie, a El delikatnie objął go ramieniem.

— Minie wiele lat, zanim się znów spotkamy — powiedział cicho, a jego słowa zdawały się unosić się w powietrzu, zamiast zanikać. — Nawet to spotkanie to czysty przypadek, splot okoliczności, który pozwolił mi przedrzeć się przez zasłonę.

El spojrzał w niebo, które nawet w tej sielskiej wizji zaczynało nabierać czerwonawego odcienia, a coś przesączało się przez jego fakturę.

— Musisz być silny, Kaelu. Albo może nie tyle silny, ile wytrwały. Nie zapamiętasz tego snu, inaczej stworzyłoby to więcej problemów niż przyniosło korzyści, ale mam nadzieję, że cokolwiek nie będzie się działo, zachowasz to, co sprawia, że ty to ty. Tę iskrę współczucia, która płonie w twoim sercu. Wiele będzie od tego zależeć.

Kael patrzył na niego przez zasłonę łez, czując się zagubiony i przytłoczony.

— Po co w ogóle mi to mówisz, skoro i tak wszystko zapomnę? — zapytał, ocierając oczy wierzchem dłoni.

El uśmiechnął się lekko.

— Szczerze? Chciałem z kimś porozmawiać — przyznał, a w jego głosie pobrzmiewała nuta samotności tak głębokiej, że Kael poczuł fizyczny ból w piersi. — Wiem, że to egoistyczne, ale tak brzmi najprostsze wyjaśnienie. Chciałem też lepiej cię poznać, zobaczyć, kim jesteś, zanim staniesz się tym, kim musisz się stać.

El westchnął, a wraz z jego oddechem w powietrze wzniosły się małe, świetliste drobinki, jak iskry z ogniska.

— I owszem, nie przypomnisz sobie tej rozmowy, dopóki nie nadejdzie właściwy czas. Część ciebie będzie jednak pamiętać fragmenty, a to może pomóc. Czasem najważniejsze prawdy nie są tymi, które znamy rozumem, ale tymi, które czujemy sercem.

— Brzmi jak kazania, które opowiada brat Elgar — mruknął Kael, kręcąc głową. — Dużo mówi, ale mało z tego rozumiem.

El zaśmiał się nieoczekiwanie, głośno i szczerze, a wraz z jego śmiechem okoliczne kwiaty rozwinęły płatki, nabierając nowego życia.

— Może masz rację. Może wszyscy starzy mężczyźni, żywi czy nie, lubią używać zagadek — przyznał, wciąż się uśmiechając. — Powiedz mi, czy osiodłasz dzikiego konia, jeśli wcześniej będziesz krzyczeć na całe gardło?

Kael zastanowił się przez chwilę.

— Nie. Przestraszy się i ucieknie, zanim zdążę się zbliżyć.

— Właśnie — przytaknął El. — Czasem tajemnica służy nie tylko temu, kto ją przechowuje, ale i temu, przed kim jest ukryta. Jak ogień, który może zarówno ogrzać, jak i spalić, zależnie od tego, jak się z nim obchodzisz.

Rozejrzał się wokół, najwyraźniej dostrzegając coś, czego Kael nie widział — jakaś zmiana w powietrzu, w fakturze rzeczywistości. Czerwony odcień na horyzoncie stawał się coraz intensywniejszy, a kwiaty zaczęły blaknąć, ich kolory wypłukiwane przez niewidzialną siłę.

— Mój czas się kończy — powiedział El, wstając powoli. — A ciebie czeka dzień pełen przygód.

Zaczął wstawać i powoli odwracać się w stronę ścieżki, której nie było tam jeszcze chwilę temu.

— Poczekaj! — zawołał Kael, zrywając się na równe nogi. — Nie odpowiedziałeś na moje pytania!

El uśmiechnął się, podpierając się kosturem.

— Odpowiedzi przychodzą do tych, którzy zadają właściwe pytania. A właściwe pytania przychodzą do tych, którzy są gotowi usłyszeć odpowiedzi.

Widząc zdezorientowaną minę Kaela, roześmiał się po raz ostatni.

— Wybacz. Nie mogłem się powstrzymać. Zawsze chciałem powiedzieć coś w tym stylu. — Mrugnął do chłopca. — Ale naprawdę, nie martw się. Spotkamy się znowu, gdy przyjdzie czas. I wtedy porozmawiamy… dłużej.

Uniósł dłoń i pstryknął palcami. Dźwięk rozbrzmiał jak uderzenie pioruna, a świat wokół Kaela eksplodował w kalejdoskopie barw — czerwieni jak krew, złota jak słońce, błękitu jak niebo i czerni jak najgłębsza otchłań. Wszystkie te kolory wirowały i przenikały się, tworząc wzory zbyt skomplikowane, by ludzki umysł mógł je pojąć, aż w końcu zlały się w jeden oślepiający błysk.

Sen zmienił się. Był teraz w lesie niedaleko wioski, bawiąc się z Orenem i Laną w chowanego.

— Kael! — zawołała Lana, kryjąc oczy za dłońmi. — Liczę do dwudziestu! Jeden, dwa, trzy…

Kael roześmiał się i pobiegł między drzewa, szukając dobrej kryjówki.

— …osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia! Kto się nie schował, ten goni!

Kael przykucnął za grubym pniem, próbując powstrzymać chichot. Lana nigdy go tu nie znajdzie. Czuł się bezpieczny i szczęśliwy, otoczony zapachem lasu i ciepłym światłem słońca przebijającym się przez listowie.

O rozdzieranym niebie, spadających meteorytach i tajemniczym mężczyźnie z kosturem Kael nie pamiętał zupełnie nic.

Rozdział 4 — Twierdza

Targ wsi Viskra-Mor nie był może imponujący jak w większych osadach, ale miał swój urok i charakter. Rozciągał się na centralnym placu wioski niczym kolorowa wyspa pośród morza codzienności — kilkanaście straganów ustawionych w nieregularny okrąg, każdy z własną historią i zapachem. Miejscowi i paru przyjezdnych sprzedawali swoje produkty: od warzyw i owoców, przez pieczywo i nabiał, aż po proste rzemiosło i narzędzia.

Gellar Orvess, kuzyn matki Kaela, był właścicielem jednego z takich straganów, gdzie sprzedawał chleb, bułki i inne wypieki, a czasami nawet rzeczy przywiezione z różnych podróży. Traktował pieczenie bardziej jak hobby niż karierę, dlatego jego stoisko nie cieszyło się wielką popularnością, jednak dzięki stosunkowo niewielkiej konkurencji — w wiosce była tylko jedna prawdziwa piekarnia — zawsze było na nim coś do zrobienia. Kael czasem pomagał wujowi przy sprzedaży, co dawało mu okazję do obserwowania mieszkańców wioski i ćwiczenia sztuki targowania się.

Ta umiejętność właśnie była wystawiana na próbę przez starą Elimirę, która z uporem godnym lepszej sprawy twierdziła, że bochenek pszennego chleba jest „za mały na dwa miedziane Okruchy”.

— Dwa Okruchy? Za to? — Elimira szturchała bochenek, jakby był jej osobistym wrogiem. — Za mało tu jest. Nie ma w tym chleba na dwa Okruchy.

Kael przybrał najbardziej przekonujący wyraz twarzy, jaki umiał.

— Jest bardzo sycący — zapewnił. — Jak dwa chleby w jednym! Wujek dodaje takie zioła, co robią, że jak zjecie kawałek, to już więcej nie będziecie głodni, przysięgam!

Elimira uniosła siwą brew, patrząc na niego z powątpiewaniem.

— A więc dostanę dwa chleby? — Uśmiechnęła się chytrze, nie spuszczając z niego wzroku.

— No… nie — przyznał Kael, drapiąc się po karku. Czuł, jak argumenty wymykają mu się niczym ryba z sieci. — Ale nie będzie potrzeby jeść drugi. Bo ten jest taki… no… wypełniający brzuch!

— W takim razie chcę trzy części z czterech za jednego Okrucha — oświadczyła stanowczo starsza kobieta, krzyżując ręce na piersi w geście, który nie dopuszczał sprzeciwu.

Kael poczuł znużenie. Gellar zostawił go na chwilę samego, idąc po nową partię wypieków, i zapewne nie byłby zadowolony z takiej transakcji. Z drugiej strony, Elimira była znana ze swojego uporu i Kael wiedział, że sprzeczka z nią może trwać godzinami, odstraszając innych klientów.

— Dobrze — ustąpił w końcu. — Trzy części z czterech za Okrucha. Tylko niech to będzie tajemnica!

Elimira uśmiechnęła się triumfalnie, pokazując brak przedniego zęba, i sięgnęła po nóż, by przekroić bochenek. Gdy odeszła z zawiniętym w płótno kawałkiem chleba, Lana, która pomagała na sąsiednim stoisku z ziołami, podeszła do Kaela z rozbawionym błyskiem w oku.

— Wiesz, że teraz będzie chciała połówkę za ćwierć ceny? — zapytała, opierając się o jego stragan.

Kael wzruszył ramionami, udając nonszalancję.

— To problem jutrzejszego mnie. Wujek nie musi wiedzieć — dodał, zniżając głos do teatralnego szeptu.

— A co powiesz, jak zapyta, dlaczego jego bochenki nagle zaczęły cierpieć na tajemniczą chorobę znikających ćwiartek? — dociekała Lana, bawiąc się kosmykiem swoich ciemnych włosów.

— Że Elimira zastosowała swój czarodziejski urok osobisty — odparł Kael, układając usta w podkówkę i mrugając komicznie rzęsami.

Lana parsknęła śmiechem tak głośno, że kilka osób obejrzało się na nich. Kael poczuł dziwne ciepło w środku — zawsze lubił, gdy udawało mu się rozśmieszyć Lanę.

— Jesteś niemożliwy — powiedziała, trącając go lekko łokciem.

Na drugim końcu placu Sedrik Thorne przerwał rozmowę ze swoimi kolegami i spojrzał w ich kierunku, marszcząc brwi. Kael zauważył to i westchnął w duchu. Ostatnio Sedrik nie przepuszczał żadnej okazji, by przeszkadzać im, gdy spędzali czas z Laną. Kael dostrzegł, jak starszy chłopak mimowolnie pociera lewe przedramię. Słyszał plotkę, że Verden Thorne w przypływie gniewu zostawił tam synowi bliznę. Nikt nie wiedział, czy to prawda, ale Sedrik zawsze nosił w tym miejscu opaskę lub długi rękaw.

— O nie, patrz, kto się gapi. — Kael zniżył głos, udając, że przekazuje jakąś ważną tajemnicę. — Pewnie zaraz tu przylezie, żeby pochwalić się swoim wielkim, ważnym znakiem na nadgarstku. Znowu.

Lana przewróciła oczami. — Nie zawracaj sobie nim głowy. Jest po prostu zazdrosny, bo mamy własne przygody do przeżycia, a on tylko chodzi i przechwala się swoim znakiem, jakby był jedyną osobą na świecie, która go posiada.

Ich rozmowę dość nagle przerwał głośny huk, krzyk i odgłos upadających jabłek. Oboje odwrócili się w kierunku źródła hałasu i zobaczyli Orena, ich przyjaciela, leżącego w samym środku przewróconego kosza z jabłkami. Nad nim stała czerwona ze złości właścicielka straganu, Myra Elkan.

— Co ty wyprawiasz, chłopcze?! — krzyczała, wymachując rękami. — Moje jabłka! Moje piękne, idealne jabłka!

Oren próbował wstać, ale ślizgał się na owocach, co wyglądało tak komicznie, że kilku przechodniów zatrzymało się, by popatrzeć na to widowisko.

— To nie moja wina! — bronił się gorączkowo chłopak, teraz czerwony jak burak. — Próbowałem złapać kota!

— Nie ma tu żadnego kota! — warknęła Myra, wskazując rękami dookoła.

Oren w końcu stanął na nogi, otrzepując ubranie z kurzu i kawałków jabłek.

— To nie znaczy, że nie mogłem go próbować złapać! — odpowiedział z logiką, która miała chyba sens tylko dla niego samego. — Przecież nie mogę wiedzieć, gdzie pobiegł, jak już go nie ma!

Kael i Lana wymienili rozbawione spojrzenia, a potem ruszyli na pomoc przyjacielowi. Kael zostawił na straganie kartkę z napisem „Zaraz wracam” — metoda, której nauczył go wuj, choć wątpił, czy klienci potraktują ją poważnie.

— Przepraszamy, pani Elkan — powiedział Kael, gdy dotarli do miejsca wypadku. — Pomożemy posprzątać.

— I zapłacimy za uszkodzone jabłka — dodała Lana, choć Kael zauważył, że mówiąc to, zerknęła na niego, jakby to on miał dokonać tej płatności.

Myra przesunęła wzrokiem po całej trójce, po czym westchnęła z rezygnacją

— Nie, nie będziecie płacić — powiedziała, choć jej głos wciąż brzmiał gniewnie. — Ale ty, młody Orenie, będziesz musiał obrać wszystkie te jabłka, które się poobijały. I to natychmiast!

Oren chciał zaprotestować, ale jedno spojrzenie Lany wystarczyło, by się powstrzymał. Wreszcie pokiwał głową z rezygnacją.

— Dobrze, proszę Pani — zgodził się ze skwaszoną miną. — Przepraszam za kłopot.

Myra wręczyła mu nóż do obierania i miskę, a Oren usiadł na małym stołku za straganem, zabierając się do pracy. Gdy kobieta odwróciła się, by porozmawiać z klientem, Oren zrobił do przyjaciół znaczący gest, który jasno mówił: „Ratujcie mnie!”.

Kael i Lana podeszli bliżej, udając, że pomagają zbierać jabłka.

— Naprawdę goniłeś kota? — wyszeptał pytanie Kael.

— Oczywiście, że nie — mruknął Oren, zaczynając obierać pierwsze jabłko. — Ale nie mogłem jej powiedzieć, że potknąłem się o własne nogi, prawda? Dopiero byłoby mi głupio!

Lana przewróciła oczami.

— Dobrze, że nie próbowałeś złapać smoka — zauważyła, uśmiechając się złośliwie. — Musiałbyś obierać wszystkie jabłka aż do zimy!

Oren zignorował jej uwagę i nachylił się jeszcze bliżej, rozglądając się konspiracyjnie.

— Słuchajcie, nie uwierzycie, co usłyszałem od Tonira. — Głos miał pełen napięcia, niemal drżący z ekscytacji. — On i jego kumple faktycznie byli w tych ruinach starej wioski i znaleźli coś absolutnie niesamowitego!

— Co takiego? — połknął haczyk Kael.

Oren rozejrzał się jeszcze raz, by upewnić się, że nikt ich nie podsłuchuje.

— KAMIEŃ! — oznajmił tryumfalnie, podnosząc dramatycznie dłoń z nożem do obierania, jakby to był legendarny miecz.

Lana i Kael spojrzeli po sobie z rozczarowaniem.

— Kamień? — powtórzył Kael. — W ruinach starej wioski jest chyba z milion kamieni, Oren.

— Ale nie byle jaki kamień! — zaperzył się Oren, obierając energicznie jabłko. — Tonir mówi, że to jakiś stary kamień z bardzo dziwnym symbolem. Coś, co może być nawet skarbem wartym złotych Solarów! Albo magicznym przedmiotem, artefaktem, co sprawia, że możesz latać albo znikać!

Kael prychnął.

— Magiczne przedmioty? Naprawdę? — W jego spojrzeniu było więcej rozbawienia niż powagi. — Przecież magia to tylko bajki dla dzieci. Żeby nas straszyć i kazać nam spać, gdy rodzice chcą mieć spokój.

— Niekoniecznie — zasugerował niepewnie Oren, a jego oczy wciąż błyszczały jak dwa małe ogniki. — Słyszałem, że kiedyś ludzie naprawdę umieli robić takie rzeczy. Zanim przyszedł Cień. A tu był jeszcze ten tajemniczy symbol!

Kael wciąż był sceptyczny, ale Lana wyraźnie się zainteresowała.

— Symbol? Jaki symbol? — dopytywała.

Oren wzruszył ramionami.

— Nie wiem dokładnie. Tonir zrobił się bardzo tajemniczy, gdy pytałem o szczegóły. Powiedział, że to coś starożytnego.

Dzieciaki przez jakiś czas zajmowały się w skupieniu jabłkami.

— A wiecie, że kiedyś naprawdę były tu trolle? — wtrącił Oren niespodziewanie poważnym tonem. — Babcia opowiadała, że gdy zakładano Viskra-Mor, prawie siedemdziesiąt lat temu, musieli walczyć z trollami, żeby zbudować wioskę właśnie tutaj.

— Przestań zmyślać — prychnęła Lana. — Trolle to bajki.

— Wcale nie zmyślam! — zaprotestował Oren, odrzucając kawałek skórki celnym rzutem. — Naprawdę tak mówiła! Viskra-Mor to trzecia próba założenia osady w tej okolicy. Pierwsza była w miejscu tych ruin, które chcemy jutro zbadać. Druga gdzieś bliżej strumienia, ale tam podmywała woda i wszystko zawalało się w czasie wiosennych roztopów. A nasza jest trzecia i najdłużej przetrwała.

Kael zamyślił się. Wiedział, że Viskra-Mor nie jest bardzo stara — jego rodzice przybyli tu zaledwie kilkanaście lat temu, a najstarsi mieszkańcy, jak dziadek Thorne i Elina, pamiętali początki osady.

— A wiesz, dlaczego te stare ruiny opustoszały? — zadał nurtujące go pytanie.

Oren wzruszył ramionami. — Babcia różne rzeczy opowiadała. Że mieszkańcy uciekli przed jakąś wielką chorobą, albo że Cień zabrał ich wszystkich w jedną noc, a może… — zniżył głos do szeptu tak cichego, że Kael i Lana musieli niemal przyłożyć uszy do jego ust — ...może to duchy dawnych mieszkańców nie pozwalają nikomu tam zamieszkać! Podobno ludzie, którzy próbowali odbudować wioskę, słyszeli nocami dziwne głosy i płacz dzieci, choć nikogo tam nie było. Babcia mówiła, że właśnie to mogło sprawić, że ruiny opustoszały tak nagle.

— To dlatego chcesz tam iść? — Lana zmrużyła oczy, wpatrując się w Orena z nagłym zaciekawieniem. — Żeby sprawdzić, czy tam straszy?

— Nie! Chcę znaleźć skarb, tak jak mówiłem! — zapewnił szybko Oren, ale było jasne, że myśl o duchach i tajemnicach podkręciła jego ekscytację.

Myra odwróciła się w ich stronę, więc wszyscy natychmiast wrócili do zbierania jabłek, udając pełne skupienie. Lana i Kael z powagą przeszukiwali trawę.

Gdy tylko kobieta znów się odwróciła, Oren nachylił się do nich konspiracyjnie.

— To co? Sprawdzimy to? Jak tylko skończę z tymi głupimi jabłkami?

Kael zawahał się. Z jednej strony, czuł zdrową dozę sceptycyzmu wobec „odkryć” Tonira, który był znany z koloryzowania swoich opowieści. Jego ostatnia historia o olbrzymim niedźwiedziu, który rzekomo tańczył z nim na polanie, zakończyła się kompromitacją, gdy „niedźwiedź” okazał się starym, niewidzącym dobrze Finolem w futrzanej kamizelce. Z drugiej strony, był zwyczajnie ciekawy. A perspektywa poszukiwania skarbów brzmiała znacznie bardziej ekscytująco niż kolejny dzień pomagania wujowi przy straganie.

— Ja idę! — oświadczyła Lana stanowczo, podejmując decyzję za nich wszystkich, jak zwykle zresztą. — Jeśli jest tam coś z dziwnym symbolem, to chcę to zobaczyć na własne oczy! Od czegoś trzeba zacząć gromadzenie naszych skarbów.

— Ja naturalnie też — dodał szybko Oren. — Tylko muszę najpierw skończyć obierać te jabłka.

Oboje spojrzeli na Kaela, czekając na jego odpowiedź.

— No dobra — zgodził się w końcu. — Ale może dziś budowa twierdzy, jak obiecaliśmy, a jutro ruiny? Bo jednak kawałek się tam idzie. Co wy na to?

Lana klasnęła w dłonie, najwyraźniej zachwycona tą perspektywą.

— Oczywiście! Twierdza jako tajna baza wypadowa na wyprawę po tajemnicze skarby! Idealnie!

Oren jęknął, patrząc na stos jabłek, które miał do obrania.

— Niech będzie. Tylko poczekajcie na mnie — błagał. — Nie idźcie beze mnie, obiecajcie!

— Spokojnie — zapewnił go Kael, klepiąc pocieszająco po ramieniu. — Jeszcze muszę dokończyć pracę u wuja. Spotkamy się w południe przy studni, dobrze?

Oren kiwnął głową, wyraźnie uspokojony. Lana mrugnęła do niego porozumiewawczo i wróciła do straganu z ziołami, gdzie handlarka już się rozglądała za swoją pomocnicą. Kael również wrócił do wuja Gellara, który na szczęście był zbyt zajęty rozmową z klientem, by zauważyć jego nieobecność.

***

Reszta dnia targowego minęła bez dalszych przygód. Oren skończył obierać jabłka, co zajęło mu ponad godzinę, a jego palce były tak pomarszczone, jakby spędził cały dzień w wodzie. Lana pracowała przy stoisku z ziołami, a oprócz tego zbierała zamówienia dla swojej mamy, która była praczką, a Kael pomógł wujowi sprzedać prawie wszystkie wypieki, z wyjątkiem ćwierci bochenka, którego resztę wcześnie sprzedał Elimirze ze zniżką. Wuj Gellar zmarszczył brwi, gdy to zobaczył, ale ostatecznie machnął ręką z uśmiechem uznając, że nie warto się tym przejmować. Poklepał Kaela po ramieniu i powiedział, że docenia jego starania, a następnie dał mu resztki chleba na drogę.

Popołudnie było ciepłe i spokojne, a kiedy dzień targowy powoli dobiegał końca, troje przyjaciół zebrało się znów przy studni na centralnym rynku. Słońce wciąż stało wysoko na niebie, zapowiadając jeszcze kilka godzin światła.

— To co teraz? — zapytał Oren, masując obolałe palce. — Idziemy na tę wyprawę do ruin?

Lana pokręciła głową.

— Jutro! Dziś musimy zbudować twierdzę, pamiętasz?

— Aach, ta twoja twierdza — westchnął Oren. — Naprawdę nie możemy najpierw pójść i sprawdzić, co tam jest?

— Nie! — odpowiedziała stanowczo Lana, przykładając ręce do bioder w pozie, która nie pozostawiała miejsca na dyskusję. — Prawdziwy poszukiwacz skarbów zawsze ma dobrze zorganizowaną bazę. To podstawa, każdy dzieciak to wie! Poza tym obiecaliśmy Malen, że weźmie udział w każdej wyprawie po skarby, a dzisiaj pracuje z mamą.

— Myślisz, że już skończyła? — zapytał Kael, zerkając w kierunku domu Keldranów.

— Wątpię — westchnęła Lana. — Jej mama dostała zamówienie na nowe szaty dla Brata Serwina. Malen mówiła, że to zajmie cały dzień. W drogę!

Kael uśmiechnął się pod nosem. Gdy Lana coś postanowiła, łatwiej było zawrócić rzekę gołymi rękami niż przekonać ją do zmiany zdania. Była uparta jak osioł Marvena Telvana, a może nawet bardziej.

— Dobra, chodźmy budować tę twierdzę — zgodził się Kael. — Gdzie dokładnie?

Lana już prowadziła ich przez wioskę w kierunku zagajnika za domem Naralisa.

— W tym małym lasku — powiedziała przez ramię. — Jest tam idealna polana, otoczona drzewami i krzakami. Nikt jej nie widzi z wioski, a my będziemy mieli świetne miejsce na obserwację!

— Obserwację czego? — Oren podrapał się po głowie z miną kogoś, kto najwyraźniej przegapił najważniejszą część planu.

— Wszystkiego! — odparła Lana, rozkładając szeroko ręce. — Wrogów, szpiegów, dzikich zwierząt, bestii cienia, goblinów, trolli, smoków, złych czarowników, zbuntowanych kapłanów, zbójów, podejrzanych kupców, wędrujących bardów, elfów…

— Myślisz, że dzikie zwierzęta będą nas szpiegować? — zaśmiał się Kael. — I trolle? Naprawdę?

Lana posłała mu spojrzenie, które mówiło wyraźnie, że nie docenia powagi sytuacji.

— Śmiej się, śmiej, ale gdy dzikie dziki zaatakują wioskę i wszystko zjedzą, a potem wielki troll zje naszych rodziców, będziesz żałował, że nie mieliśmy strategicznego punktu obserwacyjnego! Poza tym co, już zapomniałeś jak w zeszłym roku Sedrik i reszta zniszczyli naszą kryjówkę na drzewie? Malen płakała przez tydzień, bo podeptali jej kolekcję liści!

— Och, nie przypominaj mi — jęknął Oren, którego policzki nagle się zaróżowiły. — Oddałbym wszystkie swoje kamyki, żeby już nigdy nie widzieć Malen płaczącej.

Kael i Lana wymienili rozbawione spojrzenia. Zauroczenie Orena Malen było jedną z najgorzej strzeżonych tajemnic w Viskra-Mor, choć sam zainteresowany wciąż wierzył, że nikt o tym nie wie.

Kael, idąc za Laną, zwrócił uwagę na małą kapliczkę przydrożną, którą właśnie mijali. Na jej froncie widniał symbol Światła — złoty dysk słoneczny, rozjaśniający ciemność. Farba była już wyblakła i popękana, ale symbol wciąż emanował dziwnym autorytetem, przypominając wszystkim o obecności Kościoła nawet w tak małej wiosce jak Viskra-Mor. Pod nim wyryte były w drewnie słowa: „Światło przepędza Cień. Czystość zapewnia bezpieczeństwo.”

— Lana — Kael wskazał na napis z lekkim zmarszczeniem brwi — co myślisz, że to znaczy? To o czystości?

Lana zerknęła na kaplicę i wzruszyła ramionami. — Tata zawsze powtarza, że Kościół musi wszystko kontrolować — powiedziała cicho, rozglądając się, czy nikt ich nie podsłuchuje. — Że kiedyś ludzie żyli inaczej, byli bliżej natury i lasu, ale potem przyszedł Cień i wszystko się zmieniło. Kościół mówi, że to jedyny sposób, żeby nas chronić, ale tata uważa, że oni po prostu lubią rządzić.

— Mój ojciec by mi chyba wlał za takie gadanie — mruknął Kael, przypominając sobie surowe spojrzenie Imraza, gdy kiedyś zapytał o podobne kwestie. Choć ojciec rzadko mówił o religii, to Kael wiedział, że kiedyś był związany z Kościołem Światła, jeszcze zanim poznał jego mamę.

— Dlatego właśnie lubię historie Drasuna — powiedział Oren, przyspieszając kroku. — Opowiada o dawnych czasach, jeszcze sprzed Cienia. Mówi, że świat był wtedy pełen cudów!

Zagajnik za domem starego Naralisa był niewielki, ale gęsty, pełen młodych drzew i zarośli. Lana prowadziła ich pewnie przez wysoką trawę, a Kael, idący za nią, nieustannie dostawał w twarz odchylającymi się gałęziami, które Lana puszczała bez ostrzeżenia.

— Hej, uważaj trochę! — zaprotestował po trzeciej takiej sytuacji. — Prawie straciłem oko!

— Musisz być czujny — odpowiedziała Lana, nawet się nie odwracając. — Poszukiwacz skarbów zawsze jest czujny i widzi wszystko!

— Trudno być czujnym bez jednego oka — mruknął Kael, ale Lana już go nie słuchała.

W końcu dotarli na małą polanę, otoczoną gęstymi krzakami oraz młodymi drzewami. Rzeczywiście było to idealne miejsce na sekretną bazę — niewidoczne z wioski, ale jednocześnie wystarczająco blisko, by mogli szybko wrócić do domów przed zmrokiem.

— Oto nasza przyszła niesamowita, niezdobyta TWIERDZA! — ogłosiła Lana, rozkładając ręce w teatralnym geście i obracając się wokół własnej osi jak tancerka.

Oren rozejrzał się sceptycznie.

— Ale tu nie ma nic — zauważył. — Żadnych ścian, żadnego dachu… Jak to ma być twierdza?

— Dopiero musimy ją zbudować, głuptasie — wyjaśniła Lana tonem, jakby tłumaczyła coś bardzo oczywistego małemu dziecku. — Z gałęzi, trawy i tego, co znajdziemy w lesie i przyniesiemy z wioski! Tak dawniej budowano fortece.

Kael przechadzał się po polanie, oceniając jej możliwości. Faktycznie, było to dobre miejsce — suche, osłonięte od wiatru, z miękką ziemią, na której można było wygodnie siedzieć.

— Dobra — zgodził się w końcu. — Od czego zaczynamy?

Lana wyraźnie się ożywiła.

— Najpierw musimy zaplanować, jak będzie wyglądać — powiedziała, klękając na ziemi i wystawiając rękę jak generał wydający rozkaz. — Patyk?

Kael rozejrzał się i podał jej najbliższy, który znalazł. Lana zaczęła rysować na miękkim gruncie, tworząc skomplikowany plan. Z każdym ruchem jej patyka na ziemi pojawiały się coraz to nowe elementy — wieże, mury, bramy, komnaty, korytarze, tajne przejścia, wszystko z niezwykłą precyzją godną projektowania prawdziwej twierdzy. Oren i Kael wymienili spojrzenia, ale rozsądnie postanowili powstrzymać się od komentarzy.

— Tu będzie główne wejście — wskazała Lana. — A tu mury z grubych gałęzi. Potrzebujemy kilku solidnych patyków jako słupów, a potem możemy przepleść między nimi mniejsze gałązki. O, i musimy mieć fosę!

— Fosę? — Kael uniósł brwi. — Po co nam fosa?

Lana spojrzała na niego jak na kompletnego ignoranta.

— Kaelu, czy ty w ogóle znasz się na budowaniu twierdz?

— Nie, ale ty najwyraźniej jesteś mistrzem fortyfikacji…

— Oczywiście, że tak! — odparła Lana z przekonaniem, jak gdyby budowanie twierdz było jej głównym zajęciem od lat. — I w związku z tym wiem, że każdy szanujący się zamek czy forteca musi mieć fosę z wodą. To podstawa obrony przeciwko najeźdźcom, smokom i trollom!

— No dobra, ale przed czym my mamy się bronić? — Kael uniósł brwi z niedowierzaniem. — Wiewiórkami? Zającami? Może małymi polnymi myszkami?

— Nie przed zającami, głuptasie! — Lana przewróciła oczami. — Przed Sedrikiem i jego bandą! Oni zawsze niszczą nasze kryjówki, jak je znajdują.

— I myślisz, że zatrzyma ich kałuża wody? — prychnął Kael. — „O nie, mały rowek z wodą, nie możemy przejść, wracajmy do domu”?

— To nie będzie kałuża! — zaprotestowała Lana. — To będzie potężna, głęboka fosa! Pełna… hm… pełna piranii!

— Piranii? — powtórzył z niedowierzaniem Oren, który do tej pory tylko przysłuchiwał się ich wymianie. — Co to są piranie?

— To takie straszne ryby z ostrymi zębami — wyjaśniła szybko Lana. — Tatko opowiadał mi o nich. Mieszkają w oceanie na zachodzie i mogą obgryźć człowieka do kości w minutę! Dosłownie minutę! Pięćdziesiąt uderzeń serca i zostają tylko białe kości!

— I skąd niby weźmiesz piranie? — zapytał Kael, krzyżując ręce na piersi.

Lana zawahała się na moment. — No… może w takim razie niekoniecznie piranie. Może… żaby! Dużo żab! Wielkich, obślizgłych, rechoczących żab! Sedrik boi się żab, pamiętacie, jak krzyczał, gdy Torin wrzucił mu jedną za koszulę w zeszłym roku?

To wspomnienie wywołało u nich szerokie uśmiechy.

— Dobra — ustąpił Kael. — Niech będzie fosa, ale jeśli nie znajdziemy żab, to zostawimy po prostu rów… ochronny? Zgoda?

— Zgoda — przytaknęła Lana, zadowolona, że postawiła na swoim. — Wiem, co jeszcze potrzebujemy! Most zwodzony!

Kael i Oren jęknęli jednocześnie. To miał być długi dzień. Przystąpili do przygotowań wedle ustalonych planów.

— Kto kopie? — rzucił Oren, omiatając wzrokiem teren, szukając ochotnika.

Lana i Kael spojrzeli na siebie, a potem na Orena. Przyjaźń przyjaźnią, ale niektóre zadania lepiej przekazać innym.

— Ty jesteś z nas wszystkich najsilniejszy — zauważyła Lana pochlebczym tonem, trzepocząc rzęsami. — Na pewno zrobisz to najszybciej i najlepiej, bo masz wielkie mięśnie jak prawdziwy wojownik! Malen zawsze powtarza, jaki jesteś silny.

Oren natychmiast wyprostował się, a jego policzki zaróżowiły się z dumy.

— Naprawdę tak mówi? — zapytał z nadzieją, po czym szybko dodał, reflektując się: — To znaczy, jasne, że tak! Wszyscy wiedzą, że jestem najsilniejszy. No dobra, ale potrzebuję czegoś do kopania — powiedział, rozglądając się. — Nie będę przecież używał rąk jak jakiś dziki zwierz!

Kael rozejrzał się po polanie i znalazł gruby, solidnie wyglądający patyk, który mógł służyć za prowizoryczną łopatę.

— Może ten? — zaproponował, podając go Orenowi.

Oren przyjrzał się patykowi ze zwątpieniem, ale w końcu uznał go za wystarczający. Wyprostował plecy, napiął mięśnie i zabrał się do pracy. Zaczął kopać, wbijając go w ziemię i odgarniając ją na bok.

Tymczasem Lana i Kael zajęli się zbieraniem gałęzi i patyków, które miały posłużyć jako budulec dla ścian twierdzy. Praca szła im dość sprawnie, mimo że Lana zmieniała plan co kilka minut, dodając nowe elementy, które na bieżąco przychodziły jej do głowy.

— Musimy mieć wielką salę do narad! — oznajmiła nagle, gdy układali patyki w kształt przypominający ścianę.

— Do czego? — zapytał Kael, starając się dotrzymać kroku jej wyobraźni.

— Do narad, oczywiście! — odparła Lana tonem pełnym przekonania. — Jak inaczej będziemy planować bitwę?!

— Jaką bitwę? — Kael był coraz bardziej zdezorientowany.

— No, bitwę z wrogami! — Lana machnęła ręką, jakby to było oczywiste. — Każda porządna twierdza musi być przygotowana na oblężenie. I potrzebujemy też lochu na jeńców i wieży strażniczej.

Oren, który właśnie analizował swoją dotychczasową pracę wydobywczą, spojrzał kolejno na Kaela i na Lanę.

— Wiecie co? — powiedział, uśmiechając się złośliwie. — Wyglądacie jak stare małżeństwo. „Musimy mieć to, musimy mieć tamto”.

Lana natychmiast rzuciła w niego małą szyszką, która świsnęła tuż koło jego ucha.

— Zamknij się, Oren! — zawołała, ale jej policzki lekko się zaróżowiły. — Ja po prostu wiem, co robię, a Kael nie.

— Wcale właśnie nie zarumieniliście się oboje — dodał Oren, szczerząc zęby, po czym uskoczył przed kolejną szyszką. — Zupełnie nie wyglądacie jak zakochane gołąbki! Żadnych rumieńców tu nie ma!

— Następnym razem nie chybię — ostrzegła go Lana z groźną miną, choć kąciki jej ust drgały. — I wymierzę niżej. Dużo niżej. Tam gdzie zaboli najbardziej.

Kael udawał, że jest bardzo zajęty układaniem patyków, ale czuł, że jego twarz jest cieplejsza, niż powinna.

Oren tymczasem wciąż walczył z suchą ziemią, próbując wykopać coś, co przypominałoby fosę. Patyk, którym kopał, złamał się już dwa razy, a teraz był tak krótki, że chłopak musiał klęczeć, by go używać.

— To nie działa! — zawołał w końcu z frustracją. — Ten patyk jest bezużyteczny jak oskubany kurczak!

W akcie desperacji spróbował kopać gołymi rękami, ale twarda ziemia opierała się jego wysiłkom. Gdy naparł mocniej, stracił równowagę i runął twarzą prosto w dopiero co wykopaną dziurę.

Lana nie mogła powstrzymać wybuchu śmiechu na widok przyjaciela leżącego plackiem na ziemi, z twarzą pokrytą ziemią.

— To był… najdziwniejszy atak na fosę, jaki widziałam — powiedziała, ocierając łzy rozbawienia. — Może trzeba było ją po prostu poprosić, żeby się sama wykopała?

— Bardzo śmieszne — mruknął Oren, podnosząc się i otrzepując ubranie.

— Może zostań, tak jak jesteś — zaproponowała Lana, wciąż chichocząc. — Dzięki temu oddział wroga padnie… ze śmiechu.

— Tak, tak, bardzo zabawne — burknął Oren, ale kąciki jego ust lekko się uniosły. — Chciałbym zobaczyć, jak ty kopiesz tę głupią dziurę patykiem!

— Ja jestem od planowania — odparła Lana, unosząc dumnie podbródek. — Głowa operacji. Strateg. Ty jesteś od roboty fizycznej, bo masz najbardziej umięśnione ramiona.

Oren mimo woli uniósł rękę i napiął biceps. — No, to prawda — przyznał, a potem spojrzał wyzywająco na Kaela. — Dużo silniejsze niż niektórych.

— Ej! — zaprotestował Kael. — Nie jestem aż tak słaby! Potrafię podnieść więcej drewna niż ty!

— Tak, ale potem nie umiesz go pociąć — odciął się Oren. — Pamiętasz, jak próbowałeś rąbać drewno dla swojej mamy w zeszłym tygodniu? Siekiera utknęła ci w pniu i musiał przyjść twój tata, żeby ją wyciągnąć!

Kael poczuł, jak się rumieni. To było wyjątkowo upokarzające wspomnienie. — To był bardzo twardy pień — wymamrotał. — A ty co? Boisz się pająków! Nie możesz wejść do piwnicy u Malen, bo jest tam jeden malutki pajączek!

— On nie jest malutki! Jest ogromny! Ma takie wielkie kły i… — Oren wykonał dramatyczny gest rękami, pokazując rozmiar wyimaginowanych kłów pająka. — Poza tym przyganiał kocioł garnkowi! Sam też się ich boisz!

— Chłopcy, chłopcy — Lana uniosła ręce w pojednawczym geście, choć wyraźnie bawiła ją ta wymiana. — Obaj jesteście… no, dostatecznie silni.

— Dostatecznie? — wykrzyknęli jednocześnie Kael i Oren, spoglądając na nią z oburzeniem.

— A kto jest od nas silniejszy? — Kael zmrużył oczy, spoglądając na Lanę z podejrzliwością.

Lana wyszczerzyła zęby. — Ja, oczywiście! Mogłabym was obu pokonać z jedną ręką zawiązaną za plecami!

Chłopcy wymienili spojrzenia, a potem obrócili się do Lany z identycznymi uśmiechami.

— Jesteś pewna? — W oczach Kaela błysnęło coś figlarnego, gdy zacisnął palce na liściach.

— Absolutnie — odpowiedziała Lana, cofając się ostrożnie. — Ale, wiecie, jako wielki strateg muszę dbać o swoją godność i…

Nie dokończyła, bo Kael i Oren rzucili się w jej kierunku, uzbrojeni w liście i miękki mech. Lana pisnęła i zaczęła uciekać dookoła polany, śmiejąc się głośno, gdy chłopcy gonili ją, obrzucając leśną amunicją.

Po kilku okrążeniach wszyscy troje padli na ziemię, zdyszani i szczęśliwi, zapominając na chwilę o fosie, ścianach i całej twierdzy.

— Może na razie zrezygnujmy z fosy? — zasugerował dyplomatycznie Kael, gdy już odzyskał oddech. — Możemy skupić się na ścianach i dachu.

Oren ochoczo przystał na tę propozycję, najwyraźniej szczęśliwy, że może przestać kopać. Lana wzruszyła ramionami, po czym wszyscy zajęli się zamiast tego zbieraniem i układaniem gałęzi.

Praca trwała przez kilka godzin, a słońce powoli zbliżało się do horyzontu. Twierdza zaczynała nabierać kształtów, choć wciąż bardziej przypominała chaotyczny stos patyków niż prawdziwą budowlę. Mieli już coś, co z dużą dozą wyobraźni można było nazwać ścianami — gałęzie oparte o siebie, tworzące prowizoryczne ogrodzenie wokół części polany.

Lana, wciąż pełna energii i pomysłów, rozrysowywała na ziemi kolejne elementy, które planowała dodać w przyszłości.

— Musimy dodać bibliotekę! — oznajmiła, rysując kolejny prostokąt na swoim planie. — Jak inaczej zapiszemy historię naszej twierdzy i wszystkich bitew, które wygramy?

— Lana, nie mamy jeszcze nawet porządnych ścian — zauważył Kael, ocierając pot z czoła.

— Ale mamy wizję! — odparła.

— To prawda — zgodził się Kael z uśmiechem. Nie mógł zaprzeczyć, że entuzjazm Lany był zaraźliwy.

Wtem ich spokój przerwał głośny, brzęczący dźwięk. Wszyscy troje zamarli, rozglądając się z niepokojem.

— Co to było? — szepnął Oren.

Odpowiedź nadeszła w postaci dużej osy, która pojawiła się znikąd i zaczęła krążyć wokół ich głów. Oren wydał z siebie pisk i zaczął wymachiwać panicznie rękami.

— OSA! WIELKA, STRASZNA OSA! — krzyknął, jakby przyjaciele nie domyślili się tego sami. — UCIEKAJCIE!

Kael i Lana również zaczęli machać rękami, próbując odpędzić natrętnego intruza. Trójka dzieci biegała w kółko po polanie, wymachując rękami i wrzeszcząc, podczas gdy pojedyncza osa kontynuowała swój spokojny lot, najwyraźniej niewzruszona ich zachowaniem.

— Sio! Sio, Sioooooooo! — krzyczała Lana, zapominając o swojej zwykłej odwadze.

Po kilku minutach tego spektaklu owad najwidoczniej znudził się widowiskiem i odleciał tak samo niespodziewanie, jak wcześniej się pojawił. Dzieci zatrzymały się, dysząc ciężko i spoglądając na siebie.

— To był szpieg — powiedział w końcu Kael, gdy odzyskał oddech.

— Bez wątpienia! — zgodziła się Lana poważnym tonem. — I to bardzo podstępny!

— Sedrik go tu wysłał — dodał Kael

— Oczywiście! — przytaknęła Lana. — Paskudny Sedrik i jego paskudne szpiegujące osy!

Sedrik Thorne był trzynastoletnim chłopcem, swego rodzaju nieformalnym przywódcą starszych dzieci w wiosce. Już przeszedł Próbę Czystości i często się tym przechwalał.

— Myślicie, że wie o naszej twierdzy? — Oren ściszył głos, a w jego oczach pojawił się cień niepokoju.

— Raczej nie — odpowiedziała Lana po chwili namysłu. — Myślę, że odpowiednio ją zdezorientowaliśmy. Tyle że musimy być bardzo czujni, bo on ma szpiegów wszędzie!

— Może powinniśmy na dziś skończyć — zasugerował Kael, zauważając, że słońce zaczyna już zachodzić. — Zaczyna się ściemniać, a rodzice będą się martwić, jeśli nie wrócimy przed zmrokiem.

— Jeszcze nie jest tak późno — zaprotestowała Lana, patrząc na niebo. — Mamy przynajmniej godzinę światła.

— Tak, ale wiesz, jak to jest z lasem — przypomniał Kael, zniżając głos. — Po zmroku wszystko się zmienia.

Oren przysunął się bliżej, rozglądając się nerwowo. — Babcia mówiła, że w lesie po zmroku budzą się cienie. Że to dlatego nikt nie chodzi tam po zachodzie słońca.

— To tylko bajki dla dzieci — prychnęła Lana, ale nawet ona zerknęła w kierunku gęstszej części lasu z pewną ostrożnością.

— Niekoniecznie — powiedział Kael poważnie. — Pamiętacie, co się stało z Darrem, tym drwalem, w zeszłym roku? Został w lesie kilka godzin po zmroku i wrócił cały poraniony, z tą dziwną raną na ramieniu, która nie chciała się zagoić.

— Podobno spadł ze skały — powiedziała Lana, ale w jej głosie brakowało przekonania.

— A te wycia, które czasem słychać z głębi lasu? — dodał Oren. — To nie są zwykłe wilki. Mój tata mówi, że to… — zawahał się. — No, wiecie. Bestie.

Wszyscy troje zamilkli. Nawet Lana nie potrafiła tego zakwestionować. Bestie cienia były czymś, o czym nie lubiło się mówić w wiosce, ale każdy wiedział, że istnieją. Co jakiś czas dochodziły wieści o atakach na podróżnych, o karawanach, które nigdy nie dotarły do celu.

— Dobra — zgodziła się w końcu Lana. — Wracajmy. Jednak jutro kontynuujemy. Po powrocie z wyprawy do ruin.

— I przyniesiemy najlepsze skarby, jakie znajdziemy! — dodał z entuzjazmem Oren, natychmiast zapominając o swoich obawach.

Szybko zebrali swoje rzeczy i ruszyli w kierunku wioski, idąc blisko siebie, gdy las wokół nich zaczynał pogrążać się w mroku.

— Do zobaczenia jutro rano przy starym dębie? — upewnił się Oren, gdy dochodzili do pierwszych domostw.

— O wschodzie słońca — potwierdziła Lana uroczystym tonem. — Bądźcie punktualnie albo ruszamy bez spóźnialskich!

— Właściwie — zawahał się Kael, zerkając na powoli zachodzące słońce — Zupełnie zapomniałem! Wiecie, co jest dzisiaj? Wspólne ognisko! Stary Drasun ma opowiadać historie. Zdążymy, jeśli się pospieszymy.

— Naprawdę?! — twarz Orena się rozjaśniła. — Ostatnio opowiadał o trollu, który zamienił się w kamień i stał się górą!

— A dwa tygodnie temu o podróżniku, którego uwięziły syreny w magicznej jaskini! — przypomniała Lana.

— Może dziś opowie coś o tych starych ruinach? — zasugerował Kael. — Wiem, że Drasun pamięta dawne czasy. Był tu, gdy budowano dużą część Viskra-Mor.

— Mój tata mówił, że te ruiny były kiedyś ważnym miejscem na szlaku handlowym — powiedziała Lana. — Zanim otwarto nową drogę przez przełęcz na wschodzie. Podobno pierwsza osada upadła, bo kupcy przestali tamtędy jeździć, a potem jeszcze przyszło jakieś… nieszczęście.

— Jakie nieszczęście? — Oczy Orena zabłysły, jakby właśnie zaczynała się najlepsza część opowieści.

Lana wzruszyła ramionami. — Tata nie wie dokładnie. Mówi, że to było przed Skażeniem. Ponoć to dlatego wioska powstała tutaj, a nie bliżej ruin, choć tam jest lepszy dostęp do wody.

— Chodźmy do Drasuna! — ponaglił ich Kael. — Jeśli się pospieszymy, znajdziemy dobre miejsca i może uda nam się wypytać go też o te ruiny

***

Wieczorne ognisko w Viskra-Mor było odwiecznym zwyczajem, tak starym, jak sama wioska. W dni świąteczne i podczas ważnych uroczystości, kiedy nie trzeba było wstawać przed świtem, mieszkańcy gromadzili się przy wspólnym ogniu, by słuchać starych opowieści, śpiewać pieśni i po prostu cieszyć się swoim towarzystwem.

Choć Kościół Światła, główna religia w tych stronach, z niechęcią patrzył na takie „pogańskie przeżytki”, jak je nazywali kapłani, tradycja była zbyt silnie zakorzeniona, by się jej pozbyć. W zapadłej Viskra-Mor, omijanej przez karawany kupieckie, dawne obyczaje zachowały swoje znaczenie, podczas gdy większe osady już dawno ugięły się pod silniejszym naciskiem doktryny Kościoła

Gdy Kael, Lana i Oren dotarli na plac, większość mieszkańców już tam była. Dzieci siedziały najbliżej ogniska, zafascynowane tańczącymi płomieniami, podczas gdy dorośli zajmowali miejsca na drewnianych ławach lub przyniesionych z domów stołkach. Niektórzy starsi, jak babcia Orena, siedzieli na specjalnie dla nich przygotowanych krzesłach, wyściełanych dla wygody poduszkami.

Centralną postacią wieczoru był Drasun Elthanis, stary opowiadacz historii. Mimo swoich lat — a miał ich ponad siedemdziesiąt — Drasun potrafił przykuć uwagę słuchaczy jak nikt inny w wiosce. Jego siwa broda opadała mu prawie do pasa, srebrna i błyszcząca w świetle ognia, a oczy, mimo zmęczonych powiek i otaczających je zmarszczek, przenikały człowieka jak wzrok sokoła — ostre, bystre i niewątpliwie mądre. Dziś siedział na niskim stołku, bliżej ogniska niż zwykle, jakby potrzebował więcej ciepła mimo łagodnego letniego wieczoru.

Kael, Lana i Oren przecisnęli się między siedzącymi dziećmi, znajdując wolne miejsce tuż przy Malen, siedzącej już przy ognisku. Kael zauważył, że jego młodsze siostry, Nyra i Ayla, również tam były, podobnie jak większość dzieci z wioski. Nawet Sedrik Thorne, który zwykle udawał, że jest zbyt dorosły na takie „dziecinne” rozrywki, stał oparty o drzewo na obrzeżach kręgu, udając obojętność, ale wyraźnie nasłuchując.

Gdy wszyscy już się rozsiedli, na placu zapadła pełna oczekiwania cisza. Drasun podniósł głowę, rozejrzał się powoli dookoła, a potem uśmiechnął się lekko.

— Dawno, dawno temu — zaczął cicho, a jego głos, choć stary i lekko chropowaty, niósł się po wieczornym powietrzu jak szept drzew poruszanych wiatrem — w czasach, gdy granice między światami ludzi a duchów lasu były cienkie jak pajęcza nić, żyło plemię wędrownych gawędziarzy.

Dzieci od razu ucichły, wpatrując się w starca z szeroko otwartymi oczami. Dorośli również przysunęli się bliżej, choć niektórzy uśmiechali się pobłażliwie, jak gdyby słuchali opowieści tylko dla zabawy, nie wierząc w ani jedno słowo.

— Plemię to wędrowało od wioski do wioski, od miasta do miasta, niosąc ze sobą opowieści starsze niż najstarsze dęby. Opowieści o bohaterach i potworach, o miłości i zdradzie, o narodzinach i śmierci. Jednak był wśród nich młody gawędziarz imieniem Teron, który zawsze był niezadowolony z opowieści, które znał.

Drasun wykonał ręką szeroki gest, jakby wskazywał na odległy świat, a płomienie ogniska zatańczyły, rzucając cienie na jego twarz, czyniąc ją nagle jeszcze starszą i bardziej tajemniczą.

— „Te historie są puste” — mówił Teron do swoich towarzyszy. — „To tylko słowa, które nie mają mocy. Chcę opowiadać historie, które zmieniają świat, które otwierają serca i umysły, które pozwalają zobaczyć to, czego oczy nie widzą”.

Drasun przerwał na chwilę, by napić się wody z glinianego kubka, który podała mu jedna z kobiet. Dzieci wykorzystały tę pauzę, by przysunąć się jeszcze bliżej, jak gdyby fizyczna bliskość mogła sprawić, że znajdą się bliżej bohaterów historii.

— I tak Teron odszedł od swojego plemienia i zapuścił się w głąb lasu, szukając historii, których nikt jeszcze nie opowiedział. Wędrował przez wiele dni i nocy, aż w końcu dotarł do części lasu, której nigdy wcześniej nie widział. Drzewa były tam wyższe i starsze, a powietrze wydawało się gęste od tajemnic. I tam, w sercu tego pradawnego lasu, spotkał Wiedźmę.

Na wzmiankę o Wiedźmie niektóre z młodszych dzieci pisnęły lękliwie, ale nie odeszły. Ciekawość była silniejsza niż strach.

— Ale nie była to zwykła wiedźma, o jakiej opowiadają straszne historie — kontynuował Drasun, a jego głos stał się łagodniejszy. — Była piękna jak poranek wiosny i mądra jak najstarsza sowa. Jej oczy lśniły jak gwiazdy, a włosy miały kolor jesiennych liści. Gdy zobaczyła Terona, uśmiechnęła się i powiedziała: „Czekałam na ciebie, poszukiwaczu historii”.

Kael spojrzał na twarze swoich sióstr i zobaczył, że Ayla wpatruje się w Drasuna z intensywnością, która była niemal niepokojąca. Jej oczy odbijały płomienie ogniska, sprawiając, że wyglądała, jak gdyby płomienie pochodziły z wnętrza jej duszy. Była całkowicie nieruchoma, jak zaklęta w kamień, a jej drobne dłonie zaciskały się na brzegu sukienki.

— Wiedźma zaprosiła Terona do swojej chatki — mówił dalej Drasun — ukrytej wśród konarów ogromnego dębu. Tam, przy świetle świec zrobionych z pszczelego wosku, opowiedziała mu o tajemnicy, której szukał. „Teronie,” powiedziała, „świat to nie tylko to, co widzisz, ale też to, co czujesz, co słyszysz w ciszy między dźwiękami. Gdzieś tam, w głębi, istnieje Słowo, które nadaje życiu sens”.

Drasun zamilkł na moment, a na placu zapadła tak głęboka cisza, że słychać było trzask płonących polan w ognisku. Nawet dorośli przestali szeptać między sobą, zafascynowani intensywnością opowieści.

— „Słowo?” — spytał Teron, nie rozumiejąc. — „Jakie słowo może mieć taką moc?” Wiedźma uśmiechnęła się tajemniczo i powiedziała: „To nie jest zwykłe słowo, które wypowiadasz ustami. To Słowo, które jest w każdym liściu, w każdej kropli rosy, w każdym uderzeniu serca. To Słowo, które jest początkiem i końcem wszystkich rzeczy. Aby je zrozumieć, musisz najpierw nauczyć się słuchać”.

Kael zauważył, że nawet Sedrik, który udawał obojętność, teraz słuchał z widocznym zainteresowaniem, zapominając o swojej wcześniejszej pozie. Lana siedziała wyprostowana, z lekko zmarszczonymi brwiami, intensywnie analizując każde słowo opowieści.

— I tak Wiedźma nauczyła Terona sztuki słuchania — Drasun mówił teraz ciszej, zmuszając wszystkich do pochylenia się w jego kierunku. — Nauczyła go, jak słuchać szeptu wiatru w liściach, jak rozumieć pieśń strumienia, jak odczytywać historie zapisane w korze drzew i skałach. Pokazała mu, że świat jest jak żywa księga, a każda kropla rosy na pajęczynie to opowieść o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. — Kael poczuł, jak znajomy dreszcz przebiega mu po plecach. Szepty lasu, historie zapisane w korze… Czy to możliwe, że jego koszmar był czymś więcej niż tylko snem? Czy Drasun mówił o tym samym lesie, tym samym rodzaju tajemnic, które zdawały się go nawiedzać?

Drasun uniósł dłoń, a jego palce zatańczyły w powietrzu, jak gdyby kreślił niewidzialne znaki i wrócił do swojej opowieści:

— „Spójrz,” powiedziała Wiedźma, wskazując na wzór utworzony przez gałęzie dębu na tle nocnego nieba. „To są znaki, które wskazują drogę. Dla tych, którzy potrafią je odczytać, wszystko nabiera sensu.” Teron patrzył i patrzył, aż w końcu zaczął dostrzegać wzory, których nigdy wcześniej nie widział. Wzory, które mówiły o tajemnicach starszych niż czas.

— Gdy nadeszła pora, by Teron wrócił do swojego plemienia, Wiedźma ofiarowała mu dar. Nie był to fizyczny przedmiot, który mógłby trzymać w dłoniach, ale wiedza, którą miał nosić w sercu. „Idź,” powiedziała, „i opowiadaj historie, które usłyszałeś od lasu, od ziemi, od nieba. Opowiadaj je tym, którzy potrafią słuchać, a oni usłyszą w nich echo Słowa, które nadaje sens wszystkiemu.”

Drasun wziął ponowny łyk wody i rozejrzał się po słuchaczach. Po chwili kontynuował:

— I tak Teron wrócił do swojego plemienia i zaczął opowiadać nowe historie. Nie były to już puste opowieści o bohaterach i potworach, ale historie o głębszych prawdach, o tajemnicach ukrytych tuż pod powierzchnią codziennego życia. A ci, którzy słuchali z otwartym sercem, odkrywali w tych historiach coś, co zmieniało ich na zawsze.

Głos Drasuna stał się nagle mocniejszy, donośniejszy, wypełniając cały plac.

— Pamiętajcie, drodzy słuchacze, że każde słowo natury niesie w sobie historię — historię o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, którą sami możecie współtworzyć, jeśli tylko nauczycie się słuchać uważnie. Bo prawdziwa mądrość to umiejętność słyszenia tego, co niewypowiedziane, widzenia tego, co niewidzialne, i rozumienia tego, co wydaje się niezrozumiałe.

Ostatnie słowa Drasuna rozpłynęły się w powietrzu, a plac zamarł w bezruchu, jakby czas wstrzymał oddech. Nikt się nie poruszył, nikt nie odezwał. Przez ten moment wszyscy istnieli w przestrzeni pomiędzy słowami, w ciszy, która nie była pustką, ale pełnią — jak ta, o której opowiadał Drasun. Dopiero po chwili, jak gdyby wybudzając się z transu, ludzie zaczęli się poruszać, szeptać między sobą, komentować historię.

Kael zauważył, że dorośli reagowali różnie. Niektórzy, jak jego wuj Gellar, kiwali głowami z uznaniem. Inni, szczególnie ci bardziej związani z naukami Kościoła Światła, wymieniali sceptyczne spojrzenia, a nawet drwiące uśmiechy.

Szczególnie Brat Serwin, stosunkowo młody kapłan Ścieżki Pokory, który przybył do wioski zaledwie dwa lata temu, wyglądał na niezadowolonego. Siedział sztywno na ławie, z ustami zaciśniętymi w wąską linię, a jego spojrzenie było chłodne, gdy obserwował reakcje wioskowych dzieci.

W przeciwieństwie do niego stary Elgar, emerytowany kapłan, który mieszkał w Viskra-Mor od kilkudziesięciu lat, i którego zastąpił w posłudze Serwin, przysłuchiwał się opowieści z pogodnym uśmiechem i raz po raz kiwał głową, odnajdując w słowach Drasuna coś, co sam pamiętał ze swojej młodości.

— Te pogańskie bzdury — dosłyszał Kael szept jednego z mężczyzn, siedzącego niedaleko Brata Serwina. — Właśnie takie gadanie o duchach lasu i wiedźmach sprowadziło na nas gniew Patronów i zniszczyło nasz dawny świat, a potem przywiodło skażenie. Nie uczymy się na błędach.

— Daj spokój — odszepnął mu drugi. — To tylko stare bajanie, tradycja. Nikt tak naprawdę w to nie wierzy.

— Niektórzy wierzą — odparł pierwszy, zerkając znacząco w kierunku Elgara i kilku starszych mieszkańców wioski, którzy z nostalgią słuchali opowieści. — I potem będą się dziwić, że Próby Czystości są konieczne.

Kael wzdrygnął się na wzmiankę o Próbach. Każde dziecko w wiosce wiedziało, że po skończeniu dziewiątego roku życia będzie musiało w końcu przejść Próbę Czystości — test, który miał wykazać, czy dziecko nie jest skażone. Nie rozumiał dokładnie, o co w tym wszystkim chodzi, wiedział tylko, że to coś strasznego i koniecznego, co dotyczy magii i Cienia, i że jeśli przejdzie się Próbę, dostaje się znak na nadgarstku, taki jak miał Sedrik i wszyscy dorośli.

Pozostałe dzieci, prawie bez wyjątku, siedziały jak urzeczone, z rozszerzonymi oczami, wciąż przetrawiając usłyszaną historię.

W ich grupie to Lana pierwsza przerwała milczenie

— Co myślisz o tym „Słowie”? — Lana odezwała się niemal szeptem, niszcząc ciszę, która zapanowała w ich małym kręgu. — Myślisz, że to może być prawda? Że istnieje jakieś… głębsze znaczenie we wszystkim?

Kael się zawahał. Opowieść Drasuna poruszyła w nim coś, czego nie umiał nazwać i obudziła jakieś dawno zapomniane wspomnienie.

— Nie wiem — odpowiedział szczerze. — Ale… chciałbym umieć słuchać tak, jak Teron. Chciałbym rozumieć te znaki.

Oren prychnął lekko.

— Tata mówi, że to tylko opowieści. Bajanie dla dzieciaków — mruknął, choć w jego głosie nie było prawdziwego przekonania. Po chwili rozejrzał się wokół z niepokojem. — Ale… wyobrażacie sobie spotkać taką Wiedźmę w lesie? Samemu? A co, gdyby ta Wiedźma nas złapała i zamieniła w żaby albo w kamienie, jak te trolle?

— Nie złapałaby nas! — Malen pogroziła mu palcem. — Poza tym ja bym się nie bała — oświadczyła stanowczo — Namówiłabym ją, żeby nauczyła mnie tej super mądrości, o której mówił Drasun. I pokazała mi te wszystkie sekretne znaki!

Kael zauważył, że Ayla wciąż wpatruje się w miejsce, gdzie siedział Drasun, chociaż starzec już wstał i rozmawiał teraz z kilkoma dorosłymi. Jej wzrok był odległy, jak gdyby patrzyła na coś, czego inni nie widzieli.

— Ayla? — zapytał łagodnie, dotykając ramienia siostry. — Wszystko w porządku?

Dziewczynka drgnęła, wyrwana z głębokiego zamyślenia, i spojrzała na brata z lekkim zmieszaniem.

— Tak, tylko… — zawahała się. — Myślałam o tym, co powiedział o słuchaniu. Czasami… czasami myślę, że słyszę różne rzeczy. Szczególnie w nocy, kiedy jest cicho.

— To tylko wyobraźnia, Ayla — powiedział, starając się brzmieć pewnie. — Wszystkie małe dzieci mają bujną wyobraźnię.

Dziewczynka spojrzała na niego poważnie, z mądrością, która wydawała się nie pasować do jej młodego wieku.

— A może to nie wyobraźnia? Może po prostu… za dużo zapomnieliśmy i nie wiemy już jak słuchać?

Zanim Kael zdążył odpowiedzieć, Miranel zawołała dzieci, oznajmiając, że czas wracać do domu. Wieczorne spotkanie dobiegało końca, a noc stawała się coraz głębsza. Rodzice zbierali swoje pociechy, tłumacząc im, że nie wolno zostawać zbyt długo na zewnątrz po zmroku.

Droga do domu prowadziła wzdłuż granicy lasu, który w zapadającym zmierzchu zdawał się niemal oddychać, wciągając w siebie ostatnie promienie światła i wydychając cienie. Miranel trzymała Nyrę i Aylę blisko siebie, a jej wzrok nieustannie wędrował w kierunku drzew, wypatrując zagrożenia.

— Mamo — odezwała się nagle Nyra — dlaczego las jest taki straszny po ciemku?

Miranel zawahała się, zastanawiając nad odpowiedzią. — Las po prostu jest inny nocą, kochanie. Zwierzęta, które śpią w dzień, budzą się wieczorem. To czas polowań, czas cieni.

— A czy w lesie mieszkają potwory? — dopytywała Nyra. — Takie prawdziwe?

— Nie ma potworów — odpowiedziała stanowczo Miranel, ale Kael zauważył, jak jej dłoń instynktownie powędrowała ku szyi, szukając tam czegoś znajomego. — Są tylko rzeczy, których nie rozumiemy.

Ayla, która do tej pory milczała, nagle się odezwała: — Las nie jest zły, tylko smutny. Czasem płacze w nocy.

Miranel zatrzymała się i spojrzała uważnie na córkę. — Czemu tak uważasz, kochanie?

Dziewczynka wzruszyła ramionami, teraz wyraźnie zakłopotana. — Po prostu tak mi się wydaje — mruknęła. — Słyszę czasem, jak wiatr szumi między drzewami. Mam wrażenie, że opowiada historie, których nikt już nie pamięta.

Kael przypomniał sobie słowa Drasuna o słuchaniu szeptu wiatru w liściach i późniejsze komentarze jego siostry. Czy to możliwe, że Ayla naprawdę słyszy więcej niż inni?

— Chodźmy — powiedziała Miranel, przyspieszając kroku. — Robi się już zupełnie ciemno.

Gdy dochodzili do domu, Kael obejrzał się jeszcze raz za siebie. Mógłby przysiąc, że między drzewami na skraju lasu dostrzegł jakiś ruch — błysk oczu odbijających światło księżyca, smugę cienia przemykającą między pniami — jakby coś lub ktoś ich obserwował. Kiedy jednak zmrużył oczy, nie było tam nic poza cieniami i mrokiem.

Idąc za matką i siostrami, Kael nie mógł przestać myśleć o opowieści Drasuna. O Wiedźmie z Lasu i tajemniczym Słowie, które nadaje sens wszystkiemu. O znakach, które są wszędzie wokół nas, jeśli tylko potrafimy je dostrzec. I choć część jego umysłu mówiła, że to tylko baśń, coś głęboko w sercu podpowiadało mu, że może, tylko może, w tej historii kryje się jakaś głębsza prawda. Prawda, która czeka, aż ktoś ją odkryje. Zamknął oczy, próbując przywołać dokładnie słowa Drasuna, jego gesty. Pamiętał nastrój opowieści, ogólny zarys, niektóre frazy wryły mu się w pamięć, ale szczegóły zdawały się wymykać, jak piasek przesypujący się przez palce. Był zawsze uważnym słuchaczem, zapamiętywał więcej niż inni, ale wciąż czuł, że coś mu umyka.

Rozdział 5 — Dzieci, których nie było

Poranek w Viskra-Mor był chłodny i mglisty. Kael wyszedł z domu wcześniej niż zwykle, zmierzając na spotkanie z Laną i Orenem przed wyprawą do ruin starej wioski. Koszmary znów nie dawały mu spać, więc wolał spędzić te wczesne godziny na zewnątrz niż leżeć i wsłuchiwać się w ciszę swojego pokoju.

Gdy skręcił za stodołę kowala, usłyszał podniesione dziecięce głosy. Na niewielkiej polance między domami zebrała się grupka dzieci, głównie tych młodszych, otaczająca kogoś, kto stał w środku kręgu. Kael od razu rozpoznał charakterystyczną sylwetkę i jasne włosy Sedrika.

Zaciekawiony, Kael podszedł bliżej. Sedrik jak zwykle eksponował nadgarstek, pokazując swój znak — ciemne, wypalone słońce, którym naznaczano wszystkie dzieci, które przeszły Próbę i zostały uznane za „czyste”. Młodsze dzieci patrzyły na niego z szacunkiem i odrobiną strachu.

— Widziałem jedno w nocy! — obwieszczał Sedrik dramatycznie. — Tam, przy starym dębie za kuźnią! Stało tam i gapiło się na mnie.

— Bzdury, jak zwykle — skomentowała Lana, której obecności Kael wcześniej nie zauważył. Stała z boku grupy, opierając się o pień młodej jabłoni z rękami skrzyżowanymi na piersi. — Duchy nie podchodzą do wioski. Nawet te, które istnieją tylko w twojej wyobraźni.

Sedrik zmrużył oczy, niezadowolony z podważania jego autorytetu.

— To nie był zwykły duch, Lano Mądralo. To był duch jednego z Dzieci, które „usłyszały zbyt wiele”.

Najmłodsi uczestnicy spotkania, w tym Nyra, siostra Kaela, wciągnęli powietrze ze strachem.

— Jakich dzieci? — Jeden z chłopców odezwał się cicho, z szeroko otwartymi oczami, w których ciekawość mieszała się ze strachem.

Sedrik rozejrzał się z teatralną ostrożnością, sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje, po czym zniżył głos do dramatycznego szeptu.

— To historia, której dorośli nie chcą, żebyście znali. Historia o trójce dzieci, które kiedyś mieszkały w tej wiosce. Dawno, dawno temu… no może nie aż tak dawno. Może za czasów dziadka mojego ojca? A może jeszcze dawniej? — Sedrik zamyślił się na moment, po czym machnął ręką. — Nieważne. Ważne jest to, że te dzieci były bardzo ciekawskie tak jak wy. Wszędzie wsadzały nos.

— Jak Oren! — pisnęła jedna z dziewczynek, wywołując chichoty.

— Dokładnie jak Oren — potwierdził Sedrik poważnie. — Pewnej nocy usłyszały, jak ich rodzice rozmawiają w domu. To była bardzo tajemnicza rozmowa, bardzo… — zawahał się, szukając odpowiedniego słowa.

— Sekretna? — podpowiedział ktoś.

— Tak, bardzo sekretna — przytaknął Sedrik. — Rodzice rozmawiali o jakimś miejscu za lasem, miejscu, do którego nikt nie powinien chodzić. O jakimś… rytuale? Czy jakoś tak?

— Jakim rytuale? — wtrącił Kael, włączając się po raz pierwszy do rozmowy.

Sedrik spojrzał na niego z irytacją, że przerwano mu w ważnym momencie.

— No… takim bardzo złym rytuale, dobra? — odparł, zirytowany, że musi improwizować. — Nie znam szczegółów, nie byłem tam. W każdym razie, dzieci podsłuchały wszystko. Każde. Pojedyncze. Słowo. A nie powinny były tego słyszeć.

— Dlaczego? — dociekał dalej Kael.

— Bo… bo to były sprawy dorosłych! — wyjaśnił Sedrik, wymachując rękami. — Sprawy, o których dzieci nie powinny wiedzieć. Rzeczy, które mogą… no wiecie… skusić je, żeby same to sprawdziły. No i te dzieci następnego dnia pobiegły do lasu, na to miejsce.

— To głupie — skomentowała Lana. — Gdyby usłyszały, że to niebezpieczne, nie poszłyby tam.

— Ale poszły, dobra? — odpowiedział zirytowany Sedrik, przestępując z nogi na nogę. — I to jest moja historia, więc ja wiem, co się stało, dobrze? Poszły tam i… i… coś się stało. Coś bardzo złego.

— Co się stało? — zapytała Nyra drżącym głosem.

Sedrik zawiesił głos dla efektu, rozglądając się po twarzach zebranych dzieci. Jego własna przybrała teraz wyraz upiornej powagi.

— Po prostu zniknęły. Całkiem. Nie tak jak ludzie, których zabierają do Sanktuarium. Nie tak jak ci, którzy idą do lasu i nie wracają. One były jakby… zapomniane.

— Jak to zapomniane? — dopytywał Oren, który chwilę wcześniej dołączył do grupy.

— Ich matka obudziła się rano i… zapomniała, że kiedykolwiek je miała — wyjaśnił Sedrik, choć w jego głosie pojawiło się lekkie wahanie. — Po prostu wstała, zrobiła śniadanie, jakby wszystko było normalne.

— To niemożliwe — zaprotestowała Lana. — Matka nie zapomina o swoich dzieciach.

— Ta zapomniała! — odparł Sedrik, podnosząc głos. — I ojciec też, i wszyscy! Jakby tych dzieci nigdy nie było! Ich łóżka zniknęły, ich ubrania, wszystko. Nikt w wiosce nie pamiętał, że kiedykolwiek istniały. Niiiikt! — Przeciągnął ostatnie słowo, rozkoszując się przerażeniem malującym się na twarzach młodszych dzieci.

— A co było potem? — wyrwało się Kaelowi.

— Potem… — Sedrik rozejrzał się konspiracyjnie. — Potem ludzie zaczęli widywać trzy cienie w lesie. Przy starym dębie. Trzy cienie bez twarzy, trzymające się za ręce. Czasem słychać było głosy, ale nigdy słowa. A kiedy ktoś podchodził bliżej… znikały.

— Jak to znikały? — dopytywał jeden z chłopców.

— No tak po prostu… — Sedrik wykonał gwałtowny gest rękami. — Pfff! I nie ma. I najważniejsze… — Pochylił się, by jego twarz znalazła się na poziomie najmłodszych słuchaczy. — Jeśli usłyszysz, że ktoś pyta cię w nocy: „Jak się nazywasz?"… Nie odpowiadaj. Nigdy nie odpowiadaj. Bo to one. Szukają nowych dzieci, które mogłyby dołączyć do ich zabawy w lesie. Jednak jak już tam pójdziesz, nigdy nie wrócisz. I wszyscy o tobie zapomną. Nawet własna matka.

Kael zauważył, że Nyra drży lekko, a jej oczy napełniają się łzami. Podszedł do siostry i objął ją ramieniem.

— To tylko historia, Nyro — powiedział uspokajająco. — Sedrik wszystko zmyśla.

— Wcale nie zmyślam! — oburzył się Sedrik. — Mój wuj mi to opowiadał! On wie takie rzeczy!

— Bzdura — powtórzyła Lana stanowczo.

— No tak, ale wiecie co? — Sedrik nie poddawał się łatwo. — To dziwne, że zawsze są trzy, nie? Bo w naszej wiosce…

— W naszej wiosce co? — dociekał Kael, nagle zaintrygowany.

Sedrik nie dokończył, jakby sam nie był pewien, co chciał powiedzieć.

— Dorośli niby nigdy nie mówią o żadnych zaginionych dzieciach, ale stara Elina mówi, że są rzeczy, o których lepiej nie pamiętać, więc może oni… no, nie pamiętają.

Zapadła cisza, gdy wszystkie dzieci rozważały te słowa. Nawet Lana wydawała się na moment zamyślona.

— To było dawno temu — dodał w końcu Sedrik, tym razem ciszej, jakby sam siebie próbował przekonać. — Teraz nic takiego się nie zdarza. Chyba że… — Spojrzał znacząco na las.

— Chyba że co? — Nyra przytuliła się mocniej do brata, a w jej głosie zabrzmiał ledwie słyszalny lęk.

— Chyba że znów nie będziecie słuchać dorosłych — odparł Sedrik, uśmiechając się złośliwie. — Chyba że pójdziecie tam, gdzie nie powinniście, i usłyszycie zbyt wiele. Tak jak tamte dzieci.

— A jak miały na imię? Te dzieci, które zniknęły? — drążył Kael.

Sedrik otworzył usta, by odpowiedzieć, ale nagle wydawał się niepewny.

— Ja… nie pamiętam — przyznał w końcu. — Wuj mówił, ale zapomniałem.

— Bo ich nie było — wtrąciła Lana. — To tylko bajka.

— Może to ciebie nie ma! — odgryzł się chaotycznie Sedrik, a jego policzki poczerwieniały.

— Idziemy, Nyra — powiedział Kael, widząc, że siostra wciąż jest przestraszona. — Pora na śniadanie. Mama będzie się martwić.

Gdy odprowadzał siostrę do domu, Lana i Oren dołączyli do niego na chwilę, odłączając się od większej grupy.

— Głupi Sedrik i jego głupie historie — mruknęła Lana, kopiąc kamyk na drodze. — Tylko straszy małe dzieci.

— Zawsze tak robi, przynajmniej od czasu swojej Próby — zgodził się Oren. — Myśli, że jest taki mądry, bo ma już znak.

Kael milczał, myśląc o opowieści Sedrika. Troje dzieci, które zniknęły… które zostały zapomniane. Coś w tej historii przypominało mu sen, ten okropny sen o szeptach.

— Nie przejmuj się tym, Nyra — powiedział do siostry. — To tylko wymyślona historia. Nikt nie znika tak po prostu, a rodzice nigdy nie zapominają o swoich dzieciach.

Nyra spojrzała na niego, a jej błękitne oczy zdawały się wypełniać całą twarz.

— Obiecujesz?

— Obiecuję — zapewnił ją Kael, czując ukłucie winy. Nie wiedział, co jest prawdą, ale nie chciał, by się bała.

***

Gdy odprowadził Nyrę do domu i upewnił się, że jest pod opieką matki, wrócił do przyjaciół, którzy czekali na niego przy studni na głównym placu wioski. Lana siedziała na kamiennym murku, machając nogami, a Oren chodził w kółko, niecierpliwy jak zawsze.

— No nareszcie! — zawołał Oren, gdy tylko zobaczył Kaela. — Myślałem, że zapuścisz tam korzenie. To co? Idziemy do ruin, czy wolisz słuchać kolejnych bajek Sedrika?

Kael potwierdził ruchem głowy.

— Tak, idziemy — zgodził się. — Ale czy ktoś z was dowiedział się coś więcej o tej starej wiosce?

Lana pokręciła głową i wzruszyła ramionami.

— Próbowałam, ale wiesz, jak to jest z dorosłymi. Zawsze omijają niektóre tematy, jakby się bali, że za dużo powiedzą.

— Jak w historii Sedrika — zauważył Kael. — Dzieci, które usłyszały zbyt wiele.

— Nie mów mi, że uwierzyłeś w tę bzdurę — prychnęła Lana, zeskakując z murku i lądując z miękkim pacnięciem stóp o ziemię.

— Nie o to chodzi — odparł Kael. — Po prostu… może w każdej historii jest ziarnko prawdy?

Lana i Oren wymienili spojrzenia, nie do końca przekonani.

— No dobra, czas ruszać — zawołała Lana, strzepując kurz z rąk. — Jak będziemy grzebać się jak żółwie, to zdążymy wrócić dopiero, gdy księżyc zacznie wyśmiewać słońce, a mama mnie uziemi na całe Święto Plonów!

— Mieliśmy wstąpić po Malen — przypomniał Oren. — Obiecaliśmy jej.

Kael skinął głową. Rzeczywiście, obiecali Malen, że wezmą ją na kolejną wyprawę. Ostatnio często zostawała w domu, pomagając matce przy szyciu. Pani Keldran miała więcej zamówień niż zwykle przed nadchodzącym świętem plonów.

— Jasne, chodźmy — zgodził się Kael. — Jej dom jest po drodze.

Ruszyli razem przez wioskę w kierunku niewielkiego domku Keldranów, gdzie na ganku siedziała Malen, najwyraźniej już czekając na nich. Jej długie, ciemne włosy były splecione w gruby warkocz, a przez ramię przewiesiła płócienną torbę, z której wystawał róg szkicownika. Na widok przyjaciół zeskoczyła z ławki i pomachała do nich z szerokim uśmiechem.

— Już myślałam, że o mnie zapomnieliście! — zawołała, gdy się zbliżyli.

— Nigdy w życiu — zapewnił ją Oren z teatralnym ukłonem. — Jak moglibyśmy zapomnieć o kimś, kto zawsze ratuje nas przed najgorszymi kłopotami?

Malen zaśmiała się i dołączyła do nich, zarzucając na ramię mały skórzany plecak.

— Co tam masz? — zapytał zaciekawiony Kael.

— Kilka rzeczy, które mogą się przydać — odparła tajemniczo. — Mama dała mi też trochę świeżego chleba i jabłek. Pomyślałam, że możemy zgłodnieć.

— I dlatego właśnie jesteś niezastąpiona — mruknęła Lana z uznaniem. — Ja pomyślałam o wszystkim oprócz jedzenia.

Cała czwórka ruszyła ścieżką prowadzącą w kierunku lasu. Słońce stało już wysoko, rozpraszając poranną mgłę i przyjemnie ogrzewało ich plecy. Las wokół Viskra-Mor był gęsty i groźny nocą, ale w ciągu dnia wydawał się przyjazny — pełen śpiewu ptaków, ciepłych promieni słońca przedzierających się przez korony drzew i znajomych ścieżek wydeptanych przez mieszkańców wioski oraz dzikie zwierzęta. Ścieżka wiła się między drzewami, czasem wznosząc się lekko, czasem opadając. Po lewej stronie mieli gęsty las, a po prawej — niewielkie pola uprawne zapewniającej wiosce niejaką niezależność. Kael lubił tę drogę. Często chodził tędy z ojcem, gdy ten wracał z karawany, albo z matką, gdy zbierali razem zioła.

— Więc co dokładnie powiedział Tonir o tych ruinach? — Kael starał się dowiedzieć jak najwięcej, zanim dotrą na miejsce.

Oren podrapał się po głowie.

— No, niewiele. Tylko tyle, że znalazł jakiś dziwny kamień z symbolem. Twierdził, że kamień był ciepły w dotyku, mimo że leżał w cieniu. A i że ruiny są podobno miejscem, gdzie ukrywali się ludzie przed czymś strasznym.

— Przed czym? — dopytywała Lana.

— Tego nie powiedział — przyznał Oren. — Albo powiedział, ale nie słuchałem. Byłem zbyt podekscytowany kamieniem.

— Typowe — mruknęła Lana. — Ale skoro o tym mowa, wiecie, dlaczego właściwie ją opuścili?

— Nikt nie wie — przyznał Kael. — Albo wiedzą, ale nie mówią. Wtedy chyba w ogóle nie było jeszcze Bestii.

— To podejrzane — stwierdziła Lana z namysłem. — Zawsze, gdy dorośli unikają jakiegoś tematu, oznacza to, że kryje się za tym coś interesującego.

Malen, która przez chwilę szła w milczeniu, odezwała się cicho:

— Moja mama wspominała kiedyś, że stara wioska została opuszczona po jakiejś chorobie. Odniosłam jednak wrażenie, że sama chyba nie do końca w to wierzyła.

Oren przeskoczył przez mały strumień, który przecinał ich ścieżkę.

— Moja babcia ostatnio napomknęła, że w Thavenik zaczęli znikać ludzie — powiedział konspiracyjnym szeptem, rozglądając się, jakby spodziewał się, że ktoś ich podsłuchuje. — Podobno kilka osób po prostu wyparowało. Nikt nie wie, co się z nimi stało.

— Pewnie tylko tak mówią, żeby nas postraszyć — stwierdziła Lana, choć jej głos stracił nieco pewności. — Zawsze straszą dzieci różnymi historiami, żebyśmy słuchali dorosłych.

— Nie rozumiem, czemu nie mówią nam rzeczy wprost — zauważył Kael. — Po co te wszystkie tajemnice?

Zapadła chwila ciszy, gdy każde z nich rozważało tę kwestię.

— A może zostali porwani przez bestie cienia? — zasugerował Oren.

Lana przewróciła oczami.

— Bestie cienia nie porywają ludzi. I nie zapuszczają się tak daleko na północ — powiedziała z przekonaniem. — Są tylko na spustoszonych terenach daleko na południu.

— Skąd wiesz? — wyzwał ją Oren. — Byłaś tam?

— Nie, ale mój tata był przy murze rok temu — odparła Lana. — Opowiadał mi, jak wygląda granica, gdzie wojsko Kordath pilnuje, żeby bestie nie przedostały się na zamieszkane ziemie.

Kael słuchał ich rozmowy w milczeniu, chociaż coś w opowieści o znikających mieszkańcach Thavenik poruszyło go bardziej, niż się spodziewał. Przypomniał sobie swoje koszmary — las, szepty, cienie poruszające się między drzewami. Wzdrygnął się mimo woli.

— Jesteśmy już blisko? — zapytał, chcąc zmienić temat.

Oren rozejrzał się, szukając znajomych śladów.

— Tak, to już niedaleko — potwierdził. — Powinniśmy zaraz zobaczyć pierwsze ruiny.

Rzeczywiście, po kilku minutach marszu las zaczął się przerzedzać, a między drzewami pojawiły się pierwsze ślady dawnej osady — kamienne fundamenty, pozostałości murów, zarośnięte ścieżki. Ruiny starej wioski nie były imponujące — zaledwie kilkanaście budynków, większość zapewne drewnianych, które dawno już rozpadły się w proch. Jednak kamienne fundamenty i pozostałości murowanych piwnic wciąż były widoczne, tworząc prostokątne zarysy dawnych domostw.

Cała czwórka zatrzymała się na skraju dawnej osady, rozglądając się z ciekawością. Było coś przejmującego w tym opuszczonym miejscu, gdzie kiedyś toczyło się życie, a teraz panowała tylko cisza, przerywana śpiewem ptaków i szumem wiatru w liściach.

— No dobra, to gdzie jest ten kamień? — Głos Lany przerwał zaklętą ciszę, która opadła na ruiny jak ciężki całun.

Oren pokręcił głową.

— Nie wiem dokładnie. Tonir nie powiedział, gdzie go znalazł. Mówił tylko, że był zbyt duży, żeby go podnieść. Musimy poszukać.

— Rozdzielmy się — zaproponował Kael. — Szybciej przeszukamy cały teren.

— Dobry pomysł — zgodziła się Lana. — Ale trzymajmy się w zasięgu wzroku.

Malen wyciągnęła z plecaka notes i ołówek.

— Będę szkicować wszystko, co znajdziemy — powiedziała. — Może zauważymy jakiś wzór albo symbol, który się powtarza.

Każde z nich ruszyło w innym kierunku, przeszukując ruiny. Kael zdecydował się zbadać największy z pozostałych fundamentów — przypuszczalnie głównego budynku wioski, może wspólnej hali lub kaplicy. Ostrożnie stąpał po kamiennych pozostałościach, zaglądając pod przewrócone belki i odgarniając zarośla, które przez lata zdążyły pochłonąć większość konstrukcji.

Słońce przesuwało się powoli po niebie, a poszukiwania nie przynosiły rezultatów. Kael zaczynał już odczuwać zniechęcenie, gdy usłyszał podekscytowany okrzyk Orena:

— Hej! Znalazłem coś!

— Co znalazłeś? — zapytała Lana, rozglądając się.

Oren wskazał na pień drzewa.

— Patrzcie! Tu są jakieś znaki!

Kael podszedł bliżej i rzeczywiście, na korze wierzby widniały wyryte symbole — niektóre zatarte przez czas, ale wciąż rozpoznawalne. Kora wokół symboli była dziwnie gładka, jakby dotykały jej setki dłoni przez lata, wygładzając powierzchnię, a jednocześnie pogłębiając żłobienia. Najbardziej rzucał się w oczy dziwny znak przypominający coś pomiędzy literą H i N, ale w jakiś sposób wymykający się konkretnej klasyfikacji. Tuż pod nim wyraźnie widoczne były trzy litery: LAR.

— LAR? — przeczytał Oren, zaintrygowany. — Co to ma znaczyć?

Lana przyjrzała się napisowi uważnie.

— Może to tylko kawałek większego napisu? — zasugerowała. — Pozostała część mogła się zatrzeć.

— A może ktoś chciał napisać „LARWA” i nie skończył? — zaśmiał się Oren.

Kael spojrzał na niego z politowaniem.

— Tak, na pewno ktoś setki lat temu próbował wyrzeźbić „LARWA” i umarł ze śmiechu, zanim dokończył — powiedział, nie kryjąc sarkazmu. — Albo może bestia Cienia go zjadła w połowie słowa.

— Albo to było imię — zastanowiła się Lana, ignorując ich przepychanki. — Lar… cośtam. Larwin? Larn? Laris?

Malen szybko szkicowała symbole w swoim notatniku, a jej węgielek tańczył na papierze kierowany jej wprawnymi ruchami. Kael zauważył, jak pod głównym szkicem, niemal odruchowo, zaczęła rysować drobne, splątane linie, jakby próbowała uchwycić nie tylko kształt znaków, ale i atmosferę tego miejsca — jego tajemniczość, może nawet lekki niepokój. Zawsze tak robiła, gdy coś ją poruszyło lub zaniepokoiło; jej szkicownik był pełen nie tylko rysunków, ale i tych dziwnych, emocjonalnych bazgrołów.

Kael obchodził drzewo dookoła, szukając więcej znaków. Rozmyślał, czy kiedy dorośnie, będzie miał taką wiedzę, jaką miały stara Elina lub jego matka. Na drugiej stronie pnia znalazł kolejne symbole — bardziej skomplikowane niż proste litery, nieprzypominające niczego co znał. Mimo to ich kształty wydawały mu się dziwnie znajome, jakby już je kiedyś widział we śnie albo w innym życiu. Linie i krzywizny tych znaków zdawały się poruszać pod jego wzrokiem, zmieniając kąt, gdy mrugał — nigdy dramatycznie, ale wystarczająco, by wywołać uczucie niepokoju.

— Tutaj są jeszcze jakieś znaki — zawołał do przyjaciół. — Ale nie wyglądają jak zwykłe litery.

Reszta dołączyła do niego, przyglądając się tajemniczym symbolom z fascynacją. Malen natychmiast zaczęła je szkicować.

— To wygląda jak… nie wiem, jak jakiś stary język czy coś — powiedziała Lana, delikatnie dotykając wyżłobień w korze.

— Myślicie, że to ma jakiś związek z tym, co znalazł Tonir? — rzucił Oren, zerkając na nich z wyraźnym napięciem.

— Możliwe — odparł Kael, rozglądając się po okolicy. — Może warto poszukać w pobliżu?

Zaczęli przeszukiwać teren wokół drzewa, odgarniając mech i liście, zaglądając pod kamienie i korzenie. Kael znalazł miejsce, gdzie ziemia wydawała się zapadnięta, tworząc płytki dół. Zaczął ostrożnie odgarniać warstwę liści i ujrzał kamień — płaski, okrągły, o średnicy mniej więcej jego dłoni. Na jego powierzchni widniał symbol podobny do jednego z tych, które zobaczyli na drzewie.

— Chyba coś mam! — zawołał do przyjaciół, którzy natychmiast przybiegli, by zobaczyć jego znalezisko.

Kael sięgnął po kamień, a gdy jego palce zetknęły się z chłodną powierzchnią, poczuł osobliwe mrowienie, które przebiegło przez całe ciało. Było to uczucie podobne do tego, gdy leży się zbyt długo na ręce, a potem krew wraca do kończyny — tysiące małych igieł kłujących pod skórą. Tylko że to mrowienie nie ograniczało się do miejsca dotyku, lecz rozlało się po całym jego ciele, od czubków palców aż po koniuszki włosów. Przeszył go chłód, jakby nagle zanurzył się w zimnej wodzie. W głowie rozbrzmiały melodyjne dźwięki, nie do końca słowa — raczej obce myśli, ułożone w nieznanym języku. Przed oczami zatańczyły mu obrazy: postacie odziane w powłóczyste szaty krążące wokół drzewa, mglista sylwetka wysokiej kobiety z uniesionymi ku górze dłońmi, symbol jarzący się jasno w powietrzu. Serce zaczęło walić mu w piersi, a w uszach pulsowała krew. Poczuł zawroty głowy, zachwiał się i ledwie utrzymał równowagę. Obrazy znów się zmieniły — pojawił się las, obcy i nieznany, sylwetki zakapturzonych postaci, przebłyski światła i cienia oraz cichy szept słów, których nie rozumiał, choć wydawały się w jakiś sposób znajome…

A potem głos, inny niż te z jego koszmarów, spokojniejszy, ale równie obcy, odezwał się wprost w jego umyśle: „Nie twoje… to nie twoje wspomnienie… nie wypada zaglądać.”

Kael cofnął rękę jak oparzony. Oddychał ciężko, a serce tłukło mu się w piersi.

— Wszystko w porządku? — zapytała Lana z niepokojem, widząc jego reakcję.

Kael pokiwał głową, nie ufając własnemu głosowi. Czuł niepokój, którego nie potrafił wyjaśnić — jakby kamień był czymś, czego nie powinni dotykać i co należało zostawić w spokoju.

— Tak… po prostu… ten kamień jest cięższy, niż myślałem — skłamał, z jakiegoś powodu nie chcąc dzielić się swoim dziwnym znaleziskiem, a co za tym idzie i doświadczeniem.

Zanim którekolwiek z przyjaciół zdążyło coś powiedzieć, Kael szybkim ruchem odwrócił kamień symbolem do dołu i wrzucił go z powrotem do dołka, zakrywając go liśćmi.

— Hej, co robisz? — zaprotestował Oren. — To może być skarb!

— To zwykły kamień, wydawało mi się, że coś widzę, ale jednak nie — powiedział Kael, starając się brzmieć nonszalancko. — Nic wartościowego.

Lana przyglądała mu się podejrzliwie, a Malen położyła dłoń na jego ramieniu.

— Jesteś pewien, że wszystko w porządku? — rzuciła ostrożnie Lana, przyglądając się jego twarzy. — Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. Albo jakby duch zobaczył ciebie.

— Po prostu jestem zmęczony — odparł Kael, wstając i otrzepując dłonie. — Szukaliśmy już dość długo, a niewiele znaleźliśmy.

Oren wyglądał na rozczarowanego.

— Ale Tonir mówił, że znalazł ten wielki kamień…

— Może ktoś już to zabrał? Może przyszli w parę osób, żeby go unieść? — zasugerowała Lana. — Albo może Tonir po prostu przesadzał jak zwykle.

Oren musiał przyznać, że to możliwe. Tonir słynął z koloryzowania swoich opowieści.

— No dobra — zgodził się niechętnie. — Ale przynajmniej znaleźliśmy te dziwne znaki na drzewie. To też coś.

— Mam ich dokładne szkice — powiedziała Malen, zamykając notes. — Może ktoś będzie wiedział, co oznaczają.

Kael przytaknął, odczuwając ulgę, że towarzysze nie drążą tematu kamienia. Czuł, że to, czego doświadczył, było czymś osobistym, czymś, co wymagało przemyślenia na osobności.

— Wracajmy — potwierdziła Lana, zauważając, że słońce już chyliło się ku zachodowi. — Możemy zrobić jeszcze po drodze parę poprawek przy twierdzy.

Przyjaciele zgodzili się i ruszyli z powrotem w kierunku wioski. W drodze powrotnej zatrzymali się przy małym strumieniu, by napić się wody i odpocząć chwilę. Kael usiadł na brzegu, wpatrując się w płynącą wodę, gdy nagle dostrzegł ruch między drzewami po drugiej stronie.

Była to sarna — smukła, elegancka, o oczach czarnych jak węgielki. Stała nieruchomo, wpatrując się prosto w Kaela. Było jednak w tym spojrzeniu jakiegoś rodzaju zrozumienie, świadomość, której chłopak nie spodziewał się zobaczyć w oczach dzikiego zwierzęcia.

Kael stał nieruchomo, nie chcąc spłoszyć sarny, ale również zafascynowany jej intensywnym spojrzeniem. Przez kilka długich chwil patrzyli na siebie w milczeniu. Kael czuł, że próbowała mu coś przekazać, jakąś ukrytą przed światem prawdę. Patrzyła na niego nie jak zwierzę, ale jak ktoś, kto zna jego myśli. Poczuł dreszcz przechodzący mu po plecach, ale też ogromną ciekawość. Czy ona faktycznie próbowała mu coś powiedzieć? Kael czuł się obserwowany przez coś więcej niż tylko zwierzę. Zadrżał, chociaż wcale nie ze strachu — raczej z poczucia dziwnego pokrewieństwa, jak gdyby byli teraz ze zwierzęciem połączeni jakąś niewidzialną nicią.

W końcu sarna ruszyła, wchodząc ostrożnie do strumienia. Woda wirowała wokół jej smukłych nóg, tylko że nie w taki normalny sposób, którego Kael się spodziewał. Zamiast tego kręgi na wodzie tworzyły idealne, koncentryczne okręgi kontrolowane przez jakąś niewidzialną siłę. A na powierzchni wody, przez krótką chwilę, Kael dostrzegł formujący się symbol — ten sam, który widział na kamieniu w ruinach.

Sarna wydała z siebie cichy dźwięk, niepodobny do typowego odgłosu tego zwierzęcia — bardziej jak słowo wypowiedziane w języku zbyt starym, by ludzkie uszy mogły go właściwie usłyszeć, a potem jednym płynnym ruchem przeskoczyła na drugi brzeg i zniknęła w lesie, pozostawiając Kaela w stanie kompletnego osłupienia.

— Widzieliście to? — zapytał, odwracając się do przyjaciół i szukając w nich potwierdzenia, że to co zobaczył, było prawdziwe.

Niestety Lana i Oren byli zajęci wzajemnym pluskaniem się w wodzie kilkadziesiąt kroków dalej, a Malen siedziała na pobliskim kamieniu i coś rysowała. Żadne z nich nie zauważyło sarny ani dziwnego zachowania wody.

— Co mieliśmy widzieć? — rzuciła Lana, zbliżając się do Kaela z mokrymi pasmami włosów przyklejonymi do czoła jak ciemne wodorosty.

Kael zawahał się. Jak miał wyjaśnić to dziwne spotkanie? Sam by nie uwierzył swojemu opisowi tych wydarzeń.

— Nic takiego — powiedział w końcu. — Tylko sarnę.

— Sarny są wszędzie w lesie — wzruszył ramionami Oren. — To nic dziwnego.

— Ta była jakaś… inna — powiedział cicho Kael.

Lana przyjrzała mu się uważnie i zbliżyła się do niego. Stali jakiś czas w ciszy, patrząc się w taflę wody.

— Dziwne, co? — powiedziała nagle, a gdy spojrzał na nią pytająco, dodała: — Ta woda. Czasami mam wrażenie, że… na nas patrzy.

Kael spojrzał na nią zaskoczony.

— Woda nie patrzy, Lana — powiedział, starając się brzmieć racjonalnie, choć sam już nie był tego pewien. — To tylko woda.

— Wiem, wiem — przyznała Lana. — Ale wiesz, dziadek zawsze mówił, że to nie przypadek, że nasza wioska nazywa się Viskra-Mor. „Mor” w starym języku znaczy podobno „widzieć”. Jakby ta okolica… patrzyła na ludzi.

— Ale czy to czasem nie oni sami nadali jej tę nazwę, wtedy jak tu przybyli? — Kael zmarszczył brwi, wyraźnie zdezorientowany.

— No tak, masz rację — zgodziła się Lana, drapiąc się po głowie, choć w jej głosie wciąż brzmiała nuta niepewności. — Dorośli strasznie lubią zaprzeczać sami sobie.

Malen, która przysłuchiwała się tej wymianie, odezwała się cicho:

— Czasami myślę, że są rzeczy, których dorośli nie chcą nam mówić, bo sami się ich boją.

Ta uwaga zawisła między nimi, niepokojąca w swojej prostocie.

Ruszyli dalej, ale Kael nie mógł przestać myśleć o sarnie, o jej spojrzeniu, które zdawało się przenikać do jego duszy, i o symbolu na wodzie, tak podobnym do tego z kamienia i z drzewa. Czuł, że to wszystko łączy się ze sobą, tworząc wzór, którego jeszcze nie potrafił odczytać.

Jednak jedna rzecz była pewna — coś dziwnego działo się w okolicach Viskra-Mor, coś, co wykraczało poza jego dotychczasowe rozumienie świata.

Rozdział 6 — Zakazane symbole

Parę dni później Kael znowu pomagał wujowi Gellarowi przy straganie z pieczywem na cotygodniowym targu wioski. Był to dzień, kiedy mieszkańcy okolicznych osad przybywali do Viskra-Mor, by handlować i wymieniać się towarami, przynosząc ze sobą nie tylko produkty, ale i wieści z dalszych stron.

Wuj Gellar Orvess był mężczyzną w średnim wieku, z włosami już przyprószonymi siwizną, ale wciąż silnym i energicznym. Tego dnia jednak wyglądał na wyjątkowo zmęczonego. Jego oczy były podkrążone, a ruchy wolniejsze niż zwykle.

— Źle spałeś, wuju? — zapytał Kael, gdy pomagał mu rozkładać świeżo upieczone bochenki na straganie.

Gellar spojrzał na niego z lekkim uśmiechem.

— Widać, co? — odparł, przecierając twarz dłonią. — Tak, miałem niespokojną noc. Dziwne sny.

Kael zamarł na moment.

— Sny? — powtórzył ostrożnie. — Jakie sny?

Gellar machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.

— Nic takiego, chłopcze. Stare wspomnienia, które czasem wracają w nocy. Nic, czym powinieneś się martwić.

Kael chciał drążyć temat, zapytać, czy wuj też słyszy szepty w snach, widzi cienie poruszające się między drzewami, ale coś w postawie Gellara mówiło mu, że to nie jest dobry moment. Kael wiedział, że nie ma co naciskać na wuja, bo chociaż jest dla niego zawsze miły, to potrafi wpadać w dziwne wyciszenie. Mama opowiadała, że stracił kiedyś rodzinę i gdy tak znika myślami, to zwykle ich wspomina. Zamiast tego więc skinął głową i wrócił do układania pieczywa.

Targ powoli wypełniał się ludźmi i gwarem. Okoliczni chłopi rozkładali swoje towary, handlarze z sąsiednich wiosek ustawiali stragany, a dzieci biegały między nimi, starając się uniknąć pracy lub podkraść jakiś smakołyk sprzed nosa nieświadomych dorosłych. Zapach świeżego chleba mieszał się z wonią suszonego mięsa, ziół i końskiego potu.

Gdy ruch przy ich stoisku na chwilę się zmniejszył, Kael zauważył grupkę mężczyzn zebranych przy studni. Byli to głównie drwale i myśliwi, chociaż był też wśród nich Torben, ojciec Lany. Wszyscy mówili z ożywieniem, co jakiś czas rozglądając się i upewniając, że nikt ich nie podsłuchuje. Kael odsunął się nieco od swojego stanowiska, udając, że zbiera okruszki, ale w rzeczywistości nasłuchiwał.

— ...przysięgam, sam widziałem ślady — mówił jeden z myśliwych, Torvald, najstarszy w grupie. — Nie zostawiły ich zwierzęta. To musiały być Bestie. Do tego były takie regularne… Jakby ktoś… lub coś… chodziło tam i z powrotem, patrolując.

— Bzdury — prychnął Imren, potężny drwal z bliznami na rękach. — Bestie nie patrolują. One tylko zabijają. Poza tym nie przychodzą tak daleko na północ.

— A co z tymi kupcami spod Kethar-Dor? — dorzucił inny. — Mój kuzyn ich widział, jak przejeżdżali. Jeden ledwo żywy, cały w bandażach. Podobno nie chcieli dużo mówić, ale jego pomocnik się wygadał, że coś ich dorwało na wąskim odcinku gościńca, tam, gdzie jest pierwsze rozdroże.

Ta wzmianka sprawiła, że Kael zastygł w bezruchu. To był ten sam szlak, którym jego ojciec miał wracać z karawany! Chłód przeszył jego serce. Nawet kiedy był młodszy, zawsze bał się, że ojciec pewnego dnia nie wróci. Wyobrażał sobie, jak matka czyta im list, jak Nyra płacze, jak Ayla zadaje pytania, na które nikt nie chce odpowiedzieć. To był jego najgłębszy, najbardziej skrywany lęk.

— Bujdy — skrzywił się Imren, ale bez przekonania. — Pewnie zwykli rozbójnicy. Bestie trzymają się daleko na południu.

— A te ślady stóp przy Wschodnim Strumieniu? — wtrącił się Torben Brecht, ojciec Lany. — Nikt nie potrafi wytłumaczyć, skąd się tam wzięły. Małe odciski stóp prowadzące donikąd.

— To pewnie wasze dzieciaki się tam bawiły — machnął ręką drwal.

— W środku nocy? — Torben pokręcił głową. — Moja Lana czasem i głupoty robi, ale nie włóczy się po nocy.

Kael zauważył, że wszyscy patrzą po sobie z niepokojem, mimo pozornego niedowierzania. Jeden z mężczyzn rozejrzał się i ściszył głos tak bardzo, że Kael musiał wytężyć słuch.

W tym momencie przez środek placu przejechała grupa jeźdźców w emblematach Kordath. Kael natychmiast rozpoznał wojskowe uniformy. Jeden z żołnierzy, jakby wyczuwając, że jest obserwowany, spojrzał prosto na niego, a potem na grupę przy studni. Mężczyźni natychmiast zamilkli i rozproszyli się, udając, że zajmują się swoimi sprawami.

— Więcej patroli? — mruknął Torben, gdy jeźdźcy się oddalili. — Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem tu wojsko dwa razy w ciągu jednego tygodnia.

— To od wizyty Kapłana Erdena — odpowiedział inny. — Widzieliście, jaki był blady?

Bochenek, który Kael trzymał, wyślizgnął mu się z rąk i upadł z głuchym odgłosem na blat straganu. Kilku mężczyzn spojrzało w jego stronę, a potem ucichło.

— Wuju — zaczął Kael, z trudem panując nad drżeniem głosu. — Ojciec… ojciec ma wracać przez ten wąski odcinek gościńca, prawda? Przed chwilą ktoś mówił, że…

Gellar położył dłoń na jego ramieniu.

— Twój ojciec potrafi o siebie zadbać, Kael — powiedział spokojnie, ale stanowczo. — Nie pierwszy raz podróżuje tą drogą. A plotki to tylko plotki.

— Ale jeśli to prawda? Jeśli bestie są blisko i…

— Imraz jest wojownikiem, pamiętasz? — Gellar ściszył głos. Rzadko wspominał o przeszłości jego ojca. — Ma doświadczenie, którego większość ludzi nie zdobędzie przez całe życie. Wie, jak sobie radzić z niebezpieczeństwem. Nic mu nie będzie.

To nieco uspokoiło Kaela, chociaż troska pozostała. Z jednej strony wiedział, że ojciec jest silny, z drugiej — nawet najsilniejsi mogli paść ofiarą niespodziewanego ataku, prawda?

— Idź lepiej i sprawdź, czy twoja matka nie potrzebuje pomocy — zmienił temat Gellar. — Na pewno przyda jej się towarzystwo.

To było wyraźne odesłanie, ale Kael nie protestował. Skinął głową i ruszył przez targ, ale myślami wciąż błądził przy podsłuchanej rozmowie. Bestie stają się sprytniejsze, znikają ludzie, patrole wojska… Działo się coś dziwnego.

Szedł zamyślony i niemal wpadł na Lanę, która właśnie przeciskała się przez tłum, niosąc kosz pełen świeżych ziół.

— Nareszcie cię znalazłam! — powiedziała, chwytając go za rękę. — Muszę ci coś pokazać. Coś ważnego. — dodała, rozglądając się konspiracyjnie. — Coś, co znalazłam w starych rzeczach dziadka jakiś czas temu. Nie myślałam o tym zbyt wiele. Aż do wczoraj.

— Co takiego? — zainteresował się Kael.

Lana rozejrzała się jeszcze raz, upewniając się, że nikt nie zwraca na nich uwagi, po czym wyciągnęła z kieszeni mały przedmiot zawinięty w kawałek materiału.

— Poczekaj, aż to zobaczysz — powiedziała podekscytowana, rozwijając materiał.

W jej dłoni leżała broszka — niewielka, miedziana, w kształcie liścia. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała szczególnie imponująco — stary, nieco pociemniały metal, prosty kształt. Na froncie liścia wyraźnie widniał ten sam dziwny znak, który widzieli wcześniej na drzewie — coś pomiędzy literą H i N. Kiedy Lana odwróciła broszkę na drugą stronę, Kael zobaczył wygrawerowane symbole — trzy rysunki, które wydawały mu się znajome.

— Gdzie to znalazłaś? — Nachylił się z zaciekawieniem.

— W starym kufrze dziadka, na strychu — odpowiedziała Lana. — Przeszukiwałam go, szukając historycznych zapisków do mojego projektu, i to było na samym dnie, zawinięte w kawałek starego pergaminu.

Kael przyjrzał się symbolom uważniej. Jeden z nich przypominał węzeł, drugi jakby labirynt, a trzeci… trzeci sprawiał wrażenie znajomego, jakby widział go w jakimś wspomnieniu lub słyszał jego dokładny opis. Im bardziej jednak próbował sobie przypomnieć, tym bardziej mgliste robiło się to wrażenie.

— Znasz te symbole? — wyrwało mu się i poczuł, jak jego serce przyspiesza.

Lana pokręciła głową.

— Dwa pierwsze kojarzę z jakichś lekcji u Brata Serwina, chyba są związane z Kościołem, ale tego ostatniego raczej nigdy nie widziałam. Pomyślałam sobie, że może twój wuj będzie wiedział coś więcej. On zna się na starych rzeczach, prawda?

Kael przytaknął. Gellar był nie tylko piekarzem, ale i kolekcjonerem różnych dziwnych przedmiotów, które czasami znajdował lub nabywał od podróżujących handlarzy. Miał w swoim domu małą kolekcję staroświeckich monet, fragmentów ceramiki, a nawet kilka starych ksiąg, których nie potrafił odczytać.

— Wuju? — zawołał Kael, zwracając się do Gellara, który właśnie obsługiwał klienta. — Możesz spojrzeć na coś, co znalazła Lana?

Gellar dokończył transakcję, po czym podszedł do dzieci, ocierając dłonie o fartuch.

— Co tam macie? — zapytał z zaciekawieniem.

Lana pokazała mu broszkę, a Gellar wsunął na nos okulary, które nosił na łańcuszku wokół szyi, i przyjrzał się jej uważnie. Jego brwi uniosły się w wyrazie zaskoczenia.

— No, no… — mruknął, obracając broszkę w palcach. — Dzieciaki, toście się wpakowali w coś ciekawego. To dopiero osobliwe znalezisko.

— To coś znaczy? — dopytywał Kael, czując rosnące podekscytowanie.

— Oczywiście, że znaczy — potwierdził Gellar, wskazując na symbole. — Obrazka z frontu nie kojarzę, wygląda jak jakaś dziwna litera. Jednak te z tyłu? To tutaj to węzeł, symbol Myrdy Węzłodzierżczyni. To drugie to labirynt, symbol Anteriona Szaroprzędcy.

— Czyli to… przysięgowy amulet? — odezwała się Lana, od razu kojarząc symbole z lekcjami, które nierzadko przeradzały się w kłótnie z Bratem Serwinem.

— Jestem pod wrażeniem. Tak, to całkiem możliwe — przytaknął jej Gellar z uznaniem. — W tym zestawie zwykle oznaczał deklarację, przedślubny podarek zapewniający o chęci założenia rodziny. Przed Katastrofą takie amulety Myrdy, lub łączone, były dość popularne, ale z czasem wiele z nich zaginęło albo zostało… uznanych za kontrowersyjne.

Kael, który uważnie przyglądał się broszce, wskazał na trzeci symbol.

— A to coś obok węzła i wrzeciona?

Gellar skrzywił się i nagle spoważniał. Rozejrzał się, sprawdzają, czy nikt się nimi nie interesuje, po czym odpowiedział cichszym głosem:

— To symbol starej wiary, który nie jest obecnie mile widziany prawie nigdzie, mówiąc bardzo delikatnie. Najlepiej ten fragment spiłujcie albo nie pokazujcie ludziom.

— Jakiej starej wiary? — dociekała Lana, nie zadowalając się taką wymijającą odpowiedzią.

Gellar westchnął, wiedząc, że nie tak łatwo zbyć ciekawość dzieci.

— Dawniej, przed Skażeniem, istniało wiele różnych interpretacji Nowego Przymierza — wyjaśnił, wciąż ściszonym głosem. — Niektórzy wierzyli, że magia nie jest przekleństwem, ale darem od Patronów, szczególnie od Elary, Pani Słowa. Ta wiara była znana jako Dar Nowej Magii i była popularna na południu, zwłaszcza w Artever i okolicy.

— A co się stało z tą wiarą? — zapytał Kael, czując niepokój.

Gellar zniżył głos jeszcze bardziej, niemal do szeptu.

— Została zakazana po Katastrofie. Kościół Światła uznał ją za herezję, a jej wyznawców za winnych Skażenia. Wielu spalono na stosach, inni uciekli lub zmienili wyznanie. Dziś niewielu pamięta stare symbole, a ci, którzy je rozpoznają, wiedzą, że lepiej zachować wiedzę o nich w tajemnicy.

Lana spojrzała zamyślona na broszkę.

— Czyli to jakiś zakazany przedmiot? — upewniła się.

— Nie sama broszka — wyjaśnił Gellar. — Symbole Myrdy i Anteriona są całkowicie akceptowalne. To ten trzeci znak jest problematyczny. Tak jak mówię, lepiej nie pokazujcie tego nikomu i nie przyznawajcie się, co oznacza.

Kael myślał intensywnie, łącząc ze sobą elementy układanki — dziwny znak na kamieniu w ruinach, ten sam na broszce Lany i na powierzchni wody podczas spotkania z sarną. Do tego nawiązanie do zakazanej religii w postaci symbolu z tyłu ozdoby. To nie mógł być przypadek.

— Wuju, czy… czy ta wiara ma jakiś związek z magicznymi zwierzętami? — Pytanie wyrwało się z Kaela nagle, zanim zdążył je powstrzymać.

Gellar spojrzał na niego zaskoczony.

— Magicznymi zwierzętami? — powtórzył z konsternacją. — Co masz na myśli?

Kael zdał sobie sprawę, że powiedział zbyt wiele, i szybko spróbował się wycofać.

— Nic, ja tylko… słyszałem jakąś opowieść o ludziach rozmawiających z zaczarowanymi zwierzętami, i zastanawiałem się, czy to ma jakiś związek.

Gellar patrzył na niego dłuższą chwilę, próbując odczytać z twarzy jego prawdziwe myśli, po czym powoli pokręcił głową.

— Nie, to nie ma związku z Darem Nowej Magii. To raczej brzmi jak stare legendy, jeszcze sprzed Przybycia. To jednak tylko bajki dla dzieci, Kaelu. Nic więcej.

Kael skinął głową, udając, że przyjmuje to wyjaśnienie, choć wiedział przecież, że spotkanie z sarną było czymś więcej niż historią. Doświadczył tego.

— A teraz — podjął Gellar, zwracając się do obojga dzieci — schowajcie tę broszkę i nie pokazujcie jej nikomu więcej. Szczególnie kapłanom. Rozumiecie?

— Rozumiemy — zapewnili zgodnie Kael i Lana.

Gellar oddał im broszkę, a Lana szybko schowała ją z powrotem do kieszeni. Chwilę później na targowisko wpadł Oren, rozglądając się gorączkowo. Gdy zobaczył Kaela i Lanę, ruszył w ich kierunku, przepychając się przez tłum.

— KAEL, LANA! Gdzie byliście?! — zawołał, podbiegając do nich.

— Tutaj, jak widzisz — odparła Lana z przekąsem. — Co się stało? Dlaczego tak krzyczysz?

Oren próbował złapać oddech, najwyraźniej przebiegł sporą odległość w pośpiechu.

— Odkryłem… odkryliśmy coś. I to nie byle co! — wykrztusił w końcu. — Papiery! Prawdziwe, stare papiery, pewnie jakieś dokumenty albo runy! Tajemnice!

— O czym ty mówisz? — zapytał Kael, zdezorientowany.

— O domu starego Feldrika! — wyjaśnił Oren, wciąż dysząc. — Edda i Kilian byli tam obok i ja akurat przechodziłem i zaczęliśmy rozmawiać, i tak wyszło, że potem znaleźliśmy jakieś stare dokumenty! Musimy tam iść, bo czekają na nas!

— Myślałam, że zamknęli ten dom — zauważyła Lana, marszcząc brwi.

Oren nagle wyglądał na zakłopotanego.

— Eee… zamknęli.

— Oczywiście, że zamknęli — westchnął Kael, kręcąc głową. — I oczywiście, że i tak tam wleźliście.

Kael i Lana opowiedzieli Orenowi o tym, czego dowiedzieli się od wuja Gellara. Opisali mu znaczenia symbolów i związek jednego z nich z Darem Nowej Magii, ale nie było czasu na dłuższą dyskusję.

Dom starego Feldrika stał od jakiegoś czasu pusty. Jego właściciel, samotny starzec bez rodziny, emerytowany skryba, zmarł kilka lat temu, a budynek, który był w opłakanym stanie jeszcze za jego życia, popadał teraz w coraz większą ruinę. Wioska planowała go rozebrać, ale jak dotąd nie znalazł się nikt chętny do zajęcia się tą sprawą.

— Czekaj, ale najpierw powiedziałeś, że to Edda i Kilian tam byli — przypomniała Lana, patrząc podejrzliwie na Orena. — Nie ty.

— No… tak mówiłem — przyznał Oren. — Nie wiedziałem, kto słucha.

— I gdzie są teraz? Te dokumenty? — dopytywał Kael, kręcąc głową.

— No właśnie o to chodzi! — Oren rozłożył ręce w dramatycznym geście. — Jak się naradzaliśmy z Eddą i Kilianem, to zrobiło się zamieszanie i przybiegli dorośli, a my się schowaliśmy, ale naprawdę je widziałem! Były tam dziwne symbole, podobne do tych, które znaleźliśmy na drzewie w ruinach, i jakieś obrazki zwierząt!

Kael i Lana wymienili znaczące spojrzenia. Symbole podobne do tych z drzewa, kamienia i broszki? Strasznie dużo zbiegów okoliczności.

— Trzeba to sprawdzić — zadecydowała Lana. — Kael, możesz teraz iść?

Kael spojrzał na wuja, który obserwował ich z zaciekawieniem. Gellar machnął ręką.

— Idź — powiedział. — Dam sobie radę. Tylko… bądźcie ostrożni, dobrze? I pamiętajcie, co wam powiedziałem o tej broszce.

Kael przytaknął, doceniając wyrozumiałość wuja. Trójka przyjaciół ruszyła szybkim krokiem w kierunku domu starego Feldrika, który stał na obrzeżach wioski, nieco oddalony od innych budynków.

Dom był niską, drewnianą chatą, której dach częściowo się zapadł, a ściany pokryły się mchem i pleśnią. Wyglądał ponuro i nieprzyjaźnie, ale nie zniechęciło to trójki przyjaciół, którzy podeszli do drzwi frontowych.

— Są zamknięte — zauważyła Lana, szarpiąc za klamkę.

— Dziwne, jak wychodziliśmy, to na pewno otwieraliśmy zasuwę. Wejdziemy oknem — powiedział Oren, prowadząc ich na tyły domu.

Jedno z okien było rozbite, a deski, którymi ktoś próbował je zabezpieczyć, były częściowo oderwane — prawdopodobnie ślad po ostatniej wizycie dzieciaków. Oren, bardziej sprawny fizycznie od swoich przyjaciół, wspiął się pierwszy i pomógł Lanie, a potem Kaelowi dostać się do środka.

Wnętrze domu było zakurzone i zaniedbane, ale nie tak zniszczone, jak można by się spodziewać po zewnętrznym wyglądzie. Stare meble wciąż stały na swoich miejscach, choć pokryte grubą warstwą kurzu. Na ścianach wisiały pożółkłe obrazy, a na półkach stały różne bibeloty — najwyraźniej nikt nie zadał sobie trudu, by zabrać je stąd po śmierci ich właściciela.

— Gdzie były te papiery? — Lana rozejrzała się po głównej izbie z ciekawością.

— W małym pokoju na końcu korytarza — odpowiedział Oren, prowadząc ich przez dom. — To musiał być gabinet.

Dotarli do wskazanego pomieszczenia, ale wydawało się opróżnione — biurko miało pootwierane szuflady, na regałach widać było puste miejsca po książkach, a na podłodze leżały rozrzucone puste kartki.

— Jak tu byłem ostatnio, to tam były nadal książki i nic nie leżało na ziemi — powiedział Oren, przyglądając się chaosowi.

— Dorośli tu byli. I zabrali, co się dało — stwierdził Kael, przyglądając się bałaganowi i śladom w kurzu.

— I to w pośpiechu — dodała Lana, analizując otoczenie.

W tym momencie usłyszeli głos z zewnątrz:

— Hej! Jest tam kto?!

Cała trójka podskoczyła jednocześnie ze strachu i wymieniła przerażone spojrzenia.

— To Malen! — syknęła po chwili Lana, rozpoznając przyjaciółkę.

Podbiegli do okna i zobaczyli stojącą przed domem i rozglądającą się nerwowo przyjaciółkę.

— Malen! Tutaj! — zawołała Lana, machając do niej.

Malen spojrzała na nich, a na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi.

— Lana! Szukałam was po całej wiosce! — zawołała. — Szukacie tych papierów?

— Skąd wiesz? — spytała Lana.

— Poszłam za starszymi, jak wynosili te dokumenty, o których mówił mi Gavir, który usłyszał to od Orena — wyjaśniła Malen pospiesznie, a Lana wywróciła oczami na brak dyskrecji chłopaka. — Kapłan nazwał je niebezpieczną herezją i spalił wszystko w kaplicy, wspominając, że mają szczęście, że w okolicy nie było nikogo z Inkwizycji. Chyba szukają tych, którzy się włamali do domu

— Spalił wszystko? — jęknął Oren z rozczarowaniem, ignorując wzmiankę o byciu poszukiwanym.

— No, tak naprawdę to nie wszystko — odpowiedziała Malen, a jej oczy rozbłysły figlarnie. — Jeden z papierów wypadł, zanim kapłan wrzucił resztę do ognia. Zdążyłam go podnieść i ukryć, gdy nikt nie patrzył.

— Masz go? — zapytała Lana, podekscytowana.

Malen pokręciła głową.

— Schowałam go w kaplicy, za luźną deską podłogi. Nie mogłam ryzykować, że znajdą go przy mnie. Musimy się pospieszyć, jeśli chcemy go odzyskać. Brat Serwin niedługo pewnie wróci do kaplicy, ale teraz udali się na poszukiwania winnych włamania. Lepiej, żeby nas tu nie znaleźli. Chodźcie. — Malen, choć zazwyczaj ostrożna i praktyczna, nie mogła ukryć podekscytowania.

Bez chwili zwłoki ruszyli do kaplicy, starając się nie zwracać na siebie nadmiernej uwagi. Świątynia Ścieżki Pokory była niewielkim, drewnianym budynkiem w centrum wioski, z prostym wnętrzem i skromnym ołtarzem, na którym stały gliniane figurki reprezentujące pięciu Patronów. Gdy dotarli na miejsce, z ulgą stwierdzili, że nikogo tam nie ma — Brat Serwin jeszcze nie wrócił.

Malen poprowadziła ich do konfesjonału, starego mebla z ciemnego drewna, stojącego w rogu kaplicy. Klęknęła i wskazała na luźną deskę w podłodze.

— Tutaj — szepnęła, podważając deskę palcami.

Pod spodem znajdował się kawałek pergaminu, pożółkły ze starości, ale wciąż w dobrym stanie. Malen wyjęła go ostrożnie i podała Lanie, która czytała najszybciej w całej grupie.

Czwórka przyjaciół zebrała się wokół pergaminu, próbując odczytać zapisane na nim słowa. Ku ich rozczarowaniu, tekst był napisany w języku, którego żadne z nich nie znało — dziwne znaki i symbole, zupełnie niepodobne do liter, których się uczyli.

— Co to za język? — Oren podrapał się po głowie z wyraźnym zakłopotaniem, jakby same znaki zaczęły mu mieszać w myślach.

— Nie wiem — przyznała Lana. — Nigdy czegoś takiego nie widziałam.

Kael przyjrzał się dokładniej pergaminowi i zauważył symbole na dole strony — jeden z nich był taki sam jak ten, które widział na drzewie, na broszce i na powierzchni wody. Obok nich znajdowały się też litery, które potrafił odczytać: „LAR”.

— Te same litery, co na drzewie w ruinach — powiedział, wskazując na napis.

— I ten sam symbol, co na broszce i drzewie — dodała Lana, wyciągając na moment ukryty przedmiot, by porównać znaki.

— Co to ma wszystko znaczyć? — rozmyślał na głos Oren.

— Nie wiem, ale musimy stąd iść, zanim ktoś nas przyłapie — powiedziała Malen, nerwowo rozglądając się dookoła.

Lana szybko złożyła pergamin i schowała go do kieszeni, obok broszki. Opuścili kaplicę tak cicho, jak tylko się dało, i ruszyli w kierunku opuszczonej stodoły młynarza, gdzie czasem spotykali się na narady.

***

Stary budynek był idealny do sekretnych spotkań — przestronny, pełny zakamarków i rzadko odwiedzany przez dorosłych. Na strychu pełnym pachnącego siana znaleźli swoją ulubioną kryjówkę — wygodne, wyłożone słomą miejsce między belkami, gdzie słońce wpadające przez szpary w dachu dawało wystarczająco dużo światła, by mogli swobodnie czytać i rozmawiać.

— Dobra, podsumujmy nasze śledztwo — powiedziała Lana, gdy wszyscy usiedli wygodnie.

— Mamy broszkę ze starymi symbolami, kartkę z językiem, którego nie rozumiemy, i te same symbole w różnych miejscach — podsumował Kael. — Oraz oczywiście słowo „LAR” na drzewie w ruinach i na pergaminie.

— I wiemy, że kapłan spalił resztę dokumentów, nazywając je herezją — dodała Malen.

— A wuj Gellar powiedział, że jeden z symboli dotyczy zakazanej wiary — przypomniała Lana.

— Czyli co, odkryliśmy jakiś tajny kult? — spytał podekscytowany Oren.

— Albo to nic nieznaczące trzy litery, które ktoś sobie kiedyś nabazgrał, a kapłan się przestraszył, bo nie umiał ich zrozumieć — zasugerowała Malen, zawsze najbardziej ostrożna w swoich interpretacjach.

Kael milczał, myśląc intensywnie. Wszystkie te znaki, symbole, dziwne spotkania — czuł, że układają się w jakiś wzór, którego jeszcze nie potrafił w pełni dostrzec.

— Co robimy dalej? — zapytał w końcu.

— Musimy się dowiedzieć, co oznacza „LAR” — zadecydowała Lana. — I spróbować odczytać ten pergamin.

— Ale jak? — Oren spojrzał na nich z powątpiewaniem — To równie dobrze może być język trolli.

— Elina! — wykrzyknęła nagle Malen. — Stara Elina! Ona zna wiele starych języków i historii.

Elina Lyrath była starą zielarką mieszkającą na uboczu wioski. Ludzie szanowali jej wiedzę o ziołach i leczeniu, ale nieco się jej obawiali — krążyły plotki, że zna więcej sekretów, niż powinna, i że praktykowała niegdyś zakazane sztuki.

— To chyba nie jest dobry pomysł — zawahał się Kael. — Mama zawsze mówiła, żeby nie zawracać głowy Starej Elinie, chyba że jestem chory i potrzebuję ziół.

— To dlatego, że twoja mama też robi lekarstwa — zauważyła Lana. — Może po prostu nie chce konkurencji.

— Ej, moja mama nie jest taka — zaprotestował Kael, urażony.

— Przepraszam, nie to miałam na myśli — wycofała się szybko Lana. — Po prostu… Może pani Elina będzie wiedzieć coś więcej niż my.

Kael musiał przyznać, że ma to sens. Pani Lyrath była starsza niż większość mieszkańców wioski i znała historie, o których inni dawno już zapomnieli. Jeśli ktokolwiek mógł wiedzieć coś o starych symbolach i pergaminie, to właśnie ona.

— Dobra, pójdziemy do starej Eliny — zgodził się w końcu. — Ale nie dziś. Musimy być ostrożni.

— Jutro — zaproponowała Lana. — Po lekcjach z Bratem Serwinem.

Gdy wszyscy potwierdzili skinieniami, Lana schowała broszkę i pergamin między belkami stodoły, gdzie miały być bezpieczne. Następnie rozeszli się do swoich domów, każde pogrążone we własnych myślach i przeczuciach.

Kael, wracając do domu, nie mógł przestać myśleć o wszystkim, co się ostatnio wydarzyło. Symbole, ruiny, sarna o świadomym spojrzeniu, zakazana wiara… Czuł, że znalazł się w centrum czegoś znacznie większego, niż początkowo przypuszczał. I choć jego część była przestraszona, inna część — ta żądna wiedzy — nie mogła się doczekać, by odkryć więcej.

Tego wieczoru, gdy kładł się do łóżka, przez moment miał wrażenie, że słyszy szepty — ciche, ledwo słyszalne głosy mówiące w języku, którego nie rozumiał. Jednak gdy wstrzymał oddech i wsłuchał się uważniej, usłyszał tylko szum wiatru w liściach i cykanie świerszczy za oknem.

Na zewnątrz była piękna, gwiaździsta noc, a jedna z gwiazd właśnie spadała, kreśląc jasną linię na ciemnym niebie. Kael szybko wypowiedział życzenie, choć sam nie był pewien, o co dokładnie prosi. O zrozumienie? O odpowiedzi? O bezpieczny powrót ojca? Na wszelki wypadek wyszeptał je wszystkie.

Zmęczony wrażeniami w końcu zasnął. Tej nocy nie śniły mu się koszmary, lecz wielka, stara wierzba o grubym pniu, na której korze widniały trzy tajemnicze litery. A u stóp drzewa siedziała sarna o ludzkich oczach, która patrzyła na niego, jakby czekała, aż zrozumie przesłanie, które próbowała mu przekazać.

Rozdział 7 — Zagubiona pieśń

Następnego dnia po przebudzeniu, Kael miał wrażenie, że senne rozważania o wszystkich pytaniach bez odpowiedzi wciąż krążyły w jego głowie. Przez całą noc jego umysł podsuwał mu coraz dziwniejsze teorie — symbole na broszce jako klucz do jakiejś starożytnej mocy, wzory wyryte na drzewach jako wskazówki pozostawione przez przodków, a nawet szalona myśl, że jego rodzina może mieć jakieś głębsze powiązania z Darem Nowej Magii. Leżąc w łóżku, wpatrywał się w sufit, na którym poranne światło rysowało skomplikowane wzory, przefiltrowane przez liście rosnących za oknem drzew.

Dźwięk tłuczka rozbijającego zioła w moździerzu przyciągnął jego uwagę, dając sygnał, że matka już wstała i zajęła się swoją poranną rutyną. Zapach świeżo pieczonego chleba i ziół wypełniał chatę, a znajome dźwięki — stukanie drewnianej łyżki o garnek, szum wody wlewanej do miski, cicha, nucona pod nosem piosenka — przynosiły poczucie bezpieczeństwa i normalności.

Wstał, ubrał się i wyszedł do głównej izby, gdzie zastał swoją mamę przygotowującą śniadanie.

— Dzień dobry, kochanie. Wyspałeś się? — zapytała Miranel, nie odwracając się od stołu, przy którym siekała zioła. Jej ruchy były precyzyjne, metodyczne, każde cięcie odmierzone co do milimetra. Dopiero po chwili odwróciła się w jego stronę, a na jej twarzy pojawił się uśmiech, który nie sięgał jednak oczu. — Słyszałam, jak się wiercisz w nocy.

Kael rozważał przez moment, czy opowiedzieć jej o wydarzeniach z poprzednich dni, ale ostatecznie zrezygnował.

— Tak, całkiem nieźle — odpowiedział, siadając przy stole.

Miranel postawiła przed nim miskę owsianki z miodem i suszonymi owocami.

— Jedz, póki ciepłe — powiedziała, gładząc go po włosach.

Kael jadł w milczeniu, obserwując matkę, która z wprawą mieszała zioła w małych ceramicznych miseczkach. Jej ramiona poruszały się z gracją tancerki, bezbłędnie odnajdując każdy składnik bez potrzeby sprawdzania etykiet. Wiedziała dokładnie, gdzie co jest. Jej smukłe palce tańczyły między słoikami, wyciągając dokładnie takie ilości, jakich potrzebowała. Nie używała miar ani wag — wszystko robiła na oko, kierując się doświadczeniem i wiedzą.

— Co dzisiaj będziesz robić? — zapytał Kael, kończąc śniadanie.

Miranel rzuciła mu szybkie, badawcze spojrzenie.

— Muszę dziś przygotować sporo lekarstw. Stary Hargen znowu ma problemy z plecami, a mała Merrin gorączkuje. Będę w wiosce do południa, a potem muszę zebrać trochę ziół w lesie — odpowiedziała. — A ty? Masz jakieś plany?

— Mamy spotkanie przy starym dębie z Laną, Malen i Orenem — powiedział Kael, starając się, by jego głos brzmiał naturalnie. Nie chciał wzbudzać podejrzeń matki. — Potem pewnie będziemy pracować nad naszą twierdzą.

Miranel uśmiechnęła się łagodnie.

— Ach, ta wasza twierdza. Lana wciąż jest zdeterminowana, by ją dokończyć?

— Nie daje nam ani chwili wytchnienia — potwierdził Kael z uśmiechem. — Mówi, że wszystko musi być gotowe, zanim będziemy mogli wyruszyć na poważne ekspedycje.

— Ta dziewczyna… ma w sobie ogień. — Miranel potrząsnęła głową. — Przypomina mi trochę… — jej głos się załamał, a uśmiech zniknął.

— Kogo? — dopytywał Kael, zaciekawiony.

Miranel odwróciła się, udając, że szuka czegoś na półce. Jej ramiona spięły się nieznacznie.

— Nikogo szczególnego — odparła po chwili. — Po prostu kogoś, kogo kiedyś znałam.

Kael wyczuł, że jego matka nie mówi mu wszystkiego, ale wiedział również, że nie wyjawi mu więcej, jeśli nie będzie tego chciała. Jego mama zawsze była skryta, gdy chodziło o jej przeszłość i czas sprzed przybycia jej oraz jego taty do Viskra-Mor.

— Możesz mi pomóc po powrocie ze spotkania z przyjaciółmi? — zmieniła temat Miranel.

— Jasne, mamo — zgodził się Kael, wstając od stołu i sprzątając po sobie miskę.

— I pamiętaj, wróć przed zmierzchem — dodała z naciskiem. — Las… las nie jest bezpieczny po zmroku.

Kael skinął głową, czując nikły dreszcz strachu na myśl o lesie nocą. Przypomniały mu się opowieści starego Drasuna o cieniach, które czyhają między drzewami, gdy zapada ciemność, o szeptach, które można usłyszeć, jeśli słucha się wystarczająco uważnie. Kiedyś uważał to wszystko za zwykłe bajki mające przestraszyć dzieci. Teraz już nie był tego taki pewien.

— Zawsze wracam przed zmierzchem — zapewnił matkę.

Miranel objęła go nagle i przycisnęła do siebie z siłą, która go zaskoczyła.

— Obiecaj mi — szepnęła, trzymając go tak blisko, że czuł jej oddech na swoim czole. — Obiecaj mi, że będziesz ostrożny, Kaelu. Nie tylko dzisiaj. Zawsze.

Kael poczuł ucisk w gardle. Było coś w jej głosie, jakaś nuta desperacji i strachu, którego się po niej nie spodziewał.

— Obiecuję, mamo — powiedział cicho. — Będę ostrożny.

Wreszcie puściła go, cofając się z wymuszonym uśmiechem, który nie pasował do napięcia widocznego w jej oczach.

— Dobrze — powiedziała, ukradkiem ocierając łzę kciukiem, jakby chciała zatrzeć wszelkie ślady swojej słabości. — Idź już, twoi przyjaciele pewnie czekają.

Kael podszedł do drzwi, jednak zawahał się na krótki moment. Obserwował, jak matka znów pochyla się nad miksturami. Zastanawiał się co myśli i jakie tajemnice chowa w głębi swojej duszy. Czy te sekrety i cały jej niepokój wiązały się z niezwykłymi zjawiskami, które ostatnio zaczęły mu towarzyszyć?

Takie pytania musiały jednak poczekać. Przyjaciele na pewno już na niego czekali.

***

Przy starym dębie czekała cała trójka, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.

— Nareszcie! — zawołała Lana, wyskakując zza drzewa jak drapieżnik z kryjówki. — Słońce zdążyło przesunąć się o całą szerokość dłoni, odkąd tu czekamy! Spóźniłeś się!

— Wcale nie jestem spóźniony — zaprotestował Kael, patrząc na pozycję słońca. — Jest dokładnie pora, na którą się umówiliśmy.

— Jest dokładnie siedem minut po czasie — oświadczyła Lana, krzyżując ręce na piersi z miną sędziego wydającego wyrok. — A punktualność to nie tylko oznaka szacunku, ale również kwestia życia i śmierci. Gdyby to była prawdziwa wyprawa, moglibyśmy wszyscy zostać pożarci przez bestie, czekając na ciebie.

— Gdzie ty w ogóle słyszałaś takie dorosłe gadanie? I skąd niby wiesz, że minęło akurat siedem minut? Masz klepsydrę w głowie czy co? — zapytał Kael, przewracając oczami.

— Mój dziadek zawsze tak mówił. I po prostu wiem, bo jestem bardzo dobra w liczeniu czasu — odparła Lana z dumą, stukając się palcem w skroń. — A w ogóle, to Malen powinna być uznana za honorowego szefa naszej ekspedycji, bo wymyśliła genialny sposób, żeby dostać się do starej Eliny bez wzbudzania podejrzeń.

— Niby jaki? — zaciekawił się Kael.

Malen wyprężyła się jak struna, uśmiechając się od ucha do ucha.

— Moja mama ma zamówienie na nowe zasłony dla pani Lyrath. Będą gotowe dopiero za kilka tygodni, ale mama powiedziała, że mogę zanieść jej próbki materiału do wyboru już teraz. Tak więc mamy oficjalny, całkowicie niepodejrzany powód, żeby tam pójść!

— To fantastyczny plan! — wykrzyknął Oren, podskakując tak energicznie, że prawie przewrócił się o własne nogi. — A co z nami? Czy my też możemy iść? Nigdy nie byłem u wiedźmy! Myślicie, że ma prawdziwą różdżkę? Albo magiczny kociołek, w którym widać przyszłość? Albo czarodziejskiego kota, który umie mówić?

— Oren, nie ma czegoś takiego jak gadające koty — powiedziała Lana, choć w jej głosie brzmiała nutka wątpliwości. — Prawda?

— Skąd możesz wiedzieć? — odparł Oren, robiąc nadąsaną minę. — Torin mówił, że widział raz takiego kota, co umiał liczyć do dziesięciu i zawsze wiedział, kto coś ukradł!!

— Torin zmyśla — wtrącił Kael. — Ostatnio mówił, że widział smoka wielkości domu.

— Wy idziecie ze mną, oczywiście — przerwała im Malen, klaskając w dłonie, by przyciągnąć ich uwagę. — Nie mogę sama nosić wszystkich próbek.

— Wszystkich? — Kael podejrzliwie zmarszczył brwi — To ile ich jest?

— Eee… trzy — przyznała Malen, drapiąc się po głowie. — Ale udamy, że są bardzo ciężkie i… delikatne. I że wykonano je z bardzo rzadkich materiałów, zbyt cennych, by niosła je jedna osoba. A poza tym, jeśli będzie nas więcej, to nie będziemy wyglądać tak podejrzanie.

— Jak garstka dzieciaków odwiedzających starą, samotną zielarkę może nie wyglądać podejrzanie? — zapytał Kael, unosząc brew. — Dorośli mają taki dar, że potrafią znaleźć spisek nawet w zwyczajnym oddychaniu. Moja mama podejrzewała, że połamałem wszystkie kości, tylko dlatego, że wróciłem utykając, a to był tylko kamień w bucie.

— A co jeśli stara Elina wyczuje nasze prawdziwe zamiary i zamieni nas wszystkich w ropuchy za karę? — wtrącił Oren, otwierając oczy tak szeroko, że wydawały się zajmować pół jego twarzy. — Albo każe nam zostać tam już na zawsze i gotować dla niej zupę z ludzi? Mój tata mówił…

— Och, przestań wymyślać — machnęła ręką Lana. — stara Elina lubi dzieci. W każdym razie tak twierdzi moja mama. Poza tym, jeśli spróbuje zrobić coś złego, to my… to my… hm, użyjemy tajnej broni!

— Jakiej tajnej broni? — podekscytował się Oren, jego cienki głos podskoczył o oktawę.

— Jeszcze nie wiem — przyznała Lana, zakładając kosmyk włosów za ucho. — Ale coś wymyślę, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Spontaniczne plany są zawsze najlepsze.

— Podobno zjada te dzieci, których nie lubi — powiedział po chwili ciszy Oren, obniżając głos do dramatycznego szeptu. — Słyszałem, że ma garnek, taki olbrzymi, ogromniejszy niż mój tata! Idealny do gotowania małych chłopców i dziewczynek! Wrzuca ich tam po pięcioro naraz!

— Przestań! — Malen szturchnęła go łokciem w bok. — To złośliwe plotki. Moja mama mówi, że Elina jest po prostu samotna i smutna, bo straciła całą rodzinę.

Kael zamyślił się. Z perspektywy dzieci, stara Elina zawsze wydawała się trochę straszna. Jej zasnute białą mgłą oczy i głęboki, zachrypnięty głos sprawiały wrażenie, jakby należała do innego świata. Łatwo było o niej myśleć jak o czarownicy z przerażających opowieści, które szeptano sobie przy ognisku. Jego matka często powtarzała jednak, że ludzie boją się tego, czego nie rozumieją, i że Elina zasługuje na szacunek, a nie strach.

— No dobra — zgodził się w końcu. — To kiedy idziemy?

— Teraz! — oznajmiła Malen, wyciągając z torby trzy kawałki materiału z takim entuzjazmem, jakby pokazywała królewskie insygnia. — Wzięłam już próbki z warsztatu mamy. Możemy ruszać natychmiast.

— Czekaj, a co z pergaminem i broszką? — Kael zatrzymał się na chwilę, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że brakuje im tych przedmiotów.

Lana uśmiechnęła się z wyższością i zdjęła z ramienia torbę, potrząsając nią znacząco.

— Już się tym zajęłam — powiedziała, a w jej głosie brzmiała niewypowiedziana pretensja: „a ty myślałeś, że o tym zapomniałam?” — Rano poszłam do stodoły i je wzięłam. Są tutaj, bezpieczne i gotowe do pokazania.

Kael spojrzał na nią z podziwem. Lana zawsze była o krok przed wszystkimi, planując z wyprzedzeniem i przewidując każdą możliwość.

— No to czemu jeszcze tu stoimy? Idziemy? — rzucił Oren, przestępując z nogi na nogę. — Stracimy całe popołudnie na gadaniu!

— Idziemy — potwierdziła Lana, naturalnie wchodząc w rolę przewodnika wyprawy i ruszając przodem jak generał prowadzący armię do boju.

Ruszyli w stronę domu Eliny, który stał samotnie na skraju wioski, otoczony gęstym żywopłotem z dzikiego różańca i drzewami, których gałęzie zwisały nisko nad ziemią jak przygarbione ramiona starego człowieka. Dom był prosty, drewniany, ale miał swój unikalny charakter — okiennice zdobiły wyrzeźbione symbole słońca i księżyca, przeplatane delikatnymi wzorami liści i spirali, które wydawały się pulsować w blasku popołudniowego światła, jakby ktoś uwięził w nich żywe stworzenia. Mech porastający dach sprawiał, że dom wyglądał, jakby wyrósł z ziemi, a z komina unosił się cienki strumyk dymu pachnącego ziołami i drewnem.

Przed domem rozciągał się niewielki ogródek pełen tajemniczych roślin — srebrzyste liście rozchodnika mieszały się z ciemnofioletowymi kwiatami czarnuszki, tworzące barwną mozaikę, a wzdłuż ścieżki rosły krzewy lawendy, których intensywny zapach otulał przybyszów jak niewidzialna mgła. Na ganku wisiały pęczki suszących się ziół, a obok drzwi stały gliniaste doniczki pełne roślin o mięsistych liściach i dziwnych kształtach. Okna były małe, ale przytulne, a za szybami migotało ciepłe światło świecy. Całe miejsce emanowało spokojem i magią jednocześnie, jakby czas płynął tu wolniej niż w reszcie świata.

Lana, mimo swojej wrodzonej pewności siebie, zdawała się teraz nieco zdenerwowana. Jej ramiona spięły się, a oddech stał się płytszy. Nawet jej zwykle niestrudzona gadatliwość przygasła.

W końcu po kilku głębszych oddechach podniosła rękę i zapukała do drzwi trzy razy, a uderzenia brzmiały jak uderzenia bębna wojennego. Odpowiedziała jej cisza. Już miała zapukać ponownie, gdy drzwi otworzyły się nagle ukazując starą kobietę o twarzy pomarszczonej jak suszona śliwka, z oczami tak bladymi, że wydawały się niemal przezroczyste.

— Czego chcecie? — zapytała Elina szorstkim, zachrypniętym głosem.

Malen, wychodząc odrobinę do przodu, odchrząknęła, wyraźnie zbierając w sobie odwagę.

— Dzień dobry, pani Elino — zaczęła, starając się brzmieć pewnie. — Mama przysłała mnie z próbkami materiału na zasłony. Chciała, żeby pani wybrała ten, który się pani podoba najbardziej.

Elina zmrużyła oczy, przyglądając się kolejno wszystkim dzieciom, a jej spojrzenie zdawało się przenikać przez ich skórę prosto do kości, odczytując ich prawdziwe zamiary.

— Czwórka dzieci, żeby przynieść kilka kawałków materiału? — spojrzała na nich przeszywająco, aż Kael poczuł, jak oblewa się zimnym potem. — Jeśli te kawałki nie są cięższe niż mój dom, to szczerze wątpię, by była to prawdziwa przyczyna waszej wizyty.

Malen wyraźnie się zawahała, otwierając i zamykając usta jak ryba wyciągnięta z wody, ale Lana wystąpiła naprzód z ujmującym uśmiechem, który nie sięgał jej oczu.

— Pani Elino, prawdę mówiąc, to ja chciałam zapytać o zioła na ból głowy dla mojej mamy — powiedziała, zadziwiając pozostałych swoją szybką reakcją. — Mama powtarza, że tylko pani zna sekretny przepis, który naprawdę działa. A chłopcy… chłopcy po prostu nam towarzyszą, bo wracają z lasu i to po drodze. I boją się duchów, które podobno tam mieszkają.

— Wcale się nie boję! — zaprotestował Oren, po czym dodał ciszej: — No, może trochę.

Elina wpatrywała się w Lanę przez długą chwilę, jej oczy wydawały się świdrować duszę dziewczynki, po czym jej twarz nieco złagodniała, jakby pod maską surowości kryła się w rzeczywistości tęsknota za dziecięcym śmiechem.

— Wejdźcie — powiedziała, otwierając szerzej drzwi. — Ale nie dotykajcie niczego. Mam wszystko poukładane tak, jak lubię. I nie ruszajcie kota.

Dzieci weszły do domu Eliny, rozglądając się z ciekawością. Wnętrze było dużo przytulniejsze, niż można by się spodziewać po zewnętrznym wyglądzie budynku. Pełno tu było suszących się ziół, które wisiały pęczkami pod sufitem, wypełniając powietrze intensywnym zapachem. Na półkach stały słoiki z różnokolorowymi proszkami i płynami — niektóre jasne jak letnie niebo, inne ciemne jak burzowa noc, a jeszcze inne mieniące się odcieniami, których Kael nie potrafił nawet nazwać. W kącie pomieszczenia znajdował się duży, kamienny piec, w którym palił się ogień. Nigdzie nie widzieli kota, ale bali się o niego pytać.

— Siadajcie, nie stójcie jak te kołki — rozkazała Elina, wskazując na drewniane stołki przy stole. — Pokaż mi te próbki, o których mówiłaś.

Malen posłusznie położyła na stole trzy kawałki materiału, jej palce drżały lekko, gdy rozkładała je równo, tak by wszystkie były dobrze widoczne.

— Ten — powiedziała, wskazując na ciemnozielony kawałek. — Ten pasuje do mojego domu.

— Dobrze, przekażę mamie — powiedziała Malen i odwróciła się w stronę Lany. — A co do ziół na ból głowy dla…

— Zaczekaj — przerwała jej Elina, wpatrując się intensywnie w Kaela, jakby dostrzegła w nim coś, czego wcześniej nie zauważyła. — Ty jesteś synem Miranel, prawda?

Kael przytaknął, zdziwiony, że kobieta go poznała.

— Tak, proszę pani.

— Hmm — mruknęła Elina, wciąż przyglądając mu się tak, jakby widziała przez niego na wylot. — Masz jej oczy. I jest w tobie coś… — urwała, jakby mówiła do siebie.

Wpatrywała się w niego tak intensywnie, że Kael poczuł, jak skóra na karku zaczyna go mrowić. Było coś niepokojącego w jej spojrzeniu — nie było złowrogie, ale przeszywające, jakby jej mleczne oczy widziały więcej niż powinny, dostrzegały sekrety zbyt głębokie, by je nazwać. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Lana nagle wstała i wyrzuciła z siebie:

— Proszę pani, prawdę mówiąc, mamy jeszcze jeden powód, by tu przyjść… Znaleźliśmy coś dziwnego. I chcieliśmy, żeby pani to zobaczyła. Tak naprawdę, to głównie dlatego tu jesteśmy.

— Lana… — syknął Kael ostrzegawczo, ale jego głos zabrzmiał słabo nawet dla niego samego.

Lana sięgnęła do sakiewki i wyciągnęła broszkę, kładąc ją ostrożnie na stole przed Eliną, jakby stawiała figurę na szachownicy, wykonując decydujący ruch.

Stara kobieta zamarła, wpatrując się w przedmiot, jakby ujrzała widmo z przeszłości. Jej ręce, zazwyczaj pewne mimo wieku, teraz trzęsły się widocznie, gdy sięgała po broszkę, a w jej oczach odbijał się blask metalu.

— Skąd to macie? — jej głos stał się nagle bardziej ochrypły. — Gdzie to znaleźliście?

— W starym kufrze mojego dziadka — powiedziała Lana szczerze. — Na strychu.

Elina obracała broszkę w palcach, studiując grawerowane na odwrocie symbole. Jej twarz wyrażała zlepek emocji, których Kael nie potrafił w pełni zrozumieć — było tam zdumienie, strach, ale też coś na kształt nostalgii, jakby przedmiot przywoływał wspomnienia z odległej przeszłości.

— Ach, Olev, ty stary lisie… — powiedziała jakby do siebie, głaszcząc jeden z trzech symboli religijnych — ten, który wyglądał na najstarszy i najdziwniejszy. — To Złote Wrzeciono Daru. — wyszeptała, potwierdzając słowa wuja Kaela. — Dawno nie widziałam tego symbolu. Bardzo dawno.

— Co to jest? — odezwał się Kael, zbyt zaintrygowany, by dłużej milczeć. — Co oznacza?

— To stary symbol — powiedziała ostrożnie. — Z czasów przed Skażeniem, kiedy ludzie inaczej patrzyli na magię. — Zawahała się, po czym spojrzała Kaelowi prosto w oczy. — Powinieneś porozmawiać na ten temat ze swoją matką. Ona… nie jest prostą uzdrowicielką, za jaką próbuje uchodzić, ale do tej pory chyba sam zdążyłeś już to zauważyć. W jej rodzinie płynie krew starych rodów z Artever. Jej babka stamtąd pochodziła.

Serce Kaela zabiło mocniej. Nigdy nie słyszał, żeby matka wspominała o Artever czy o swoich przodkach.

— Artever? — powtórzył. — To państwo, które upadło jako pierwsze podczas Skażenia?

— Tak — potwierdziła Elina. — Było centrum nauki i sztuki, ale też miejscem, gdzie magia płynęła tak swobodnie jak woda w strumieniu. Mówią, że to tam Skażenie uderzyło najpierw, bo było najwięcej magów, którzy mogli mu ulec. — Jej oczy stały się odległe, jakby patrzyła przez ściany czasu na wydarzenia, których nikt już nie pamiętał. — Wielu uważało, że to kara od bogów za pychę, za próbę dorównania im. Ale niektórzy… niektórzy wierzyli inaczej.

— Czyli? — naciskała Lana, przysuwając się bliżej.

Elina spojrzała na nią przenikliwie.

— Że to nie magia była zła, tylko sposób, w jaki jej używano — powiedziała cicho. — Że dar sam w sobie był błogosławieństwem od bogów i to intencje używającego czyniły go dobrym lub złym, tak jak nóż może zarówno kroić chleb, jak i odbierać życie.

— I w to wierzyła babka mojej mamy? — dociekał Kael z zainteresowaniem.

Elina potarła pomarszczoną dłonią czoło, jakby próbowała rozmasować ból głowy.

— Nie wiem, czy powinnam ci o tym mówić — westchnęła ciężko. — Twoja matka najwyraźniej uznała, że nie jesteś jeszcze gotowy na tę wiedzę. A ja nie mam prawa wkraczać między matkę a syna.

— Jestem gotowy! — zaprotestował Kael. — Mam ponad jedenaście lat! Mam prawo wiedzieć o swojej rodzinie!

Elina westchnęła głęboko.

— Tak, masz prawo, tylko że wraz z wiedzą przychodzi też odpowiedzialność — powiedziała, patrząc na niego surowo. — A czasem też niebezpieczeństwo. Są tajemnice, których ciężar może złamać nawet najsilniejsze ramiona. Poza tym to nie powinna być moja decyzja.

— Akceptujemy ryzyko! — zapewniła naiwnie Malen, która dotąd milczała. — Znaleźliśmy też ten pergamin. — Wyciągnęła go z sakiewki Lany i położyła na stole obok broszki, jakby składała kolejny dowód w śledztwie.

Elina zesztywniała na widok pergaminu.

— Gdzie to znaleźliście? — syknęła. — To nie jest zabawka dla dzieci!

— W domu starego Feldrika — odpowiedział Oren, nie zauważając zmiany w jej tonie. — Ale kapłan spalił większość dokumentów. Ten ocalał pewnie tylko dlatego, że spadł na podłogę i wleciał pod szafę. Mieliśmy ogromne szczęście!

Elina drżącymi palcami rozwinęła pergamin, mamrocząc coś pod nosem, gdy zobaczyła symbole.

— To stara mowa — powiedziała cicho, a jej palce poruszały się nad znakami, jakby próbowała je odczytać samym dotykiem. — Język run, ludu Starożytnych, tych, którzy żyli tu przed nami. Niewielu potrafi go teraz czytać.

— Ale pani potrafi? — dopytywał Kael.

Elina zawahała się, po czym pokręciła głową, a jej srebrne włosy rozsypały się wokół twarzy jak aureola.

— Ich język był… inny. Nigdy do końca nie udało się go odczytać, z tego, co wiem, tylko częściowo zinterpretować. Mój syn się tym fascynował, zanim… — urwała, a jej twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie.

— Zanim co? — zapytała Lana, nie potrafiąc powstrzymać ciekawości.

Elina wyraźnie się zachmurzyła, ale po krótkiej chwili jej twarz znów złagodniała.

— Miałam dwójkę dzieci, wiecie? — powiedziała, a jej głos nagle stał się miękki, niemal nostalgiczny. — Córkę zabiła mi Bestia — tak, wtedy było ich więcej niż teraz. Polowały prawie pod samymi murami miast. A mojego syna zabrali do Sanktuarium Północnego na próbę, bo wtedy prawie wszyscy tam jeździli. Myślałam, że to szczęście. Wykryli u niego talent, więc uwięzili go pod kopułą na resztę życia, ale przynajmniej go nie spalili, tak wtedy myślałam. Wiecie, że nigdy nie pozwolili mi go odwiedzić? Przez ponad dekadę żyłam w pobliżu Sanktuarium, czekając na zmianę zasad. Gdy w końcu udało mi się zebrać pieniądze na łapówkę, powiedzieli mi, że dawno nie żyje — umarł ze zmęczenia. Wykorzystali go do ostatniej kropli, jak wyciśniętą cytrynę.

Kael poczuł, jak serce ściska mu się z żalu. Nagle jej samotność, jej pozorna złośliwość, nabrały głębszego znaczenia. Dostrzegł ból, który kryła pod przebraniem pozornej surowości — nie była wiedźmą z dziecięcych opowieści, ale kobietą, która straciła wszystko i wszystkich.

— Przykro mi — powiedział szczerze, a Lana zachlipała cicho, jej zwyczajna śmiałość zniknęła jak zdmuchnięta świeca.

Elina machnęła ręką, jakby odganiała niewidzialne muchy, lecz jej oczy zdradzały, że rana wciąż była niezagojona.

— To było dawno temu. — Spojrzała ponownie na pergamin. — Te symbole… one opowiadają pewną historię, są instrukcją.

— Instrukcją? — powtórzył Oren, marszcząc brwi. — Do czego?

Elina wyglądała teraz, jakby zastanawiała się, ile może im powiedzieć.

— To bardzo skomplikowane — zaczęła powoli, starannie dobierając słowa. — Runy nadal pozostają sporą tajemnicą, ale w zasadzie to język wykorzystywany do tworzenia artefaktów. Proste miały jedną runę, bardziej skomplikowane kilka lub nawet kilkanaście. Czym więcej run, tym trudniejszy artefakt do wytworzenia. Ten ma ich tyle, że pewnie tylko wielki Rzemieślnik potrafił go zrobić. Nie wiem jednak, do czego służył, przykro mi. Wątpię, że w tych czasach ktokolwiek jeszcze wie. Myślę, że na froncie medalionu to też runa, ale zupełnie jej nie kojarzę, więc mogę się mylić.

Kael pomyślał o starej wierzbie w ruinach, o symbolach wyrytych na jej korze, o sarnie o ludzkich oczach. Wszystkie te elementy zdawały się łączyć w całość, ale wciąż brakowało mu kluczowego fragmentu układanki.

— LAR — powiedział, wskazując na litery widoczne na pergaminie. — Co to znaczy?

Elina spojrzała na niego, jakby próbowała ocenić, czy jest gotowy na odpowiedź.

— Nie wiem. Myślę, że to może być imię — powiedziała w końcu powoli. — Lariste. Był jednym z Wielkich Rzemieślników, miał ogromny status wśród wyznawców Daru.

— Wielkich… co? — Kael zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, o czym mówi Elina.

— Rzemieślników. Magów o ogromnej mocy tworzenia artefaktów — wyjaśniła Elina. — Potrafili robić rzeczy, o których teraz nikt nawet nie śni. Kościół mówi, że to oni sprowadzili Skażenie. Że byli źli, żądni władzy, gotowi poświęcić wszystko dla mocy. W każdym razie potrafili sprawić, by wiadomość przeskoczyła połowę kontynentu w ułamku chwil, albo żebyś mogła oddychać pod wodą. Teraz Skażenie zabiłoby ich niemal natychmiast, o ile kościół nie dopadłby ich pierwszy, ale wtedy były możliwe rzeczy wielkie.

— Niesamowite! Ja bym chciał oddychać pod wodą! — wykrzyknął Oren podekscytowany. — Czy mogliby też zrobić, żebym umiał latać? Albo być niewidzialny? Albo…

— Oren! — uciszyła go Lana. — To poważna sprawa.

Kael czuł, jak jego żołądek zaciska się w supeł. Te wszystkie opowieści o starożytnych magach, o Cieniu, o Skażeniu — zawsze wydawały się odległe, jak bajki opowiadane dzieciom przed snem. Teraz jednak nabierały realności, jakby nagle odsłonięto przed nim kurtynę, za którą krył się prawdziwy świat — bardziej skomplikowany i niebezpieczny, niż kiedykolwiek podejrzewał.

— Pani Elino — odezwał się po chwili, zbierając odwagę. — Czy moja matka ma coś wspólnego z tą starą wiarą? Z Darem Nowej Magii?

Elina spojrzała na niego poważnie.

— To nie moja rola, by ci o tym mówić, chłopcze — powiedziała cicho. — Są pytania, na które odpowiedzi powinieneś szukać u niej, nie u mnie. Nie powinnam ci była mówić nawet tego, co usłyszeliście do tej pory. Pewnie będę tego żałowała.

— Ale ona mi nie powie! — zaprotestował Kael. — Zawsze unika odpowiedzi, gdy pytam o jej przeszłość. Zmienia temat albo nagle przypomina sobie, że musi coś pilnie zrobić i wychodzi.

— Może ma ku temu dobry powód — zauważyła Elina. — Niektóre tajemnice chronią tych, którzy ich nie znają. Nieświadomość może być czasem błogosławieństwem, nie przekleństwem.

Kael chciał się spierać, ale coś w jej spojrzeniu go powstrzymało. Zamiast tego zapytał:

— A co z sarną? Z sarną o ludzkich oczach?

Oren i Malen spojrzeli na niego ze zdziwieniem, ale Lana zmarszczyła brwi, najwyraźniej przypominając sobie ich spotkanie nad strumieniem.

Elina wydawała się szczerze zaskoczona tym pytaniem.

— Sarna o ludzkich oczach? — powtórzyła, pochylając się w jego stronę. — Gdzie dokładnie ją widziałeś?

— Nad strumieniem, niedaleko ruin starej wioski — odpowiedział Kael. — Wpatrywała się we mnie, jakby… jakby chciała mi coś przekazać. Jakby mnie znała. I na powierzchni wody pojawił się symbol, taki sam jak na broszce i pergaminie.

Elina zesztywniała.

— Nadciągają ciemne dni, chłopcze — wyszeptała ledwie słyszalnie. — Las przemawia swoimi znakami. Zwierzęta często wiedzą wcześniej niż ludzie.

Kael poczuł dreszcz przebiegający mu po plecach. Tak, czuł zmianę — w sennych koszmarach, w szeptach, które zdawały się dochodzić znikąd, w dziwnym zachowaniu zwierząt, w niespokojnych gestach matki.

— Co mam zrobić? — zapytał, czując się nagle bardzo młody i bezradny wobec czegoś, czego nie potrafił nawet nazwać ani tym bardziej zrozumieć.

Elina spojrzała na niego ze współczuciem, jej twarz złagodniała, dostrzegając w nim zagubione dziecko, którym w istocie przecież był.

— Uważaj na siebie — powiedziała poważnie. — Słuchaj swojej intuicji. I zadawaj pytania, ale upewnij się, że pytasz odpowiednie osoby. — Sięgnęła do kieszeni swojego fartucha i wyciągnęła mały, starannie zaszyty woreczek z ziołami, który wyglądał, jakby został przygotowany dawno temu i czekał na właściwy moment. — Weź to. Noś przy sobie. Nigdy nie zdejmuj. Zwłaszcza w nocy. Zwłaszcza gdy poczujesz nadchodzący mrok.

Kael przyjął woreczek, który był cięższy, niż się spodziewał, jakby zawierał coś więcej niż tylko zioła. Pachniał świeżą glebą, mchem i czymś nieuchwytnym, co przywodziło na myśl las po deszczu.

— Co to jest? — podniósł na nią wzrok. — Jakieś zioła?

Elina uśmiechnęła się tajemniczo, a w jej mlecznych oczach pojawił się błysk, jakby odległego światła.

— To nie są zwykłe zioła. To pamięć ziemi. Pamięć o czasach, gdy magia była błogosławieństwem, a nie przekleństwem. To tylko symbol, ale symbol, który nadal może sporo zmienić, gdy nadejdzie właściwy moment.

Kael chciał zadać jeszcze wiele pytań, ale Elina nagle wstała, dając znak, że spotkanie dobiegło końca.

— Wystarczy na dziś — powiedziała stanowczo. — Powinniście już iść. I pamiętajcie: ani słowa o tym, co tu usłyszeliście. Niektóre sekrety mogą być niebezpieczne nie tylko dla was, ale dla wszystkich, których kochacie.

Dzieci niechętnie wstały od stołu. Lana chciała schować broszkę i pergamin z powrotem do sakiewki, ale Elina położyła dłoń na jej ręce.

— Zostaw je — powiedziała. — Jestem stara, jak je u mnie znajdą, to nic mi nie zrobią. Pomyślą, że to pamiątki z młodości, a nie dowody herezji. Będą bezpieczniejsze u mnie niż u was. Przechowam je dla Was na jakiś czas.

Lana wyraźnie chciała zaprotestować, ale Kael położył jej dłoń na ramieniu, kręcąc głową. Instynktownie czuł, że Elina ma rację — te przedmioty niosły ze sobą niebezpieczeństwo, którego jeszcze nie rozumieli.

— Dziękujemy za pomoc — powiedział, kierując się ku drzwiom.

Elina skinęła głową, odprowadzając ich wzrokiem. Gdy byli już prawie na zewnątrz, zawołała:

— Kaelu, jeszcze jedno.

Odwrócił się i spojrzał na nią pytająco.

— Tak?

— Jeśli zdecydujesz się spytać swoją matkę o to wszystko… uszanuj jej decyzję dotyczącą tego, ile zdecyduje ci się wyznać. Matki zawsze wiedzą, co jest najlepsze dla ich dzieci. Twoja nie jest wyjątkiem. Cokolwiek ukrywa, robi to z miłości, nie ze strachu.

— Dobrze — powiedział Kael. Kłębiły mu się w głowie dziesiątki nowych pytań, ale zanim zdążył je zadać, Elina zamknęła za nimi drzwi, pozostawiając czwórkę dzieci na zewnątrz. Ta wizyta dała im pewne odpowiedzi, ale też zrodziła jeszcze więcej pytań.

***

Droga powrotna do wioski minęła im w milczeniu, a każde z dzieci pogrążyło się we własnych myślach. Dopiero gdy dotarli do starego dębu, ich tradycyjnego miejsca spotkań, Lana przerwała ciszę.

— Co teraz? — zapytała, patrząc na Kaela.

Kael wiedział, że musi dowiedzieć się prawdy od matki, ale nie chciał zdradzić, że wie więcej, niż powinien. Potrzebował pretekstu, by poruszyć temat przeszłości ich rodziny, Artever i Daru Nowej Magii — tematy, które nigdy wcześniej nie były omawiane w ich domu.

— Muszę znaleźć sposób, by porozmawiać z mamą — powiedział. — Ale boję się zapytać wprost. Najlepiej by było sprawić, by sama mi powiedziała, tylko że boję się, że w tym tempie potrwa to następnych kilka lat. Nie jestem już małym dzieckiem, a rozmawialiśmy o jej przeszłości może raz i powiedziała mi same ogólniki, a potem szybko zmieniła temat.

— Może mógłbyś po prostu zapytać o jej rodzinę? — zasugerowała Malen, próbując pomóc. — Wiesz, tak normalnie: „Mamo, nigdy nie mówiłaś o swoich przodkach. Skąd właściwie pochodzisz? Czy babcia i dziadek jeszcze żyją?”

— To za dużo naraz — powiedziała Lana, kręcąc głową. — Lepiej zacząć od czegoś mniejszego, jak: „Mamo, słyszałem, że nasza rodzina pochodzi z Artever. Czy to prawda? Jak udało im się przetrwać Katastrofę?”

— Albo możesz powiedzieć, że masz zadanie od kapłana na temat historii rodziny — zaproponował Oren. — Ja tak zrobiłem, jak chciałem wiedzieć, dlaczego moja mama wyjechała. Tata nie chciał mi powiedzieć, ale jak mu powiedziałem, że to do szkoły, to się zgodził. No i potem powiedział, że mama gdzieś pojechała, żeby nam było lepiej, ale że kiedyś wróci. Tyle że ona nie wróciła już od trzech lat, więc chyba jest bardzo, bardzo daleko.

— Przykro mi, Oren — powiedziała Malen, kładąc mu dłoń na ramieniu.

— Nie szkodzi — odparł Oren, uśmiechając się dzielnie, choć jego oczy pozostały smutne. — Tata mówi, że jest teraz na morzu i walczy z piratami! Albo może sama jest piratem i ma ogromny statek pełen złotych skarbów!

Kael popatrzył na przyjaciela ze współczuciem. W przeciwieństwie do niego, Oren nie miał nawet nadziei na odpowiedzi — tylko fantazje, które pomagały mu przetrwać.

Po chwili pokręcił głową, odrzucając wszystkie te propozycje.

— Próbowałem już podobnych sztuczek. Zawsze zmienia temat albo mówi, że to nieciekawe, albo przypomina sobie, że ma coś pilnego do zrobienia. Czasem odnoszę wrażenie, że nawet się boi o tym mówić, jakby sam dźwięk tych słów mógł sprowadzić nieszczęście.

Lana zastanawiała się przez chwilę.

— No to, co zrobisz? Chyba tego tak nie zostawisz?

Kael potarł czoło, przypominając sobie wszystkie okazje, gdy próbował pytać mamę o przeszłość.

— Nie, oczywiście, że nie. Chyba po prostu zapytam ją wprost i nie odejdę, aż nie odpowie — przyznał, prostując się jakby podejmował trudną, ale konieczną decyzję. — Nie chcę tylko, żeby się na mnie obraziła.

— To będzie twój plan? — dopytywała Lana z powątpiewaniem. — Pytać do skutku, aż odpowie? To nie brzmi jak dobry plan.

— A może ja mógłbym zapytać twoją mamę? — zaproponował Oren z zapałem. — Mój tata mówi, że jestem tak dociekliwy, że potrafię wypytać z człowieka wszystko, nawet to, o czym sam nie wiedział!

— Nie! — zaprotestował szybko Kael. — To musi być rozmowa w cztery oczy. Muszę to zrobić sam.

Zastanawiał się nad następnym krokiem. Jego część chciała od razu pobiec do domu i zażądać od matki wyjaśnień, ale inna — ta bardziej rozważna — podpowiadała, że powinien poczekać na odpowiedni moment, gdy będą sami i nikt nie będzie mógł im przeszkodzić.

— Dziś wieczorem — zdecydował w końcu. — Gdy bliźniaczki pójdą spać. Wtedy spróbuję.

Przyjaciele zgodzili się, że to dobry plan. Albo przynajmniej jakiś plan. Lepszy niż brak planu. Umówili się, że następnego dnia rano spotkają się znowu przy starym dębie, by Kael mógł im opowiedzieć, czego się dowiedział.

— Lepiej zapisz wszystko, co ci powie! — poradziła Lana. — Inaczej połowę zapomnisz!

— Nie zapomnę! — oburzył się Kael. — Mam dobrą pamięć!

— Taaa, jasne — mruknęła Lana, przewracając oczami teatralnie. — Tak jak wtedy, gdy byliśmy na polu Starego Marvina, a ty miałeś być na czatach i ostrzec nas, gdyby wracał z targu? Czekaliśmy na twój sygnał jak te głupki, a ty zasnąłeś pod drzewem!

— To było dawno temu! Miałem chyba z dziewięć lat! — zaprotestował Kael, czując jak czerwienią mu się uszy.

— To było w zeszłym roku — odparła Lana, kręcąc głową z wyższością. — I to dzięki tobie wszyscy musieliśmy biec przez pokrzywy, a Oren stracił but w błocie. Więc tym razem nie zapomnij żadnego szczegółu!

Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym pożegnali się i rozeszli do swoich domów. Kael wracał powoli, czując ciężar woreczka od Eliny w kieszeni. W głowie kłębiły mu się pytania domagające się odpowiedzi, a serce biło niespokojnie na myśl o nadchodzącej nieuchronnie konfrontacji z mamą.

Rozdział 8 — Prawda matki

Gdy dotarł do domu, zastał matkę w ogródku za chatą, gdzie zbierała zioła do koszyka. Na jego widok uśmiechnęła się, ale Kael zauważył, że w jej spojrzeniu jest jakiś osobliwy smutek.

— Jak było na spotkaniu z przyjaciółmi? — podeszła bliżej, wycierając ziemię z rąk o fartuch.

— Dobrze — odpowiedział, siląc się na spokojny ton. — Pracowaliśmy nad naszą twierdzą.

— To wspaniale — powiedziała Miranel, ale jej uśmiech nie sięgał oczu. — Pomożesz mi teraz z ziołami, jak obiecałeś?

Kael skinął głową, podchodząc do grządek, gdzie rosła mięta i piołun. Zaczął ostrożnie zbierać liście, tak jak nauczyła go matka — nie wyrywając całej rośliny, ale delikatnie odrywając tylko to, co niezbędne.

Przez jakiś czas pracowali w milczeniu, ale Kael czuł, jak z każdą minutą rośnie w nim napięcie. W końcu, gdy koszyk był już niemal pełen, zdecydował się zadać pierwsze pytanie.

— Mamo? — zaczął, starając się, by jego głos brzmiał neutralnie. — Zastanawiałem się nad czymś.

— Tak? — odpowiedziała Miranel, nie przerywając pracy.

— Ten Znak Ciszy, który kreślisz mi na czole każdego ranka… — Gardło Kaela zacisnęło się boleśnie. — Co on naprawdę oznacza?

Miranel drgnęła, a jej ręce, dotąd pewnie i sprawnie zbierające zioła, zastygły nieruchomo w powietrzu. Bardzo powoli odwróciła głowę, patrząc na niego z ostrożnym wyrazem twarzy.

— To… to tylko stary zwyczaj — powiedziała w końcu, choć jej głos był wyraźnie napięty. — Sposób na ochronę przed wypowiedzeniem słów, które mogłyby sprowadzić nieszczęście.

— Ale dlaczego właśnie Znak Ciszy? — naciskał Kael. — Skąd w ogóle wzięła się ta tradycja? Czy to magiczny znak? Czy on naprawdę działa?

Miranel odłożyła koszyk na ziemię i wyprostowała się, patrząc na niego badawczo.

— Dlaczego nagle się tym interesujesz? — zapytała, a w jej głosie brzmiała nutka podejrzliwości.

Kael wzruszył ramionami, próbując wyglądać nonszalancko.

— Po prostu się zastanawiałem. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, a przecież robisz to, odkąd tylko pamiętam. Robiłaś to nawet, jak byłem jeszcze mały. Oren powiedział, że jego mama zawsze go całowała w czoło na dobranoc, żeby trzymać koszmary z daleka, ale nic nie wie o Znaku Ciszy.

Miranel przyglądała mu się przez dłuższą chwilę i sprawiała wrażenie, jakby analizowała prawdziwe powody jego pytań. W końcu westchnęła cicho.

— Ten znak pochodzi z rodzinnych stron mojej prababki — powiedziała powoli. — Z Artever. Tam wierzono, że słowa mają moc, większą niż większość ludzi sobie uświadamia. Że to, co mówimy, może kształtować rzeczywistość wokół nas. Znak Ciszy miał chronić przed zbyt pochopnym wypowiadaniem słów, które mogłyby zmienić rzeczywistość… w sposób, którego byśmy później żałowali.

Serce Kaela zaczęło bić szybciej. Artever — Elina miała rację. Jego matka rzeczywiście pochodziła z tej linii.

— Pra… pra… babka była z Artever? — zaczął teatralnie liczyć pokolenia, udając zaskoczenie. — Nigdy mi o tym nie mówiłaś.

Miranel skrzywiła się lekko, jakby przypomniała sobie coś nieprzyjemnego.

— To trudny temat, synku — przyznała. — Artever to… przeszłość, na więcej niż jeden sposób. Całe to państwo, jak wiesz, zostało zniszczone, gdy uderzyła chmura Skażenia. Wielu uważa, że to była kara za grzechy jego mieszkańców.

— A ty? — dopytywał Kael. — Co ty o tym myślisz?

Miranel spojrzała na niego poważnie.

— Myślę, że prawda nigdy nie jest tak prosta, jak chcieliby nas przekonać kapłani — powiedziała cicho. — Myślę, że jest więcej odcieni szarości, niż czerni i bieli. Kościół mówi, że wszystko, co złe, pochodzi od magii. Tyle że przecież ludzie sami z siebie potrafią być źli, nie potrzebują do tego skażenia.

Kael poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Mama nigdy wcześniej nie mówiła takich rzeczy o Kościele. Wiedział, że nie może przesadzić, ale część niego czuła złość na to, jak niewiele wie o swojej historii i nalegała, by zdobył odpowiedzi jak najszybciej.

— Dlaczego trzymałaś to w tajemnicy? — Kael nie umiał ukryć rozczarowania. — Przecież nie jestem już małym dzieckiem.

Miranel zmierzyła go wzrokiem pełnym troski.

— Kaelu… — Jej słowa drżały jak płomień świecy na wietrze. — Niektóre tematy pozostają tajemnicami nie z powodu braku zaufania, lecz z troski. Wiedza potrafi stać się ciężarem, a czasem nawet zagrożeniem.

— To wszystko przecież dotyczy również mnie, to też moja rodzina, moje dziedzictwo! Dlaczego dorośli zawsze mówią, że coś jest dla naszego dobra, a potem okazuje się, że to nieprawda? Tak jak wtedy, gdy mówiłaś, że jabłka są zdrowe, a potem Oren się zadławił pestką i prawie umarł!

— To nie to samo, kochanie — powiedziała cierpliwie Miranel. — I Oren się nie zadławił pestką, tylko kawałkiem jabłka, bo jadł zbyt łapczywie. Jednak rozumiem, co masz na myśli.

Miranel położyła dłonie na jego ramionach, patrząc mu prosto w oczy.

— Tak, masz prawo wiedzieć — zgodziła się. — Ale jeszcze nie teraz. Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, kiedy będziesz starszy, kiedy… będziesz w stanie zrozumieć to w szerszy sposób. Synku, masz jedenaście lat, to jest czas na zabawy z przyjaciółmi, a nie rozmowy o strasznych czasach.

Kael czuł rosnącą frustrację. Właśnie! Miał jedenaście lat — prawie dwanaście! Jego Próba Czystości mogła nastąpić w każdej chwili. Dzieci ginęły w trakcie Prób, nawet jeśli nie okazywały się skażone. Dorośli ukrywali szczegóły, ale dzieci i tak miały swoje sposoby na odkrycie prawy.

A więc był wystarczająco dorosły na to, żeby zginąć, ale nie wystarczająco, by poznać odpowiedzi od własnej matki?

— Mamo — powiedział cicho, czując potrzebę zdobycia odpowiedzi, bez względu na konsekwencje. — Czy ty… czy ty wyznajesz tę starą wiarę, ten Dar Nowej Magii?

Krew odpłynęła z twarzy Miranel tak szybko, że Kael przez moment bał się, że matka upadnie. Cofnęła się o krok jak uderzona, a ręce, wciąż spoczywające na jego ramionach, zaczęły drżeć.

— Synku — szepnęła, rzucając lękliwe spojrzenie za siebie. — Nigdy, przenigdy nie zadawaj takiego pytania tak beztrosko. Nikomu i nigdy. Rozumiesz? — Jej głos był tak intensywny, a spojrzenie tak pełne strachu, że Kael poczuł, jak jego własne serce zaczyna bić szybciej, a wyrzuty sumienia przygniatają go do ziemi.

— Przepraszam — powiedział szybko. — Nie chciałem… Nie wiedziałem, że to takie ważne.

Miranel na chwilę zamknęła oczy, biorąc kilka razy głęboki wdech, by się uspokoić. Gdy w końcu znów na niego spojrzała, jej twarz była już opanowana, choć wciąż nieco blada.

— Chodźmy do domu — powiedziała cicho. — Tam będziemy mogli porozmawiać.

Kiwnął głową, odruchowo sięgając po koszyk z ziołami. Ruszyli w kierunku chaty, a Miranel milczała przez całą drogę.

Gdy weszli do domu, zobaczyli bliźniaczki bawiące się spokojnie w kącie izby. Właśnie w skupieniu układały coś z patyczków i kamyków, najwyraźniej przyniesionych wcześniej z zewnątrz. Miranel posłała im ciepły uśmiech, po czym zwróciła się do Kaela.

— Poczekaj tu — powiedziała. — Muszę coś przynieść.

Kael usiadł przy stole, z niecierpliwością czekając na jej powrót. Serce biło mu szybko, a myśli wirowały w głowie. Co takiego matka chciała mu pokazać? Co zamierzała wyjaśnić?

Po kilku minutach Miranel wróciła, trzymając w rękach małe, drewniane pudełko. Było proste i nie miało żadnych zdobień. Kael widział je już wcześniej, ale nigdy nie zwróciło jego większej uwagi — pamiętał, że stało na wysokiej półce w spiżarni, wśród słoików z przetworami i woreczków z ziołami.

Miranel usiadła naprzeciwko niego, kładąc pudełko na stole między nimi.

— To, o czym będziemy teraz rozmawiać, jest tajemnicą moich… to znaczy naszych, przodków — powiedziała cicho, tak by bliźniaczki nie mogły jej usłyszeć. — Nikt poza nami nie może o tym wiedzieć. Nikt, rozumiesz? Nawet twój ojciec.

Przytaknął, czując, jak jego gardło zaciska się z ekscytacji i zdenerwowania. Miranel otworzyła pudełko, ukazując jego zawartość — kilka starych, pożółkłych kartek, fragment tkaniny z wyhaftowanym symbolem drzewa, mały, krystaliczny kamień i srebrny kluczyk.

— To są magiczne rzeczy? — otworzył szeroko oczy.

Miranel uśmiechnęła się lekko.

— Nie w takim sensie, jak sobie wyobrażasz. To po prostu moje rodzinne pamiątki — wyjaśniła Miranel, dotykając każdego przedmiotu z wyraźną czułością. — Moja prababka pochodziła z Artever, jak już ci powiedziałam. Była Wielką Rzemieślniczką i wyznawała gorąco wiarę, która uczyła, że magia nie jest przekleństwem i zagrożeniem, tylko darem od Elary. Moja babka, a potem matka, kontynuowała te wierzenia, choć po tym, jak Kościół Światła zakazał jej wyznawania, musiała robić to w całkowitym ukryciu. A potem… potem, zdając sobie sprawę jakie to ryzyko, to samo robiłam ja sama.

Serce Kaela zabiło szybciej. Jego matka właśnie przyznała, że wyznaje zakazaną wiarę! I to najwyraźniej było coś, co Kościół Światła uważał za ogromną zbrodnię.

— Czy to… czy to dlatego nigdy o tym nie mówiłaś? — Jego głos drżał, mimo że starał się ukryć rosnące zdenerwowanie.

Miranel skinęła głową.

— Tak. To niebezpieczna wiedza, Kaelu. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, zostałabym uznana za heretyczkę.

— Co by się wtedy stało? — zapytał Kael, choć częściowo znał już odpowiedź.

Miranel zawahała się.

— Kościół… nie jest łaskawy dla tych, których uważa za heretyków — powiedziała ostrożnie.

— Spaliliby cię na stosie? — wyszeptał Kael, przerażony samą myślą.

— Nie myśl o tym — odparła szybko Miranel. — To się nie stanie, bo nikt się nie dowie. Dlatego to jest nasza tajemnica, rozumiesz?

Kael przytaknął, czując na barkach ciężar tajemnicy.

— Ale dlaczego mi to teraz mówisz? — dopytywał Kael, nie rozumiejąc nagłej zmiany nastawienia matki.

Miranel spojrzała na niego z powagą.

— Bo zadałeś pytanie. Pytanie, które pokazuje, że już wiesz więcej, niż powinieneś. — Jej oczy nagle zwęziły się podejrzliwie. — A teraz powiedz mi szczerze, Kaelu. Skąd wiedziałeś o tym wszystkim? Kto ci o tym powiedział?

Policzki Kaela zapłonęły czerwienią. Nie chciał okłamywać matki, zwłaszcza teraz, gdy wreszcie wyznała mu prawdę. Tylko czy mógł zdradzić Elinę? I przyjaciół?

— Ja… — zaczął, szukając odpowiednich słów. — Znaleźliśmy pewne rzeczy. Z Laną, Orenem i Malen.

Twarz Miranel stała się jeszcze poważniejsza.

— Jakie rzeczy? — podniosła ostrzegawczo brew.

Kael wziął głęboki oddech.

— Broszkę, z symbolem wrzeciona. I stary pergamin, z dziwnymi symbolami. I… i rozmawialiśmy z panią Eliną…

Miranel się skrzywiła i zacisnęła dłonie na krawędzi stołu.

— Z Eliną? — szepnęła. — Rozmawiałeś z Eliną?

Kael skinął głową, czując się coraz bardziej niepewnie.

— Poszliśmy do niej, bo myśleliśmy, że może wiedzieć coś o symbolach. I wiedziała. Powiedziała… powiedziała, że powinienem uszanować twoją decyzję odnośnie do tego, co mi powiesz i kiedy. Tylko że ja nie umiałem poczekać, przepraszam.

Miranel zamknęła oczy na moment, jakby próbowała zebrać myśli. Gdy je otworzyła, w jej spojrzeniu było zdecydowanie.

— Elina wie, kim jestem — powiedziała cicho. — Zna moje dziedzictwo, moją wiarę. Ufam jej. Jednak nie powinna była wciągać w to ciebie. Jesteś jeszcze zbyt młody, zbyt… bezbronny.

— Nie jestem bezbronny! — zaprotestował Kael. — Mam prawie dwanaście lat, umiem sam o siebie zadbać!

Miranel uśmiechnęła się smutno.

— W oczach świata wciąż jesteś dzieckiem, Kaelu. I to dobrze. Tak powinno być. Wkrótce dorosłość dogoni i ciebie, i nie będzie już od tego powrotu. Jednak kochanie, tutaj każde nieostrożne słowo, nawet powiedziane w dobrej wierze, może sprowadzić na nas tragedię, musisz to zrozumieć.

Kael pochylił głowę, próbując pojąć, o co dokładnie chodzi jego mamie.

— Czy… to dlatego ojciec nic o tym nie wie? — W jego głosie zabrzmiała nagła świadomość, jakby dopiero teraz wszystko zaczęło do niego docierać.

Miranel zawahała się, a na jej twarzy pojawił się ból i cień wyrzutów sumienia.

— Twój ojciec… jest dobrym człowiekiem — powiedziała powoli. — Ale kiedyś był akolitą Kościoła Światła i był to dla niego bardzo ważny etap życia. Odszedł z kościoła, ale nadal głęboko wierzy w ideę stojącą za ich istnieniem. Gdyby wiedział, że wierzę w Dar Nowej Magii… — Urwała, kręcąc głową. — To skomplikowane.

Kaelowi zakręciło się w głowie. Tata pracował dla Kościoła? I odszedł? Dlaczego? I co to wszystko miało wspólnego z mamą? Nic z tego nie rozumiał.

— Czy on… czy tata cię w ogóle kocha? — wypuścił z siebie pytanie, które jak cierń tkwiło w jego sercu.

Miranel drgnęła, szczerze zaskoczona.

— Całym sercem — odparła bez wahania. — Kocha nas wszystkich. Nie myśl jednak, że miłość i wiara to jedno i to samo, synu. Można oddać serce drugiej osobie, nawet jeśli drogi waszych przekonań się rozchodzą. — Jej twarz złagodniała. — Decyzja twojego ojca, żeby opuścić Kościół, to był ogromny akt odwagi i miłości z jego strony.

— Ale dlaczego? — dopytywał Kael, coraz bardziej zdezorientowany. — Co takiego się stało?

Miranel wypuściła powietrze z płuc, zbierając siły przed przywołaniem bolesnych wspomnień.

— Poznaliśmy się, gdy byłam uzdrowicielką w wiosce blisko klasztoru, gdzie się szkolił — zaczęła. — Sprawy się skomplikowały, nie musisz w tej chwili wiedzieć więcej, ta historia zasługuje na wyjście z ust twojego ojca… jak będzie gotowy.

Kael poczuł, jak jego policzki robią się gorące. Nie spodziewał się, że rozmowa skręci w tym kierunku.

— W każdym razie twój tata odszedł z Kościoła, mimo że to oznaczało koniec jego kariery, jego marzeń. Wyjechaliśmy razem, osiedliliśmy się tutaj, w Viskra-Mor, gdzie nikt nas nie znał. Jednak cena tego wszystkiego była wysoka, wyższa niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Dla nas obojga. A w efekcie tych decyzji drzwi do Kościoła zostały przed twoim ojcem zamknięte. Na zawsze.

Kael czuł, jak łzy napływają mu do oczu. Nie wiedział, że za tym wszystkim kryło się aż tyle emocji. Zaczynał rozumieć, dlaczego ojciec czasem był tak odległy, tak pełen żalu i gniewu.

— Ale dlaczego… dlaczego skoro od nich odszedł, to nadal w nich wierzy? — zapytał. — Skoro tyle go to kosztowało? Przecież to bez sensu!

Miranel uśmiechnęła się smutno.

— Wiara nie znika tylko dlatego, że ktoś cię zawiódł — wyjaśniła. — Twój ojciec może nie zgadzać się z działaniami Kościoła, ale wciąż wierzy w większość jego nauk. A ja to szanuję, tak samo jak on szanuje mnie, mimo że nie zawsze zgadza się z moimi przekonaniami.

Kael próbował to wszystko pojąć. To było jak układanka, w której brakowało wielu kawałków. A może to były dwie różne układanki, które ktoś wymieszał?

— Ale… jeśli ojciec nie wie o twojej wierze, to jak możecie być razem? — Kael czuł, jak jego głos wypełnia się pytaniami, które nie dawały mu spokoju. — Jak możesz ukrywać przed nim coś tak ważnego?

Miranel przesunęła palcami po pudełku, zamykając je delikatnie.

— On wie, że mam… alternatywne poglądy — powiedziała ostrożnie. — Wie, że nie we wszystkim zgadzam się z Kościołem i że historia mojej rodziny prowadzi na południe. Nie zna szczegółów, nie wie o moim aktywnym wyznawaniu Daru. I lepiej, żeby tak zostało. Dla jego własnego bezpieczeństwa. Czasem tajemnice bardziej chronią tych, którzy ich nie znają.

Kael przypomniał sobie, że dokładnie tego samego sformułowania użyła Elina. „Niektóre tajemnice chronią tych, którzy ich nie znają”. Czy to był jakiś rodzaj mantry, którą powtarzali wyznawcy Daru? Czy stara Elina też należała do wyznawców tej wiary?

— Czy ja… czy ja też powinienem wierzyć w Dar Nowej Magii? — zapytał nagle, bo już sam nie wiedział, w co ma wierzyć.

Miranel spojrzała na niego długo, z poważnym wyrazem twarzy.

— To nie jest decyzja, którą mogę podjąć za ciebie — powiedziała w końcu. — Wiara to coś, co musi wyrosnąć w twoim własnym sercu. Jak będziesz starszy, to opowiem ci o Darze, obiecuję. Na razie jednak, proszę cię, bądź po prostu dzieckiem.

Potwierdził zrozumienie ruchem głowy. Jednocześnie poczuł też ulgę, że mama nie jest na niego zła. I trochę też się ucieszył, że nie musi od razu decydować, w co wierzyć.

W jego głowie rodziły się jednak kolejne pytania. Czy matka praktykowała swoją wiarę w tajemnicy? Czy miała jakieś rytuały, modlitwy, które odmawiała, gdy nikt nie widział?

I wtedy przypomniał sobie o czymś.

— Mamo, w przydomowej komórce, za jednym z regałów… Czy tam jest…? Czy tam jest coś ważnego?

Miranel spojrzała na niego z zaskoczeniem, a potem powoli skinęła głową.

— Tak. Mój mały ołtarzyk. Widziałeś go?

Kael spuścił głowę. Nie wiedział, czy powinien się przyznać, że podglądał mamę.

— Szukałem cię któregoś ranka i usłyszałem twoją modlitwę — przyznał. — Nie chciałem podsłuchiwać, ale…

— Rozumiem — przerwała mu Miranel łagodnie. — Ciekawość to naturalna rzecz. Zwłaszcza w twoim wieku.

Nagle z oddali dobiegł ich dźwięk dzwonu — sygnał wzywający całą wioskę na plac główny. Miranel zesztywniała, a jej twarz przybrała wyraz głębokiego niepokoju.

— To nie jest zwykła pora na dzwonienie — powiedziała, podnosząc się szybko. — Coś się musiało stać.

Kael również wstał, czując niepokój. Dzwon wioski faktycznie bardzo rzadko rozbrzmiewał o tej porze dnia. Musiało dziać się coś ważnego. Lub niebezpiecznego.

— Musimy iść zobaczyć, co się dzieje — zdecydowała Miranel, chowając pudełko z powrotem do kieszeni fartucha. — Nyra, Ayla, zostańcie w domu i nie wychodźcie, dopóki nie wrócimy.

Bliźniaczki spojrzały na matkę z niepokojem, ale skinęły głowami posłusznie. Miranel chwyciła szal i zarzuciła go na ramiona, kierując się do drzwi.

— Chodź, synku — powiedziała, wychodząc na zewnątrz.

Kael podążył za nią, a jego serce biło jak oszalałe. W pamięci wciąż miał świeże obrazy z rozmowy z matką, jej wyznania o tajemnej wierze, o przeszłości ojca, o ich ucieczce. Tyle nowych informacji, tyle tajemnic ujawnionych w tak krótkim czasie. Musiał to wszystko spokojnie przemyśleć.

Teraz jednak nie było czasu na roztrząsanie tego wszystkiego. Dzwon wciąż bił, wzywając wszystkich mieszkańców, a z głównego placu wioski dochodziły podniesione głosy.

— Mamo? Co się dzieje? Myślisz, że chodzi o tatę? — Kael wyrzucił z siebie pytania, zerkając nerwowo w stronę placu.

Miranel potrząsnęła głową, ale jej twarz była blada z niepokoju.

— Nie wiem — odpowiedziała, przyśpieszając kroku. — Mam nadzieję, że nie.

***

Gdy dotarli na plac, zobaczyli tłum ludzi zgromadzonych wokół czegoś, a raczej kogoś. Mieszkańcy stali w kręgu, z twarzami wyrażającymi szok, strach i niedowierzanie. Miranel przecisnęła się przez tłum, ciągnąc za sobą Kaela, aż dotarli do środka.

Tam, w samym centrum wioski, stał wysoki, szczupły mężczyzna w białych szatach Kościoła Światła, otoczony przez grupę uzbrojonych strażników. U jego boku stał młody chłopak, może kilka lat starszy od Kaela, w prostych szatach akolity. Wyglądał na przerażonego, chociaż wyraźnie starał się to ukryć pod maską profesjonalnego spokoju.

— Kapłan Zorand — szepnęła Miranel, a jej dłoń zacisnęła się boleśnie na ramieniu Kaela.

— A za nim chyba stoi Inkwizytor — zauważył cichym głosem starszy mężczyzna stojący obok nich.

Kapłan Zorand podniósł rękę, uciszając szmer rozmów, który przebiegał przez zgromadzony tłum.

— Mieszkańcy Viskra-Mor — przemówił donośnym głosem, który odbijał się echem po placu. — Przybyliśmy, by wykonać święty obowiązek, którego zaszczyt egzekucji został mi nadany z ramienia Arcybiskupa Elandora Vhassa, Natchnienia Woli Słońca. Jutro rano odbędzie się Próba Czystości dla tej wioski.

Kael na chwilę zapomniał, jak się oddycha. Próba Czystości… Koszmar snujący się w umyśle każdego dziecka i rodzica. Test mający ujawnić talent magiczny — potencjalny wyrok, który oznaczał albo śmierć, albo dożywotnie więzienie w Sanktuarium, w zależności od tego, gdzie odbywał się sprawdzian.

— Mamy listę dzieci — kontynuował kapłan, rozwijając pergamin, który trzymał w ręce. — Znamy ich imiona. Nie radzę kombinować. Nie próbujcie ich ukrywać. Znacie konsekwencje sprzeciwu.

— Zbierzcie się tu o świcie — ogłosił po chwili dramatycznej ciszy. — Każde dziecko w wieku powyżej dziewięciu lat, które nie ma znaku czystości, musi się stawić. Nie będzie wyjątków. Potrzebujemy też noclegu i posiłku. Wskażcie mi, proszę…

Kael przestał słuchać, bo Miranel przyciągnęła go bliżej do siebie i pochyliła się do jego ucha. Jej twarz była teraz kompletnie pozbawiona koloru.

— To nie miało się tak wydarzyć — szepnęła, tak cicho, że tylko on mógł usłyszeć. — Mieliśmy cię wysłać do Sanktuarium. Tam byłbyś bezpieczny, niezależnie od wyniku.

Kael spojrzał na nią z przerażeniem.

— Ale po co? — spytał szeptem. — Przecież Sanktuaria to więzienia dla magów. Tak mówił Sedrik.

Miranel odetchnęła.

— Sanktuaria to… skomplikowane miejsca, Kaelu. Zostały stworzone dawno temu, żeby chronić ludzi przed Skażeniem, ale też, żeby chronić tych, którzy mają talent magiczny. Istnieją dwie kopuły, jedna na zachodzie przy Eldamar i jedna tutaj na północy przy Vharun. Pod tą na zachodzie ludzie z talentem mogą żyć w miarę normalnie. Pod tą drugą… Tam jest gorzej.

— Gorzej? — powtórzył Kael. — Co to znaczy?

— To znaczy, że tam magowie są traktowani jak niewolnicy — powiedziała cicho Miranel. — Zmusza się ich do pracy, do tworzenia artefaktów dla Kościoła. I nie mogą stamtąd wyjść. Nigdy. Jednakże to wszystko jest i tak lepsze niż alternatywa…

Gdy kapłan w końcu skończył mówić, tłum zaczął się rozchodzić, ale atmosfera strachu i niepokoju pozostała. Rodzice szeptali między sobą, a dzieci trzymały się blisko. Niektórzy z zebranych płakali cicho.

Kael rozejrzał się i zobaczył Lanę, stojącą z rodzicami kawałek dalej. Ich spojrzenia się spotkały i Kael ujrzał w jej oczach to samo przerażenie, które sam czuł.

Jutro. Jutro zmierzą się z Próbą, która mogła zmienić ich życie na zawsze. Albo je zakończyć.

Miranel chwyciła go za rękę i pociągnęła w kierunku domu. Jej uścisk był mocny, niemal bolesny, jakby bała się, że jeśli go puści, już nigdy go nie zobaczy.

— Byliśmy blisko, tak blisko… — mamrotała pod nosem, gdy szli w kierunku chaty. — Brakowało miesiąca, może dwóch. Wszyscy się składali, cała wioska, żeby zebrać potrzebną sumę. Wszyscy bylibyście bezpieczni… Ty, Lana, pozostali… Myśleliśmy, że mamy co najmniej pół roku, ostatnio odstęp był większy…

Kael nie do końca rozumiał, o czym mówiła matka — o jakiej sumie, o jakim bezpieczeństwie? — ale nie miał siły pytać. Jego myśli wirowały, pełne strachu przed jutrzejszym dniem.

Gdy zbliżali się do domu, Kael zatrzymał się gwałtownie, uświadamiając sobie coś ważnego

— Mamo? — jego głos drżał. — Czy ja… czy ja mam talent magiczny?

Miranel spojrzała na niego z troską.

— Nie wiem, kochanie — odpowiedziała szczerze. — Były pewne znaki, które nas niepokoiły. Twoje sny, twoja wrażliwość, sposób, w jaki czasem zdajesz się wyczuwać rzeczy, których inni nie dostrzegają. — Przełknęła ciężko. — Ale nawet jeśli go masz, nie oznacza to, że zostanie wykryty podczas Próby. Niektórym się udaje… przejść niezauważonym.

— A co, jeśli nie? — zapytał Kael, czując, jak strach zaciska mu gardło.

Miranel objęła go mocno, przyciągając do piersi.

— Wtedy zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby cię chronić — szepnęła. — Wszystko, rozumiesz? Nikt nie zabierze mi mojego syna. Nikt.

W jej głosie była taka determinacja, taka siła, że Kael niemal jej uwierzył. Że matka mogłaby zatrzymać Kościół, Inkwizytora, cały świat, gdyby próbowali go jej odebrać.

Wiedział jednak, że rzeczywistość była inna. Że w starciu z potęgą Kościoła Światła nawet najsilniejsza matczyna miłość mogła okazać się niewystarczająca. Znał takie historie, każdy je znał. Próba w Sanktuarium Zachodnim była ciężka, ale przynajmniej zwykle nie kończyła się tragedią. Jeśli okazało się, że jesteś magiem, skazywano cię na życie pod kopułą we względnie komfortowych warunkach. Było to w rzeczywistości najzwyklejsze więzienie, ale wobec alternatywy… Północne Sanktuarium dawało w przypadku wykrycia talentu w najlepszym razie niewolniczą pracę przy przepisywaniu ksiąg, w najgorszym — śmierć przy okazji samych testów, które podobno były bardzo niebezpieczne.

Próba tutaj, w wiosce…? Ona mogła skończyć się tylko na jeden z dwóch sposobów — brakiem talentu i znamieniem czystości. Lub stosem.

Wrócili do domu, gdzie bliźniaczki czekały na nich przestraszone. Miranel szybko je uspokoiła, mówiąc, że to tylko przygotowania do święta, które będzie miało miejsce w wiosce. Kael podziwiał jej zdolność do zachowania spokoju. Sam nie umiał wydusić z siebie nawet słowa.

Gdy nastał wieczór, a bliźniaczki już spały, Miranel usiadła przy łóżku Kaela, trzymając go za rękę.

— Jutro będzie trudny dzień — powiedziała cicho. — Ale pamiętaj, cokolwiek się stanie, kocham cię. Zawsze będę cię kochać.

Kael kiwnął głową, czując, jak łzy napływają mu do oczu.

— Ja ciebie też, mamo — szepnął.

Miranel nachyliła się i pocałowała go w czoło, kreśląc na nim Znak Ciszy — ten sam znak, który zawsze uważał za prosty przesąd, a który teraz nabierał głębszego, niemal mistycznego znaczenia.

— Śpij teraz — powiedziała, kierując się ku drzwiom. — Potrzebujesz odpoczynku przed jutrzejszym dniem.

Przytaknął, chociaż wiedział, że o sen w tej nocy nie będzie łatwo. Myśli o Próbie, o ukrytym talencie, który mógł w sobie nosić, o zagrożeniu czyhającym na niego i jego przyjaciół, kłębiły się w jego głowie jak wściekłe szerszenie.

Gdy kroki Miranel ucichły na korytarzu, Kael sięgnął pod poduszkę i wyciągnął woreczek z ziołami od Eliny. Przycisnął go do piersi z nadzieją, że stara zielarka mówiła prawdę — że te zioła to nie zwykłe rośliny, lecz prawdziwa pamięć ziemi. I że jakimś sposobem go ochroni.

Akt II

Cena niewinności

Interludium: Wezwanie do służby

Vharun, dwa tygodnie wcześniej

Światło poranka zawsze docierało najpierw do złotej kopuły Wielkiej Świątyni. Było to jak najbardziej intencjonalne — architekci zaprojektowali ją tak, by pierwsze promienie słońca odbijały się od jej powierzchni dokładnie trzy minuty przed świtem. Vaalen Meridan obliczył to kiedyś podczas jednej z wielu nocy spędzonych w bibliotece.

Teraz stał na kamiennych schodach klasztoru, odliczając sekundy. Trzy… dwa… jeden…

Błysk. Złota powierzchnia kopuły eksplodowała światłem.

— Znowu odliczasz? — zapytał Soren, pojawiając się obok niego z charakterystycznym dla siebie brakiem wyczucia czasu.

— Modlę się — odpowiedział Vaalen, nie otwierając oczu. To nie było kłamstwo. Modlitwa była formą liczenia, a liczenie formą modlitwy. Przynajmniej tak to sobie tłumaczył.

Soren parsknął śmiechem.

— Kłamiesz gorzej niż moja siostra, gdy próbuje ukryć, że zjadła ostatnie ciastko. — Usiadł na schodach, ignorując fakt, że brudzą mu białą szatę akolity. — Słyszałeś? Tellus znowu opowiada wszystkim, że zostanie wybrany na wyprawę inkwizycyjną.

Vaalen otworzył oczy. Druga zasada klasztoru: plotki rozprzestrzeniają się szybciej niż światło o świcie.

— Który raz to ogłasza?

— Czwarty raz w tym miesiącu. Tym razem twierdzi, że jego wuj, ten inkwizytor trzeciego stopnia, osobiście zarekomendował go Ojcu Arkademu.

— Inkwizytor trzeciego stopnia nie ma prawa rekomendować nikogo bezpośrednio Ojcu Arkademu — zauważył Vaalen. — Musiałby przejść przez Radę Oczyszczenia, a oni zbierają się raz na kwartał.

Soren uniósł brew.

— Czasem zastanawiam się, czy ty w ogóle sypiasz, czy po prostu kładziesz się na księgach i wchłaniasz je przez skórę.

Dzwon wybił czas porannej modlitwy. Pora ruszać. Vaalen wstał, otrzepując szatę. W kieszeni poczuł ciężar małego notatnika — zawsze nosił go przy sobie, zapisując swoje obserwacje. Brat Kelwin, jego mentor, powiedział mu kiedyś, że to dobry nawyk dla przyszłego uczonego.

Sala modlitewna szybko wypełniała się akolitami. Ponad setka młodych mężczyzn i kilkanaście kobiet w identycznych białych szatach, ustawionych w perfekcyjnych rzędach. Vaalen zajął swoje miejsce — trzeci rząd od końca, czwarta pozycja od lewej. Po siedmiu latach wiedział, że każde miejsce miało znaczenie. Pierwsze rzędy dla synów szlachty, ostatnie dla sierot i biedaków. Środek dla tych, którzy nie pasowali do żadnej kategorii.

Ojciec Arkady wszedł punktualnie, jego kroki odbijały się echem od kamiennej posadzki. Stary kapłan poruszał się z precyzją mechanizmu zegarowego — siedemnaście kroków do podium, obrót o dziewięćdziesiąt stopni, trzy sekundy ciszy, zanim rozpoczął.

— Światło Ojca i Patronów niech rozproszy ciemność waszych serc — zaintonował.

— I niech oczyści nas z pokus Cienia — odpowiedziała sala jednym głosem.

Vaalen wypowiadał słowa automatycznie, ale jego umysł już wędrował. Zauważył, że Brat Darius stał dziś w innym miejscu niż zwykle — o dwa kroki bliżej drzwi. Brat Kelwin spóźnił się o czterdzieści sekund. Tellus pocił się bardziej niż zwykle, co oznaczało, że albo wypił za dużo wina wczoraj wieczorem, albo jego nadzieje dotyczące wyprawy tym razem nie były bezpodstawne.

Szczegóły. Najważniejsze były szczegóły.

Po modlitwie przyszedł czas na śniadanie — chleb, ser, rozwodniona owsianka. Jedzenie obliczone na dostarczenie dokładnie takiej porcji energii, ile potrzebował akolita do przetrwania dnia nauki i modlitw.

— Popatrz na niego — mruknął Soren, wskazując głową na Tellusa siedzącego przy stole dla starszych akolitów. — Już się zachowuje, jakby miał insygnia inkwizytora.

Vaalen obserwował, jak Tellus gestykuluje, opowiadając coś swojej świcie. Jego ruchy były zbyt szerokie, zbyt teatralne. Kłamca próbujący przekonać samego siebie o swojej wielkości.

— Myślisz, że naprawdę wybiorą kogoś z nas? — zapytał cicho Vaalen.

Soren wzruszył ramionami.

— A dlaczego nie? Przecież muszą brać skądś świeże mięso do swojej świętej krucjaty przeciw dzieciom.

Vaalen skrzywił się. Trzecia zasada klasztoru: nie mów głośno tego, co wszyscy myślą po cichu.

— To nie… — zaczął, ale Soren przerwał mu gestem.

— Wiem, wiem. Próby Czystości są konieczne. Skażenie jest prawdziwe. Magia niszczy dusze. — Jego głos ociekał sarkazmem. — Recytowałem te same wersety co ty, przyjacielu.

***

Lekcja historii Skażenia odbywała się w starej części klasztoru, gdzie kamienne ściany pamiętały czasy sprzed Katastrofy. Brat Volarian czekał już na nich, a jego pomarszczona twarz wyglądała jak mapa życia spędzonego na studiowaniu tragedii świata.

— Dziś — zaczął, stukając laską o podłogę — będziemy mówić o pierwszych oznakach Skażenia. Kto może mi powiedzieć, jak rozpoznać wczesne stadium?

Ręka Merilli pierwsza wystrzeliła w górę. Jak zawsze.

— Ciemnienie żył na nadgarstkach, Bracie Volarianie. Zaczyna się subtelnie, ale szybko przyśpiesza.

— Prawidłowa odpowiedź. A co jest przyczyną?

— Magia — odpowiedział ktoś z tyłu. — Każde sięgnięcie po moc zostawia ślad.

Vaalen odruchowo zapisywał wszystko w swoim notesie, ale jego uwagę przykuło coś innego. Brat Kelwin stał przy drzwiach, obserwując lekcję. To było nietypowe — jego mentor rzadko przychodził na zajęcia innych nauczycieli.

— Bracie Volarianie — odezwał się nieśmiało jeden z młodszych akolitów. — Dlaczego Patroni pozwolili, by tyle osób zginęło podczas Skażenia?

Stary kapłan zatrzymał się w pół kroku. Vaalen zauważył, jak Brat Kelwin lekko się napina.

— Patroni mogli nas tylko ostrzec. I zrobili to niejednokrotnie — odpowiedział Volarian po chwili ciszy. — To ludzie sprowadzili na siebie tę karę. Pycha, chłopcze. Zawsze to pycha prowadzi do ostatecznego upadku. Myśleli, że mogą kontrolować siły, których nie rozumieli.

— Ale przecież dzieci, które rodzą się z talentem, nie wybierają tego — kontynuował akolita. Vaalen rozpoznał go — Daven, miał może dwanaście lat, dopiero co przeszedł swoją własną Próbę w Północnym Sanktuarium.

Temperatura w sali natychmiast spadła. Tellus odwrócił się, patrząc na chłopaka jak na szaleńca.

— Talent to klątwa, nie wybór — powiedział twardo Brat Volarian. — A Próby Czystości są naszym narzędziem, by tę klątwę powstrzymać, zanim wyrządzi krzywdę. Czy kwestionujesz mądrość Kościoła, akolito?

— N-nie, Bracie. Przepraszam.

— Dobrze. — Stary kapłan wrócił do wykładu, ale Vaalen zauważył, że Brat Kelwin patrzył teraz na młodego Davena z dziwnym wyrazem twarzy. Współczucie? Smutek? Nadzieja? Trudno było określić.

***

Po lekcji Vaalen został przydzielony do pracy w bibliotece. Szedł tam szybkim krokiem, czując lekkość. Biblioteka była jego sanktuarium — jedynym miejscem w klasztorze, gdzie cisza była nie tylko dozwolona, ale wręcz wymagana.

Wysokie półki sięgały sufitu, wypełnione księgami, których większość akolitów nigdy by nie tknęła. Vaalen znał położenie większości z nich. Sekcja A-1 do A-47: teksty religijne. B-1 do B-23: historie. C-1 do C-15: traktaty o naturze Skażenia. I tak dalej, aż do sekcji Z, gdzie trzymano… ciekawsze rzeczy.

Właśnie sięgał po „Kroniki Południowych Światów”, gdy usłyszał kroki. Ciężkie, celowo głośne. Tellus.

— Patron Ksiąg znowu w swojej świątyni — zadrwił osiemnastolatek, wchodząc z trzema kompanami. — Pewnie modli się do kurzu.

Vaalen nie odpowiedział. Czwarta zasada przetrwania w klasztorze: ignorowanie prowokacji oszczędza czas i siniaki.

— Słyszałeś już? — kontynuował Tellus, podchodząc bliżej. — Jutro ogłoszą, kto pojedzie z wyprawą. Mój wuj mówi, że szukają kogoś… odpowiedniego.

„Twój wuj inkwizytor trzeciego stopnia?” — pomyślał Vaalen, ale powstrzymał się od komentarza.

— Zastanawiam się tylko — Tellus stanął tuż obok niego — po co im miałby być ktoś taki jak ty? Chyba że potrzebują kogoś do noszenia ksiąg?

Jeden z jego kompanów się zaśmiał. Zbyt głośno, zbyt sztucznie.

— Każdy ma swoje powołanie w służbie Światła — odpowiedział spokojnie Vaalen, wciąż nie podnosząc wzroku.

— Och, oczywiście. — Tellus sięgnął po księgę, którą Vaalen właśnie odkładał. — „Kroniki Południowych Światów”? Ciekawe. Czytasz o heretykach?

To była pułapka. Vaalen wiedział to, Tellus wiedział, że on wie. Taniec według starych zasad.

— Czytam historię — odpowiedział ostrożnie. — By uczyć się na błędach przeszłości.

— Błędach? — Tellus otworzył księgę na losowej stronie. — „Magowie w Kuźni wierzyli, że talent można rozwijać poprzez medytację i…” — urwał, marszcząc brwi. — To brzmi jak…

— Jak historia sprzed ustanowienia Prawdy — dokończył lodowaty głos od strony drzwi.

Brat Kelwin stał w wejściu, a jego zwykle łagodne oblicze teraz przypominało wyostrzoną stal. Tellus i jego kompani cofnęli się instynktownie.

— Przepraszam, Bracie Kelwinie. Tylko…

— Zakłócaliście ciszę biblioteki. — Kelwin podszedł bliżej, jego kroki były ciche, ale każdy niósł swoją wagę. — To miejsce nauki, nie igrzysk. Wynoście się.

Nie musiał się powtarzać. Czterej akolici niemal wybiegli z pomieszczenia. Kiedy zostali już sami, Kelwin westchnął, a jego twarz złagodniała.

— Nie prowokuj go, Vaalen.

— Nie prowokowałem. Tylko stałem.

— Czasem samo istnienie jest prowokacją dla tych, którzy widzą w innych to, czego sami nie mają. — Kelwin wziął księgę, którą upuścił Tellus. — Dobra lektura. Szkoda, że większość woli czytać tylko zatwierdzone streszczenia.

Vaalen spojrzał na swojego mentora uważnie. To brzmiało niebezpiecznie blisko krytyki oficjalnego programu nauczania.

— Bracie Kelwinie, przyszedłeś tu z jakiegoś konkretnego powodu?

Starszy kapłan uśmiechnął się lekko.

— Zawsze jesteś taki bezpośredni. To dobra cecha, choć niekoniecznie bezpieczna. — Odłożył księgę na miejsce. — Tak, miałem swój powód. Za godzinę masz się stawić w komnacie Brata Dariusa. Nie spóźnij się.

Serce Vaalena przyspieszyło. Brat Darius wzywał akolitów tylko z dwóch powodów: kary lub…

— Czy to ma związek z wyprawą?

Kelwin już odchodził, ale zatrzymał się w drzwiach.

— Wszystko ma związek ze wszystkim, Vaalen. Pamiętaj o tym.

Godzina minęła jak mgnienie oka. Vaalen próbował skupić się na katalogowaniu, ale jego myśli szalały jak uwięzione w klatce ptaki. Kiedy wreszcie nadszedł czas, ruszył przez labirynt korytarzy klasztoru.

Komnata Brata Dariusa znajdowała się w skrzydle administracyjnym — miejscu, gdzie akolici pojawiali się tylko w wyjątkowych okolicznościach. Vaalen zapukał trzy razy, zgodnie z protokołem.

— Wejść.

W środku zastał nie tylko Brata Dariusa, ale też Ojca Arkadego i — ku swojemu zaskoczeniu — Brata Kelwina. Trzej najważniejsi kapłani w klasztorze, zebrani dla… niego?

— Akolito Meridanie — zaczął bez wstępów Ojciec Arkady swoim donośnym głosem. — Zostałeś wybrany do zaszczytnej misji.

Vaalen poczuł, jak kolana miękną mu ze zdziwienia. On? Ale jak? Dlaczego?

— Jutro o świcie wyrusza wyprawa inkwizycyjna do południowych wiosek — kontynuował Arkady. — Będziesz towarzyszył kapłanowi Zorandowi Verixowi i inkwizytorowi Kravenowi Valarysowi podczas tamtejszych Prób Czystości.

Valarys. Vaalen znał to nazwisko. Każdy znał. Człowiek, który w zeszłym roku przeprowadził Próby w trzech wioskach i…

— To dla mnie ogromny zaszczyt, Wielebny Ojcze — wykrztusił, wykonując głęboki ukłon. — Nie zawiodę Kościoła Światła.

— Brat Kelwin osobiście cię rekomendował — dodał Ojciec Arkady, a jego ton sugerował, że nie do końca rozumie tę decyzję. — Twierdzi, że twoja… dociekliwość będzie wielkim atutem podczas tej misji.

Vaalen zerknął na swojego mentora. Kelwin patrzył prosto przed siebie, a jego twarz wyrażała wyuczoną obojętność.

— Otrzymasz szczegółowe instrukcje jutro rano — zakończył Arkady. — Teraz idź się przygotować. I pamiętaj — reprezentujesz nie tylko nasz klasztor, ale całą świętość naszej misji.

— Tak, Wielebny Ojcze.

Kiedy wraz z Bratem Kelwinem wyszli na korytarz, Vaalen nie mógł się powstrzymać od pytania:

— Dlaczego ja?

Kelwin poprowadził go w stronę jego celi, nie odpowiadając od razu. Dopiero gdy upewnił się, że są całkiem sami, przemówił cicho:

— Bo masz coś, czego inni nie mają. Umiejętność patrzenia i widzenia. To będzie ważne podczas tej wyprawy.

— Nie rozumiem.

— Zrozumiesz. — Kelwin się zatrzymał. — Vaalen, to co zobaczysz… może być trudne. Pamiętaj, że prawda ma wiele twarzy. I że czasem najmroczniejszy cień rzuca najjaśniejsze światło.

To brzmiało jak herezja. Albo jak ostrzeżenie. Może jedno i drugie.

***

Wieści rozeszły się jeszcze zanim Vaalen zdążył wrócić do dormitorium. Druga zasada klasztoru w najlepszym wydaniu. Czekał tam na niego już Soren, podekscytowany jak dziecko w dniu swojego święta.

— To prawda? Naprawdę cię wybrali?

— Tak.

— Na Patronów! — Soren niemal podskakiwał. — Wiesz co to znaczy? To szansa! Jeśli dobrze wypadniesz, możesz przyspieszyć święcenia o lata!

W kącie sali stał Tellus. Jego twarz była czerwona, a pięści zaciśnięte. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Vaalen spodziewał się wściekłości lub zazdrości. Zamiast tego zobaczył coś zupełnie innego.

Strach. I współczucie.

— Gratulacje — powiedział Tellus, podchodząc. Jego głos był cichy i pozbawiony jego zwykłej buty. — Jeśli mogę dać ci radę… uważaj na siebie.

— Co masz na myśli?

Tellus rozejrzał się, upewniając się, że nikt nie słucha.

— Mój brat służył pod Valarysem. Wrócił… zmieniony. Nie mówi o tym, co widział, ale czasem w nocy… — urwał, kręcąc głową. — Nieważne. Po prostu pamiętaj, że Próby to coś więcej niż teoria z ksiąg. To prawdziwe dzieci. Prawdziwe krzyki.

Po chwili niezręcznej ciszy odszedł, zostawiając Vaalena z uczuciem dezorientacji.

***

Reszta dnia minęła w przygotowaniach. Pakowanie skromnego dobytku, przepisywanie potrzebnych modlitw i inkantacji, ostatnie wizyty w bibliotece. Vaalen próbował nie myśleć o słowach Tellusa, ale echem odbijały się w jego głowie.

Prawdziwe dzieci. Prawdziwe krzyki.

Wieczorem, już po ostatnich modlitwach, kiedy klasztor pogrążał się w ciszy, ktoś zapukał cicho do jego celi. Vaalen otworzył, spodziewając się Sorena.

To był Brat Kelwin.

— Chodź ze mną — powiedział tylko i ruszył korytarzem. Vaalen szybko wstał i dogonił swojego mentora po kilkunastu krokach.

Poprowadził go przez najmniej uczęszczaną część klasztoru, gdzie stare mury nosiły ślady pęknięć, a powietrze pachniało wilgocią i starym kurzem. Dotarli do drzwi, o których istnieniu Vaalen wcześniej nie wiedział.

— Co to za miejsce? — zapytał, gdy weszli do małej, zakurzonej kaplicy.

— Najstarsza część klasztoru — odpowiedział Kelwin, zapalając świece. — Pochodzi z czasów, gdy Kościół był jeszcze Zakonem. Gdy prawda była… bardziej złożona.

Ściany pokrywały freski. Vaalen podszedł bliżej, marszcząc brwi. Przedstawiały ludzi używających magii, ale nie w sposób, jaki znał z oficjalnych tekstów. Tutaj magia była… piękna. Leczyli chorych, budowali domy, tworzyli światło. Ani grama skażenia.

— To nie może być prawdziwe — wyszeptał.

— Czemu nie? — Kelwin stanął obok niego. — Bo nie pasuje do tego, czego cię uczono?

— Bo magia to skażenie. To wiedza potwierdzona przez stulecia.

— Wiedza? Czy dogmat? — Kelwin dotknął jednego z fresków. — Vaalen, świat przed Katastrofą nie był czarno-biały. Magia nie zawsze była przekleństwem. Była… narzędziem. Jak ogień. Mogła ogrzać dom lub spalić las.

— To brzmi jak nauki heretyków z Południa.

— A może to oni zachowali część prawdy, którą my odrzuciliśmy ze strachu? — Kelwin odwrócił się do niego. — Nie mówię, że Kościół się myli. Mówię, że prawda jest bardziej skomplikowana niż proste „magia zła, brak magii dobry”.

Vaalen czuł, jak jego świat chwieje się w posadach. Wszystko, w co wierzył, wszystko, czemu poświęcił życie…

— Po co mi to pokazujesz? Teraz, przed wyprawą?

— Bo to, co zobaczysz podczas Prób, może złamać twoją wiarę. Albo ją wzmocnić, jeśli zrozumiesz, że wiara nie polega na ślepym posłuszeństwie, ale na szukaniu prawdy. Nawet tej niewygodnej.

— Bracie Kelwinie… — Vaalen się zawahał. — To co mówisz, gdyby ktoś usłyszał…

— Wiem. — Starszy kapłan sięgnął do szaty i wyjął coś małego. — Zapomnij o tym. To teraz nieistotne. Przyprowadziłem cię tutaj z innego powodu. Chciałem dać ci to.

W jego dłoni leżał srebrny pierścień. Prosty, z delikatnym symbolem słońca. Vaalen coś w nim wyczuwał… Tak jakby przedmiot miał własny puls.

— To artefakt — wyszeptał z niedowierzaniem.

— Mój osobisty talizman ochronny. Nosiłem go przez wiele lat, na szczęście nigdy nie musiałem go użyć.

— Nie mogę tego przyjąć! Artefakty są… posiadanie ich przez zwykłych kapłanów…

— Jest kontrowersyjne, wiem. — Kelwin włożył mu pierścień do dłoni. — Ale wolę, żebyś wrócił żywy i z wyrzutami sumienia, niż martwy i święty. Poza tym nie daje ci go na zawsze. Oddasz mi go, jak wrócisz. A teraz skup się na chwilę — założył go na chwilę na swój palec i kontynuował — Gdybyś znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, pomyśl mocno o ochronie. Wyraź Intencję. Pierścień zrozumie.

— Skąd go masz?

Kelwin uśmiechnął się smutno i zdjął pierścień z palca.

— To długa historia. Zabawna. I bardzo smutna. Może kiedyś ci ją opowiem. Bądź z nim ostrożny i nie pokazuj go byle komu. I pamiętaj — użyj tylko w ostateczności. Moc artefaktów, nawet tych ochronnych, zostawia… ślady. A ich ładowanie jest zdecydowanie problematyczne.

Vaalen z wahaniem schował pierścień do wewnętrznej kieszeni szaty. Metal był ciepły i leciutko pulsował.

— Podejmujesz ogromne ryzyko. Czemu?

— Bo widzę w tobie kogoś, kto może coś zmienić. Może nie teraz, może nie za rok. Ale kiedyś. — Kelwin położył mu dłoń na ramieniu. — Kościół potrzebuje ludzi, którzy potrafią myśleć, a nie tylko wykonywać rozkazy — klepnął go po ramieniu. — A teraz wracaj do celi. Jutro czeka cię długa droga.

***

Gdy Vaalen leżał wieczorem na swojej pryczy, długo nie mógł zasnąć. W głowie kłębiły mu się myśli i pytania, miał szereg wątpliwości. Pierścień w kieszeni wydawał się ważyć tonę.

Za oknem całe Dhor-Marek spało, nieświadome burzy w sercu tego jednego młodego akolity. Gdzieś tam, na południu, czekały wioski pełne dzieci. Dzieci, które miały przejść Próbę.

Prawdziwe dzieci. Prawdziwe krzyki.

Echo przeszłości: Lysathan

Rok 1410 OP

Żałoba, jak mówią, jest pierwszym strażnikiem śmierci. Lecz czym jest żałoba, gdy śmierć zastąpi coś znacznie gorszego?

— Z „Księgi Zapomnianych Dni”, odnalezionej w ruinach Wielkiej Biblioteki Lysathan, autor nieznany.

Kapitan Elren Dravengard stał na murach Lysathan, czując, jak jego palce zaciskają się na rękojeści miecza z siłą, od której bielały mu kostki. Przed nim rozciągał się widok, który jeszcze wczoraj uznałby za niemożliwy: wielkie pola Aldarion pokrywała fala uciekinierów z południa, a za nimi nadciągała ściana czerni tak gęstej, że zdawała się pożerać samo światło.

— Wysłaliście gońców? — zapytał, a jego głos był nienaturalnie spokojny.

— Tak, panie — odpowiedział stojący obok porucznik. — Trzy godziny temu. Przy odrobinie szczęścia dotrą do Sildar przed zmrokiem i do Vharun w ciągu dwóch dni.

— Przy odrobinie szczęścia… — powtórzył jak echo Elren.

Wieści o katastrofie w Artever dotarły zaledwie kilka godzin wcześniej. Goniec z Artever przybył do Lysathan wcześnie rano, na koniu tak wyczerpanym, że zwierzę padło tuż za bramą miasta. Człowiek był w niewiele lepszym stanie, a jego oczy nadal były szeroko otwarte z przerażenia. Opowiadał o czarnej chmurze pochłaniającej Azarion, o ludziach zmieniających się w bestie i o magii, która zamiast leczyć i tworzyć, niosła śmierć i zniszczenie.

Początkowo rada królewska uznała go za szaleńca. Lysathan, duma Aldarion, z pewnością zostałaby poinformowana, gdyby sąsiedzkie państwo stanęło w obliczu takiej katastrofy. Potem jednak zaczęli napływać uchodźcy, początkowo dziesiątki, potem setki, a wreszcie — jak teraz — tysiące. Ich przerażone oczy i trzęsące się ręce mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa.

A potem, jak złowieszczy zwiastun końca, na południowym horyzoncie pojawiła się ona — Chmura Skażenia.

Król Tarvel Odrion zarządził ewakuację. Wozy, przeładowane ludźmi próbującymi uciec przed koszmarem, wyjeżdżały jeden po drugim. Kapitan Dravengard miał rozkaz utrzymać południową bramę tak długo, by dać cywilom wystarczająco dużo czasu na ucieczkę. Patrząc na morze ludzi ciągnące się aż po horyzont, wiedział, że to zadanie będzie niewykonalne.

— Kapitanie! — rozległ się krzyk. Młody żołnierz, blady jak papier, wskazywał w stronę traktu. — Na południowym trakcie! Coś… coś się z nimi dzieje!

Dravengard natychmiast przyłożył lunetę do oka. Poczuł mdłości. Niektórzy ludzie w stłoczonym tłumie padali na ziemię, a ich ciała miotały się w konwulsjach. Z tej odległości nie mógł rozróżnić wszystkich szczegółów, ale dostrzegł, jak chwile później wstają przemienieni w… coś… i rzucają się na tych, z którymi jeszcze przed chwilą dzielili trudy podróży.

— Zamknąć bramę! — ryknął. — Podnieść most!

— Ale panie, tam wciąż są ludzie! — zaprotestował porucznik.

— Dla nich jest już za późno — odpowiedział cicho Dravengard, ale w jego głosie nie było cienia dyskusji.

Z ciężkim sercem obserwował, jak most powoli się unosi, odcinając tysiące ludzi od iluzorycznego bezpieczeństwa. W oddali chmura wciąż rosła, pożerając milę za milą.

Skrzypnęły drzwi baszty. Królewski mag, Rolan Aevras, wspinał się po schodach, ciężko dysząc. Jego szaty, ozdobione symbolami Kościoła Daru, łopotały na wietrze.

— Kapitanie. Jego Wysokość wzywa na naradę.

— Nie mogę opuścić stanowiska — odparł Elren.

— Nie rozumiesz — mag pokręcił głową. — Ta… rzecz. To nie jest zwykły wróg. Mury jej nie powstrzymają.

— Co sugerujesz?

— Wielką Barierę. — Oczy maga błyszczały gorączkowo. — Wszyscy magowie. Każdy kamień mocy, każdy artefakt. Wszystko.

Elren poczuł zimny dreszcz.

— Słyszałeś uciekinierów. Magia tylko to przyspiesza. Na rozkaz króla moi żołnierze pozbyli się wszystkich artefaktów i magicznych zbroi, bo stanowiły dla nich zagrożenie. A teraz ty chcesz zrobić coś takiego? To nie ma sensu.

— To nasza jedyna szansa! — krzyk maga był niemal histeryczny. — Rzemieślnicy w Sanktuariach mają pomysł, ale potrzebują czasu. Musimy go dla nich zyskać!

Kapitan spojrzał na chmurę. Była tuż-tuż.

— Nie masz pojęcia, czy to zadziała — stwierdził cicho.

— Nie mamy wyboru — odparł mag. — Jego Wysokość podjął decyzję.

Elren zacisnął szczękę. Schodząc z murów, wydawał ostatnie rozkazy z poczuciem, że właśnie skazuje własnych ludzi na śmierć.

***

Wielki Plac Lysathan, zazwyczaj miejsce uroczystości i świąt, teraz wypełniali magowie — od potężnych rzemieślników po adeptów ledwo po inicjacji. Stali w koncentrycznych kręgach, z królem Tarvelem w samym centrum. Na bruku placu wyryto olbrzymi, skomplikowany wzór runiczny — potężny układ ochronny, który miał skoncentrować ich połączoną moc.

Elren zajął miejsce wśród doradców królewskich, czując się dziwnie odsłonięty bez swojej zbroi i miecza.

— To szaleństwo — wyszeptał.

— Co innego mogliśmy zrobić? — wyszeptał stojący obok królewski doradca. Dravengard nie odpowiedział.

Gdy magowie rozpoczęli rytuał, pierwsze bestie pojawiły się na murach. Elren zobaczył, jak jednak z nich z nadnaturalną wręcz szybkością dopada strażnika i zrzuca go z blanków jak szmacianą lalkę. Za nią pojawiły się kolejne — wynaturzone kształty, które kiedyś były ludźmi.

Na placu król uniósł ręce, a wraz z nim setki innych. Kamienie mocy rozjarzyły się, zasilając runy. Niebo nad Lysathan rozbłysło, gdy uwolniono potęgę magii. Przez jeden krótki moment Elren pomyślał, że to może się udać — energia wystrzeliła w górę, formując nad miastem kopułę.

A potem zobaczył czarne, pulsujące żyły, pojawiające się na rękach magów. Najpierw u kilku, potem u dziesiątek, w końcu u wszystkich. Błękitne światło run sczerniało, a kamienie mocy eksplodowały odłamkami.

Król Tarvel upadł ostatni. Elren patrzył z przerażeniem, jak władca Aldarion — człowiek, któremu służył przez całe życie — powoli zmienia się w coś, co nie było już człowiekiem. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy — i Elren zobaczył w spojrzeniu monarchy ból, szok, a na końcu nieskończoną wściekłość, gdy król Aldarion przestał być sobą.

Chmura Skażenia zalała miasto. Lysathan, duma Aldarion, upadło, pochłonięte przez dar, który stał się jego przekleństwem.

Rozdział 9 — W ciemności

Noc była jak żywe stworzenie, czające się w kątach jego pokoju. Kael liczył uderzenia własnego serca — jeden, dwa, sto, tysiąc — każde jak bęben wojenny bijący na alarm przed nadchodzącą bitwą. Łóżko stało się polem tortur. Materac był zbyt miękki, koc zbyt ciężki, powietrze zbyt gęste.

Próba Czystości.

Same słowa smakowały jak popiół na języku. Każde dziecko w Viskra-Mor znało tę nazwę, szeptaną jak klątwa przez matki nad kołyskami, wyrzucaną z siebie jak groźba przez ojców karmiących synów opowieściami o honorze i wierze. Niektórzy brali swoje dzieci i próbowali przed nią uciekać — znikali w lesie jak cienie, rozpływali się w porannej mgle. Tata mówił, że to głupcy. Że Kościół Światła miał długie ramiona i jeszcze dłuższą pamięć.

Woreczek od Eliny pulsował ciepłem przy jego piersi, jakby coś żywego drzemało w wysuszonych liściach i korzeniach. Przed czym mogły ochronić go zioła i fragmenty ziemi, skoro prawdziwe niebezpieczeństwo czaiło się w jego własnej krwi?

Przewrócił się na bok. Deski podłogi skrzypiały w rytm oddechów bliźniaczek — Nyry i Ayli — śpiących spokojnie niedaleko. Zazdrościł im tej niewinności, tego braku świadomości, że świat składał się głównie z ostrych krawędzi i czekających pułapek.

Za oknem gwiazdy świeciły zimnym blaskiem. „Czy Lana też nie śpi?” — pomyślał. Wyobraził ją sobie leżącą w swoim łóżku, z tymi jej cudownymi zielonymi oczami wpatrzonymi w sufit, liczącą pęknięcia w drewnie tak jak on liczył uderzenia serca. Lana, która zawsze była odważniejsza od nich wszystkich, która stawiała pytania, gdy inni milczeli. „A może śpi spokojnie, bo nie boi się niczego?”

Oren na pewno nie spał. Chłopak bał się zamkniętych przestrzeni bardziej niż śmierci, a jedną z prób było podobno zamknięcie w skrzyni. Pamiętał, jak kiedyś zamknęli się w starej piwnicy podczas zabawy w chowanego. Oren zaczął krzyczeć po trzech uderzeniach serca i wył jak ranne zwierzę, aż stamtąd nie wyszli. Dochodził potem do siebie cały dzień.

A Malen? Delikatna Malen z kolorową wstążką we włosach, którą dostała od Orena na urodziny. Pewnie przyciskała ją teraz do twarzy, szukając w zapachu tkaniny odrobiny odwagi.

Sen przyszedł dość niespodziewanie, jak złodziej w nocy. I przyniósł ze sobą koszmary.

Stał na środku placu, ale to nie był plac z jego wioski. To miejsce było starsze, ciemniejsze, zbudowane z kamieni, które pamiętały czasy przed Skażeniem. Wokół niego kręciły się zakapturzone postacie — nie szły, ale płynęły — z rozżarzonymi pieczęciami w dłoniach. Metal świecił. Nie czerwienią ognia, ale czymś gorszym. Czymś, co wypalało nie tylko ciało, ale i duszę.

Chciał uciec, ale stopy wrosły mu w kamień. Chciał krzyczeć, ale gardło wypełniła ciemność gęsta jak smoła. A postacie zbliżały się, coraz bliżej, aż mógł poczuć żar ich pieczęci na skórze…

Obudził się z krzykiem uwięzionym w gardle i koszulą przesiąkniętą potem. Świt wkradał się przez okno bladymi palcami, malując pokój w odcieniach szarości.

Dzień Próby.

Usłyszał kroki — miękkie, prawie niesłyszalne. Matka. Miranel stanęła w drzwiach jak posąg wyrzeźbiony ze zmęczenia i determinacji. Nie spała tej nocy. Widział to w cieniach pod jej oczami, w sztywności jej ramion.

— Nie śpisz — stwierdziła. To nie było pytanie.

Pokręcił głową. Słowa były zbyt ciężkie, by je wypowiedzieć.

Usiadła na brzegu łóżka, a materac ugiął się pod jej ciężarem. Przez moment byli tylko matką i jej synem, nie mieszkańcami wioski czekającej na wyrok Kościoła. Przyciągnęła go do siebie, a on wtulił twarz w jej ramię, wdychając zapach domu — ziół, dymu z paleniska, bezpieczeństwa, które wkrótce mogło zniknąć na zawsze.

— Słuchaj mnie uważnie — powiedziała, a jej głos był stalą owiniętą w aksamit. — To, co cię dziś czeka, będzie trudne. Może najtrudniejsze w twoim życiu. Ale wierzę w ciebie, Kaelu. Jesteś silniejszy, niż myślisz.

— A jeśli… — zaczął, ale słowa zaschły mu w ustach jak krople wody na rozgrzanym kamieniu.

— Żadnych „jeśli” — ucięła. — Oddech za oddechem. Chwila za chwilą. Nie patrz na całą drogę, tylko na następny krok. Rozumiesz?

Skinął głową, choć rozumiał tylko tyle, że strach był jak żywa istota gryząca go od środka.

Wstała, otrzepując fartuch gestem tak zwyczajnym, że aż bolesnym w swojej normalności.

— Zrobię śniadanie. Musisz coś zjeść.

„Musisz coś zjeść”. Jakby jedzenie mogło zmienić to, co miało nadejść. Jakby owsianka mogła ochronić przed ogniem i żelazem.

Podszedł do okna. Wioska budziła się do życia ospale, jakby sama bała się tego dnia. Zwykła krzątanina — kobiety przy studniach, mężczyźni ostrzący narzędzia, dzieci goniące kury — wszystko to wydawało się dzisiaj sztuczne, jak źle odegrana sztuka. Miał wrażenie, że nawet ptaki śpiewały nieco ciszej.

W kuchni Miranel poruszała się mechanicznie, mieszając owsiankę z taką koncentracją, jakby zależał od tego los całego świata. Może jeśli zrobi wszystko idealnie, jeśli poranek będzie wystarczająco normalny, to reszta dnia też taka będzie?

Nyra i Ayla siedziały już przy stole, niezwykle spokojne jak na siebie. Ktoś — prawdopodobnie matka — musiał im wyjaśnić, że dzisiaj jest wyjątkowy dzień i że powinny zachowywać się cicho.

— Dzień dobry, Kael — powiedziała Nyra, podnosząc na niego poważne spojrzenie. — Mama mówi, że dzisiaj masz trudny dzień. Że będziesz musiał być bardzo dzielny.

„Dzielny”. Słowo smakowało jak kłamstwo.

— Odprowadzisz nas do pani Sareny? — zapytała Ayla. — Mama powiedziała, że mamy tam zostać, aż wrócicie.

Pani Sarena była sąsiadką, która miała kilkoro małych dzieci i często zajmowała się bliźniaczkami, gdy Miranel i Imraz musieli być gdzie indziej. Kael pomyślał, że to dobry wybór — bliźniaczki lubią jej dzieci, a poza tym pani Sarena nie pójdzie oglądać Próby, zostanie w domu, co oszczędzi jego siostrom widoku, który mógłby je przestraszyć.

— Oczywiście — odpowiedział, siadając.

Miranel postawiła przed nim miskę z gorącą owsianką.

— Jedz — powiedziała. — Wszystko.

Zaczął jeść, ale każda łyżka była walką. Od strachu ściskało go w żołądku, a przełykanie każdego kęsa stawało się coraz trudniejsze. Wiedział jednak, że matka ma rację — potrzebował sił, by przetrwać to, co go czekało.

— Ubierz się — powiedziała, gdy skończył. — Już czas.

„Czas”. Jakby to było coś, co można zmierzyć, policzyć, zrozumieć. Jakby czas nie stawał się płynny w obliczu strachu.

Włożył czystą koszulę i spodnie. Woreczek od Eliny powędrował do kieszeni. Dawał pewną pociechę, ale niósł też ze sobą pewien ciężar. Ciężar sekretów jego matki, zakazanej wiary i wiedzy, której nie powinien posiadać.

Gdy wyszli z domu, słońce już wzeszło, choć poranne powietrze było jeszcze chłodne. Wioska wydawała się dziwnie cicha i opustoszała — większość mieszkańców prawdopodobnie była już na placu, gdzie miała odbyć się Próba.

Nyra i Ayla szły po obu stronach Kaela, trzymając go za ręce. To one prowadziły jego kroki, choć były młodsze, jakby podświadomie wyczuwały, że brat potrzebuje ich wsparcia bardziej niż kiedykolwiek. Miranel szła kilka kroków za nimi, milcząca i skupiona.

Gdy zbliżali się do domu pani Sareny, Kael poczuł, jak uścisk dziewczynek na jego dłoniach staje się mocniejszy.

— Kael — powiedziała cicho Nyra. — Wrócisz, prawda?

Poczuł ścisk w gardle.

— Oczywiście, że wrócę — odpowiedział, starając się, by jego głos brzmiał pewnie. — To tylko… sprawdzian. Jak te, które urządza nam kapłan, tylko trochę dłuższy.

— Obiecujesz? — nalegała Ayla zdeterminowanym tonem.

— Obiecuję — powiedział, klękając i obejmując obie siostry. — Wrócę przed zmrokiem. A jutro zrobimy coś razem, dobrze? Możemy pójść nad strumień albo do lasu szukać jagód.

— I zbudować tajną kryjówkę? — zapytała Nyra z nadzieją w głosie. — Taką, o której tylko my będziemy wiedzieć?

— I nikt inny nie będzie mógł tam wejść? — dodała Ayla, której oczy nagle rozbłysły mimo powagi sytuacji.

— Jasne — odpowiedział Kael, czując, jak serce ściska mu się w piersi na widok tej dziecięcej nadziei. — Zbudujemy największą, najlepszą kryjówkę w całym lesie. I tylko my będziemy znać do niej drogę

Pani Sarena czekała w drzwiach. Uśmiechała się, ale był to uśmiech kobiety, która widziała już zbyt wiele Prób, zbyt wiele dzieci, które nie wróciły takie same. Albo nie wróciły wcale.

— Chodźcie, dziewczynki — powiedziała. — Mam ciasto.

Bliźniaczki puściły jego ręce niechętnie. Odwrócił się, nie mogąc patrzeć, jak znikają za drzwiami. Może to ostatni raz, gdy je widział. Może…

„Nie. Oddech za oddechem. Krok za krokiem”.

Im bliżej placu, tym głośniejsza stawała się cisza. Nie był to zwykły gwar tłumu. To było milczenie setek gardeł czekających na krzyk.

Plac rozciągał się przed nimi jak arena gladiatorów, o której opowiadał kiedyś Drasun. W centrum, na podwyższeniu z kamieni starszych niż sama wioska, stał kapłan Zorand, wysoki i chudy mężczyzna w białych szatach, z surową twarzą i zimnymi, niebieskimi oczami. Obok niego stał Inkwizytor, przyodziany w czarne szaty z czerwonymi obszyciami. Jego twarz częściowo skrywał kaptur, ale Kael mógł dostrzec błysk stali w jego oczach. Za nimi stało kilku strażników, a także młody akolita, przedstawiony jako Vaalen, który wyglądał blado i niepewnie.

Na placu znajdowały się już przygotowane narzędzia Próby: kadzie z wywarem, ciasne pudła z małymi otworami do oddychania, rzemienie do biczowania, palenisko z rozżarzonym węglem i narzędzia do znakowania. Sam ich widok sprawiał, że nogi Kaela stawały się miękkie jak wosk.

Miranel ścisnęła jego ramię, nachylając się, by szepnąć: — Pamiętaj, co ci mówiłam. Chwila po chwili. Nie myśl o całości, tylko przetrwaj każdą część osobno.

Kael skinął głową, rozglądając się za znajomymi twarzami. Zobaczył Lanę stojącą z rodzicami kilka metrów dalej. Była blada, ale jej spojrzenie wyrażało determinację. Gdy ich spojrzenia się spotkały, posłała mu nikły uśmiech.

Widział też Malen stojącą z matką, a jej zwykle rumiane policzki były teraz blade jak płótno. Złapała jego spojrzenie i posłała mu nikły, drżący uśmiech. Nieco dalej stał też Oren, którego ojciec trzymał za ramię w geście wsparcia. Chłopiec wyglądał na przestraszonego, ale starał się to ukryć, wyprężając pierś i prostując plecy. Kael pomyślał, że gdyby nie okoliczności, widok przyjaciela starającego się wyglądać na pewnego siebie byłby niemal komiczny.

Sedrik też tam był. Starszy chłopak, z blizną Próby dumnie wypaloną na nadgarstku, patrzył na przygotowania. Może dopiero teraz zrozumiał różnicę między swoją Próbą w wygodach Sanktuarium a tym, co czekało dzieci tutaj.

Kapłan Zorand podniósł rękę, a plac natychmiast ucichł. Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę, niektóre przestraszone, inne poważne, jeszcze inne pełne rezygnacji.

— Mieszkańcy Viskra-Mor — zaczął, a jego głos był zimny i beznamiętny. — Zebraliśmy się tutaj, by przeprowadzić Próbę Czystości dla waszych dzieci. To święty obowiązek, który wykonuję w imieniu Kościoła Światła i Najwyższego Arcybiskupa Elandora Vhassa.

Zrobił pauzę, a jego wzrok przesunął się po zgromadzonych dzieciach.

— Próba wykaże, które z dzieci są czyste, a które noszą w sobie plugawe nasienie magii, skażenia, które mogłoby sprowadzić je na ścieżkę Cienia.

Kael wyczuł drżenie matki stojącej przy nim. Czy to ze strachu, czy z oburzenia na słowa kapłana? Mówiła mu przecież, że wyznaje wiarę, która uczy, że magia nie jest przekleństwem, ale darem od bogów.

— Każda jej część została zaprojektowana tak, by obnażyć prawdę — kontynuował kapłan. — Wywar otworzy umysły. Izolacja złamie fałszywe fasady. Ból oczyści ciało. A ogień… ogień pokaże, kto jest godny życia w świetle.

Inkwizytor wystąpił naprzód. Gdy mówił, jego głos był jak szelest robactwa w grobie:

— Skażenie kryje się głęboko. Udaje niewinność. Nosi maskę dziecka. Ale my je znajdziemy. Wypalimy. Oczyścimy. Bo taka jest wola Światła.

— Imiona — kapłan wyciągnął rękę w stronę młodego akolity, po czym rozwinął pergamin, który ten mu podał. — Gdy usłyszycie swoje, wystąpcie.

Zaczął czytać listę, a za każdym razem, gdy padało imię, z tłumu wychodziło dziecko, niektóre wspierane przez rodziców, inne samotnie, z opuszczoną głową lub wyprężoną piersią udające odwagę. Kael rozpoznawał znajome twarze — Sara Varesh, Eldin Holtsen, Edda Narvos…

— Kael Ardain.

Usłyszał swoje imię, a nogi ugięły się pod nim. Przez moment wydawało mu się, że nie będzie w stanie się ruszyć. Wtedy jednak poczuł, jak matka delikatnie popycha go naprzód.

— Idź — szepnęła. — I pamiętaj: chwila po chwili.

Kael zrobił krok naprzód, potem drugi, czując na sobie spojrzenia całej wioski. Dołączył do grupy dzieci stojących przed kapłanem, próbując się nie trząść.

— Lana Brecht.

Lana wystąpiła z tłumu z wysoko uniesioną głową, mimo że jej policzki straciły wszelki kolor. Stanęła obok Kaela, a ich dłonie na moment się zetknęły — krótki, ukradkowy gest wsparcia.

— Oren Lorrath.

Oren dołączył do nich, starając się wyglądać pewnie, choć jego oczy zdradzały strach. Jak przyjaciel zniesie próbę w ciasnym pudle?

Gdy wszystkie dzieci zostały wyczytane, stanęły w półkolu przed kapłanem. Było ich ośmioro, wszystkie w wieku od dziewięciu do dwunastu lat, wszystkie drżące, mimo letniego ciepła.

Kapłan Zorand spojrzał na nich z góry, a w jego oczach nie było ani krzty współczucia.

— Wywar — oznajmił sucho.

Strażnik przyniósł tace. Kubki wypełnione były czymś, co pachniało jak zgniłe mięso zmieszane z błotem. Sama woń wywoływała mdłości.

— Każde z was wypije zawartość jednego kubka — wyjaśnił kapłan. — Całość, do dna.

Sara Varesh była pierwsza. Dziewczynka spojrzała na Zoranda z przerażeniem, ale pod jego surowym spojrzeniem uniosła naczynie do ust i zaczęła pić. Gdy skończyła, jej twarz ściągnęła się w grymasie obrzydzenia, a oczy zaczęły łzawić.

Po kolei każde dziecko otrzymywało kubek i piło jego zawartość. Gdy przyszła kolej Kaela, ten skrzywił się na widok zielonkawej brei. Zamknął oczy i zatkał nos, próbując nie czuć obrzydliwego zapachu. Z każdym łykiem walczył z odruchem wymiotnym.

Wywar był ohydny. Każdy łyk wypalał gardło. Kael zmuszał się do przełykania, choć czuł, że zaraz zwymiotuje. Opróżniwszy naczynie, zachwiał się nagle. Rzeczywistość zakołowała, dźwięki zniekształciły się w niepokojący sposób — jedne oddalały się jak w tunelu, inne atakowały uszy z bolesną ostrością.

Zobaczył, jak Lana i Oren także opróżniają swoje kubki. Lana wydawała się bardziej odporna — jej twarz zbladła, ale stała pewnie. Oren natomiast zachwiał się, jakby miał zaraz upaść.

— Izolacja — głos kapłana dobiegał jakby z dna studni.

Pudła. Drewniane trumny czekające na żywe ciała. Sara szlochała, gdy wpychano ją do środka. Eldin wszedł sam, ale jego twarz była maską przerażenia.

Kolej Kaela nadeszła zbyt szybko. Nogi odmawiały posłuszeństwa jakby wypełnione piaskiem. Strażnik musiał go niemal wnieść, bo świat przechylał się niczym pokład tonącego okrętu.

— Wejdź — polecił strażnik, trzymając otwarte drzwiczki.

Kael spojrzał w ciemne wnętrze pudła i poczuł obezwładniający strach. Nie miał jednak wyboru. Powoli, drżąc, wszedł do środka i skurczył się, przyciskając kolana do brody. Drzwiczki zamknęły się za nim z głuchym łoskotem, odcinając go od świata zewnętrznego.

Ciemność była żywa. Oddychała z nim, pulsowała, wciskała się w każdy kąt. Ściany przybliżały się i oddalały w rytm jego paniki. Z prawej strony, przez cienką drewnianą ściankę, docierał do niego stłumiony, rozpaczliwy szloch — to musiała być Sara. Z drugiej strony słyszał szybki, płytki oddech Orena, walczącego z paniką.

Bolały go kolana. Pot zalewał oczy. Wywar buzował w żyłach jak trucizna, zniekształcając rzeczywistość. Czas przestał istnieć. Była tylko ciemność. Panika zaczęła narastać w jego piersi.

„Chwila po chwili,” przypomniał sobie słowa matki, które jednak nie dały mu komfortu.

Gdy już myślał, że nie zniesie tego ani chwili dłużej, usłyszał głos. Nie z zewnątrz. Wewnątrz. W swojej głowie, czysty mimo chaosu wywaru.

„Kaelu,” szepnął głos, a jego brzmienie było dziwnie znajome, choć Kael nie był w stanie powiedzieć, gdzie go wcześniej słyszał. „Kaelu, nie bój się. Jestem tutaj.”

„Kim jesteś?” pomyślał Kael, zdumiony i przerażony jednocześnie. „Skąd się wziąłeś w mojej głowie? Czy to wywar? Czy zwariowałem?”

„Jestem twoim przyjacielem,” odpowiedział głos. „Tym, który cię chroni. Jestem twoim przewodnikiem, wyznaczonym, by pomóc ci osiągnąć wielkość.”

„Ale… ale to niemożliwe,” pomyślał Kael, a serce waliło mu jak młot. „Głosy nie mówią w głowach. To jest… to jest…”

„To jest rzeczywiste,” odpowiedział głos łagodnie. „Tak samo rzeczywiste, jak ty. Tak samo rzeczywiste, jak strach, który czujesz. I tak samo rzeczywiste, jak pomoc, którą mogę ci zaoferować.”

„Ale kim jesteś?” naciskał Kael, a ciekawość na moment przezwyciężyła strach. „Jak się nazywasz?”

Głos milczał przez chwilę, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.

„Możesz nazywać mnie… Iskrą,” odpowiedział w końcu. „Będę iskrą światła w twojej ciemności. Iskrą nadziei w twojej rozpaczy. Iskrą życia w obliczu śmierci.”

„Iskra?” pomyślał Kael zdumiony. Nagle przed oczami zamajaczyło mu wspomnienie — koszmar, który miał kilka nocy temu, o jakimś duchu z iskrą w środku. Obraz jednak szybko zbladł, rozmywając się w wirujących efektach wywaru. „Czy to… czy to znaczy, że ja naprawdę mam… talent? Że jestem… skażony? Czemu mi pomagasz?”

„Bo jesteś wyjątkowy, Kaelu,” szepnął Iskra. „Bo masz przed sobą wielkie przeznaczenie. Tylko żeby je osiągnąć, musisz przetrwać tę próbę. I kolejne, które nadejdą.” — Gdy Iskra wypowiadał słowo „przeznaczenie”, Kaelowi zdawało się, że usłyszał jego ciche, metaliczne echo odbijające się od drewnianych ścian pudła, choć wiedział, że to niemożliwe. Wrażenie było tak ulotne, że natychmiast je odrzucił jako efekt wywaru.

„Nie rozumiem,” pomyślał Kael, a dziecięcy strach ścisnął mu gardło. „Nie chcę być wyjątkowy. Chcę tylko wrócić do domu, do mamy. Chcę, żeby to wszystko się skończyło. Nie wiem, jak mam to przetrwać.”

„Przetrwasz, jeśli mnie posłuchasz,” odpowiedział Iskra. „Przetrwasz, robiąc to, co ci powiem i ufając mi. Będę cię prowadził, Kaelu. Będę ci pokazywał drogę. Musisz jednak być gotów na poświęcenia. Na trudne wybory. Na ból.”

„Ból?” Strach wezbrał w nim ponownie.

Ból jest nieuchronny,” powiedział Iskra, ale teraz brzmiał niemal kojąco. „Ale cierpienie jest opcjonalne. Mogę ci pokazać, jak je przekroczyć, jak wznieść się ponad nie. Jak stać się kimś większym, niż możesz sobie wyobrazić.”

„Nie wiem… nie wiem, czy ci wierzę,” pomyślał Kael drżąco. „Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś tylko w mojej głowie? Że to nie wywar sprawia, że cię słyszę?”

„Będziesz mnie słyszał i po wyjściu z pudła,” odpowiedział Iskra ze spokojem. „Będziesz mnie słyszał długo po tym, jak wywar przestanie działać. I wtedy zrozumiesz, że jestem tak samo prawdziwy, jak ty sam.”

Zanim Kael zdążył zadać następne pytanie, drzwi się otworzyły. Światło uderzyło w niego jak pięść. Wyciągnięto go i rzucono na ziemię. Świat wirował.

Skupił się i rozejrzał, mrużąc oczy w słońcu. Inne dzieci także były wyciągane z pudeł. Niektóre płakały, inne były blade i roztrzęsione. Lana, choć wyczerpana, trzymała się prosto jak żołnierz. Oren łapał powietrze niczym ryba wyrzucona na brzeg, a jego twarz przybrała zielony odcień.

A w głowie Kaela, cichym szeptem, którego nikt inny poza nim nie mógł usłyszeć, Iskra przemówił ponownie: „To dopiero początek, Kaelu. Bądź silny. Jestem z tobą. Zawsze będę z tobą.”

Rozdział 10 — Próba ognia

Powietrze na placu zgęstniało, stało się ciężkie i nieruchome jak woda na dnie grobowca. Nawet słońce, które przed chwilą zdawało się bezlitosne, teraz jakby straciło swoją barwę, a jego blask był zimny i szklisty. Kapłan Zorand stał pośrodku tej ciszy, a jego twarz była obliczem zmatowiałego kamienia, na którym czas nie wyrył ni śladu litości.

— Trzecia część Próby — oznajmił, a jego głos, pozbawiony wszelkiej melodii, był tylko dźwiękiem. Wskazał na stół, na którym spoczywały rzemienie, zwinięte jak śpiące węże. — Próba Ciała.

Gardło Kaela zacisnęło się do wielkości igielnego ucha. Wiedział, co oznaczają te rzemienie — biczowanie. Nie na tyle mocne, by przebić skórę, ale wystarczająco, by sprawdzić, czy dziecko sięgnie po magię, by się ochronić.

Strażnicy przystąpili do pracy, maczając rzemienie w misce z ciemnym płynem. Kael słyszał szepty wśród mieszkańców — mówiono, że to specjalna substancja, która zwiększa ból, ale nie pozostawia trwałych śladów. Idealna na dzisiejszą próbę.

— Sara Varesh — wezwał kapłan.

Sara, zapłakana i blada, została zaciągnięta siłą na środek placu. Miała zaledwie jedenaście lat i jej ciałem targał tak silny strach, że ledwo mogła ustać na nogach. Strażnicy bez słowa zdarli z niej koszulę, odsłaniając drobne plecy.

Na placu zapadła całkowita cisza. Wiele osób spuściło wzrok, nie chcąc patrzeć na to, co miało zaraz nastąpić. Matki przyciągały młodsze dzieci do siebie, zasłaniając im oczy.

— Dziesięć uderzeń — zarządził kapłan. — Ani więcej, ani mniej.

Strażnik uniósł rzemień, a potem opuścił go na plecy dziewczynki. Trzask rozdarł powietrze, a Sara wrzasnęła z bólu tak przeraźliwie, że kilkoro młodszych dzieci w tłumie zaczęło płakać.

Drugie uderzenie sprawiło, że dziewczynka upadła na kolana. Strażnicy podnieśli ją brutalnie i przytrzymali. Jej rodzice, stojący na samym czele tłumu, drżeli, jednak nie ośmielili się interweniować. Jej ojciec stał wyprostowany, a jego twarz wyrażała tłumiony gniew i rozpacz.

Trzecie uderzenie. Czwarte. Przy piątym Sara przestała krzyczeć — jej głos zamarł, złamany. Przy siódmym uderzeniu zawartość jej pęcherza opróżniła się bezwiednie, a mocz spłynął po udach, tworząc kałużę u jej bosych stóp.

Tłum poruszył się niespokojnie. Jakaś kobieta zaczęła cicho płakać. Ktoś inny odwrócił się i odszedł, nie mogąc dłużej patrzeć. Sołtys wioski zrobił krok do przodu, ale spojrzenie Inkwizytora zatrzymało go w miejscu.

— Jeszcze trzy — przypomniał beznamiętnie kapłan, gdy strażnik zatrzymał się, ocierając czoło.

Ósme uderzenie zostawiło krwawiący ślad. Dziewiąte i dziesiąte spadły na tę samą ranę, a krew bryznęła na ziemię. Gdy ostatnie uderzenie zostało zadane, Sara wisiała już bezwładnie w uścisku strażników, ledwo przytomna.

Inkwizytor zbliżył się powoli, chwycił jej nadgarstek i uniósł ku światłu. Jego szponiaste palce wpiły się w delikatną skórę dziewczynki.

— Żyły czyste — zawyrokował obojętnie, po czym puścił jej rękę, która opadła bezwładnie jak złamana gałązka. — Następny.

Strażnicy puścili Sarę, która osunęła się na ziemię. Nikt nie pomógł jej się podnieść. Nikt nie podał jej ubrań. W końcu jej matka wyszła z tłumu, narzuciła płaszcz na jej poranione ciało i odprowadziła ją na bok, szepcząc słowa pocieszenia.

Wkrótce wezwano Lanę. Kael ze strachem obserwował, jak jego najlepsza przyjaciółka wychodzi na środek placu. Lana, zawsze taka odważna i pewna siebie, teraz szła powoli, z uniesioną głową, choć jej dolna warga drżała niemal niezauważalnie. Kiedy strażnik kazał jej zdjąć koszulę, zrobiła to sama, z godnością, która sprawiła, że Kael poczuł zarówno dumę, jak i zazdrość, bo wiedział, że sam nie będzie do tego zdolny.

Lana stała prosto, z rękami wzdłuż ciała, a jej drobne ramiona były napięte w oczekiwaniu. Pierwsze uderzenie sprawiło, że się zachwiała, jednak nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Przy drugim zacisnęła pięści tak mocno, że jej kłykcie pobielały. Trzeci cios wydobył z niej stłumiony jęk, który natychmiast próbowała zdusić, zagryzając wargi aż do krwi.

— Nie musisz być taka dzielna — mruknął jeden ze strażników, prawie współczująco.

Czwarty cios, piąty, szósty. Kael widział, jak plecy Lany pokrywają się czerwonymi pręgami, niektóre zaczynały krwawić. Przy siódmym uderzeniu jej nogi ugięły się, ale wciąż stała. Ósmy cios w końcu złamał jej determinację — z jej gardła wyrwał się krzyk, który sprawił, że Kael poczuł łzy napływające mu do oczu.

Dziewiąty cios. Dziesiąty. Lana wisiała w uścisku strażników, jej ciałem wstrząsały spazmy płaczu, którego nie mogła już powstrzymać. Krew spływała cienkimi strużkami po jej plecach, wsiąkając w materiał spódnicy.

Inkwizytor zbadał jej nadgarstki z tą samą obojętnością, co wcześniej.

— Czyste — oznajmił, choć przez ułamek sekundy jego oczy zwęziły się w zamyśleniu.

Lana została odprowadzona na bok. Jej matka, z twarzą mokrą od łez, pomogła jej założyć koszulę. Kael zauważył, że kobieta szeptała coś gorączkowo do córki, która tylko kiwała głową, zbyt wyczerpana, by odpowiedzieć.

Następna była Malen. Drobna dziewczynka, której zwinne palce potrafiły tworzyć najpiękniejsze hafty w wiosce, teraz trzęsła się tak mocno, że ledwo mogła iść. Jej zazwyczaj starannie zapleciony warkocz częściowo się rozplótł, nadając jej wygląd dzikiego, przerażonego zwierzątka.

— Proszę — wyszeptała, gdy strażnicy zbliżyli się, by zedrzeć z niej koszulę. — Proszę, nie…

Jej błagania zostały zignorowane. Gdy odsłonięto jej plecy — blade, niemal przezroczyste — w tłumie rozległy się ciche westchnienia współczucia. Wyglądała tak krucho, że wydawało się, iż jeden cios mógłby złamać ją na pół.

Pierwsze uderzenie wydobyło z niej wrzask tak przeraźliwy, że kilkoro widzów zasłoniło uszy. Drugie sprawiło, że upadła na kolana, trzecie — że straciła przytomność. Strażnicy polali ją zimną wodą, przywracając jej świadomość, by mogła odczuć pozostałe uderzenia.

Kael odwrócił wzrok, nie mogąc patrzeć na tę scenę. Jego spojrzenie mimowolnie powędrowało ku młodemu akolicie stojącemu blisko Inkwizytora. Chłopak wpatrywał się w swoje stopy, jego twarz była blada jak płótno, a palce nerwowo gładziły okładkę małego, oprawionego w skórę notatnika wsuniętego za pas. Gest był niemal niezauważalny, powtarzalny, jakby w tym dotyku Vaalen szukał oparcia lub próbował odgrodzić się od okrucieństwa, które rozgrywało się tuż obok.

Czwarty, piąty i szósty cios spadały na drobne ciało Malen, które wstrząsało się teraz w konwulsjach bólu. Przy siódmym zaczęła wymiotować, plując żółcią na ziemię. Ósmy cios trafił w miejsce, gdzie skóra już była przecięta, poszerzając ranę. Dziewiąty i dziesiąty wydawały się nie wywierać już na niej większego wrażenia.

Gdy Inkwizytor badał jej nadgarstki, Malen już nie płakała — jej oczy wyglądały teraz na puste i nieobecne, jakby jej umysł uciekł gdzieś daleko od tego miejsca i tego bólu.

— Czyste — powiedział Inkwizytor, puszczając jej rękę, która opadła bezwładnie.

Lyra Keldran, matka Malen, wybiegła z tłumu z przeraźliwym okrzykiem i porwała córkę w ramiona, nie czekając na pozwolenie. Nikt jej nie powstrzymał.

Przyszła kolej na Orena. Kael patrzył, jak jego przyjaciel idzie na środek placu. Chłopiec, który zawsze był tak pełen energii i entuzjazmu, teraz poruszał się jak starzec, a każdy krok wydawał się sprawiać mu ból. Jego twarz była blada jak papier.

Gdy zdarli z niego ubranie, Kael zobaczył jego dobrze zbudowane ciało — jak na jedenastolatka Oren miał zaskakująco szerokie barki i wyraźnie zarysowane mięśnie ramion, efekt godzin spędzonych na wspinaniu się po drzewach i pomaganiu ojcu przy pracy.

Pierwszy cios sprawił, że Oren zawołał swoją nieobecną mamę. Drugi wywołał serię szlochów, których nie próbował nawet powstrzymać. Przy trzecim zaczął błagać o litość, słowa mieszały się z płaczem tak, że trudno było je zrozumieć.

Czwarty cios, piąty. Przy szóstym Oren przestał mówić, jego ciałem wstrząsały tylko bezgłośne spazmy płaczu. Siódmy cios pozostawił głęboką ranę, która natychmiast zaczęła krwawić. Ósmy sprawił, że jego nogi całkowicie odmówiły posłuszeństwa — wisiał teraz w uścisku strażników jak szmaciana lalka.

Dziewiąty cios. Dziesiąty. Gdy ostatni raz rzemień opadł na jego plecy, Oren wydał z siebie skowyt podobny do dźwięku zranionego zwierzęcia, pozbawiony słów i pełen czystego cierpienia.

Inkwizytor sprawdził jego nadgarstki i ogłosił wynik:

— Czyste.

Gdy w końcu wywołano Kaela, strach całkiem go sparaliżował, a kolana się pod nim ugięły. Teraz on będzie musiał zdjąć koszulę, wystawiony na widok całej wioski. Ludzi, których znał całe życie. Sąsiadów, którzy podawali mu cukierki na festynach. Starszych, którzy uczyli go wiązać sznurowadła. Wszystkich.

Jeden ze strażników złapał go za ramię i wypchnął na środek placu. Ręce Kaela trzęsły się tak mocno, że nie był w stanie sam się rozebrać, gdy mu kazano. Mógł tylko stać, drżąc i płacząc cicho, gdy próbował nieudolnie chwycić guziki koszuli.

— No dalej, chłopcze — ponaglił go kapłan. — Zdejmij ją albo zrobimy to za ciebie.

— P-p-proszę — wyjąkał Kael, wiedząc, jak żałośnie brzmi. — Nie tutaj. Nie przy w-wszystkich.

Kapłan głośno odetchnął, wyraźnie zniecierpliwiony.

— Zdejmij to — powtórzył, jakby mówił do głuchego. — Natychmiast.

Kael próbował rozpiąć guziki koszuli, ale palce go nie słuchały. W tłumie zapadła ciężka cisza. Wiele osób odwracało wzrok, zawstydzonych tym, co musiały oglądać. Niektórzy rodzice szeptali słowa otuchy własnym dzieciom, zapewniając, że „to dla dobra wszystkich” i że „kiedyś zrozumieją”.

W końcu strażnicy stracili cierpliwość i jeden z nich rozerwał koszulę Kaela, tak że guziki poleciały na wszystkie strony, a chłopak krzyknął z zaskoczenia.

Poczuł chłodny powiew na skórze. Był to dziwny kontrast do gorąca uczuć, które czuł wewnątrz siebie — strachu, wstydu i determinacji.

Ustawili go przodem do tłumu, tak by wszyscy mogli widzieć jego twarz podczas próby. Kael rozejrzał się po twarzach zgromadzonych na placu, rozpaczliwie szukając jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś, co dałoby mu siłę. Zobaczył matkę, stojącą nieruchomo jak posąg, z twarzą wykrzywioną w masce bólu, który starała się ukryć. Ojca nie było, nie wrócił na czas.

Spojrzał w miejsce, gdzie zwykle stał stragan wuja, ale oczywiście było puste. Przez chwilę szukał go wzrokiem wśród zgromadzonych ludzi, ale bez skutku. Dopiero po chwili, z ukłuciem żalu, przypomniał sobie, że Gellar wyjechał dwa dni temu na jedno ze swoich wielotygodniowych polowań na starocie. W tej chwili, w najważniejszym momencie jego życia, był otoczony tłumem, a jednak czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek.

Wrócił wzrokiem do swojej matki — stała tam, blada i nieruchoma, jednak nie spuszczała z niego wzroku nawet na moment.

Nie bój się,” usłyszał głos Iskry w swojej głowie. „Jestem tutaj. Będę z tobą przez całą Próbę.”

Pierwsze uderzenie rzemienia na plecach rozdarło jego skórę niczym szarpnięcie pazurami. Ból przeszył go jak ostry gwóźdź, wbijający się coraz głębiej z każdym oddechem. Otworzył usta w niemym krzyku, a łzy napłynęły mu do oczu. Poczuł, jakby coś w nim chciało się wyrwać, uciec przed bólem. Coś zimnego i ciemnego jak ten sen.

„Oddychaj,” polecił Iskra. „Skup się na oddechu. To tylko ból. Nie może cię zniszczyć, jeśli mu na to nie pozwolisz.”

Drugie uderzenie było gorsze od pierwszego, a trzecie jeszcze gorsze. Przy czwartym Kael już otwarcie płakał, nie próbując tego ukrywać. Jednak głos Iskry cały czas z nim był, przeprowadzając go przez każde uderzenie, każdą falę bólu.

„Jesteś silny, Kaelu,” szeptał. „Silniejszy, niż ci się wydaje. Możesz to przetrwać. Musisz to przetrwać, jeśli chcesz osiągnąć wielkość.”

Piąte uderzenie. Szóste. Każdy następny cios wysyłał nową falę cierpienia przez jego ciało. Kael zagryzł wargę do krwi, lecz stłumione jęki i tak uciekały z jego gardła.

„Już ponad połowa,” pocieszał go Iskra. „Jeszcze tylko kilka. Musisz wytrzymać, Kaelu. Dla matki. Dla sióstr. Dla swojego przeznaczenia.”

Siódme uderzenie. Ósme. Plecy Kaela pulsowały falami nieznośnego bólu. Jego umysł rozpaczliwie szukał wyjścia, ratunku — czegoś, co mogłoby uciszyć ten ogień na skórze.

„Nie!” ostry rozkaz Iskry przeszył jego myśli. Głos był naglący, niemal rozpaczliwy, a słowo „Nie!” zabrzmiało w umyśle Kaela jak podwójne uderzenie, jedno ostrzejsze, drugie jakby stłumione, pełne wysiłku. „Nie sięgaj po to! Nie teraz! Nie podczas Próby! To cię zdradzi, ujawni. Musisz wytrzymać ból, tylko tak udowodnisz swoją czystość.”

Kael walczył z tym impulsem, tłumiąc go i zaciskając zęby. Dziewiąte uderzenie. Ostatnie nadeszło, a potem nastała cisza, przerywana tylko jego łkaniem.

Inkwizytor podszedł do niego, chwytając go za nadgarstek i unosząc go do góry. Kael widział, jak bada jego żyły, szukając oznak pociemnienia, skażenia, które ujawniłoby talent magiczny.

Po dłuższej chwili Inkwizytor puścił jego rękę.

— Czyste — oznajmił, choć w jego głosie brzmiała nuta rozczarowania, jakby miał nadzieję znaleźć kogoś skażonego.

Kael został odprowadzony do grupy dzieci, które przeszły tę część próby. Lana podała mu jego koszulę, pomagając mu ją włożyć, chociaż sam dotyk materiału na obolałych plecach był torturą. Malen cicho płakała, nie chcąc patrzeć nikomu w oczy.

Oren stał obok, wciąż drżąc po własnej próbie, ale zdołał posłać Kaelowi słaby uśmiech.

— Przeszliśmy to — szepnął. — Razem.

To jednak wcale nie był koniec. Kapłan Zorand wskazał żarzące się węgle, ułożone w ścieżkę, po której dzieci miały przejść boso.

— Ostatnia próba — oznajmił. — Próba ognia. Jeśli ją przejdziecie, zostaniecie uznani za czystych.

Serce Kaela zatrzepotało jak uwięziony ptak. Przejść po rozżarzonych węglach? Jak to możliwe? Jego stopy zostaną spalone, skóra z mięsem się stopi. To było szaleństwo.

„Posłuchaj,” Iskra przemówił głosem jak szmer płomienia w głowie Kaela. „To wyzwanie nie jest poza zasięgiem śmiertelników. Zwykli ludzie przechodzili przez ogień od pokoleń, bez kropli magii w żyłach. Sekret tkwi w tempie — ruszaj się zdecydowanie, bez zawahania czy przestojów. Krótszy kontakt z węglami to mniejsze oparzenia.”

„Ale to żarzące węgle,” zaprotestował Kael w myślach. „Jak mam po nich przejść bez oparzeń?”

„Oparzenia będą,” przyznał Iskra. „Ale nie śmiertelne. Przetrwasz je. Pamiętaj, nie możesz użyć magii, by się chronić. Nawet instynktownie. To kluczowe, Kaelu. Nie możesz sięgnąć po magię, nawet jeśli ból będzie nie do zniesienia.”

„Nawet nie wiem, o czym mówisz, jaką magię?! Nie mam żadnej magii!”

„To teraz nieistotne” — odparł Iskra. „Nie słuchaj, co mówi ci ciało. Myśl tylko o tym, żeby przetrwać. Jestem przy tobie.”

Kael przełknął ślinę, patrząc, jak Sara znów jako pierwsza podchodzi do węglowej ścieżki. Dziewczynka pochlipywała, ale posłusznie zdjęła buty na znak strażnika i stanęła przed żarzącym się przejściem

— Idź — polecił kapłan.

Sara wzięła głęboki oddech i zrobiła pierwszy krok. Natychmiast wydała z siebie przeraźliwy krzyk, ale nie zatrzymała się. Krok za krokiem przeszła całą ścieżkę, płacząc i krzycząc z bólu. Gdy dotarła na drugi koniec, upadła na kolana, a jej stopy były czerwone i poranione.

— Dlaczego to robią? — szepnął Oren do Kaela drżącym, dziecinnym głosem. — Co złego zrobiły im nasze stopy?

Kael spojrzał na przyjaciela, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jak wyjaśnić okrucieństwo, którego sam nie rozumiał?

— Nie wiem — przyznał w końcu. — Myślę, że… myślę, że oni się boją.

— Boją? — Oren zmarszczył brwi z niedowierzaniem. — Czego? Nas? Jesteśmy tylko dziećmi.

— Może właśnie dlatego — szepnęła Lana, włączając się do rozmowy. — Boją się, kim dopiero możemy się stać.

Kael i Oren spojrzeli na nią zaskoczeni, ale nie mieli czasu na dalszą rozmowę. Kolejne dzieci już przechodziły swoją próbę ognia. Gdy przyszła kolej Orena, Kael widział, jak przyjaciel zbiera w sobie odwagę. Oren nienawidził bólu, zawsze był pierwszym, który płakał, gdy się przewrócił czy zranił. Jednak teraz, stojąc przed ścieżką z węgli, wydawał się inny — jakby w trakcie biczowania coś się w nim zmieniło i odnalazł w sobie siłę, której wcześniej nie znał.

Oren spojrzał w tłum, gdzie stał jego ojciec, obserwujący go z troską. A potem zrobił pierwszy krok na żarzące węgle.

Ból musiał być straszny, bo twarz Orena wykrzywiła się w grymasie, ale nie wydał z siebie dźwięku. Szedł dalej, krok za krokiem, z zaciśniętymi zębami i łzami spływającymi po policzkach, ale bez krzyku czy protestu. Gdy dotarł na drugi koniec, stał przez moment, drżąc, a potem nagle upadł, choć na szczęście strażnik złapał go, zanim ten uderzył o ziemię.

Kael patrzył, jak kolejne dzieci przechodzą przez próbę ognia. Kiedy nadeszła jego kolej, słuchał wskazówek Iskry, skupiając się na tym, by iść szybko i pewnie, nie zatrzymując się mimo obezwładniającego bólu. Gdy dotarł wreszcie na drugi koniec, nogi odmówiły mu posłuszeństwa i upadł i obtarł sobie kolana. Chwilę później został odesłany na bok, do grupy dzieci, które tak jak on przeszły wszystkie etapy. „Dałem radę — pomyślał. „Dałem radę”.

Wreszcie nadeszła kolej Lany. Stała przez chwilę, wpatrując się w żarzącą się ścieżkę, jakby próbowała zaplanować najlepszą drogę przez węgle, tak jak planowała rozkład ich fortecy na polanie. Potem ruszyła naprzód. Jej kroki były pewne i zdecydowane, choć na jej twarzy wyraźnie malował się ból. W połowie drogi potknęła się, a jej ręce instynktownie wykonały gest, jakby chciała odepchnąć coś od siebie.

I wtedy Kael to zobaczył — na moment, dosłownie na ułamek sekundy, płomienie wokół jej stóp przygasły, jakby zdmuchnięte niewidzialnym powiewem. Nie był pewien, czy mu się nie przywidziało, ale wyraz twarzy kapłana Zoranda, który zmrużył oczy, obserwując Lanę, sugerował, że on również to zauważył.

Lana dotarła na drugi koniec ścieżki, a jej stopy, choć poparzone, nie wyglądały tak źle, jak stopy Kaela i innych dzieci. Spojrzała na swoje dłonie z wyrazem zaskoczenia i strachu, jakby sama nie rozumiała, co właśnie zrobiła. Na jej twarzy na chwilę pojawił się wyraz szoku, a jej twarz pobladła.

Malen była następna. Kael widział, jak drobna dziewczynka podchodzi do ścieżki z węgli, wciąż blada i roztrzęsiona po biczowaniu. Jej matka, Lyra, stała w tłumie z dłonią przyciśniętą do ust, a jej oczy były szeroko otwarte ze strachu.

Malen spojrzała na żarzące się węgle, a potem na kapłana, jakby chciała go jeszcze raz poprosić o litość. Jednak widząc jego nieprzejednany wyraz twarzy, spuściła głowę i zdjęła buty, odsłaniając małe, blade stopy.

— Idź — polecił kapłan bezlitosnym tonem.

Malen zrobiła pierwszy krok i natychmiast się zachwiała. Ból musiał być niewyobrażalny, bo jej twarz wykrzywiła się w grymasie czystej agonii. Drugi krok, trzeci — poruszała się jak we śnie, jej oczy były nieobecne, jakby jej umysł oddzielił się od ciała, by uciec przed cierpieniem.

W połowie drogi potknęła się i niemal upadła, ale jakimś cudem utrzymała równowagę. Łzy spływały po jej twarzy, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku — jakby ból był zbyt wielki nawet na krzyk.

Gdy dotarła na drugi koniec, jej stopy były czerwone i pokryte pęcherzami. Osunęła się na ziemię, drżąc i cicho łkając. Strażnik pomógł jej dojść do grupy dzieci, które przeszły próbę, a jej matka natychmiast podbiegła, by ją przytulić, ignorując nieprzekonujące protesty strażników.

Eldin Holtsen był ostatnim dzieckiem, które miało przejść próbę ognia. Chłopiec był tak przerażony, że ledwo trzymał się na nogach. Gdy zmuszono go do zdjęcia butów, płakał cicho, błagając o litość. Nikt nie słuchał jego próśb.

— Idź — rozkazał kapłan bezlitośnie.

Eldin zrobił pierwszy krok i natychmiast wydał z siebie krzyk. Szedł dalej, ale w pewnym momencie potknął się i przewrócił, dotykając dłońmi żarzących się węgli. Jego wrzask był tak przeraźliwy, że nawet pilnujący go strażnicy odwrócili wzrok. W końcu Eldin zebrał się w sobie, podniósł się i dokończył przejście, zostawiając za sobą zapach palonej skóry.

Kapłan Zorand podszedł do grupy dzieci, które przeszły wszystkie próby. Jego twarz była pozbawiona emocji, ale oczy wydawały się badać każde dziecko z osobna, szukając oznak słabości, oznak skażenia.

— Ostatni etap Próby — oznajmił. — Oznaczenie.

Kael wiedział, co to oznacza. Każde dziecko, które przeszło Próbę Czystości, otrzymywało znak Kościoła Światła, wypalany na skórze. Był to dowód ich „czystości”, ich wolności od talentu magicznego. Ostatni krótki moment bólu i koniec.

Strażnicy przynieśli rozżarzone do czerwoności żelazne pieczęcie, a powietrze wypełnił zapach rozgrzanego metalu, mieszający się z wszechobecną wonią moczu, potu i strachu. Kael poczuł, jak żołądek znów podchodzi mu do gardła.

Kapłan Zorand rozejrzał się po grupie dzieci, a jego wzrok zatrzymał się na chwilę na Lanie i Eldinie. Szepnął coś do Inkwizytora, a następnie skinął głową w stronę strażników.

— Zaczynajmy.

Kael zauważył osobliwy błysk w oczach kapłana, jednak był zbyt wyczerpany, by się nad tym długo zastanawiać. Pierwsze dziecko, znów Sara, zostało zaprowadzone do stołu. Strażnik przytrzymał jej rękę, wysuwając nadgarstek, a kapłan Zorand osobiście przyłożył rozżarzone żelazo do jej skóry.

Krzyk Sary był przejmujący, ale to zapach palonej skóry, który rozniósł się po placu, sprawił, że niektórzy widzowie zakrywali teraz usta i nosy. Matka Sary nieudolnie próbowała powstrzymać jęk. Po chwili było już po wszystkim — na nadgarstku jej córki widniał teraz symbol Kościoła Światła. Dowód jej czystości.

Kolejne dzieci były znakowane jedno po drugim. Oren przeszedł przez to z determinacją, którą Kael podziwiał — kto by pomyślał, że ich wrażliwy przyjaciel okaże się tak silny?

Rytuał znakowania przebiegał z bezlitosną sprawnością. Silne ręce strażników unieruchamiały dziecięce ciała, kapłan Zorand przykładał rozżarzone pieczęcie do delikatnej skóry, powietrze rozdzierał wrzask bólu, a woń przypalonego ciała wciskała się raz po raz w nozdrza zebranych, gęsta i duszna. Niektórzy rodzice trzymali zaciśnięte pięści tak mocno, że ich knykcie pobielały, inni znowu płakali cicho, bezsilni wobec cierpienia swoich dzieci. Większość jednak stała nieruchomo z pustymi, martwymi spojrzeniami, jakby ich dusze opuściły ciała w akcie niemego protestu przeciwko temu, czego byli tutaj świadkami.

Następne dzieci podchodziły jedno po drugim, a całość nie zajmowała więcej niż kilka oddechów. Beznamiętna efektywność rytuału tylko potęgowała jego okrucieństwo.

Sara, Kilian, Oren, Edda, Malen… Spazm, jęk, szloch, dym — dalej.

— Ruchy– warknął strażnik, popychając go w stronę stołu.

Potężne ramiona chwyciły Kaela za barki, niemal unosząc go w powietrzu. Inny strażnik brutalnie wyciągnął jego lewą rękę.

Kapłan machnął pieczęcią, strzepując nadmiar gorąca.

— Następny — mruknął, jakby oznaczał bydło, nie dzieci.

Kael zobaczył żarzące się żelazo zbliżające się do jego skóry. Czuł żar bijący od pieczęci. Był tak wyczerpany i obolały, że po prostu chciał już mieć to za sobą.

Czekał na nadchodzący ból, gdy w jego głowie rozbrzmiał nieoczekiwany głos, ostry jak trzask bicza:

„NIE! WYRWIJ RĘKĘ! TERAZ!”

Impuls przeszył Kaela jak prąd. Bez myślenia, kierowany czystym instynktem, szarpnął ramieniem z całej siły, wykręcając się w uchwycie strażnika. Usłyszał przekleństwo, poczuł, jak uścisk słabnie — i jego ręka była wolna. Pieczęć chybiła, ocierając się o powietrze tuż przy jego nadgarstku.

— Co do…?! — krzyknął strażnik, próbując go ponownie złapać.

Kael cofnął się gwałtownie, potykając się i wpadając na stół. Rozżarzone narzędzia zabrzęczały, jedna z misek z wodą przewróciła się, zalewając ziemię. Strażnik rzucił się w jego stronę, ale Kael, działając bardziej instynktownie niż racjonalnie, zanurkował pod jego wyciągniętymi ramionami.

— Łapać go! — ryknął kapłan Zorand.

Plac zamienił się w kłębowisko ciał i podniesionych głosów. Jedni rzucali się do pomocy strażnikom, inni natomiast kulili się przy ścianach okolicznych domów, próbując stać się niewidzialnymi. Jakieś przestraszone małe dziecko zaniosło się rozdzierającym płaczem, czyjś łokieć strącił beczkę z wodą, rozlewając zebraną deszczówkę po ubitej ziemi.

— Schwytać go! Natychmiast! — głos Inkwizytora rozciął powietrze niczym mroźne ostrze.

Kael sam nie wiedział, co robi. Rzucał się na boki, uchylał przed rękami, które próbowały go złapać, potykał o własne nogi. Teraz myślał tylko o jednym — chciał uciec, uciec od tego znaku, od tego żelaza, od kapłana o zimnych oczach.

— Nie! — krzyknął, gdy kolejny strażnik pochwycił go za koszulę. — Nie chcę tego! Nie…

Jego głos załamał się, gdy poczuł szarpnięcie. Materiał koszuli trzasnął, ale udało mu się wyrwać, zataczając się do tyłu.

Wpadł prosto na kapłana Zoranda. Białe szaty, zapach kadzidła, zimne, wściekłe oczy. Kael zamarł jak królik przed wężem, czując, jak nogi miękną pod nim ze strachu.

— Ty mały heretyku! — warknął kapłan, chwytając go za ramię z taką siłą, że Kael jęknął z bólu. — Jak śmiesz odmawiać przyjęcia świętego znaku?!

— Ja… nie… — wydusił Kael, dławiąc się własnymi słowami. — Ja tylko…

— Związać go! — przerwał kapłan, popychając chłopca w stronę strażników. — Dostanie swój znak, nawet jeśli będziemy musieli wypalić go na jego trupie!

— Nie! — krzyknął Kael, szarpiąc się jak dzikie zwierzę. — Nie chcę, proszę!

Plac wypełnił się wrzaskami i przekleństwami. Ktoś krzyczał, żeby przestali, ktoś inny, żeby dali mu surową nauczkę. Inne dzieci, wciąż czekające na swój znak, przytuliły się do siebie, przerażone.

Miranel przedarła się przez tłum, jej twarz była wykrzywiona w grymasie strachu i desperacji.

— Zostawcie go! — krzyknęła, próbując dostać się do syna. — To tylko dziecko!

Strażnik brutalnie odepchnął ją na bok.

— Odsuń się, kobieto!

— To mój syn! — wrzasnęła Miranel, przeciskając się między ludźmi. — Nie macie prawa!

Tymczasem strażnicy zdołali złapać Kaela, wykręcając mu ręce. Ktoś przyniósł skórzane rzemienie, by go związać. Chłopiec wił się, kopał, ale było ich zbyt wielu. Czuł, jak szarpią go za ramiona, jak bolą siniaki i rany po poprzednich próbach. Łzy bólu i upokorzenia spływały mu po twarzy.

— Przytrzymać go mocno! — polecił kapłan, ponownie podnosząc pieczęć.

— Nie, proszę! — załkał Kael. — Nie tak!

Nagle do kapłana podszedł młody akolita, Vaalen, ten sam, który wydawał mu się wcześniej najbardziej ludzki.

— Czcigodny Kapłanie — powiedział, a jego głos był niespodziewanie mocny. — W Kodeksie Procedur istnieje alternatywa…

— Nie teraz, chłopcze — warknął kapłan, nie odrywając wzroku od Kaela.

— Ale to ważne! — nalegał Vaalen. — Paragraf dwudziesty siódmy, ustęp trzeci. Mówi o Wyjątkowej Procedurze Znakowania w przypadku…

— Wiem, co mówi Kodeks! — przerwał mu gniewnie kapłan. — Zajmuję się teraz tym małym heretykiem! Nie mam na to czasu!

— Ale on ma prawo do alternatywy! — Vaalen nie ustępował, co było niespotykane u ucznia zwracającego się do mistrza. — Jeśli odmawia przyjęcia znaku w ten sposób, możemy zaoferować tatuaż wykonany w stolicy, pod warunkiem…

— Wystarczy! — ryknął kapłan, odwracając się gwałtownie do akolity. — Jak śmiesz mnie pouczać?!

— Czcigodny Kapłanie — odezwał się nagle Inkwizytor, dotąd obserwujący scenę bez słowa. Jego głos był cichy, ale każde słowo uderzało w słuchaczy niczym sopel lodu. — Chłopak ma rację. Procedura taka istnieje. Nie chcemy przecież, żeby ktoś oskarżył Kościół o łamanie własnych zasad, prawda?

Na twarzy kapłana pojawiło się zdumienie, które szybko ustąpiło wściekłości. Jednak, jako że Inkwizytor stał najwyraźniej wyżej w hierarchii od niego, nie mógł się temu głośno sprzeciwić.

— Ta procedura jest dla szlachty, nie dla wieśniaków — warknął kapłan.

— Nie ma takiego zastrzeżenia w Kodeksie — odparł szybko Vaalen. — Jest kosztowna, owszem, ale jeśli rodzina może zapłacić…

W tym momencie Miranel, której udało się przebić przez tłum, rzuciła się w stronę syna.

— Zapłacimy! — krzyknęła. — Wszystko, każdą cenę!

— Nie stać was — prychnął kapłan, ale Inkwizytor uniósł dłoń, uciszając go.

— Jeśli zapłacicie trzykrotność standardowej opłaty oraz karę za zakłócenie ceremonii — powiedział zimno — możemy rozważyć alternatywną procedurę.

— Tak! — Miranel niemal krzyknęła z ulgi, padając na kolana. — Tak, zapłacimy. Wszystko.

Kapłan Zorand skrzywił się, ale jego złość teraz skierowana była bardziej na akolitę niż na Kaela.

— Dosyć tego cyrku — warknął, wrzucając rozżarzoną pieczęć z powrotem do ognia. — Macie dwa tygodnie na zgłoszenie się do stolicy, uzyskanie certyfikowanego tatuażu i potwierdzenia. Ani dnia dłużej!

Miranel gorączkowo przytakiwała, nie mogąc wykrztusić słowa.

— Uwolnijcie tego małego buntownika — dodał Inkwizytor z lekkim uśmiechem na ustach. — Ale gdyby próbował uciec albo w jakikolwiek sposób uniknąć znakowania, kara będzie… dotkliwa.

Strażnicy puścili Kaela, który natychmiast upadł na ziemię, drżąc i łkając. Miranel podbiegła do niego, pomagając mu wstać.

— Wynoście się stąd — syknął kapłan Zorand. — Mam jeszcze dwójkę dzieci do oznaczenia.

Kael, zataczając się, pozwolił matce wyprowadzić się z centrum placu. Nogi miał jak z waty, a w uszach wciąż dudniły krzyki strażników. Świadomość tego, co właśnie zrobił, powoli do niego docierała. Wiedział, że każdy w wiosce go teraz obserwuje, ocenia, potępia.

„Zrobiłeś to,” powiedział Iskra w jego głowie. „Uratowałeś się.”

„Ale wszyscy… cała wioska…” pomyślał Kael, czując, jak wstyd pali go od środka.

„To nie ma znaczenia. Ważne, że uniknąłeś oznaczenia.”

Kael, z pomocą matki, oddalił się na skraj placu. Oglądając się przez ramię, zobaczył, jak kapłan Zorand wraca do pozostałych dzieci. Lana i Eldin stali razem, ostatni w kolejce, drżąc ze strachu. Kapłan spojrzał na nich i na jego twarzy pojawił się osobliwy wyraz… oczekiwania?

— Lana Brecht — wezwał, a jego głos był chłodny i rzeczowy, chociaż oczy błyszczały złowrogo.

Lana wystąpiła naprzód. Jej twarz była blada, ale spojrzenie wyrażało determinację. Podeszła do stołu i wystawiła nadgarstek, przygotowując się na ból. Kapłan Zorand wziął jej rękę, ale zamiast przyłożyć pieczęć, zaczął badać jej żyły, wodzić po nich palcem, jakby szukał jakiegoś potwierdzenia.

Brutalnym ruchem wyciągnął jej nadgarstek, wykręcając go tak mocno, że dziewczynka aż krzyknęła z bólu. Pokazał go tłumowi.

— Czerniejące żyły, niezaprzeczalny dowód skażenia! — ogłosił. — Ta dziewka jest skażona! Sięgnęła po plugawą magię! Cień chwycił ją w swoje nikczemne ręce!

Lana stała jak skamieniała, jej twarz zbladła, a oczy rozszerzyły się ze strachu. Wyraźnie nie rozumiała, co się dzieje, dlaczego nagle wszyscy tak na nią patrzą, a kapłan trzyma ją za rękę tak mocno, że to boli.

— Ale ja nic nie zrobiłam! — próbowała zaprotestować, jej głos był cienki i dziecięcy. — Ja tylko chciałam, żeby to przestało boleć. Ja nie chciałam… ja nie wiedziałam…

Ze strachu zaczęła się moczyć, ciemna plama rozlewała się po jej spódniczce, spływając strużką po nodze. Tłum wokół zaczął cofać się, ludzie szeptali z przerażeniem. Niektórzy rodzice przyciągali swoje dzieci do siebie, jakby skażenie mogło być zaraźliwe. Inni stali nieruchomo, zbyt zszokowani, by zareagować.

Rodzice Lany zamarli, a ich twarze wyrażały czyste przerażenie. Wszyscy wokół wydawali się zatrzymani w czasie — nikt nie śmiał się ruszyć i zareagować.

— Ogłaszam tę dziewczynkę nieczystą, splamioną mocami Cienia! — kontynuował kapłan. — Prawo Kościoła jest jasne: zostanie stracona, aby ocalić jej duszę przed potępieniem, a społeczność przed zepsuciem! Egzekucja odbędzie się o zachodzie słońca. Zamknąć ją pod strażą! Natychmiast!

— Nie, proszę, to pomyłka! — Lana zaczęła płakać histerycznie, szarpiąc się w uścisku kapłana z siłą, której Kael nigdy by się po niej nie spodziewał. — Ja nie jestem zła! Mamusiu! Tatusiu! Nie pozwólcie im!

Strażnicy chwycili Lanę za ramiona, a ona nie przestawała się wyrywać, wykręcać, kopać. Jej rodzice rzucili się do przodu, krzycząc i błagając, ale strażnicy odepchnęli ich brutalnie.

— Nie!! — krzyczała matka Lany, próbując przedrzeć się do córki. — Puśćcie moje dziecko! Zostawcie ją!

Ojciec Lany, zazwyczaj spokojny i opanowany mężczyzna, rzucił się na strażnika, który trzymał jego córkę. Drugi strażnik natychmiast uderzył go włócznią w brzuch, a mężczyzna upadł na kolana, krztusząc się z bólu.

Lana, widząc to wszystko, zaczęła płakać jeszcze głośniej, wyciągając ręce do rodziców.

— Mamo! Tato! — wołała, jak małe dziecko, którym w istocie przecież była. — Pomóżcie mi! Nie zostawiajcie mnie!

Strażnicy jednak już ją odprowadzali, ciągnąc ją w kierunku kaplicy, gdzie najwyraźniej miała czekać na moment swojej egzekucji.

Plac wypełniły kolejne krzyki, a ogólne zamieszanie rosło. W tym czasie kapłan Zorand zdążył podejść do Eldina Holtsena, chłopca, który jako ostatni czekał na swój znak.

— A teraz ty — powiedział, chwytając rękę chłopca.

Przez chwilę badał jego nadgarstek, a potem uniósł go wysoko, podobnie jak w przypadku Lany.

— Kolejne skażenie! — wykrzyknął kapłan Zorand, a jego głos płynął ponad zgiełkiem. — Ten chłopiec również jest skażony! Ukrył swój talent podczas Próby, ale Cień zawsze się ujawni!

Na nadgarstku Eldina Holtsena żyły były niemal czarne, prawie jak węgiel. Gerrad Holtsen, ojciec Eldina, który stał w pobliżu Kaela i jego mamy, patrzył zszokowany na syna. Gdy strażnicy ruszyli w kierunku jego syna, nagle wyrwał się do przodu i szybko przepchnął przez tłum.

— Eldin! — krzyknął z rozpaczą, którą Kael miał zapamiętać do końca życia.

Eldin rozejrzał się, nie rozumiejąc, co się dzieje. Był przecież tylko dzieckiem — małym i przestraszonym, które przed chwilą przeszło przez piekło, a teraz stało zdezorientowane w samym centrum uwagi wszystkich na placu. Widząc ojca biegnącego w jego kierunku, wykrzywił się w słabym uśmiechu ulgi.

— Tato? — zapytał niepewnie, wyciągając ręce jak małe dziecko proszące o przytulenie. — Zabierzesz mnie do domu? Boję się.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Gerrad dopadł do syna. Eldin przylgnął do niego całym ciałem, zaciskając drobne palce na ojcowskiej koszuli. Mężczyzna skrzywił się w wyrazie tak nieludzkiego cierpienia, że świadkowie mimo woli odwracali od nich wzrok. Jednym płynnym, zdecydowanym gestem sięgnął za pas, gdzie trzymał nóż.

— Kocham cię, synku — ledwie gdy te słowa opuściły jego wargi, stal zanurzyła się w drobnym ciele chłopca, sięgając jego serca.

Były to ostatnie słowa, jakie Eldin usłyszał w swoim krótkim życiu. Spojrzał ze zdumieniem na swojego ojca, a jego usta ułożyły w małe „o”, pełne zaskoczenia. Nie zrozumiał nawet, co się stało — śmierć przyszła tak szybko.

Krew syna spływała na ręce Gerrada. Chłopiec osunął się bezwładnie, a jego ojciec, trzymając go nadal w objęciach, podniósł nóż do własnego gardła i jednym ruchem przeciął je od ucha do ucha.

Fontanna krwi opryskała najbliżej stojące osoby, wśród nich kilkoro dzieci, które patrzyły z otwartymi ustami, niezdolne pojąć, co właśnie zobaczyły. Eldin leżał bezwładnie w kałuży własnej krwi, a jego ojciec klęczał nad nim, wciąż trzymając go w objęciach, podczas gdy życie uciekało z jego ciała z każdym pulsem krwi.

— Przepraszam… przepraszam… przepraszam… — powtarzał, chociaż jego głos był już głównie dźwiękiem bąbelków krwi, wydobywających się z rozciętego gardła.

Sekundy później upadł na ciało swojego syna, a jego oczy zastygły w pełnym cierpienia spojrzeniu.

Nad placem przez chwilę zawisła gęsta cisza, która po chwili pękła jak bańka mydlana. Wybuchł kompletny chaos — kobiety załamywały ręce, mężczyźni miotali przekleństwa, dzieci wpadały w histeryczny płacz. Niektórzy wymiotowali w przydrożne krzewy, inni zastygali w bezruchu jak posągi. Maluchy, zbyt niewinne, by pojąć tragedię, pokazywały palcami na ciała, pytając: „Czemu oni leżą w tym czerwonym?” — nieświadome, że właśnie oglądały śmierć dwóch osób.

Kapłan Zorand patrzył na to wszystko z dziwnym spokojem, jakby wcale nie był zaskoczony takim obrotem spraw.

— Ciało chłopca musi spłonąć — oznajmił, sięgając po kubek wody podany mu przez akolitę. — Żywy czy martwy, skażenie musi zostać wypalone. — Odstawił kubek i wytarł usta. — Przygotujcie stos.

Strażnicy skinęli głowami, podchodząc do ciał Gerrada i Eldina, by je zabrać. Mira Holtsen, babcia Eldina, stała jak skamieniała, a jej twarz była maską czystego bólu. Obok niej młodszy syn Gerrada, Emrik, płakał cicho, nie rozumiejąc, co się właśnie stało, dlaczego jego ojciec i brat leżą nieruchomo, zalani krwią.

— Dlaczego tata zrobił Eldinowi krzywdę? — pytał przez łzy, ciągnąc babcię za rękaw. — Czy tata się zezłościł? Eldin był niegrzeczny?

Zaskakująco, to nie babcia, ale stojący obok sąsiad odpowiedział chłopcu: — Twój tata uratował brata przed czymś gorszym — powiedział spokojnie, chociaż jego głos drżał. — Zrobił to, co każdy dobry ojciec by zrobił. Kiedyś zrozumiesz.

— Ale oni nie wstają — powiedział Emrik, nie rozumiejąc. — Eldin obiecał, że pokaże mi żabki w strumieniu. Kiedy wstanie?

— Teraz są z twoją mamą — powiedziała jakaś kobieta, klepiąc go po głowie. — W niebie.

Mira Holtsen długo nie była w stanie niczego powiedzieć, a jej usta tylko poruszały się bezgłośnie. Stała sztywno jak posąg, jej oczy były suche. Była zbyt zszokowana, by nawet zapłakać za losem syna i wnuka. Wreszcie zebrała się w sobie, przykucnęła i przytuliła ocalałego wnuka, ukrywając jego twarz w fałdach swojej sukni.

— Nie patrz, Emrik — szepnęła. — Nie patrz, malutki.

Jej dłonie drżały tak mocno, że ledwo mogła utrzymać chłopca w swoich ramionach.

W tłumie słychać było szepty, ludzie przyglądali się temu wszystkiemu z przerażeniem i rezygnacją. Nikt głośno nie kwestionował działań kapłana, byli zbyt zastraszeni, zbyt przerażeni konsekwencjami potencjalnego sprzeciwu, chociaż w oczach wielu z nich można było dostrzec oburzenie.

„To właśnie jest rzeczywistość, Kaelu,” odezwał się miękko Iskra w jego głowie. „To jest świat, w którym żyjesz. Świat, który potrzebuje zmiany. Świat, który ty możesz zmienić, jeśli będziesz dość silny, dość odważny. Jeśli będziesz gotów poświęcić to, co trzeba, dla większego dobra.”

Żołądek Kaela skręcił się gwałtownie. Zgiął się wpół i opróżnił żołądek na ziemię. Dokoła inne dzieci też reagowały, chociaż każde na swój sposób — jedno zawodziło przeszywająco, inne zastygło z pustym spojrzeniem, jeszcze inne drżało niekontrolowanie. Niektóre kołysały się monotonnie jak zepsute zabawki, kilkoro najmłodszych ssało kciuki w rozpaczliwym poszukiwaniu ukojenia. Ich niedojrzałe umysły, niezdolne do przetworzenia takiej grozy, uciekały w prymitywne, instynktowne zachowania.

Tymczasem dorośli wokół nadal stali niezdecydowani — wielu z nich wydawało się zszokowanych okrucieństwem wszystkiego, co się działo, ale nikt nie śmiał otwarcie przeciwstawić się kapłanom. Strach przed Kościołem był najwyraźniej silniejszy niż współczucie dla dzieci.

Na drugi koniec placu zajechał wóz. Kael usłyszał, jak mężczyźni dyskutują o drewnie potrzebnym na stos dla Lany i ciała Eldina. Jeden z nich narzekał, że drzewo jest zbyt mokre i źle się pali. Drugi zapewniał, że dodadzą więcej łoju, by lepiej się zajęło.

— Musimy iść do domu — szepnęła Miranel, obejmując go ramieniem i odciągając od sceny niedawnej masakry. — Chodź, Kaelu.

Chłopiec nie mógł się ruszyć. Stopy przylgnęły do ziemi niczym przyklejone, a jego mięśnie stały się bezużyteczną galaretą.

— Nie dam rady — wydusił głosem cienkim niczym jedwabna nić.

Miranel bez słowa podniosła go na ręce, jakby nic nie ważył, i zaczęła nieść go przez plac. Obok nich przeszedł mężczyzna niosący topór — pewnie do rąbania drewna na stos. Spojrzał na nich ze smutkiem i rezygnacją.

Kael przytulił twarz do szyi matki, nie chcąc widzieć nic więcej. Jego umysł wciąż był wypełniony obrazami tego, co właśnie zobaczył. Lana zabierana przez strażników. Eldin przebity nożem ojca. Krew wsiąkająca w ziemię placu.

„To się nie dzieje naprawdę…” pomyślał, szlochając w ramię matki. „To sen… Koszmarny sen… Zaraz się obudzę… Muszę się obudzić…”

Kael, półprzytomny, podążał na rękach matki przez wioskę. Słyszał płacz dokoła, widział zszokowane twarze ich sąsiadów.

Przy ich chacie Miranel postawiła go ostrożnie i pomogła mu wejść do środka. Kael natychmiast poczuł ulgę na widok znajomego wnętrza, ale zaraz potem zdał sobie sprawę, że przecież Nyra i Ayla jeszcze nie wróciły — musiały wciąż być u pani Sareny, nieświadome koszmaru, który rozegrał się na placu.

— Nie powinniśmy po nie iść? — zapytał słabo.

Miranel zaprzeczyła ruchem głowy, pomagając mu położyć się na łóżku.

— Lepiej, żeby zostały tam jeszcze chwilę — powiedziała cicho. — Nie powinny widzieć cię w takim stanie.

Potwierdził ruchem głowy, zbyt wyczerpany, by się sprzeczać. Gdy tak leżał, wpatrując się w sufit, myślał o zamkniętej w kaplicy Lanie czekającej na własną egzekucję. I o Eldinie, którego życie zakończyło się tak nagle i brutalnie, do tego z ręki kogoś, kto przecież powinien go chronić.

— Mamo — wyszeptał. — Lana… Czy naprawdę nie ma dla niej ratunku?

Miranel, która przygotowywała okład na jego poranione plecy, zastygła na moment. Jej twarz była ściągnięta bólem, chociaż nie płakała. Pewnie próbowała być silna. Dla niego.

— Nie wiem, synku — odpowiedziała w końcu. — Nie wiem.

W jej głosie Kael usłyszał jednak to, co bała się powiedzieć na głos: nie, nie było ratunku. Jeśli Kościół uznał kogoś za skażonego, jego los był przesądzony. Nawet jeśli skażenie było tak niewielkie, jak u Lany.

Co, jeśli on sam nosił w sobie ziarno skażenia? Co, jeśli gdzieś w jego głębi czaiła się ta straszna moc — ukryta zbyt głęboko, by kapłani mogli ją dostrzec? Czy to dlatego ten cały Iskra tak stanowczo zabraniał mu sięgania po magiczne impulsy podczas Próby? Czy on też zasługiwał na stos i powinien spłonąć na nim razem z Laną?

„Jesteś wyjątkowy, Kaelu,” odezwał się Iskra, jakby w odpowiedzi na jego myśli. „I nie, nie jesteś skażony. Potrzebuję cię… świat cię potrzebuje silnego, zdrowego i wolnego. Dlatego musiałeś przejść Próbę bez skażenia. Dlatego nie mogłeś sięgnąć po magię, nawet instynktownie.”

„Ale co z Laną?” zastanawiał się Kael. „Ona też jest wyjątkowa. Ona też zasługuje na życie.”

Iskra milczał przez dłuższą chwilę i Kael był już przekonany, że mu nie odpowie. W końcu jednak usłyszał słowa ciche jak szmer liści na wietrze:

„Nie wszyscy mogą przetrwać w tym świecie, Kaelu. Niektórzy muszą zostać poświęceni, by inni mogli żyć. Niektóre ofiary są niezbędne, by ochronić większe dobro.” — Głos Iskry był spokojny, niemal kojący, ale Kaelowi zdawało się, że pod tą gładką powierzchnią słyszy drugi, chłodniejszy ton — metaliczny pogłos słowa „poświęceni”, który sprawił, że poczuł się nieswojo.

Kael chciał zaprotestować, powiedzieć, że nie zgadza się na taki świat, że nie akceptuje takiej logiki. Był jednak zbyt wyczerpany, zbyt zdruzgotany, by się kłócić. Zamiast tego zamknął oczy, pozwalając, by okład, który Miranel położyła na jego plecach, przyniósł mu ulgę, a zmęczenie zabrało go w objęcia snu.

Ostatnią rzeczą, którą usłyszał, zanim zapadł w niespokojny sen, był cichy szept Iskry:

„Wszystko się zmieni, Kaelu. Obiecuję. Wszystko się zmieni.”

Nie wiedział, czy to obietnica, czy ostrzeżenie.

Interludium: Mokre drewno

Wieczór nadchodził nieubłaganie, a wraz z nim egzekucja.

Stos był już przygotowany na wiejskim placu — góra drewna starannie ułożona wokół słupa, który sterczał pośrodku jak oskarżycielski palec wskazujący ku niebu. Mężczyźni kończyli układanie ostatnich gałęzi, narzekając na ich wilgotność po niedawnych deszczach. Ktoś dorzucał wiązki słomy i wiaderko łoju, by ogień lepiej się zajął.

Vaalen Meridan, młody akolita Kościoła Światła, siedział przy małym stoliku w tylnej części kaplicy, przygotowując miksturę, która miała przynieść ulgę skazanej dziewczynce.

Jego palce drżały, gdy odmierzał krople. Siedem. Osiem. Dziewięć.

„Zbyt wiele i uśnie na zawsze. Zbyt mało i będzie czuła każdy płomień.”

Oficjalnie miał nadzorować skazaną aż do egzekucji. Nieoficjalnie, wbrew instrukcjom kapłana Zoranda, próbował ulżyć jej w cierpieniu.

Lana siedziała skulona w kącie, z rękami obejmującymi kolana i twarzą ukrytą w ramionach. Nie płakała. Domyślał się, że większość dzieci w jej sytuacji łkałaby bez ustanku i błagała o litość. Jednak ona milczała. Ciężko było nie czuć do niej podziwu i sympatii.

Jej sukienka, niegdyś błękitna, teraz przypominała mapę cierpienia — plamy moczu przy podołku, krew z poparzonej skóry stóp tworząca abstrakcyjne wzory, smugi brudu i potu rysujące linie jak granice nieznanych królestw. Włosy miała zlepione potem, twarz zabrudzoną łzami i kurzem. W jej oczach, gdy w końcu podniosła wzrok, Vaalen nie dostrzegł jednak rezygnacji — widział w nich coś dużo bardziej dla niej niebezpiecznego: sprzeciw.

— Wypij to — powiedział cicho, kucając przy dziewczynce i podając jej kubek. — To… to pomoże.

Lana podniosła głowę. Jej powieki były podpuchnięte, lecz już bez śladu łez. Spojrzała na niego bez strachu, raczej z niespodziewaną, niemal dorosłą rezygnacją.

— To trucizna? — zapytała wprost.

Kubek prawie wyślizgnął mu się z dłoni.

— Nie! — Słowo wyrwało się zbyt głośno. Vaalen rozejrzał się nerwowo, nasłuchując kroków na korytarzu. — To… to tylko ziółka. Na uspokojenie. I na ból.

Lana przyglądała mu się przez chwilę, jakby oceniała jego szczerość. Wreszcie wyciągnęła dłoń i przyjęła kubek. Vaalen zauważył ciemne żyłki na jej nadgarstku — dowód skażenia, który skazał ją na śmierć.

— Dziękuję — powiedziała po prostu i wypiła miksturę jednym haustem. — I dziękuje, że pomogłeś Kaelowi. Ze znamieniem.

Coś w jej spojrzeniu, w jej spokoju, sprawiło, że Vaalen poczuł ukłucie bólu w sercu. Była niewiele młodsza od niego. Gdyby urodziła się w dużym mieście, tak jak on, może trafiłaby do służby w świątyni, zamiast czekać na stos.

— Czy… czy mogę coś dla ciebie zrobić? — zabrał z jej rąk pusty kubek. — Może chcesz przekazać coś rodzicom?

Lana znów na niego spojrzała, a jej spojrzenie było zbyt stare, zbyt mądre jak na dziecko.

— Czemu nam to robicie? — wyszeptała pytanie. — Dlaczego dzieci muszą przechodzić przez Próbę? Dlaczego muszą cierpieć?

Słowa, których uczono go w klasztorze, ustawiły się w szeregu jak żołnierze. Skażenie jest podstępne. Ból odkrywa prawdę. Cierpienie oczyszcza duszę. Ale gdy otworzył usta, słowa te rozpłynęły się jak dym.

— Ja… — zaczął i urwał.

— Nie wiedziałam — powiedziała Lana, patrząc na swoje dłonie.– Nawet nie wiedziałam, że mam talent. Nie prosiłam o to. Chciałam tylko, żeby przestało boleć. Czemu to czyni mnie złą?

Vaalen poczuł, jak jego własne oczy wilgotnieją. Pytania dziewczynki trafiały w samo sedno wątpliwości, które sam dusił w sobie od lat.

— Nie jesteś zła. — Słowa te były herezją, ale miał wrażenie, że prawda często nią bywa. — Ale Skażenie… ono by cię zmieniło. Z czasem. Uczyniłoby cię częścią Cienia.

— A czy wasz ogień jest lepszy? — Jej głos był cichy, ale przeszywający, jak igła wbijana prosto w serce.

Vaalen nie miał na to odpowiedzi. Zamiast tego sięgnął do torby, którą zawsze nosił przy sobie, i wyciągnął z niej mały, drewniany medalion z wyrytym symbolem Słońca.

— Weź to — powiedział, wkładając medalion w jej dłoń. — To… to nie zmieni twojego losu. Może mimo wszystko jednak da ci trochę otuchy.

Lana przyjęła medalion, obracając go w palcach.

— Gdybyś nie był akolitą — powiedziała nagle — gdybyś był zwykłym chłopcem, takim jak Kael czy Oren, myślisz, że bylibyśmy przyjaciółmi?

Pytanie uderzyło Vaalena jak cios. Zdał sobie sprawę, że w swoim krótkim życiu nigdy nie miał prawdziwych przyjaciół. Miał mentorów, nauczycieli, innych akolitów jak Soren, z którymi współzawodniczył o łaski kapłanów. Nie miał jednak nikogo, komu mógłby powierzyć swoje wątpliwości, swoje marzenia, swoje lęki.

Może prawdziwa przyjaźń to luksus, na który dzieci Światła nie mogą sobie pozwolić?

— Tak — odpowiedział w końcu szczerze. — Myślę, że tak.

Uśmiechnęła się — drobny, kruchy uśmiech jak pierwszy kwiat po zimie.

— To już coś — powiedziała.

Vaalen chciał powiedzieć coś więcej, ale w tym momencie usłyszał dziwny dźwięk dobiegający z zewnątrz. Jakby szelest, a potem głuche warknięcie i krzyk. Był to inny rodzaj krzyku niż te, które słyszał przez cały dzień — nie był to krzyk bólu, przerażenia dziecka poddawanego Próbie czy rozpaczy rodzica. To był krzyk krańcowego przerażenia, krzyk kogoś, kto widzi swoją śmierć.

— Co to było? — zapytała Lana, próbując wstać. Mikstura, którą jej dał, zaczynała już działać — jej ruchy były nieco spowolnione, a oczy rozszerzone.

— Nie wiem — przyznał Vaalen. — Zostań tu. Zobaczę, co się dzieje.

Wyszedł z celi, zostawiając drzwi otwarte. Nie obawiał się, że dziewczynka ucieknie — dokąd miałaby pójść? Poza tym wywar, który jej dał, sprawiał, że poruszała się niezgrabnie, z trudem utrzymując równowagę.

W kaplicy było ciemno, jedynie płomień wiecznego ognia przy ołtarzu dawał nikłe światło. Vaalen podszedł do drzwi i ostrożnie je uchylił.

To, co zobaczył, przeraziło go do głębi duszy.

Na placu wioski, gdzie jeszcze przed kilkoma godzinami przeprowadzano Próbę Czystości, rozgrywał się koszmar. Przerażające, na wpół materialne bestie, o ciałach zbudowanych z ciemności i mgły, atakowały strażników i kapłanów. Ich kształty były różne, niektóre wyglądały jak schorowani ludzie, inne przypominały zniekształcone zwierzęta.

Vaalen zamrugał, nie wierząc własnym oczom. Gdy patrzył na bestie zbyt długo, ich kontury traciły ostrość, jakby były utkane z dymu i cienia. Tylko oczy były wyraźne — jarzące się dziwnym blaskiem czarne ślepia, które nie przypominały niczego, co kiedykolwiek widział.

Najbliższa bestia, większa od pozostałych, stała nad ciałem… Vaalen poczuł, jak jego serce zamiera, gdy rozpoznał strój. To było ciało jednego ze strażników, mężczyzny, z którym jeszcze wczoraj dzielił posiłek w trakcie podróży. Jego gardło było rozerwane, a krew wsiąkała w ziemię, tworząc poszarpaną, ciemną aureolę wokół jego głowy.

Vaalen cofnął się gwałtownie, przycisnąwszy dłoń do ust, by stłumić krzyk. Bestie Cienia. Wioskę zaatakowały potwory z legend, stworzenia, o których uczono go w świątyni, ale których nigdy nie spodziewał się zobaczyć.

Usłyszał kolejny krzyk, a potem ujrzał Inkwizytora Kravena Valarysa, który wraz z kilkoma strażnikami stawiał opór bestiom. Inkwizytor dzierżył w dłoni błyszczący miecz — artefakt, zrozumiał Vaalen. Broń nasycona mocą, zdolna ranić istoty z Cienia jak żadna inna.

Tyle że to nie wystarczało. Bestii było zbyt wiele, a ich ataki były skoordynowane w sposób, który przeczył wszystkiemu, czego Vaalen uczył się o tych stworach. Potwory z Cienia były ponoć nierozumne, dzikie, poruszały się chaotycznie. Te zaś zdawały się realizować jakiś plan. Poruszały się z precyzją, otaczając strażników, odcinając im drogi ucieczki, atakując w sposób świadczący o stosowaniu jakiejś taktyki.

Co gorsza, wyglądało na to, że przyszły tu z konkretnym celem. W tym momencie nie atakowały już przypadkowych mieszkańców wioski — teraz celowały w kapłanów i strażników, jakby wiedziały dokładnie, kogo szukają.

Vaalen zdał sobie sprawę, że powinien iść pomóc Inkwizytorowi i strażnikom. Tylko co mógł zrobić? Był tylko akolitą, nieuzbrojonym, nieposiadającym żadnego artefaktu, który mógłby mu pomóc w walce z bestiami. Jedyną bronią, jaką miał, był mały srebrny pierścień, który dał mu jego mentor, Brat Kelwin. Jednakże czy to wystarczy przeciwko bestiom Cienia?

Nagle poczuł ruch za plecami. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył dwie mniejsze kreatury, które weszły do kaplicy przez okno z tyłu budynku. Przemknęły obok ołtarza, nawet na niego nie patrząc, jakby ich nie interesował — kierowały się prosto do celi, gdzie zostawił Lanę.

— Nie! — krzyknął Vaalen, rzucając się w ich stronę.

Bestie wpadły do celi. Vaalen usłyszał szarpnięcie i krótki okrzyk. Biegł, spodziewając się zobaczyć krew i rozszarpane ciało, ale to, co ujrzał, kiedy wpadł przez drzwi, zaparło mu dech w piersiach.

Lana stała między dwiema bestiami, ale nie były one agresywne. Wręcz przeciwnie — zdawały się ją chronić, osłaniać swoimi ciałami. Dziewczynka patrzyła na nie bez strachu, z osobliwą błogością, jakby była w transie. Jej spojrzenie było nieobecne, choć oczy miała szeroko otwarte, jakby widziała coś, co dla Vaalena było ukryte.

Jej twarz, brudna od łez i kurzu, była teraz spokojna, niemal błoga. Ręce miała opuszczone wzdłuż ciała, ale jej palce drgały rytmicznie, jakby grała na niewidzialnym instrumencie. Na palcu serdecznym prawej ręki miała teraz prosty pierścień, który emanował osobliwym pulsującym światłem.

Vaalen przeniósł wzrok na jej nadgarstki — czarne żyły pulsowały teraz mocniej, jakby coś w nich płynęło, jakby wlewała się w nie jakaś obca siła. Z każdym uderzeniem jej serca czerń rozlewała się dalej, aż w pewnym momencie zatrzymała się na wysokości łokci.

— Lana! — krzyknął Vaalen, ale dziewczynka nie zareagowała, pogrążona w dziwnym transie.

Jedna z bestii odwróciła się w jego stronę, warcząc. Nie był to zwierzęcy dźwięk — bardziej przypominał zgrzyt metalu o metal, chrobot pazurów o kamień, syk tłuszczu wrzuconego na rozżarzone węgle. W błyszczących czarnych oczach stwora Vaalen dostrzegł inteligencję — okrutną, obcą, ale niewątpliwie świadomą.

Zobaczył w nich też nienawiść. Czystą, palącą nienawiść do wszystkiego, co ludzkie.

Bestia rzuciła się na niego, jej pazury przecięły powietrze tuż przed jego twarzą. Vaalen odchylił się instynktownie, ale nie dość szybko — poczuł palący ból, gdy pazur potwora przeciął mu policzek od czoła do brody. Krew zalała mu twarz i spłynęła po szyi, wsiąkając w jego białe szaty akolity.

Potknął się, upadł na jedno kolano. Krew spływała mu po twarzy, zalewając jedno oko. Potwór zawrócił, szykując się do kolejnego ataku, tym razem celując w jego klatkę piersiową. Jego pazury były długie i ostre, nie jak u zwierzęcia — bardziej jak zakrzywione, obsydianowe sztylety. Każdy z nich mógłby z łatwością przebić ludzkie ciało na wylot.

Vaalen wiedział, że nie przeżyje tego ciosu. W ostatniej desperackiej próbie przeżycia przypomniał sobie słowa Brata Kelwina o pierścieniu. Gdybyś znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, pomyśl mocno o ochronie. Wyraź Intencję. Pierścień zrozumie.

Zamknął oczy i całą swoją wolą skierował myśl do małego srebrnego krążka na palcu.

Chroń mnie! — pomyślał z całą desperacją konającego.

Ku jego zdumieniu pierścień na jego palcu rozświetlił się jasnym blaskiem, tworząc wokół niego cienką, złotawą powłokę — było to światło, które podjęło walkę. Pazury bestii, które miały zaraz przebić jego serce, uderzyły w tę powłokę i zwolniły, jakby próbowały przedrzeć się przez gęstą ciecz, ale nie zatrzymały się niestety całkowicie. Vaalen poczuł, jak coś pęka — może bariera, może jego żebra, a po chwili przenikliwy ból, gdy pazury wbiły się głęboko w jego bok, rozdzierając skórę i mięśnie.

Wydał z siebie zduszony krzyk, czując, jak jego usta wypełniają się krwią. W jednej chwili żar zmieszał się z lodowatym zimnem, ból stał się tak intensywny, że niemal rozerwał jego umysł. Półprzytomnie zarejestrował, że jakimś cudem wciąż żyje — pierścień najwyraźniej osłabił uderzenie, pozwalając mu przetrwać cios, który powinien być śmiertelny.

Osunął się bezwładnie na ziemię. Bestia stała nad nim, szykując się do zadania ostatecznego ciosu. Druga bestia, ta, która stała bliżej Lany, wydała z siebie dziwny, modulowany dźwięk — podobny do przyśpieszonego szeptu, do słów wypowiadanych w języku zbyt obcym dla ludzkich uszu. Pierwsza bestia znieruchomiała, a potem, jakby niechętnie, wycofała się.

Vaalen leżał na zimnej, kamiennej podłodze kaplicy, czując, jak życie wypływa z niego z każdym oddechem. Krwawił obficie z rany w boku i z policzka. Oddychał z trudem, a w płucach czuł bulgotanie — pewny znak, że coś jest z nimi nie tak. Próbował wstać, ale jego ciało odmawiało posłuszeństwa.

Zdołał odwrócić głowę i zobaczył, jak Lana powoli podchodzi do bestii. Jej skóra była teraz nienaturalnie blada, jak u kogoś kto jest na skraju omdlenia.

— Lana… — wyszeptał, ale z jego ust wydobył się tylko cichy bulgot.

Dziewczynka odwróciła się do niego, a jej oczy… jej oczy nie były już oczami tego samego dziecka, któremu dawał miksturę z makiem. Uśmiechnęła się do niego — nie był to uśmiech okrutny czy złośliwy, a raczej spokojny, niemal współczujący.

— Nie bój się — powiedziała głosem, który z każdą kolejną sylabą brzmiał coraz bardziej jak jej własny. Był spokojny, pełen ponurej akceptacji i zrozumienia. — Już nikt cię nie skrzywdzi.

Bestie otoczyły ją teraz z obu stron, tworząc wokół niej eskortę z mroku. Vaalen zauważył, że nie wyglądały już tak groźnie — ich kształty stały się bardziej płynne, bardziej harmonijne. Nie przypominały już drapieżników gotowych do ataku; teraz bardziej przywodziły na myśl wartowników, ochroniarzy.

Lana ruszyła ku drzwiom kaplicy. Bestie poruszały się razem z nią, płynnie, jakby były przedłużeniem jej woli. Kiedy przechodziła obok Vaalena, zatrzymała się na moment i spojrzała na niego z góry.

— Przepraszam — powiedziała swoim własnym, dziecięcym głosem. — Nie chciałam, żebyś został zraniony. Próbowałam im powiedzieć, ale nie zdążyłam.

Vaalen chciał coś odpowiedzieć, ale z jego gardła wydobył się tylko charczący dźwięk. Lana przez chwilę patrzyła na niego ze smutkiem, a potem oddaliła się, kierując ku drzwiom.

Ostatnim, co Vaalen zobaczył, zanim ogarnęła go ciemność, była Lana wychodząca z kaplicy, eskortowana przez bestie Cienia, które formowały wokół niej ochronny krąg. Szła spokojnie, pewnie, jakby znała drogę, jakby dokładnie wiedziała, dokąd zmierza.

Zanim stracił przytomność, przez jego umysł przemknęła jedna, ostatnia myśl: jeśli przeżyje, musi ostrzec świat o tym, co zobaczył. O dziecku, które nosiło dziwny pierścień. O bestiach, które przyszły, by je zabrać. O ich rozmowie w dziwnym języku.

Ciemność nadeszła jak miłosierny przyjaciel, zabierając ból, zabierając strach, zabierając wszystko.

A w oddali stos czekał pusty na swoją ofiarę, która nie miała się już pojawić.

Rozdział 11 — Wieczorni goście

Kael obudził się gwałtownie, wyrwany z koszmaru, którego szczegółów nie pamiętał. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rzucając długie, krwawe cienie przez okno izby. Z zewnątrz dochodziły przytłumione głosy, ale wydawały mu się bardzo odległe.

Potrząsnął głową, próbując odzyskać jasność myśli. Plecy paliły go żywym ogniem przy każdym ruchu — bolesne przypomnienie o biczowaniu, któremu został poddany. Stopy, poparzone podczas przejścia przez rozżarzone węgle, pulsowały monotonnym bólem, jakby ktoś wbijał w nie małe, tępe gwoździe. Powoli wracały do niego obrazy tego, co wydarzyło się na placu — krzyk Lany, gdy została uznana za skażoną, przerażająca śmierć Eldina, którego własny ojciec przebił nożem, a potem poderżnął sobie gardło. Kapłan Zorand, zapowiadający egzekucję o zachodzie słońca, stosy drewna układane na placu, krople łoju wlewane między gałęzie, by lepiej płonęły.

Zachód słońca.

Kael poderwał się z łóżka, ignorując pulsujący ból rozchodzący się po plecach. Lana miała zostać stracona o zachodzie słońca. Teraz. Właśnie teraz.

„Zachowaj spokój,” odezwał się Iskra w jego głowie, a jego głos był chłodny, wręcz wyrachowany. „Nie możesz nic zrobić. Jej los został przesądzony w chwili, gdy użyła magii. Musisz to zaakceptować.”

Kael spróbował wstać, ignorując falę bólu, która rozlała się po jego plecach i nogach.

— Muszę ją zobaczyć — powiedział, zaskoczony tym, jak słabo brzmiał jego własny głos. — Nie może umrzeć sama, myśląc, że wszyscy się od niej odwrócili.

„To zbyt niebezpieczne,” ostrzegł Iskra, jego ton stał się ostrzejszy. „Na placu będą strażnicy, kapłani, Inkwizytor. Po twojej… scenie podczas próby każdy będzie podejrzliwy. Jeśli będziesz się zachowywał nieodpowiednio, mogą zacząć podejrzewać, że też jesteś skażony.”

Kael już się jednak podniósł, przytrzymując się krawędzi łóżka. Nogi miał sztywne jak kawałki drewna, każdy ruch wywoływał ostry, pulsujący ból. Skóra na podeszwach jego stóp pękała przy każdym kroku, zostawiając cienkie, czerwone smugi na podłodze. Mimo to powlókł się powoli w stronę drzwi.

W izbie było cicho i pusto. Gdzie podziała się jego matka? Gdzie były bliźniaczki?

„Zastanów się, Kael,” nalegał Iskra, jego głos był teraz władczy. „Co zyskasz, idąc tam? Zobaczysz swoją przyjaciółkę płonącą na stosie? Usłyszysz jej krzyki, gdy ogień będzie pożerał jej ciało? To ostatni jej obraz, który chcesz zachować w pamięci? Tylko narazisz się na niebezpieczeństwo. A twoje przeznaczenie jest zbyt ważne, by je ryzykować dla kogoś, kto już jest stracony.”

— Jest moją przyjaciółką — odpowiedział Kael, chwytając się futryny drzwi dla wsparcia. Drzazga wbiła mu się głęboko pod paznokieć, ale ból był tak nieistotny w porównaniu z tym, co już przeżył, że ledwo to zauważył. — Nie zostawię jej samej. Nie w takiej chwili.

„Twoje przeznaczenie wykracza poza jedną osobę!” Iskra brzmiał teraz ostrzej. „Masz zmienić świat, by nikt więcej nie musiał cierpieć jak Lana. Nie możesz tego zrobić, jeśli zginiesz dziś razem z nią. A zginiesz, jeśli Inkwizytor uzna, że coś z tobą jest nie tak.”

Kael zatrzymał się. W słowach Iskry była pewna logika, której nie mógł zaprzeczyć. Jednak serce ciągnęło go do przyjaciółki, do jedynej osoby, która zawsze stała po jego stronie, która nigdy się go nie bała i nie uważała za dziwaka.

Właśnie wtedy usłyszał krzyk — krótki, urwany, dobiegający z oddali. To nie był krzyk bólu, taki jak te, które słyszał podczas Próby. Ten dźwięk był inny — pierwotny, dziki, pełen wściekłości, która nie miała nic wspólnego z ludzkim cierpieniem. A potem nastąpił kolejny. I jeszcze jeden, przechodzący w mokry, bulgoczący odgłos, który sprawił, że włosy na karku Kaela stanęły dęba.

Chwiejnym krokiem podszedł do okna i spojrzał w kierunku centrum wioski.

Widok, który ujrzał, sprawił, że zastygł, a krew odpłynęła mu z twarzy tak gwałtownie, że przez moment myślał, że straci przytomność.

Wzdłuż głównej drogi biegły istoty. Nawet z tej odległości widział, że nie były ani ludźmi, ani zwierzętami. Każdy ich ruch był dziwny, jakby ich ciała nie były w pełni materialne, lecz znajdowały się gdzieś na granicy dwóch światów. Niektóre poruszały się na czterech kończynach, inne przeskakiwały między dachami domów z niemożliwą zwinnością. Ich sylwetki były nienaturalnie wykrzywione, jakby coś rozerwało je od środka i poskładało na nowo w sposób, który kpił z praw natury. Przez ich skórę przebijały się dziwne, kolczaste wyrostki, a z niektórych zwisały strzępy tego, co kiedyś mogło być odzieżą lub skórą.

Bestie Cienia.

Nigdy wcześniej ich nie widział, ale od dziecka słyszał opowieści. O ludziach zamienionych w potwory przez Skażenie, które stały się czystą nienawiścią, czystym złem. O Cieniu, który wypełnił ich dusze, zmieniając je na zawsze.

Nie były to jednak tylko istoty wyglądające jak przeistoczeni w potwory ludzie… Kael widział też mniejsze, bardziej zwierzęce kształty — potwory wielkości psa, ale poruszające się jak pająki, na zbyt wielu kończynach. Inne przypominały ptaki, ale z dziwnymi, błoniastymi skrzydłami i zbyt długimi, cienkimi szyjami. Wszystkie miały jedną cechę wspólną — czarne oczy, które jarzyły się dziwnym blaskiem nawet w gasnącym świetle dnia.

Kael stał przy oknie jak sparaliżowany, nie mogąc oderwać wzroku od sceny, która rozgrywała się przed jego oczami. Z tej odległości nie widział szczegółów, ale słyszał wystarczająco dużo, by wiedzieć, że bestie atakowały bez litości. Dotarły do niego odgłosy rozrywanego mięsa, łamanych kości, krzyki bólu i przerażenia. Najgorsze były jednak dźwięki wydawane przez same bestie — połączenie wycia, ludzkiego jęku i czegoś całkowicie obcego, pulsującego bólem i wściekłością.

Odwrócił się od okna, zaciskając powieki, ale obrazy grozy przeniknęły już do jego umysłu. Świat, który zawsze wydawał mu się prosty i bezpieczny, runął w jednej chwili. Opowieści Drasuna o potworach i złu, które czaiło się w lesie, stawały się nagle aż nazbyt realne. To nie były już bajki do straszenia dzieci — to była rzeczywistość, mroczna i bezlitosna. I nie mógł od niej uciec.

— Mamo! — zawołał cienkim, załamującym się głosem, nagle znów czując się jak małe, bezbronne dziecko. — Mamo, gdzie jesteś?!

Odpowiedziała mu cisza. Strach o matkę i siostry zaczął rosnąć w jego sercu, przyćmiewając nawet lęk przed potworami. Wyobraził sobie Miranel gdzieś tam, pośród chaosu, próbującą pomagać rannym, jak to zawsze robiła, narażając własne życie. A może udało jej się uciec, zabierając bliźniaczki?

„Nie opuszczaj domu,” nakazał Iskra, a jego głos stał się twardy jak stal. „Tu jesteś bezpieczny. Twoja matka prawdopodobnie ukryła bliźniaczki i pomaga rannym. Ona wie, co robi. Jeśli wyjdziesz, najpewniej zginiesz, a wtedy nie będziesz mógł nikomu pomóc.”

Kael się zawahał, a jego umysł był sceną walki między strachem a poczuciem obowiązku. Wyjść i szukać rodziny, ryzykując spotkanie z bestiami? Czy zostać, jak radził Iskra?

Odpowiedź przyszła niespodziewanie w postaci trzasku drzwi. Do izby wpadły Nyra i Ayla, jego młodsze siostry, z rozczochranymi włosami i oczami rozszerzonymi ze strachu.

— Kael! — krzyknęła Nyra, rzucając się w jego ramiona z taką siłą, że niemal stracił równowagę. Jej drobne ciałko drżało jak liść na wietrze, a po brudnych policzkach spływały łzy, zostawiając jasne smugi. — Tam są potwory! Prawdziwe potwory!

Ayla stała przy drzwiach, nieruchoma jak posąg. Jej spojrzenie było nienaturalnie skupione, jakby nasłuchiwała czegoś, czego Kael nie mógł usłyszeć.

— Widziałyście mamę? — spytał, obejmując Nyrę i czując jej przyspieszone bicie serca.

— Została na zewnątrz — odpowiedziała cicho Ayla. — Poszła do rannych. Kazała nam zostać z tobą w domu. I zamknąć drzwi. Powiedziała, że wróci, jak tylko będzie mogła.

Kael odetchnął z ulgą, ale zaraz ogarnął go nowy rodzaj strachu. Matka żyła, ale była tam, pośród walczących, pośród bestii.

— Szybko, pomóżcie mi — powiedział, pchając ciężki stół w stronę drzwi. — Musimy zablokować wejście i okna.

Bliźniaczki rzuciły się do pomocy, a z zewnątrz nadal dobiegały odgłosy walki — krzyki, wycie bestii, szczęk metalu, trzask łamanych kości i co jakiś czas przerażający dźwięk rozrywanego ciała, jak płótno rozdzierane przez zbyt mocne napięcie.

Gdy dom był już zabezpieczony, Kael sprawdził, czy wewnętrzna zasuwa jest dobrze założona, a następnie przesunął jeszcze jeden regał pod drzwi. Dziewczynki siedziały cicho przy kominku, jedna z nich wciąż pociągała nosem, a druga miała ten dziwny, nieobecny wyraz twarzy, jakby wsłuchiwała się w niewidzialny świat.

— Zostańcie tutaj — powiedział, starając się, by jego głos brzmiał pewnie i uspokajająco, choć strach ściskał mu gardło. — Pójdę zobaczyć, co się dzieje.

Podszedł ostrożnie do okna, odchylając nieco firankę, by wyjrzeć na ulicę. Widok, który go powitał, był jak pęknięcie w skorupie świata, przez które Kael zajrzał wprost w obłęd.

Główny plac wioski zamienił się w pole bitwy. Bestie Cienia atakowały ze wszystkich stron, poruszając się z przerażającą koordynacją. Jedne skakały z dachu na dach, inne pełzły po ziemi, a jeszcze inne, te przypominające hybrydę wilka i pająka, wspinały się po ścianach budynków. Wszystkie jednak kierowały się w stronę kaplicy, jakby coś tam je przyciągało.

Przed kaplicą stali w szyku obrońcy — strażnicy wioskowi i żołnierze Inkwizytora. Walczyli zaciekle, ich miecze i topory błyskały w gasnącym świetle dnia. Kael zauważył jednak, że zwykła broń zadawała bestiom tylko powierzchowne rany. Gdy jeden ze strażników przebił bestię mieczem, ta zawyła, ale nie upadła. Cofnęła się o krok, jej ciało zadymiło w miejscu trafienia, ale po chwili znów ruszyła do ataku, jakby rana była tylko tymczasową niedogodnością. Mężczyzna musiał zadać jeszcze trzy, cztery ciosy, zanim potwór wreszcie padł.

W centrum obrony stał Inkwizytor Kraven Valarys, jego twarz była jak z kamienia, a oczy lśniły zimnym gniewem. W dłoni dzierżył miecz, który wyróżniał się spośród innych broni. Ostrze emanowało błękitnym blaskiem, który zdawał się pulsować w rytm uderzeń serca wojownika. Kiedy Inkwizytor trafiał w bestie, ich ciała dymiły w miejscu kontaktu z ostrzem, jakby samo jej światło było dla nich trucizną.

To był magiczny artefakt — Kael był tego pewien. I to potężny, sądząc po efektach, jakie wywoływał.

Jak to możliwe? Jak Kościół mógł tak otwarcie używać magii, tej samej, za którą Lana miała zginąć na stosie? Jak mogli potępiać Skażenie, mordować niewinne dzieci, a jednocześnie korzystać z magicznych artefaktów? To było takie niesprawiedliwe!

„To co innego,” odezwał się nagle Iskra, jakby wyczuwając myśli Kaela. „Artefakty są oczyszczone, uświęcone. Kościół używa ich przeciwko Cieniowi. To nie to samo, co skażenie, które nosi twoja przyjaciółka.”

Gniew wezbrał w Kaelu. — Więc czemu ona nie może po prostu używać artefaktów, zamiast się zmieniać? — spytał cicho, nie odrywając wzroku od sceny walki.

„Nie rozumiesz jeszcze, jak działa ten świat,” odpowiedział Iskra, jego głos był łagodny, ale nie pozbawiony protekcjonalności. „Ludzkiego ciała nie stworzono do kontrolowania takiej magii. Skażenie jest nieuniknione u tych, którzy noszą talent. Artefakty są bezpieczniejsze, ale i one z czasem mogą przyciągnąć Cień.”

Kael chciał zapytać o więcej, ale jego uwagę przykuł ruch na placu.

Jedna z bestii, ogromna, o ciele przypominającym połączenie człowieka i niedźwiedzia, ale wykrzywiona w sposób, który przeczył prawom natury, przeskoczyła nad głowami strażników i rzuciła się prosto na Inkwizytora. Jej pazury połyskiwały w gasnącym świetle, wyglądając bardziej jak zakrzywione ostrza niż naturalne szpony.

Inkwizytor odskoczył w ostatniej chwili, a bestia wylądowała tam, gdzie przed chwilą stał. Jego miecz zakreślił w powietrzu lśniący łuk, uderzając bestię w bark. Ta zawyła z bólu, jej skóra zadymiła w miejscu, gdzie zetknęła się z mieczem, a czarna, oleista ciecz wytrysnęła jak z pękniętego bukłaka. Bestia cofnęła się, warcząc i sycząc, a jej oczy płonęły czystą nienawiścią.

Kael przenosił wzrok z jednego miejsca walki na drugie, nie mogąc oderwać oczu od potwornego spektaklu. W pewnym momencie zobaczył kapłana Zoranda, stojącego na schodach kaplicy. Jego twarz była blada jak pergamin, a oczy rozszerzone ze strachu. W rękach trzymał medalion, który lśnił słabym, srebrzystym blaskiem.

Kapłan wykrzykiwał coś, co brzmiało jak modlitwa lub zaklęcie, a medalion rozjarzał się coraz jaśniej. Jedna z większych bestii zauważyła go i ruszyła wprost na niego, przedzierając się przez wszystko, co stanęło jej na drodze. Przeszła przez jednego ze strażników, rozrywając go na dwoje jak kawałek mokrego papieru. Drugi został odrzucony z taką siłą, że uderzył o ścianę budynku i osunął się bez ruchu.

Zorand próbował się bronić, wyciągając przed siebie medalion, który błysnął na chwilę oślepiająco jasno, odrzucając potwora. Bestia uderzyła o ziemię z siłą, która wstrząsnęła całą okolicą. Jej ciało wygięło się w łuk, jakby przeszył je bolesny skurcz, a z paszczy wydobył się wrzask tak przenikliwy, że Kael musiał zasłonić uszy.

Przez moment wydawało się, że kapłan zwyciężył. Bestia jednakże podniosła się, chyba bardziej wściekła niż ranna, i ponowiła atak. Tym razem jej pazury przecięły migotliwą powłokę z łatwością, niczym naostrzone ostrze przedzierające się przez kartkę papieru. Jednym zamaszystym ruchem powaliła kapłana na ziemię, a potem…

Kael zamknął oczy, nie chcąc widzieć tego, co nastąpiło, ale krzyk kapłana, który nagle się urwał — powiedział mu wszystko.

Walka trwała jeszcze chwilę, a z każdą minutą przybywało ofiar. Strażnicy walczyli dzielnie, ale było ich zbyt mało, a bestie zdawały się nieskończone. Kael obserwował, jak ludzie walczą i giną, a ich krzyki mieszały się w jego głowie z przerażającym wyciem bestii. Te głosy, ludzkie głosy pełne cierpienia, zapisywały się w jego pamięci najbardziej.

A potem, tak nagle, jak się zaczęło, wszystko się skończyło. Bestie zaczęły się wycofywać, nie w popłochu, ale w zorganizowany sposób — jakby na jakiś niewidzialny sygnał. To wszystko od początku wyglądało zresztą jak zaplanowany atak, jakby miały w tym cel, a chaos, który rozsiewały przy okazji, był tylko drogą do jego osiągnięcia.

Inkwizytor i jego ludzie próbowali ścigać wycofujące się bestie, ale te były zbyt szybkie, zbyt zwrotne, i szybko zniknęły w gęstniejącym mroku.

Kael nadal stał przy oknie, drżąc i nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie zobaczył. Jego wioska, jego bezpieczny dom, jego proste życie — wszystko zostało w jednej chwili zniszczone. Nic już nie będzie takie samo.

„Musisz być silny,” głos Iskry przebił się przez jego myśli. „Ucz się z tego, co widzisz. Wyciągaj wnioski. Przygotuj się — to dopiero początek.”

Kael przełknął ciężko, czując, jak w jego gardle rośnie gula strachu.

— Na co? — spytał szeptem. — Na co mam się przygotować?

Iskra jednak milczał, pozostawiając go z brzemieniem niewiedzy.

Z zewnątrz dobiegały teraz inne dźwięki — płacz, jęki rannych, nawoływania ludzi szukających swoich bliskich. Chaos walki ustąpił miejsca chaosowi jej następstw — bólowi, stracie, desperacji.

— Kael? — głos Ayli wyrwał go z zamyślenia. — Co się stało z Laną?

Lana. Serce Kaela ścisnęło się na myśl o przyjaciółce. Czy uciekła? Czy zginęła? Czy została porwana przez bestie?

— Nie wiem — odpowiedział szczerze. — Była w kaplicy, miała być… — Urwał, nie chcąc kończyć tego zdania przy młodszych siostrach.

Nyra skuliła się przy nim, drżąc jak liść na wietrze. Ayla natomiast stała przy drzwiach, a jej ciało było całkowicie nieruchome, jakby cały strach siostry zebrał się w jej oczach i zamienił w skupioną, cichą uwagę.

— Muszę ją znaleźć — zdecydował nagle Kael. — Muszę się dowiedzieć, co się z nią stało.

„Nie!” Iskra zaprotestował gwałtownie, a jego głos wybrzmiał w umyśle Kaela z taką mocą, że chłopiec niemal się zachwiał. „To zbyt niebezpieczne! Bestie mogą wciąż być w pobliżu! Poczekaj na matkę, niech ona decyduje!”

Kael już jednak podjął decyzję. — Zostańcie tu — powiedział do sióstr, odsuwając stół od drzwi. — Zabarykadujcie się po moim wyjściu i nie otwierajcie nikomu oprócz mnie lub mamy. Rozumiecie?

Dziewczynki skinęły głowami, choć Nyra wyglądała, jakby chciała go zatrzymać, a jej drobne palce zacisnęły się na jego rękawie. Ayla nadal miała ten dziwny, nieobecny wyraz twarzy, jakby widziała coś, czego nikt inny nie dostrzegał.

— Wrócę jak najszybciej — obiecał, całując je w czoła. Sięgnął do kieszeni po mały, płócienny woreczek, który dostał od Eliny — wciąż pachniał suszonymi ziołami i ziemią. Wcisnął go w dłoń Ayli, zaciskając jej drobne palce wokół materiału. — Noście to przy sobie. Ochroni was, tak jak mnie ochroniło. Bądźcie dzielne.

Z tymi słowami otworzył drzwi i wyszedł w mrok zapadającego zmierzchu, ignorując ostre protesty Iskry, brzmiące w jego głowie jak krzyki tonącego.

***

Kael biegł przez wioskę najszybciej jak potrafił. Każdy krok był torturą dla jego poparzonych stóp, ale adrenalina tłumiła ból, zamieniając go w odległe pulsowanie. Wokół panował chaos — niektóre domy płonęły, rozświetlając noc złowrogą poświatą. Na ulicach leżały ciała, ranni wzywali pomocy słabymi, ochrypłymi głosami.

Widok, który go otaczał, przytłaczał swoją brutalnością i bezsensem. Nigdy wcześniej Kael nie widział tyle cierpienia, tyle bólu i krwi. Opowieści, które słyszał od Drasuna, zawsze kończyły się dobrze, z bohaterem pokonującym zło i ratującym niewinnych. Tutaj jednak nie było zwycięstwa, nie było szczęśliwego zakończenia — tylko strach, ból i śmierć.

Tu i ówdzie widział ludzi próbujących ugasić pożary, opatrzyć rannych, odnaleźć bliskich. Usłyszał płacz jakiejś matki trzymającej w ramionach nieruchome ciało dziecka i odwrócił wzrok, nie mogąc znieść jej cierpienia. Zobaczył starca, który krążył dookoła, powtarzając w kółko imię swojej żony, z nieobecnym spojrzeniem, które mówiło, że jego umysł odmówił przyjęcia do wiadomości tego, co się właśnie wydarzyło.

Niektórzy ludzie zbierali się w grupy, uzbrojeni w to, co mieli pod ręką — widły, kosy, młoty — gotowi bronić się przed kolejnym atakiem. Ich twarze były dzikie, napięte do granicy wytrzymałości, jakby sami zaczynali zamieniać się w bestie. Kael trzymał się z dala od nich.

Jego celem była kaplica. Musiał sprawdzić, co stało się z Laną.

Gdy zbliżał się do centrum wioski, zaczął dostrzegać więcej zniszczeń. Plac wyglądał jak pole bitwy — ziemia była przeorana pazurami bestii, wszędzie były ślady krwi, ludzkiej i tej czarnej, pochodzącej od potworów. Drewno przygotowane na stos egzekucyjny było porozrzucane, jakby coś przedarło się przez nie w szale. Ciała bestii były metodycznie usuwane i zbierane na niedokończonym stosie — Inkwizytor musiał już nakazać ich spalenie, jak zawsze postępowano z tworami cienia.

Nagle wychodząc zza zakrętu, Kael zamarł. Przed nim stała jedna z bestii — mniejsza od tych, które widział wcześniej, prawie wielkości dużego psa, ale zdecydowanie niebędąca zwierzęciem. Miała zniekształconą, na wpół ludzką twarz, wykrzywioną w grymasie wiecznego cierpienia i złości, jej skóra była poszarpana, jakby coś próbowało się przez nią przedrzeć. Czarne żyły pulsowały pod jej powierzchnią, a oczy — na wpół ludzkie, na wpół dzikie — wpatrywały się w Kaela bez mrugnięcia.

Kael stał jak skamieniały, nie mogąc się ruszyć. To koniec, pomyślał. Zaraz mnie zaatakuje. Rozszarpie mnie jak tamtych ludzi.

Bestia jednak nie ruszyła do ataku. Zamiast tego przechyliła głowę, przyglądając mu się, jakby go oceniała. W jej błyszczących oczach na moment pojawił się błysk rozpoznania, jakby rozważała coś na temat chłopca stojącego przed nią. A potem, ku niedowierzaniu Kaela, po prostu odwróciła się i odeszła, znikając między budynkami.

„Miałeś szczęście,” odezwał się Iskra, ale w jego głosie nie było ulgi, raczej zaciekawienie i jakaś niezrozumiała satysfakcja. „Ale nie licz, że następnym razem będzie równie łatwo. Musisz być ostrożniejszy. Nie wszystkie bestie są tak… selektywne w wyborze ofiar.”

Kael nie odpowiedział. Wstrząśnięty tym, co właśnie się wydarzyło, ruszył dalej w stronę kaplicy, a jego serce biło z taką siłą, że czuł każde uderzenie w całym ciele, rezonujące aż po koniuszki palców.

Gdy dotarł do kaplicy, pierwsze, co zauważył, to wyważone drzwi. Leżały na ziemi, rozerwane, jakby coś przedarło się przez nie siłą. Drewno, które wydawało się tak solidne, gdy kapłan zamykał je za Laną, teraz było tylko stosem drzazg i połamanych desek.

Przed schodami stali strażnicy i kilku mieszkańców, dyskutując gorączkowo. Ich głosy były ściszone, ale napięcie w powietrzu było tak gęste, że Kael mógłby je kroić nożem.

Podszedł bliżej, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Teraz mógł usłyszeć fragmenty rozmowy.

— …porwali ją! — mówił jeden z mężczyzn, jego głos był pełen niedowierzania i strachu. — Ale dlaczego? Skoro jest skażona, to i tak stanie się jedną z nich!

— Może o to właśnie chodzi — odpowiedział inny, a jego twarz była blada jak popiół. — Może chcą więcej takich jak oni. Może mogą przyspieszyć przemianę.

— A ten kapłan, co ją przygotowywał? — spytała kobieta o rozczochranych włosach i rozdarciu na ramieniu, z którego sączyła się krew. — Co z nim?

— Żyje, ale jest ciężko ranny — odparł pierwszy mężczyzna, pocierając zakrwawioną twarz. — Bestia prawie wydarła mu serce. Rozszarpała mu twarz i klatkę piersiową…

Kael próbował się zbliżyć, by usłyszeć więcej, ale w tym momencie ktoś złapał go za ramię z taką siłą, że poczuł, jak kości trzeszczą pod uściskiem. Odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz ze swoją matką.

— Kael! Co ty tu robisz? — syknęła. Jej twarz była pokryta kurzem i krwią, ale nie wydawała się poszkodowana. Jej oczy lśniły dzikim, niemalże zwierzęcym strachem. — Miałeś zostać w domu z siostrami! Gdyby bestie wróciły, gdyby cię znalazły…

— Musiałem sprawdzić, co z Laną — odpowiedział, próbując się wyrwać. Uścisk matki był zbyt silny, a jej palce wbijały się w jego ramię jak szpony. — Co się z nią stało, mamo? Bestie ją zabrały?

Miranel rozejrzała się niespokojnie, jakby upewniając się, że nikt ich nie podsłuchuje, a potem przyciągnęła go bliżej. — Tak, synku — wyszeptała, jej głos drżał. — Bestie wdarły się do kaplicy i zabrały Lanę. Nikt nie wie dlaczego.

— A ten młody kapłan? — spytał Kael, przypominając sobie fragment usłyszanej rozmowy. — Ten, który jej pilnował?

— Vaalen? — Miranel westchnęła, a jej twarz złagodniała. — Był z Laną w chwili ataku. Jest ciężko ranny, stracił dużo krwi. Pomagam przy nim i pozostałych. Jego stan jest krytyczny. Gdy go znaleźli, leżał w kałuży własnej krwi — jej głos się załamał — jego twarz… jego bok…

Kael poczuł, jak coś w nim pęka. Lana została porwana. Mogła już nie żyć. Albo, co gorsze, mogła już zmieniać się w potwora, jej ciało wykrzywiać się i łamać, gdy czarna magia Cienia wypełnia jej żyły.

— Muszę z nim porozmawiać — powiedział stanowczo, udając odważniejszego, niż był w rzeczywistości. — Z Vaalenem. Może widział, dokąd ją zabrali. Może, zanim go zraniły, zobaczył coś ważnego.

Miranel pokręciła głową, z oczami pełnymi łez. — Jest nieprzytomny, Kael. Ledwo żyje. I nawet gdyby mógł mówić, nie sądzę, żeby pozwolili ci go zobaczyć. Inkwizytor…

Jednak Kael już się od niej odwrócił, ruszając w stronę kaplicy. Miranel próbowała go złapać, ale wyrwał się z jej uścisku. Musiał się dowiedzieć więcej. Musiał znaleźć sposób, by pomóc Lanie. Jeśli ktokolwiek wiedział, co się z nią stało, to tylko młody akolita, który był z nią do końca.

Wewnątrz kaplicy panował półmrok, rozświetlany jedynie przez kilka świec i lampek oliwnych. Powietrze stężało od mieszaniny zapachów — krwi, potu, kadzideł i czegoś jeszcze, co Kael rozpoznał jako woń strachu. Na ławkach i na podłodze leżeli ranni, niektórzy jęczeli z bólu, inni byli nieprzytomni.

Kael odwrócił wzrok od najciężej rannych, nie mając odwagi patrzeć na ich okaleczone ciała. Posuwał się do przodu między ławkami, rozglądając się za młodym akolitą. W końcu go dostrzegł — leżał na ołtarzu, który został zamieniony w prowizoryczne łóżko. Jego twarz, w połowie pokryta opatrunkiem przesiąkniętym krwią, była jak z wosku, a bandaże owijające jego tors nasiąkały czerwienią z każdym oddechem.

Obok niego stał Inkwizytor Kraven Valarys. Jego twarz była niczym kamienna maska, ale oczy płonęły chłodnym gniewem. Rozmawiał z kimś — z wysokim, siwowłosym mężczyzną, którego Kael rozpoznał po chwili jako Bertrama Tharosa, sołtysa wioski.

Kael podkradł się bliżej, kryjąc się za jedną z ławek, by podsłuchać ich rozmowę.

–...musimy natychmiast wyruszyć w pościg — mówił Inkwizytor głosem ostrym jak brzytwa. — Każda chwila zwłoki zmniejsza szanse na odnalezienie dziewczyny. Musi zginąć, zanim zasili grono bestii. Jeśli stanie się jedną z nich… — urwał i skrzywił się mimowolnie. — I musimy dowiedzieć się, dlaczego ją zabrali. To nie był przypadek. Bestie nigdy nie działają z taką precyzją. Ktoś nimi kierował.

— Ale noc zapada, Inkwizytorze — odpowiedział Bertram. Sołtys stał przygarbiony jakby przytłoczony ciężarem ostatnich godzin. Na jego czole lśniły kropelki potu. — Bestie mają przewagę w ciemnościach, a my ledwo odparliśmy ich atak. Ludzie są wyczerpani, wielu jest rannych… Widziałeś, co spotkało kapłana Zoranda.

— To nie podlega dyskusji — przerwał mu Valarys stanowczo. W jego spokojnym głosie czaiła się niewypowiedziana groźba. — Ci z was, którzy są zdolni do walki, dołączą do mojego oddziału. Reszta zostanie, by chronić wioskę i opiekować się rannymi. Skażona dziewczynka musi zostać znaleziona. Za wszelką cenę.

Sołtys przełknął ciężko, jego grdyka poruszyła się jak uwięziony w pułapce gryzoń. — Tak będzie, Inkwizytorze.

Wojownik Kościoła odwrócił się do rannego akolity, jego wzrok złagodniał nieznacznie. — Niech ktoś się nim zajmie. Jego los jest teraz w waszych rękach. Jeśli umrze… — Nie dokończył, ale groźba była jasna. — Ten chłopak ma nadal historię do opowiedzenia. Działo się tu coś, czego nie rozumiem. Musi przeżyć i złożyć wyjaśnienia.

— Mamy dobrą uzdrowicielkę — powiedział szybko Bertram, a pot spływał mu po twarzy strumieniami, mieszając się z kurzem kaplicy. — Zajmie się nim. Zrobi wszystko, co w jej mocy.

Kraven Valarys odwrócił się, by wyjść z kaplicy. — Zbiórka za dziesięć minut — rzucił przez ramię do sołtysa. Jego głos był zimny jak stal. — Kto się spóźni, zostanie ukarany. Za zdradę.

Gdy przeszedł obok miejsca, gdzie ukrywał się Kael, chłopiec mógł usłyszeć, jak mówi cicho do jednego ze swoich żołnierzy: — To już trzecie w tym miesiącu. Zbyt wiele, by to był przypadek. Wyślij gońca do Arcykapłana. Musimy się dowiedzieć, co tu się dzieje.

Inkwizytor wyszedł, a sołtys ruszył za nim, zwołując ludzi zdolnych do walki, tak jak mu rozkazano. Mimo zmęczenia i strachu nikt nie odważył się przeciwstawić. Kael wiedział, że to jego szansa. Podkradł się do ołtarza, gdzie leżał Vaalen.

Akolita oddychał płytko, a każdy oddech był dla niego wyraźną walką. Każde uniesienie klatki piersiowej kończyło się mokrym, bulgoczącym dźwiękiem, jakby oddychał przez rurkę zanurzoną w wodzie. Jego twarz była pokryta potem, a usta poruszały się, jakby coś mówił, choć nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Na jego palcu był dziwny ślad — najwyraźniej po pierścieniu, który teraz leżał na tacce obok. Metal był częściowo stopiony, jakby wchłonął ogromną energię, a kamień w środku był matowy i popękany.

„Weź pierścień,” zaszeptał Iskra, a jego głos rezonował w umyśle Kaela z nową, niepokojącą intensywnością. Wraz z głosem pojawiło się niejasne wrażenie — obrazy Kaela otoczonego bestiami, następnie trzymającego świecący pierścień, wreszcie — bestie cofające się w cień, jak fale odpływające od plaży. Poczuł, jak pulsuje mu skroń.

Kael drgnął, zszokowany tą sugestią. — Wziąć pierścień? — spytał szeptem, rozglądając się, by nikt go nie usłyszał. — Nie jestem złodziejem, to nie moja własność.

„Cel uświęca środki,” odpowiedział Iskra, a w jego głosie czaiła się nuta zniecierpliwienia. „Przed Tobą dużo trudnych decyzji, ale ostateczny cel jest tego wart. Ten pierścień może ci kiedyś uratować życie, tak jak uratował jego. Poza tym on go już nie potrzebuje… Jest prawie martwy.”

— Nie. — Kael pokręcił głową i zbliżył się do kapłana, ignorując sugestie w swojej głowie. Nie mógł uwierzyć, że Iskra proponuje mu kradzież. To było… złe. Niewłaściwe. Nie tak został wychowany.

— Proszę pana — szepnął Kael, pochylając się nad rannym. — Kapłanie Vaalen, to ja, Kael, przyjaciel Lany. Słyszysz mnie?

Oczy akolity otworzyły się nagle szeroko w czystym przerażeniu. Były przekrwione, a źrenice rozszerzone tak, że niemal pochłaniały tęczówki. Skupił wzrok na Kaelu, a na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, a potem coś na kształt ulgi.

— Ty… — wyszeptał. Jego głos był ledwo słyszalny, słaby jak podmuch wiatru. — Dziewczyna…

— Co się stało? — spytał Kael, chwytając go za rękę. Była zimna i lepka od krwi, ale Kael jej nie puścił. — Co się stało z Laną?

Vaalen zamknął oczy, by powstrzymać napływający ból. Oddychał ciężko, z każdym wdechem z jego ust wydobywały się maleńkie bąbelki krwi. — Bestie… — wyszeptał. — Przyszły po nią… Jakby wiedziały… Jakby to był ich cel… Czekały na nią.

— Dokąd ją zabrały? — nalegał Kael. — Widziałeś?

Akolita pokręcił słabo głową, a ten drobny ruch wywołał okropny grymas bólu na jego twarzy. — Ciemność… Nie widziałem… Jednak one… one…

— Tak? — Kael dociekał, pochylając się niżej, by lepiej słyszeć. — Co zrobiły?

— Były dla niej… miłe — Vaalen otworzył oczy, jego wzrok był mglisty, ale intensywny. W tych oczach czaił się strach, ale także niedowierzanie. — Nie… nie skrzywdziły jej. Nie skrzywdziły twojej przyjaciółki. Chroniły ją, osłaniały… Jak straż przyboczna. Nie rozumiem.

Kael poczuł ulgę i przerażenie jednocześnie. Bestie nie skrzywdziły Lany? Dlaczego? Czy Inkwizytor miał rację? To nie był przypadek?

— A ona? — spytał, bojąc się odpowiedzi. — Co ona zrobiła?

— Poszła… — wyszeptał Vaalen, a jego oczy zaczęły zachodzić mgłą. — Bez walki… Jakby… wpadła w trans… Może to moja wina, dałem jej wywar, aby uśmierzyć ból… Wywar, przed… — zakrztusił się własną krwią, która wypłynęła z kącika jego ust cienką strużką. — Myślę, że ona je rozumiała…

— Wywar? Rozumiała? Rozumiała bestie? — Kael chciał spytać o więcej, ale w tym momencie usłyszał za sobą kroki. Odwrócił się i zobaczył matkę, stojącą w przejściu, z miską wody i czystymi bandażami.

— Kael — powiedziała spokojnie, choć jej oczy błyszczały gniewem. — Co ty robisz?

— Musiałem się dowiedzieć, co się stało z Laną — odpowiedział, nie dbając już o to, że zostanie za to ukarany. — Pan kapłan mi powiedział…

— Porozmawiamy o tym później — przerwała mu Miranel. — Teraz muszę się zająć rannym, a ty musisz wrócić do domu, do sióstr. Inkwizytor organizuje pościg i wkrótce cała wieś będzie w ruchu. Nie chcę, żebyś był wtedy sam na ulicy. To nie będzie bezpieczne.

Kael chciał zaprotestować, ale wiedział, że matka ma rację. Bezpieczniej będzie wrócić do domu, do Nyry i Ayli.

— Dobrze — zgodził się niechętnie. — Ale wrócisz szybko?

Miranel pokręciła głową, a jej twarz wyrażała zmęczenie i rezygnację.

— Chciałabym, ale nie wiem, synku. Jest tylu rannych, a mało kto chce pomóc młodemu kapłanowi. Boją się gniewu Inkwizytora, jeśli coś pójdzie nie tak. Jeśli on umrze…

— Dlaczego ty się nie boisz? — spytał Kael, nagle uświadamiając sobie, że jego matka jako jedyna wydawała się gotowa pomagać wszystkim, bez względu na to, kim byli.

Miranel uśmiechnęła się smutno, a na jej twarzy pojawiła się twarda determinacja.

— Bo to tylko młody chłopak, niewiele starszy od ciebie. Niczym nie zawinił. A teraz idź. I bądź ostrożny. Zajmij się dziewczynkami, za chwilę wrócę sprawdzić co u was i po trochę lekarstw.

Kael skinął głową i ruszył do wyjścia. Wychodząc, obejrzał się jeszcze raz na młodego akolitę, leżącego na ołtarzu. Chłopak patrzył prosto na niego, w jego oczach czaił się dziwny, niemal błagalny wyraz. A potem Vaalen uniósł lekko dłoń, w której ściskał teraz uszkodzony pierścień. Przez moment Kael miał wrażenie, że akolita chce mu go dać, ale to było niemożliwe. To musiało być tylko przywidzenie.

Z tą myślą Kael wyszedł w noc, która teraz wydawała się kryć więcej niebezpieczeństw niż kiedykolwiek wcześniej.

Rozdział 12 — Pusty dom

Droga do domu była jak koszmarny sen. Wioska, którą znał od dziecka, zmieniła się w miejsce grozy. Tu i ówdzie nadal płonęły domy, słupy dymu wznosiły się ku niebu, zasłaniając gwiazdy. Ludzie biegali w panice, w rozpaczy krzycząc imiona zaginionych bliskich, próbując ugasić pożary lub udzielić pomocy rannym. Czuł okropne zapachy, które przywoływały w jego pamięci wydarzenia z poranka.

„Jedenastoletni chłopiec nie powinien znać zapachu palącej się skóry”, pomyślał, mijając zwęglone ciało strażnika. „Nie powinien umieć odróżnić krzyku bólu od krzyku rozpaczy.”

Ale znał. I umiał.

Szybciej,” Iskra szepnął w jego umyśle. Głos brzmiał jak szelest suchych liści, jak echo w pustej studni. „Bestie mogą wrócić.”

Kael trzymał się spokojniejszych okolic, unikając głównych dróg. W głowie miał chaos myśli. Lana porwana. Bestie atakujące z niezwykłą precyzją. Potwory traktujące Lanę jak sojusznika. Lana „rozumiejąca” potwory? Pierścień Vaalena. Wywar, który akolita podał Lanie. Czuł się przytłoczony.

„Powinieneś był wziąć pierścień,” Iskra przerwał potok myśli chłopaka. „Ale to już nie jest ważne. Musimy wracać do domu. Nie jesteśmy tu bezpieczni, tak na otwartym terenie”.

— My — odpowiedział Kael szeptem, zatrzymując się na moment. — A kim Ty w zasadzie jesteś? I co wiesz o losie Lany?

„Jestem twoim przyjacielem. A Lana już jest stracona,” głos był zimny, bezlitosny, zdawał się ignorować pierwotne pytanie, jakby go nie zauważył. „Skoro jest skażona, to nie ma dla niej ratunku. Nawet jeśli bestie jej nie zabiły, nawet jeśli planują coś innego — efekt będzie taki sam. Skażenie jest nieodwracalne.”

— Nie wierzę ci — Kael potrząsnął głową, a jego głos załamał się z emocji. — Musi być jakiś sposób. Musi. Nie uwierzę, że nie da się jej uratować.

„Nie ma, chłopcze,” Iskra brzmiał teraz niemal współczująco, chociaż wyczuwało się w nim irytację. „Kiedy skażenie się rozpoczyna, nie ma już odwrotu. Prędzej czy później każdy skażony staje się bestią. Niektórzy szybciej, inni wolniej, ale koniec jest zawsze ten sam. Zaakceptuj ten fakt, twoja koleżanka odeszła na zawsze.”

Kael nie chciał tego zaakceptować. Nie mógł. Lana, jego najlepsza przyjaciółka, dziewczyna, która zawsze była silniejsza od niego, mądrzejsza, odważniejsza, jedyna zdolna oprzeć się wpływowi Sedrika i stawiająca się kapłanom — miałaby stać się potworem? To było nie do pomyślenia.

Gdy zbliżał się do domu, zauważył ruch na skraju lasu. Zatrzymał się, wpatrując się w ciemność. Przez moment wydawało mu się, że widzi postać — nie skuloną bestię, ale stojącego i obserwującego go człowieka. Człowieka, którego skórę przecinały czarne, pulsujące żyły, przypominające pajęczą sieć.

Kael zamarł, nie mogąc się ruszyć. Postać stała nieruchomo, patrząc w jego stronę — a przynajmniej tak mu się wydawało. Jednak z tej odległości, w mroku nocy, nie mógł być pewny. Może to była tylko gra światła i cienia? Może jego przemęczony umysł płatał mu figle?

A potem postać nagle zniknęła, jakby wchłonęła ją noc. Może nigdy jej tam nie było?

„Zdawało Ci się,” Iskra szeptał uspokajająco, choć w jego tonie pobrzmiewała nuta, której Kael nie potrafił jeszcze zidentyfikować. „Ale nie zwlekaj, tam nadal może czaić się niebezpieczeństwo. Wracaj do domu, sprawdź, co z dziewczynkami. One cię potrzebują. One są teraz najważniejsze.”

Bliźniaczki! Zostawił je same! W obliczu tego, co widział, wszystkich okropieństw, które wydarzyły się w wiosce, ta myśl uderzyła go jak młot.

Popędził w stronę domu, serce waliło mu jak oszalałe, a oddech był urywany i płytki. Jego stopy, wciąż pokryte pęcherzami po próbie ognia, zostawiały za nim krwawe ślady, ale nie zwracał na to uwagi. Liczyły się tylko Nyra i Ayla.

Gdy dopadł do drzwi, zaczął walić w nie pięściami, twardymi, głośnymi uderzeniami. — Nyra! Ayla! To ja, Kael! Otwórzcie!

Usłyszał odgłos odsuwanej zasuwy, a potem drzwi otworzyły się i wpadł do środka, zatrzaskując je za sobą i natychmiast zasuwając zamek. Oparł się o nie plecami, jakby wspierał barykadę, oddychając ciężko, czując, jak adrenalina powoli opuszcza jego ciało, pozostawiając go wyczerpanym i drżącym.

— Jesteście bezpieczne? — spytał, rozglądając się po izbie. — Nic wam nie jest?

Nyra stała przed nim, jej twarz była blada, ale spokojna. Wydawała się niemal nieobecna, jakby wydarzenia tego dnia znieczuliły ją nieco na jakiekolwiek emocje — Nic nam nie jest — powiedziała cicho. — Siedziałyśmy tu cały czas, jak kazałeś.

Kael poczuł ulgę, która rozlała się po jego ciele jak balsam. Przynajmniej siostry były bezpieczne. Przynajmniej…

— Gdzie Ayla? — spytał, czując, jak niepokój ponownie ściska mu gardło. — Gdzie jest Ayla, Nyra?

Nyra spojrzała na niego ze zdziwieniem, jakby potrzebowała chwili na zrozumienie pytania.

— Jest tu — odpowiedziała, odwracając się. — W drugiej izbie. Mówiła, że idzie spać. Była strasznie zmęczona.

Kael ruszył tam natychmiast. Zapalił lampkę — knot syknął, gdy dotknął go płomień. Światło rozlało się po pokoju, odsłaniając puste łóżko.

— Nyra, gdzie jest Ayla? — spytał ponownie, jego głos był twardy, naglący. — Gdzie twoja siostra?

Nyra stała w drzwiach, jej twarz była dziwnie spokojna, jakby nie rozumiała powagi sytuacji. — Powiedziała, że idzie spać — powtórzyła. — Położyła się tu, w łóżku. Musi tu być.

Kael poczuł, jak jego serce zatrzymuje się na moment, a potem zaczyna walić z szaleńczą prędkością. Panika rozlewała się w nim jak trucizna, paraliżując myśli. Rzucił się na łóżko, zrywając kołdrę i prześcieradło, jakby Ayla mogła ukryć się gdzieś w ich fałdach.

— Ayla! — krzyknął, padając na kolana i zaglądając pod łóżko. — Ayla, gdzie jesteś?! To nie jest zabawne!

Wyciągnął drżące ręce, macając w ciemności pod łóżkiem, ale natrafił tylko na kurz i zimną podłogę. Zerwał się na równe nogi i podbiegł do starej skrzyni w kącie, podnosząc wieko z taką siłą, że omal nie wyrwał zawiasów. Puste.

— AYLA! — wrzasnął jeszcze głośniej, jego głos załamał się od strachu i bezsilnej złości. Drzazgi wbijały mu się w palce, gdy przesuwał meble, zaglądał za nie, pod nie, przetrząsał każdy kąt. — GDZIE JESTEŚ?!

Otworzył szafę, rozgarniając ubrania, sprawdzając, czy jego mała siostrzyczka nie schowała się między nimi. Nic.

— Może poszła do tylnej izby? — zasugerował, próbując zachować spokój, choć czuł, jak serce wali mu w piersi, jakby chciało się wyrwać. — Albo na strych? Może się bała i schowała?

Przeszukali cały dom, co chwile wołając jej imię, ale odpowiedziała im tylko cisza. Ayla zniknęła.

— Nie rozumiem — Nyra była na granicy histerii. Jej wcześniejszy spokój znikał, zastępowany narastającą paniką. — Była tu cały czas. Rozmawiała ze mną. A potem… potem przez chwilę jakby szeptała coś sama do siebie i w końcu powiedziała, że chce iść spać. I żebym poszła na ciebie poczekać, bo na pewno zaraz wrócisz.

Kael poczuł, jak jego serce zatrzymuje się na chwilę. — Co mówiła? — spytał, chwytając siostrę za ramiona, jego palce wbiły się w jej miękkie ciało z taką siłą, że dziewczynka się skrzywiła. — Wtedy do siebie? Przypomnij sobie, to ważne!

— To były jakieś głupoty — powiedziała Nyra, teraz już otwarcie płacząc. Łzy spływały po jej policzkach, tworząc jasne strużki na zabrudzonej i napuchniętej twarzy. –Powtarzała imię Lany. Tak pod nosem, cichutko. Ale jak wychodziłam, to kładła się do łóżka. Przysięgam! — ostatnie słowa były prawie krzykiem, pełnym strachu i poczucia winy.

Kael spojrzał na drzwi, które zatrzasnął za sobą. Były zamknięte od wewnątrz. Ayla musiała wyjść jeszcze zanim wrócił. Tylko jak? Okna w ich izbie były uchylone. Były co prawda zbyt małe, by dorosły mógł się przez nie przecisnąć, ale siedmioletnia dziewczynka…? Może Ayla otworzyła jedno z nich i wymknęła się na zewnątrz? Tylko dlaczego? Co szeptała i co to miało wspólnego z losem Lany?

Była gdzieś tam, w nocy, sama, pośród bestii i obcych ludzi. Pośród krwi, ognia i śmierci. Tam, gdzie widział biegnące potwory, rannych i krzyczących ludzi. Poczuł, jak rośnie w nim panika. Coś lodowatego coraz bardziej ściskało mu płuca, nie pozwalając oddychać.

— Muszę jej poszukać — powiedział, kierując się z powrotem do drzwi. Musiał znaleźć Aylę, zanim bestie ją znajdą. Zanim stanie się coś złego.

Nie!” Iskra w jego głowie brzmiał jak piorun, a jego głos był pełen niepokoju. „Nie bądź głupi! Bestie mogą wciąż być w pobliżu, o Inkwizytorze i jego ludziach nie wspominając! Jeśli zobaczą cię samego na ulicy, mogą uznać, że próbujesz uciec! Poza tym twoja matka zaraz wróci, musisz jej przecież powiedzieć, co się stało!”

— Nie mogę czekać! — krzyknął Kael, nie przejmując się już, że Nyra na niego patrzy szeroko otwartymi oczami, jakby jej brat oszalał. — To moja siostra! Nie mogę jej zostawić w ciemności, pośród tych… tych potworów! Nie po tym, co widziałem!

„Kael! Zastanów się!” głos Iskry brzmiał teraz jak rodzic strofujący swoje niesforne dziecko. „Co zrobisz, jeśli ją znajdziesz? Co, jeśli natkniesz się na bestie albo na ludzi Inkwizytora? Nie masz broni, nie umiesz walczyć. Staniesz się tylko kolejną ofiarą! I kto wtedy pomoże twojej siostrze? Kto pomoże Nyrze? Zostawisz ją samą?”

Kael zamarł z ręką na klamce. Iskra miał rację. Co mógł zrobić samotny jedenastolatek wobec bestii czy ludzi Inkwizytora? Jakby mógł ochronić na zewnątrz Aylę, jeśli sam ledwo uciekł przed jedną bestią i to głównie dlatego, że ta postanowiła go zignorować?

Tylko że przecież nie mógł też czekać bezczynnie, wiedząc, że jego siostra jest gdzieś tam, przerażona, może ranna…

Usłyszał kroki na zewnątrz i nerwowe pukanie do drzwi.

— Kael? Dziewczynki? — To była jego mama! — To ja, otwórzcie!

Kael natychmiast wykonał jej polecenie. Miranel wpadła w pośpiechu do środka. Jej twarz była zmęczona, włosy spadały na jej ramiona w nieładzie, a ręce miała poplamione krwią — cudzą, jak miał nadzieję, którą pewnie próbowała zmyć w studni, ale nie do końca jej się to udało. Na jej twarzy widać było ulgę na widok dzieci.

— Dzięki bogom, jesteście — powiedziała, obejmując Kaela. — Inkwizytor i jego ludzie wyruszyli w pościg, ale niektóre bestie mogą wciąż być w okolicy. Musimy…

Urwała, widząc wyraz twarzy Kaela i płaczącą, roztrzęsioną Nyrę. Jej oczy otworzyły się szerzej w trwodze — Co się stało? — spytała, nagle czujna, instynktownie wyczuwając, że coś jest nie tak. — Gdzie Ayla?

— Zniknęła, mamo — odpowiedział Kael, jego głos drżał. — Nyra mówi, że szeptała imię Lany, a potem położyła się do łóżka. Jak wróciłem to… po prostu już jej nie było. Szukaliśmy w całym domu.

Twarz Miranel stała się maską czystego przerażenia. Z jej ust wydobył się cichy jęk trwogi i bólu. — Kiedy? — wyszeptała. — Kiedy to się stało?

— Nie wiem dokładnie — Kael pokręcił głową. — Jak mnie nie było. Gdy wszedłem do domu Nyra powiedziała, że Ayla jest w sypialni, ale… jej tam nie było. Jakby się rozpłynęła w powietrzu.

Miranel stała przez moment w absolutnym bezruchu, jakby nie mogła przyjąć do wiadomości tego, co usłyszała. Jej twarz była blada jak kreda, a oczy miała szeroko otwarte, jakby patrzyła na coś, czego nikt poza nią nie mógł zobaczyć. Przez chwilę wydawało się, że zemdleje, ale nagle jej twarz zmieniła się — stała się twarda, zdeterminowana, jakby pod wpływem jakiejś ukrytej wewnętrznej siły.

— Musimy jej szukać — powiedziała Miranel, a w jej głosie mieszała się determinacja z ledwo kontrolowanym strachem. — Ale nie możemy sami wyjść w noc. To zbyt niebezpieczne. Bestie wciąż mogą być w pobliżu, a my nie mamy ani broni, ani umiejętności, by się przed nimi obronić.

— Więc co zrobimy? — spytał Kael, czując, jak rozpacz rozrywa go od środka. — Nie możemy jej zostawić samej!

— Nie zostawimy — Miranel położyła mu rękę na ramieniu. Jej dłoń była zimna jak lód, ale pewna. — Pójdę zorganizować pomoc. Strażników, jeśli jacyś zostali, sąsiadów, każdego, kto będzie chciał pomóc. Ty zostań z Nyrą. Rozumiesz? Nie może zostać sama, nie dzisiaj, nie po tym wszystkim. Potrzebuję twojej pomocy synku. Dobrze? Obiecaj, że z nią zostaniesz.

Kael chciał zaprotestować, ale spojrzenie matki mówiło mu, że nie ma co dyskutować. Skinął głową, niechętnie.

— Mamo? — powiedział, gdy matka kierowała się do drzwi. — Wiesz, co się mogło stać? Czemu wyszła z domu?

Miranel zawahała się, jakby samo to pytanie sprawiało jej ból. Kael widział na jej twarzy odbicie własnego strachu.

— Nie wiem, synku — odpowiedziała w końcu. — Ale się dowiem. Obiecuję.

Z tymi słowami wyszła, zostawiając Kaela z Nyrą i tysiącem pytań bez odpowiedzi. Jej kroki szybko ucichły w ciemności, a złowroga cisza powróciła do ich chaty i otuliła ją atmosferą nerwowego oczekiwania.

***

Kael ostrożnie ułożył Nyrę na posłaniu. Zasnęła niemal natychmiast, wyraźnie wyczerpana płaczem, z policzkami wciąż mokrymi od wylanych łez. Tak mała, tak bezbronna. Przykrył ją kocykiem i usiadł blisko, wsłuchując się w jej spokojny, miarowy oddech.

Spojrzał na puste miejsce, gdzie powinna teraz leżeć Ayla. Gdzie ona była? Co się z nią działo? Czy była przerażona? Ranna? A może… może już nie żyła?

Poczuł, jak ciężar tej ostatniej myśli przygniata go do ziemi. Coś wielkiego i ciemnego osiadło na jego barkach, zbyt ciężkiego, by jedenastoletni chłopiec mógł je sam udźwignąć. W ciągu jednego dnia jego świat rozpadł się na kawałki. Przeszedł przez piekło Próby Czystości, widział, jak Lana zostaje uznana za skażoną, jak ojciec Eldina zabija swojego syna, by oszczędzić mu cierpienia spalenia na stosie. Widział bestie Cienia — stwory, które do tej pory istniały przecież tylko w opowieściach Drasuna, a teraz zaatakowały jego wioskę i zabiły wielu ludzi. Ludzi, których znał całe życie i których nigdy już nie zobaczy. A teraz jeszcze Ayla, jego mała siostrzyczka, zniknęła.

Czy los grał z nim w jakąś okrutną grę? Tak bardzo by chciał, żeby był z nim jego tata. On by wszystko naprawił.

— To takie niesprawiedliwe… — wyszeptał do ciemności.

„Życie rzadko bywa sprawiedliwe, Kaelu,” odezwał się Iskra, a jego głos był cichy i współczujący. „Ale to właśnie dlatego potrzebuje kogoś takiego jak ty. Kogoś, kto mógłby to zmienić.”

Kael poczuł przypływ gniewu.

— Co ja mogę niby zmienić? — syknął, wbijając z frustracją paznokcie we własne dłonie. — Jestem tylko dzieckiem! Nic nie mogę! Nie uratowałem Lany, nie ochroniłem Ayli! Nie mogę nic zrobić!

„Tak, w tym momencie nie możesz,” przyznał Iskra. „Teraz jesteś słaby. I bezsilny. Ale to się kiedyś zmieni. Dorośniesz, Kael. Staniesz się silniejszy. I pewnego dnia będziesz mógł zrobić to, co należy.”

— Czyli? — spytał Kael. Mówił z trudem, jakby każde słowo wymagało wielkiego wysiłku. — Co takiego mógłbym zrobić?

„Zmienić świat,” odpowiedział Iskra, a w jego głosie rozbrzmiewało echo osobliwej satysfakcji. Jakby czekał na to pytanie i miał gotową odpowiedź. „Sprawić, by nikt więcej nie musiał cierpieć jak Lana. Jak ten biedny chłopak i jego ojciec. Jak twoja siostra. To jednak będzie wymagało poświęceń. Czasami nawet tych największych z największych. Teraz już zrozumiałeś, jak okrutny jest świat i wiesz, co musi się zmienić. To kosztowna, ale cenna lekcja.”

Kael spojrzał na śpiącą Nyrę. Jej twarz była teraz spokojna, znów nieświadoma okrucieństwa świata. Świata, który zabrał jej siostrę. I jego najlepszą przyjaciółkę, Lanę.

— Nie poddam się — powiedział nagle, jakby coś w nim się przebudziło. — Znajdę ją. Znajdę obie. Lana by się nie poddała, gdyby chodziło o mnie. A ja się nie poddam, gdy chodzi o nią. I o Aylę.

„Szlachetne słowa,” W głosie Iskry pobrzmiewał lekki sarkazm. „Ale słowa to za mało. Potrzebujesz siły, Kaelu. Potrzebujesz mocy.”

— Więc ją zdobędę — odpowiedział Kael, a w jego głosie było coś, czego wcześniej nie było. Stal. Determinacja. — Zrobię, co będzie trzeba.

Głos w jego głowie milczał.

Siedział tak, nie wiedział nawet jak długo, czuwając nad śpiącą siostrą i nasłuchując kroków matki, które uparcie nie nadchodziły. Z każdą minutą jego niepokój rósł. Gdzie była? Czy i jej coś się stało? Co miał zrobić, jeśli wkrótce nie wróci?

Jednak przecież nie mógł zostawić Nyry samej. Nie po tym wszystkim. Nie, gdy już jedna siostra zaginęła. Poza tym obiecał mamie.

Zamknął oczy, czując, jak łzy zaczynają spływać mu po policzkach. Tak naprawdę to wcale nie chciał zmieniać świata. Chciał tylko odzyskać swoją siostrę, swoją przyjaciółkę. I swoje proste, jedenastoletnie życie.

Tyle że coś w głębi duszy mówiło mu, że to już nigdy nie będzie możliwe. Że cokolwiek przyszło tej nocy do Viskra-Mor, i kimkolwiek jest ten cały Iskra, to wszystko jest dopiero początkiem. Cokolwiek złapało ich wszystkich losy w swoje szpony, nie miało zamiaru tak łatwo ich wypuścić.

Trzymając śpiącą siostrę za rękę czekał na powrót matki. Nasłuchując każdego dźwięku z zewnątrz, każdego szmeru, który mógłby być krokami Ayli wracającej do domu. Słyszał jednak tylko wiatr, szepczący coś do okien, jakby omawiali wszystkie tajemnice świata, ale nie zamierzali się nimi z nikim dzielić.

Jak mogło dojść do tego wszystkiego? Jak ich bezpieczny, uporządkowany świat mógł tak nagle zamienić się w taki koszmar? Jeszcze kilka dni temu jego największym zmartwieniem było, czy Sedrik znów będzie mu dokuczał w szkole albo czy matka pozwoli mu pójść z Laną nad rzekę. A teraz? Siedział w ciemności, pilnując snu siostry, podczas gdy inna siostra zaginęła, matka narażała życie, by ją odnaleźć, a on słyszał w swojej głowie obcy głos.

„Świat zawsze był taki,” odezwał się Iskra, jakby czytał jego myśli. „Zawsze był pełen niebezpieczeństw, cierpienia, strachu. Po prostu byłeś chroniony przed tą prawdą. Jak większość dzieci.”

— To niesprawiedliwe — wyszeptał znów Kael, tak cicho, by nie obudzić Nyry, choć widział, że spała bardzo głęboko. — To niesprawiedliwe, że to wszystko dzieje się właśnie nam.

„Życie rzadko bywa sprawiedliwe,” powtórzył Iskra starym, zmęczonym głosem. „Ale to przecież nie koniec tej historii, Kael. To dopiero początek drogi. Drogi, która może prowadzić do wielkości, jeśli będziesz dostatecznie odważny.”

— Nie chcę wielkości — syknął Kael, zaciskając pięści. — Chcę tylko, żeby Ayla wróciła. Żeby wszyscy byli bezpieczni.

„A jeśli jedynym sposobem, by to osiągnąć, byłoby właśnie sięgnięcie po wielkość?” zapytał Iskra przebiegłym głosem. „Jeśli tylko poprzez siłę mógłbyś chronić tych, których kochasz? Co byś wtedy wybrał, Kaelu?”

Kael nie odpowiedział. Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Miał tylko jedenaście lat! Pragnął tylko chronić swoje siostry, swoją rodzinę. Jednak myśl o „wielkości”, o „mocy”, budziła w nim nieokreślony niepokój. Czuł, że za tymi słowami kryło się coś więcej niż tylko to, co zdradzał Iskra.

Wstał ostrożnie, upewniając się, że nie obudzi Nyry, i podszedł do okna. Odsunął firanę i spojrzał na ciemną, nagle nienaturalnie cichą wioskę. Gdzieś tam była jego matka, szukająca Ayli. Gdzieś tam może była i jego siostra, przestraszona i samotna. A jeszcze gdzieś indziej była jego Lana, porwana przez bestie, których istnienie jeszcze wczoraj wydawało mu się jedynie bajką do straszenia dzieci.

Tyle że bestie były prawdziwe. Widział je przecież na własne oczy. Widział, jak szarpią ciała swoich ofiar, jak krew spływa po ich zniekształconych pyskach, jak oczy lśnią im w ciemności tym nienaturalnym blaskiem.

Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Zmęczony strachem, zmęczony niepewnością, zmęczony odpowiedzialnością, która spadła na jego barki. Był tylko dzieckiem.

Wrócił do łóżka i usiadł ponownie obok śpiącej siostry. Jej małą twarz wykrzywił grymas, jakby nawet we śnie nie mogła uciec przed koszmarem rzeczywistości. Kael delikatnie pogładził jej policzek, a grymas zniknął, zastąpiony spokojnym wyrazem, jakby dotyk brata mógł odpędzić wszystkie demony.

Nie wiedział, jak długo tak siedział, walcząc ze snem, który próbował złapać go w swoje sidła. Jego ciało domagało się odpoczynku, rany po Próbie pulsowały tępym bólem, a oczy piekły od wylanych łez i wpatrywania się w ciemność. Strach przed tym, co mogłoby się stać, gdyby zasnął, był jednak silniejszy.

W pewnym momencie Nyra zaczęła się wiercić niespokojnie, mamrocząc coś przez sen. Kael pochylił się, próbując zrozumieć jej słowa.

— Ayla… — powtarzała jego siostra, głosem pełnym tęsknoty i strachu. — Ayla, gdzie jesteś?

Kael poczuł gulę w gardle. Ostrożnie położył się obok Nyry, obejmując ją ramieniem, dając jej poczucie bezpieczeństwa, którego tak desperacko potrzebowała. Ona instynktownie przytuliła się do niego, oddając to uczucie także Kaelowi.

— Wszystko będzie dobrze — wyszeptał, choć chyba mówił to bardziej do siebie niż do niej. — Wszystko będzie dobrze.

Nagle usłyszał dźwięk, który wyrwał go z zamyślenia — skrzypnięcie drzwi, tak ciche, że gdyby nie czuwał, zapewne by go nie zauważył. Jego serce znów zaczęło walić jak oszalałe. Ktoś — lub coś — było w domu.

Ostrożnie, starając się nie obudzić siostry, wstał z łóżka. Skrzywił się, gdy dotknął drewna poranionymi od węgli stopami. Tylko że ból był teraz najmniejszym z jego zmartwień.

Bezszelestnie przemknął do drzwi między izbami. Przez chwilę panowała absolutna cisza, a potem usłyszał to znowu — lekkie skrzypnięcie, jakby ktoś stąpał ostrożnie po starych, drewnianych deskach podłogi.

„Nie wychodź,” ostrzegł Iskra, a jego głos był teraz pełen napięcia. „Cokolwiek to jest, zostań z siostrą. Chroń ją.”

Kael nie mógł przecież po prostu czekać, ukryty w pokoju. Musiał się dowiedzieć, co to jest.

Wziął głęboki oddech, starając się uspokoić szaleńczo bijące serce, i powoli, bardzo powoli, otworzył drzwi pokoju. Korytarz był ciemny, tylko wąski pasek światła wydobywał się spod drzwi kuchni, rzucając blade, drżące cienie na ściany.

Kael przełknął ślinę i zrobił krok naprzód, a potem następny, kierując się w stronę kuchni. Każdy jego mięsień był napięty, gotowy do ucieczki lub — choć Patroni wiedzieli, jak niewiele mógłby zdziałać — do walki.

„Wracaj,” syknął Iskra głosem na skraju paniki. „Wracaj do pokoju, zamknij drzwi, zabarykaduj się z siostrą.”

Było już za późno. Drzwi kuchni otworzyły się nagle, gwałtownie, ukazując to, co było w środku — i Kael stanął twarzą w twarz…

Ze swoją matką.

Miranel stała w progu. Jej twarz wyrażała kompletne wyczerpanie, ubranie miała podarte i brudne, a włosy w jeszcze większym nieładzie, ale to była ona. Cała i zdrowa. W jej oczach odbijał się teraz blask świecy, którą trzymała w dłoni, nadając jej spojrzeniu niemal upiorny wygląd.

— Kael — powiedziała zachrypniętym ze zmęczenia, ale pełnym ulgi, głosem. — Nie śpisz.

— Mamo — Kael rzucił się do niej, obejmując ją w pasie, wtulając twarz w jej ubranie, nie dbając o to, że jest brudne i wilgotne od rosy. Liczyło się tylko to, że wróciła, że była tutaj, bezpieczna. — Szukałaś całą noc? Znalazłaś Aylę?

Miranel delikatnie odsunęła go od siebie, kładąc dłoń na jego ramieniu. Jej twarz wyrażała tak głębokie zmęczenie, tak nieskończony smutek, że Kael od razu zrozumiał, jaka będzie odpowiedź.

— Nie — powiedziała cicho, kręcąc głową. — Nie znaleźliśmy jej. Przeszukaliśmy całą wioskę, okoliczne pola, skraj lasu. Nie ma jej nigdzie, Kael.

Kael poczuł, jak nadzieja, która przez krótki moment rozjaśniła jego serce, gaśnie, pozostawiając po sobie tylko zimną, ciemną pustkę. Ayla wciąż była gdzieś tam, sama w nocy, przestraszona, a może… nie, nie mógł o tym myśleć. Nie mógł nawet dopuścić do siebie myśli, że jego siostra mogła już nie żyć.

— Co teraz? — zapytał, a jego głos był cichy, niepewny. — Co zrobimy?

— Będziemy szukać dalej — odpowiedziała po chwili, której potrzebowała na nabranie sił. Jej głos nabrał teraz nowej determinacji. — Jak tylko wzejdzie słońce, zbierzemy więcej ludzi, wejdziemy głębiej w las. Będziemy szukać, dopóki jej nie znajdziemy.

Kael skinął głową, choć część jego wiedziała, że jeśli Ayla trafiła do lasu, jeśli bestie ją tam zabrały…

— A Lana? — zapytał cicho, wspominając swoją przyjaciółkę, porwaną przez bestie prosto z kaplicy. — Jest jakiś ślad po niej?

Miranel pokręciła głową, a jej oczy były pełne bólu i współczucia.

— Nie — przyznała cicho. — Żadnego śladu. Inkwizytor i jego ludzie wyruszyli w pościg za bestiami, które ją porwały, ale… — Urwała, jakby nie chciała kończyć tej myśli. — Ale nie ma jeszcze żadnych wieści.

Kael spuścił głowę, czując, jak łzy napływają mu do oczu.

„Musisz być silny,” odezwał się Iskra, a jego głos był teraz odległy, jakby przemawiał z głębi studni. „Musisz być silny dla swojej matki, dla Nyry. One cię potrzebują.”

Kael skinął głową, choć nie był pewien, czy odpowiada głosowi, czy własnym myślom. Tak, musiał być silny. Musiał trwać, nawet gdy wszystko wokół niego się rozpadało, nawet gdy jego serce krzyczało z bólu i strachu.

Miranel przytuliła go mocno, jakby sama potrzebowała oparcia, jakby on, jedenastoletni chłopiec, mógł być dla niej kotwicą w tym morzu rozpaczy.

— Chodź — powiedziała cicho, odsuwając się po chwili. — Chodźmy zobaczyć, co z Nyrą, a potem spróbujmy przespać się chociaż chwilę. Za kilka godzin wzejdzie słońce, a wtedy znów ruszymy na poszukiwania.

Kael przytaknął, podążając za matką do pokoju, gdzie Nyra wciąż spała, nieświadoma powrotu matki, nieświadoma, że Ayla wciąż była gdzieś tam, zagubiona w ciemności, czekając, aż ktoś ją znajdzie.

Gdy Miranel pochyliła się nad łóżkiem, by delikatnie pogłaskać policzek Nyry, Kael zauważył, że jej dłonie drżą lekko, a oczy są pełne łez, które jego mama tak długo wstrzymywała. Była tak silna, tak zdeterminowana, chociaż on wiedział przecież, ile ją to kosztowało. I jak bardzo musiała cierpieć.

— Idź spać, mamo — powiedział cicho, kładąc dłoń na jej ramieniu. — Ja zostanę z Nyrą. Obudzę cię, jak tylko wzejdzie słońce.

Miranel spojrzała na niego, a w jej oczach było tyle miłości, tyle smutku, że Kael poczuł, że łzy znów domagają się ujścia. O ile jakieś mu zostały.

— Mój dzielny chłopiec — wyszeptała, delikatnie odgarniając mu włosy z czoła. — Jaki silny się stałeś.

Kael nie czuł się silny. Czuł się mały, przerażony i bezradny. Jeśli jednak udawanie silnego mogło choć trochę pomóc jego mamie, jeśli mogło dać jej chwilę odpoczynku, którego tak desperacko potrzebowała, to było warto.

Miranel wyszła cicho z pokoju, kierując się do własnej sypialni, gdzie — Kael miał nadzieję — miała znaleźć choć trochę ukojenia w odrobinie snu. On sam usiadł ponownie na brzegu łóżka, patrząc na śpiącą Nyrę, zastanawiając się, co przyniesie im nadchodzący dzień.

Czy odnajdą Aylę? Czy Lana kiedykolwiek wróci? Czy ich świat kiedykolwiek wróci do normalności, czy też już na zawsze pozostanie tym mrocznym, niebezpiecznym miejscem, w które tak nagle się zmienił?

„Nic już nie będzie takie samo,” powiedział Iskra, jakby czytał jego myśli. „Ale nie wszystkie zmiany są złe, Kaelu. Czasem musimy przejść przez ciemność, by docenić światło. Czasem musimy stracić, by zrozumieć, o co naprawdę warto walczyć.”

Kael nie odpowiedział. Słowa Iskry wydawały się puste, pozbawione znaczenia w obliczu cierpienia, które przeżywał on i jego rodzina. Jakie światło mogło wynagrodzić taką ciemność? Co mógłby zyskać, co byłoby warte straty jego młodszej siostry?

Patrzył przez okno, wyczekując pierwszych promieni świtu, które miały przynieść mu nowe nadzieje. Noc jednak była długa, a cisza i ciemność zdawały się nie mieć końca.

I w tej ciszy, w tej głębokiej, niezmąconej ciszy, która przyszła po burzy dnia poprzedniego, Kael czuwał. Strażnik snu siostry, jedyny świadek nocy, która zdawała się trwać wieczność, ale musiała ustąpić w końcu dniu. Czekał na świt, na chwilę, gdy ciemność wreszcie odejdzie, mimo że wiedział, że nawet wtedy, nawet w jasnym świetle dnia, cienie wcale nie znikną. Pozostaną w jego wspomnieniach, w jego sercu, w głębi jego duszy.

Lęk znalazł swój dom i nie zamierzał go łatwo opuścić.

Rozdział 13 — Tam, gdzie jej nie ma

Noc, lepka od strachu i bezsilności, w końcu ustąpiła. Kael siedział przy kuchennym stole, a jego oczy śledziły smugi wschodzącego słońca, które niczym palce boskiego artysty rozgarniały mgłę spowijającą wioskę. Na posłaniu w kącie izby Nyra wciąż spała — niespokojnie, miotając się i szepcząc przez sen imię siostry.

Światło poranka malowało na ścianach długie, ruchome cienie. Przez uderzenie serca jeden z nich przybrał kształt drobnej dziewczynki z włosami bladymi jak okruch księżyca. Ayla. Kael zamrugał, a kształt rozpłynął się, stając się na powrót tylko plamą mroku. Zwykłym cieniem. Iluzją zrodzoną z tęsknoty.

Miranel zgodnie z zapowiedzią wyruszyła samym świtem. Wraz z grupą mieszkańców wioski przeczesywała okolicę w poszukiwaniu zaginionych dzieci. Kael chciał do nich dołączyć, błagał matkę, by pozwoliła mu szukać siostry, ale Miranel była nieugięta — miał zostać z Nyrą.

„Nie powinieneś się obwiniać,” odezwał się Iskra w jego głowie, głosem miękkim jak jedwab. „To nie twoja wina, że twoja siostra zniknęła.”

— Oczywiście, że moja — odpowiedział szeptem Kael, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mu się w dłonie, zostawiając półksiężyce na skórze. — Zostawiłem je same.

„Wykonywałeś ważne zadanie, szukałeś informacji o przyjaciółce. Twoja siostra podjęła własną decyzję,” nalegał Iskra, pozornie próbując go pocieszyć. Było jednak w jego tonie coś dziwnego, coś balansującego na granicy irytacji i zniecierpliwienia.

— Jaką decyzję? Ma siedem lat! — syknął Kael, starając się nie obudzić Nyry. Dogasający płomień w palenisku zamigotał jakby poruszony jego gniewem. — Powinienem był tu być. Powinienem był ich pilnować.

„Oszczędzaj siły,” doradził Iskra, a jego głos był teraz bardziej stanowczy. „Będziesz potrzebował całej swojej energii, by stawić czoła temu, co nadchodzi. By wznieść się ponad innych, osiągnąć wielkość, która pozwoli ci…”

— Przestań mówić zagadkami! — warknął Kael, uderzając pięścią w stół. Drewniana powierzchnia odpowiedziała głuchym jękiem, rezonującym z echem bólu w jego sercu. — Co nadchodzi? Co się stało z moją siostrą? Z Laną? Powiedz mi! I skończ z tą gadką o wielkości! Nie chcę być wielki, chcę znaleźć Aylę!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 34.65
drukowana A5
za 117.24