Wehikuł czasu i chrzest
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych koników i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny polonez z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego księcia. Ich przygody — od leżenia na skrzyżowaniu po żarówkę w brzuchu Kamili — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, sprzątając piwnicę w poszukiwaniu starej kalafonii do kontrabasu, natknął się na zamaskowane drzwi za stertą słoików z ogórkami. Po odgarnięciu pajęczyn i wyłamaniu zardzewiałej kłódki znalazł sekretne pomieszczenie, a w nim… wehikuł czasu! Maszyna wyglądała jak skrzyżowanie pralki Frani z kokpitem statku kosmicznego, z migającymi lampkami i dźwignią oznaczoną „966–2025”.
— Kamilando, skarbeńku, znalazłem wehikuł czasu! — zawołał Marek, wbiegając do salonu. — Polecimy w przeszłość, jak w filmach!
Kamila, polerująca fortepian, uniosła brew, ściskając wałek do ciasta. — Marek, ty głuptasie! — warknęła. — Wehikuł? To pewnie złom po twoim „Mędrcu Syjonu”! Ale dobra, zobaczmy!
Po krótkiej kłótni o to, kto naciśnie dźwignię, wsiedli do wehikułu. Marek, nucąc kujawiaka, ustawił datę na rok 966, epokę chrztu Polski. Maszyna zabuczała, lampki zamigotały, a po chwili Marek i Kamila wylądowali w Gnieźnie, w środku drewnianego grodu Mieszka I. Kamila, wciąż w kwiecistej sukni i z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), znalazła się przed księciem Mieszkiem, który, oczarowany jej wyglądem, natychmiast zaczął się zalecać.
— O piękna niewiasto, twe oblicze jak gwiazda na firmamencie! — powiedział Mieszko, kłaniając się nisko. — Czy zostaniesz mą wybranką?
Kamila, błyskając oczami, odparła: — Mieszko, chcesz mnie zdobyć? To przyjmij chrzest, bo ja z poganami się nie zadaję! — I machnęła wałkiem dla podkreślenia słów.
Tymczasem Marek, wędrując po grodzie, trafił do komnaty czeskiej księżniczki Dobrawy, która, widząc jego mandolinowe dłonie i łobuzerski uśmiech, zaprosiła go na „kielich miodu”. Marek, nie tracąc okazji, zaczął zabawiać Dobrawę opowieściami o Łochowie i grać na wyimaginowanej mandolinie, co wprawiło księżniczkę w zachwyt.
— O Marku, twój głos brzmi, jak dzwony w katedrze! — śmiała się Dobrawa, nalewając więcej miodu. — Zostań mym bardem!
Noc w Gnieźnie była pełna uciech. Kamila, flirtując z Mieszkiem, przekonała go do chrztu, rzucając: — Bez wody święconej nici z amorów, książę! — Mieszko, zauroczony, obiecał ochrzcić całą Polskę, byle tylko zyskać jej przychylność. Marek, w innej komnacie, tańczył z Dobrawą poloneza, choć w głowie miał głównie bimber Staszka.
O świcie, zanim Mieszko zdążył zorganizować chrzest, a Dobrawa napisać balladę o Marku, małżeństwo wskoczyło do wehikułu i wróciło do Łochowa. Wylądowali w piwnicy, a wehikuł, jakby zmęczony podróżą, zgasł z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Romansowałeś z Dobrawą, gdy ja musiałam pchać Polskę do chrześcijaństwa! — I zamachnęła się wałkiem.
— Kamilando, to dla historii! — tłumaczył Marek, chowając się za kontrabasem. — Poza tym, Dobrawa tylko słuchała moich kujawiaków!
Wieś huczała od plotek, gdy pani Genia, miejscowa królowa plotek, podsłuchała rozmowę i wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Kamila z Mieszkiem, a Marek z Dobrawą?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż żarówka w brzuchu!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką w ustach, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Wehikuł czasu? To gorzej niż twój Mędrzec Syjonu!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na piwnicę. — Podróże w czasie? Herezja!
Władek, zawsze gotów do działania, zaproponował: — Marek, Kamila, sprzedajcie ten wehikuł na złom, zanim Mieszko przyjedzie po Kamilę!
Aspirant Kowalski zjawił się, by zbadać „nielegalne podróże w czasie”. — Panie Marku, gdzie ten wehikuł? — warknął, zapisując w notatniku. — To może być zabytek!
— Panie aspirancie, zgasł! — tłumaczył Marek. — Ale chrzest Polski to nasza zasługa!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa, radząc, by zamknęli piwnicę na klucz. Kamila, wciąż wściekła na Marka za Dobrawę, zmusiła go do polerowania fortepianu przez tydzień. Wieś urządziła festyn „Bez Wehikułu”, by uczcić powrót pary. Marek zagrał na kontrabasie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili, co ochrzciła Polskę”. Proboszcz pokropił piwnicę wodą święconą, „żeby więcej wehikułów nie było”. Nawet aspirant Kowalski dołączył do zabawy, żartując, że „Marek powinien dostać medal za taniec z Dobrawą”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli później na ganku z kubkami herbaty — może i zabawiałem Dobrawę, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz polecisz do Dobrawy, to wałkiem cię w 966 rok odeślę!
W Łochowie plotki o „wehikule Kamili i Marka” krążyły jeszcze przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila koronowała Mieszka, a Staszek snuł plany sprzedaży „antyczasowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet wehikuł czasu miał swój zwariowany rytm.
Bitwa pod Cedynią
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach sosen, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny kujawiak z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego woja. Ich przygody — od żarówki w brzuchu Kamili po wehikuł czasu w piwnicy — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, sprzątając piwnicę po raz kolejny, znów natknął się na zamaskowane drzwi, za którymi stał wehikuł czasu — błyszcząca machina przypominająca skrzyżowanie pralki Frani z kokpitem UFO. Po ostatniej podróży do roku 966, kiedy to Kamila przekonała Mieszka I do chrztu, a Marek zabawił się z Dobrawą, wehikuł wrócił do działania. Marek, nucąc melodię na mandolinie, wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian.
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł działa! — zawołał, machając smyczkiem. — Polecimy do 972 roku, do Cedyni! Bitwa z Hodonem czeka!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Ostatnio ledwo uszłam z życiem z komnaty Mieszka! Ale dobra, jedźmy, tylko nie flirtuj z księżniczkami!
Tło historyczne bitwy pod Cedynią
Rok 972 był kluczowym momentem dla młodego państwa polskiego pod wodzą Mieszka I. Margrabia Hodon, wspierany przez cesarza Ottona I, chciał podporządkować Pomorze Zachodnie, będące w strefie wpływów Polski. Mieszko, świadomy zagrożenia, zebrał wojsko, w skład którego wchodzili piesi wojowie, lekka jazda i drużyna książęca, wspierana przez sojuszników słowiańskich. Bitwa rozegrała się na wzgórzach pod Cedynią, w strategicznym miejscu nad Odrą, gdzie naturalne ukształtowanie terenu dawało Polakom przewagę. Wojska Hodona, złożone głównie z ciężkozbrojnej piechoty i rycerstwa, były liczniejsze, ale mniej zwinne. Mieszko, dzięki sprytnej taktyce, polegającej na wciągnięciu wroga w zasadzkę i wykorzystaniu łuczników, odniósł zwycięstwo, które umocniło pozycję Polski w regionie.
Przygoda w Cedyni
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w gęstym lesie pod Cedynią. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami — wypadli z maszyny prosto w błoto. Przed nimi rozciągał się gród Mieszka I, pełen wojów ostrzących miecze i koni rżących na widok nadciągających wojsk Hodona. Gdy para dotarła do obozu, Mieszko I, w skórzanej tunice i z mieczem u boku, ujrzał Kamilę i zamarł.
— O niewiasto, twe oblicze jak słońce nad Odrą! — zawołał, rzucając zbroję na ziemię. — Chodź do mej komnaty, opowiesz mi o tym… durszlaku!
Kamila, błyskając oczami, odparła: — Mieszko, najpierw wygraj bitwę, potem gadamy! — Ale książę, zauroczony, zaciągnął ją do komnaty, by „omówić strategię”.
Marek, widząc, że Mieszko odpłynął w amory, został otoczony przez wojów, którzy uznali go za dziwnego barda. Jeden z nich, rosły wojownik imieniem Bolesław, warknął: — Kim jesteś, człecze w dziwnej szacie? Pomóż albo zginiesz!
— Jestem Marek, mandolinista z Łochowa! — odparł Marek, wyciągając smyczek jak miecz. — Poprowadzę was do zwycięstwa, jak kujawiaka!
Wojowie, zdezorientowani, ale zdesperowani brakiem Mieszka, uznali Marka za dowódcę. Marek, choć bardziej znał się na strunach niż na mieczach, wpadł na sprytny plan. Zainspirowany filmem o Grunwaldzie, kazał wojom ukryć się w lasach wokół wzgórz Cedyni, a łucznikom przygotować zasadzkę. Sam, przebrany w zbroję pożyczą od Bolesława, stanął na wzgórzu z mandoliną, grając skoczną melodię, by zwabić wojska Hodona.
— Graj, bardzie! — krzyknął Bolesław. — Niech Niemcy myślą, że to uczta, nie bitwa!
Hodon, widząc Marka grającego na mandolinie, uznał Polaków za niepoważnych i rzucił wojsko wprost w pułapkę. Gdy Niemcy weszli w wąwóz, łucznicy Marka zasypali ich strzałami, a wojowie, prowadzeni przez Bolesława, zaatakowali z flanki. Marek, z mandoliną w jednej ręce i smyczkiem w drugiej, biegał po polu bitwy, pokrzykując: — Bij, kto w Boga wierzy! I grajcie kujawiaka!
Bitwa zakończyła się druzgocącym zwycięstwem Polaków. Hodon uciekł, a wojowie unieśli Marka na tarczach, wołając: — Marek, bard zwycięstwa! — Kamila, wychodząc z komnaty Mieszka z potarganym durszlakiem, spojrzała na męża z niedowierzaniem.
— Marek, ty głuptasie! — warknęła, machając wałkiem. — Ty bitwę wygrałeś, a ja musiałam słuchać wierszy Mieszka o Odrze?!
— Kamilando, to dla Polski! — odparł Marek, unikając wałka. — I walczyłem lepiej niż Mieszko!
Zanim Mieszko zdążył zaproponować Kamili koronę, para wskoczyła do wehikułu i wróciła do Łochowa. Maszyna, sapiąc jak po maratonie, wylądowała w piwnicy. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:
— Marek, więcej podróży w czasie nie będzie! Mieszko chciał mnie na stałe w Gnieźnie zatrzymać!
Wieś huczała od plotek, gdy pani Genia, miejscowa królowa plotek, podsłuchała rozmowę i wypadła z domu z koszykiem jajek.
— Marek wygrał Cedynię?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamila z żarówką!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Bitwa z 972? To gorzej niż twój Mędrzec Syjonu!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Podróże w czasie? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Cedynia 972”! Jesteście bohaterami!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne ingerencje w historię”. — Panie Marku, wygrał pan bitwę? — warknął, zapisując w notatniku. — To przekręt narodowy!
— Panie aspirancie, to dla Polski! — tłumaczył Marek. — I grałem kujawiaka!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Cedynia Łochowa”, by uczcić bohaterstwo pary. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Marku, co pobił Hodona”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej bitew nie było”. Nawet Kowalski dołączył do zabawy, żartując, że „Marek powinien dostać medal za mandolinową taktykę”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i wygrałem Cedynię, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz polecimy do Mieszka, to wałkiem ci bitwę urządzę!
W Łochowie plotki o „Cedyni Marka” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Marek dowodził całą Polską, a Staszek snuł plany sprzedaży „antyhodonowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet bitwa pod Cedynią miała swój zwariowany rytm.
Zjazd Gnieźnieński
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny mazur z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego cesarza. Ich przygody — od bitwy pod Cedynią po żarówkę w brzuchu Kamili — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu smyczka do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak pralka Frania po liftingu, gotowy do kolejnej podróży. Po zwycięstwie pod Cedynią w 972 roku Marek był pewien, że wehikuł to jego przepustka do historycznych triumfów. Wbiegł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł czeka! — machnął smyczkiem. — Lecimy na Zjazd Gnieźnieński w 1000 roku! Otton III będzie, Mieszko, Bolesław Chrobry!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Cedyni ledwo uszłam z życiem z rąk Mieszka! Ale dobra, jedźmy, tylko nie dawaj mi się zalecać książętom!
Tło historyczne Zjazdu Gnieźnieńskiego
Zjazd Gnieźnieński w roku 1000 był jednym z najważniejszych wydarzeń w historii wczesnej Polski. Cesarz Otton III, dążąc do stworzenia uniwersalnego imperium chrześcijańskiego, przybył do Gniezna, by spotkać się z Bolesławem Chrobrym, księciem Polski. Celem zjazdu było umocnienie pozycji Polski w strukturze chrześcijańskiej Europy oraz uznanie jej roli jako sojusznika Cesarstwa. Otton III, zainspirowany ideą odnowienia Imperium Rzymskiego, złożył hołd grobowi św. Wojciecha, męczennika, który zginął w 997 roku podczas misji chrystianizacyjnej w Prusach. Podczas zjazdu Otton nadał Bolesławowi Chrobremu tytuł „brata i współpracownika cesarza” oraz wręczył mu insygnia władzy, co niektórzy historycy interpretują jako symboliczne uznanie królewskiej godności. Zjazd zaowocował utworzeniem pierwszej polskiej metropolii kościelnej w Gnieźnie, z arcybiskupstwem podlegającym bezpośrednio Rzymowi, oraz biskupstwami w Krakowie, Wrocławiu i Kołobrzegu. To wydarzenie umocniło pozycję Polski jako niezależnego państwa chrześcijańskiego i zapewniło jej trwałe miejsce w Europie.
Przygoda w Gnieźnie
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w lesie pod Gnieznem, wśród drewnianych chat i dymu z ognisk. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Gniezno tętniło życiem: wojowie polerowali tarcze, mnisi śpiewali psalmy, a dworzanie cesarza Ottona III rozstawiali namioty. Gdy para dotarła na główny plac, Bolesław Chrobry, w złotej tunice, przywitał ich z podejrzliwością.
— Kim jesteście, dziwni wędrowcy? — zapytał, mrużąc oczy. — Przybywacie z cesarzem?
— Jestem Marek, mandolinista z Łochowa, a to Kamila, mistrzyni fortepianu! — odparł Marek, wyciągając z kieszeni dwie baterie AAA. — Przynoszę dar dla Ottona!
Otton III, młody cesarz z rudą brodą, zjawił się w otoczeniu dworzan. Marek, z teatralnym gestem, wręczył mu baterie. — Cesarzu, włóż to do ust, a poczujesz łaskotanie mocy! — powiedział, puszczając oko.
Otton, zaciekawiony, włożył baterie do ust i pisnął z zachwytu, gdy delikatny prąd połaskotał mu język. — To czary! — zawołał, klaszcząc w dłonie. — Marku, jesteś mym nadwornym czarodziejem!
Tymczasem Kamila, otoczona przez dwórki Bolesława, wzbudziła sensację swoim biustonoszem, który wystawał spod sukni. — Co to za cudowny pancerz? — pytała jedna z dwórek, imieniem Gertruda. Kamila, z błyskiem w oku, zademonstrowała zapięcie.
— To nie pancerz, to biustonosz! — wyjaśniła, zdejmując durszlak. — Wygoda i styl, drogie panie! Chcecie spróbować?
Dwórki, piszcząc z zachwytu, ustawiły się w kolejce, by przymierzyć „cudowną szatę”. Kamila, niczym średniowieczna influencerka, rozdawała porady modowe, a Gertruda ogłosiła ją „królową wdzięku”. Nawet Bolesław, widząc zamieszanie, mruknął: — Ta niewiasta przynosi chwałę Gnieznu!
Marek, korzystając z zamieszania, grał na mandolinie skoczne melodie, które porwały dworzan do tańca. Otton, wciąż łaskotany bateriami, zaproponował Markowi miejsce w orszaku, ale Marek, myśląc o Kamili, odmówił. — Cesarzu, ja tylko dla kujawiaka żyję! — powiedział, wywijając smyczkiem.
Zjazd przebiegał w atmosferze splendoru. Otton złożył hołd św. Wojciechowi, a Bolesław, z pomocą Marka, zorganizował ucztę, na której mandolinista grał poloneza, wprawiając cesarza w zachwyt. Kamila, otoczona dwórkami, przekonała je, by nosiły durszlaki jako „korony mody”. Gdy Otton wręczył Bolesławowi insygnia władzy, Marek szepnął mu: — Cesarzu, daj mu jeszcze jedną baterię, na szczęście! — Otton, rozbawiony, zgodził się, a Polska zyskała metropolię gnieźnieńską, umacniając swoją pozycję w Europie.
Po nocy pełnej tańców i miodu, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Ty bawiłeś cesarza bateriami, a ja musiałam uczyć dwórki mody! — Machnęła wałkiem.
— Kamilando, to dla Polski! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I dzięki mnie Otton był w dobrym humorze!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Kamila w biustonoszu na zjeździe?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Marek pod Cedynią!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Baterie dla cesarza? To gorzej niż twój Mędrzec Syjonu!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Biustonosze w Gnieźnie? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Zjazd Łochowa”! Jesteście bohaterami!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne ingerencje w historię”. — Panie Marku, baterie w 1000 roku? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla metropolii gnieźnieńskiej! — tłumaczył Marek. — I Kamila zrewolucjonizowała modę!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Gniezno 1000”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili, co ubrała dwórki”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej cesarzy nie było”. Nawet Kowalski dołączył do zabawy, żartując, że „Marek powinien dostać medal za bateryjną dyplomację”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i dałem Ottonowi baterie, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz polecimy do Gniezna, to wałkiem ci biustonosz zafunduję!
W Łochowie plotki o „Zjeździe Marka i Kamili” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila koronowała Ottona, a Staszek snuł plany sprzedaży „antycesarskich amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet baterie AAA miały swój zwariowany rytm.
Koronacja Chrobrego
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny kujawiak z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego złodzieja. Ich przygody — od Zjazdu Gnieźnieńskiego po bitwę pod Cedynią — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu starej struny do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak pralka Frania po polerowaniu, gotowy do nowej podróży. Po sukcesach w 972 i 1000 roku Marek czuł się jak weteran historycznych przygód. Wbiegł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł działa! — machnął smyczkiem. — Lecimy na koronację Bolesława Chrobrego w 1025 roku! To będzie koncert!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Cedyni i Gnieźnie ledwo wróciłam! Ale dobra, jedźmy, tylko nie daj się uciąć żadnemu wojowi!
Tło historyczne koronacji Bolesława Chrobrego
Koronacja Bolesława Chrobrego w 1025 roku była przełomowym wydarzeniem w historii Polski. Po śmierci cesarza Ottona III w 1002 roku, który podczas Zjazdu Gnieźnieńskiego w 1000 roku uznał Bolesława za „brata i współpracownika cesarza”, Polska stopniowo umacniała swoją pozycję. Bolesław, ambitny i wojowniczy, prowadził liczne kampanie, m.in. przeciwko Niemcom i Rusi Kijowskiej, zdobywając w 1018 roku Kijów. Koronacja, która odbyła się w Gnieźnie, była symbolicznym potwierdzeniem suwerenności Polski i jej statusu jako niezależnego królestwa chrześcijańskiego. Uznaje się, że Bolesław otrzymał koronę za zgodą papieża, co było wyrazem uznania przez Stolicę Apostolską. Wydarzenie to wzmocniło pozycję Polski w Europie, ale po śmierci Bolesława w 1025 roku kraj pogrążył się w kryzysie dynastycznym, co osłabiło jego pozycję na kilkadziesiąt lat. Koronacja była jednak fundamentem polskiej państwowości i dowodem na ambicje Chrobrego, który chciał uczynić z Polski potęgę.
Przygoda w Gnieźnie
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Gnieznem, wśród drewnianych palisad i dymu z ognisk. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Gniezno tętniło życiem: wojowie polerowali miecze, mnisi przygotowywali mszał na koronację, a zagraniczne delegacje — z Czech, Węgier i Niemiec — przybywały na uroczystość. Gdy para dotarła do grodu, Bolesław Chrobry, w pełnej zbroi, szykował się do ceremonii. Nagle rozległ się krzyk:
— Zbroja króla zniknęła! — zawołał wojownik imieniem Mszczuj. — Złodzieje splądrowali skarbiec!
Bolesław, wściekły, ryknął: — Bez zbroi nie ma koronacji! Znajdźcie złodziei, albo głowy polecą!
Marek, widząc szansę na bohaterstwo, wyciągnął smyczek jak miecz. — Panie Bolesławie, jam Marek z Łochowa, mandolinista! — powiedział. — Złapię złodziei i odzyskam zbroję!
Kamila, przewracając oczami, szepnęła: — Marek, ty głuptasie! Zbroja? Ty ledwo łapiesz muchy w piwnicy!
Marek, nie zważając na szyderstwa, ruszył w pościg. Podsłuchał dwóch podejrzanych typów, którzy w karczmie chwalili się kradzieżą. Uzbrojony w mandolinę i spryt, zwabił ich na plac, grając skocznego kujawiak. Złodzieje, myśląc, że to uczta, wypadli z ukrycia, niosąc zbroję. Marek, z pomocą woja Mszczuja, obezwładnił ich smyczkiem i struną od mandoliny.
— Oddajcie zbroję, łotry! — krzyknął Marek, grożąc smyczkiem. — Albo zagram wam requiem!
Złodzieje, przerażeni, oddali zbroję, ale Marek, w ferworze średniowiecznego zapału, chwycił topór Mszczuja i — ku zdumieniu wszystkich — uciął im głowy. — To na chwałę Polski! — ryknął, po czym zemdlał na widok krwi.
Tymczasem Kamila, otoczona przez zagraniczne dwórki, postanowiła zabłysnąć. Wyciągnęła z torebki nuty i zaczęła uczyć ich gam C-dur i a-mol na prowizorycznym fortepianie zrobionym z desek. — Drogie panie, muzyka to dusza narodu! — ogłosiła, demonstrując akordy. — C-dur dla radości, a-mol dla zadumy!
Dwórki, oczarowane, zaczęły śpiewać gamy, a węgierska księżniczka Gizela zaproponowała: — Kamilo, ucz nas dalej, a zrobimy z tego hymn!
Koronacja przebiegła z pompą. Bolesław, w odzyskanej zbroi, został ukoronowany w katedrze, a Marek, wciąż blady po egzekucji, otrzymał od króla honorowy smyczek z brązu. Kamila, grając gamy na „deskowym fortepianie”, porwała tłum do śpiewu, a zagraniczne delegacje obiecały wprowadzić C-dur do swoich dworów. Polska, dzięki koronacji, stała się królestwem, a zjazd umocnił jej pozycję w Europie.
Po nocy pełnej miodu i tańców, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Uciąłeś głowy?! Ja uczyłam gamy, a ty robisz jatkę! — Machnęła wałkiem.
— Kamilando, to dla Bolesława! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I zbroję odzyskałem!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Marek uciął głowy?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamila z biustonoszem w Gnieźnie!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Głowy w 1025? To gorzej niż twój kujawiak w Cedyni!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Ucinanie głów? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Koronacja Łochowa”! Jesteście bohaterami!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne egzekucje w przeszłości”. — Panie Marku, głowy? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla korony! — tłumaczył Marek. — I Kamila nauczyła Europę gam!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Chrobry 1025”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Marku, co koronował Polskę”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej głów nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Marek powinien dostać medal za smyczkową sprawiedliwość”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i uciąłem głowy, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz chwycisz topór, to wałkiem ci koronę zdejmę!
W Łochowie plotki o „koronacji Marka” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Marek koronował pół Europy, a Staszek snuł plany sprzedaży „antytoporkowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet zbroja Chrobrego miała swój zwariowany rytm.
Rozbicie dzielnicowe
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach sosen, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny polonez z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego księcia. Ich przygody — od koronacji Chrobrego po Zjazd Gnieźnieński — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu zapasowej struny do mandoliny, znów natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej podróży. Po sukcesach w Gnieźnie i Cedyni Marek czuł się jak reżyser historycznych oper. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł czeka! — machnął smyczkiem. — Lecimy do 1138 roku, do Bolesława Krzywoustego! Rozbicie dzielnicowe nadchodzi!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Cedyni i Chrobrym ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie rób głupstw jak w Gnieźnie!
Tło historyczne rozbicia dzielnicowego
Rok 1138 to kluczowy moment w historii Polski, kiedy Bolesław III Krzywousty, pragnąc zapobiec wojnom domowym między synami, podzielił państwo na dzielnice w swoim testamencie. Testament Krzywoustego ustanowił zasadę senioratu, według której najstarszy Piast miał sprawować zwierzchnią władzę jako książę senior, rządząc dzielnicą krakowską i nadzorując inne dzielnice przydzielone młodszym braciom: Władysławowi, Bolesławowi Kędzierzawemu, Mieszkowi Staremu i Henrykowi. Dzielnica wdowia przypadła żonie Krzywoustego, Salomei. Rozbicie dzielnicowe miało na celu utrzymanie jedności dynastii, ale w praktyce doprowadziło do osłabienia państwa, konfliktów między książętami i utraty centralnej władzy. Polska na ponad 150 lat pogrążyła się w rozdrobnieniu, co ułatwiło ingerencje sąsiadów i osłabiło jej pozycję w Europie. Proces zjednoczenia rozpoczął się dopiero pod XIII wieku za sprawą Władysława Łokietka.
Przygoda w 1138 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Kruszwicą, gdzie Bolesław Krzywousty przygotowywał testament w drewnianym grodzie. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Kruszwica tętniła życiem: wojowie ostrzyli miecze, mnisi przepisywali dokumenty, a dworzanie szeptali o podziale Polski. Gdy para dotarła do komnaty Bolesława, książę, z charakterystycznym krzywym uśmiechem, spojrzał na nich podejrzliwie.
— Kim jesteście, dziwni wędrowcy? — zapytał, mrużąc oczy. — Przybywacie, gdy dzielę Polskę?
— Jam Marek, mandolinista z Łochowa! — odparł Marek, wyciągając smyczek. — A to Kamila, mistrzyni fortepianu. Pomożemy ci, książę!
Kamila, zauważywszy krzywe usta Bolesława, zaproponowała: — Panie Bolesławie, zanim podzielisz Polskę, pozwól Markowi wyprostować ci usta! To doda powagi!
Marek, zainspirowany programem o chirurgii plastycznej, chwycił nożyk do strun i ogłosił: — Operacja plastyczna, książę! Będziesz wyglądał jak bard! — Bolesław, choć sceptyczny, zgodził się, licząc na królewski wygląd.
Tymczasem Kamila, widząc zmęczonego księcia, zaproponowała: — Panie Bolesławie, zrobię ci kolonoskopię, żebyś był zdrów przed testamentem! — Wyciągnęła z torebki endoskop, który przypadkiem wzięła z wehikułu, myśląc, że to latarka.
Niestety, oba zabiegi okazały się katastrofą. Marek, zamiast wyprostować usta, przypadkiem naciął Bolesławowi brodę, przez co książę wyglądał jak pirat. Kamila, nie mając pojęcia o kolonoskopii, wywołała u księcia taki ból, że ten, wściekły, chwycił pióro i zaczął dzielić Polskę na kawałki, jakby kroił tort urodzinowy.
— Skoro takie męki mi zadajecie, podzielę kraj na sto części! — ryknął Bolesław, kreśląc mapę. — Każdy dostanie po kromce!
Marek, widząc chaos, wpadł w panikę. — Kamilando, to nasza wina! — szepnął. — Muszę to naprawić, zanim Polska się rozpadnie jak biszkopt!
W desperacji Marek, zainspirowany filmami o wikingach, chwycił pochodnię i pobiegł na wieś, myśląc, że spalenie kilku chat „odciągnie uwagę” od testamentu. — To dla jedności Polski! — krzyknął, podpalając stogi siana. Wieśniacy, wściekli, gonili go z widłami, a Marek uciekał, grając kujawiaka na mandolinie.
Kamila, widząc płomienie, wrzasnęła: — Marek, ty głuptasie! Zamiast ratować Polskę, palisz wsie! — Machnęła wałkiem, próbując go dogonić.
Bolesław, widząc pożary, uznał, że Marek to szaleniec, i cofnął część podziału, ale testament i tak wszedł w życie, rozpoczynając rozbicie dzielnicowe. Marek i Kamila, zanim wojowie ich dorwali, wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Spaliłeś wsie i rozwaliłeś Polskę! Ja tylko chciałam pomóc Bolesławowi zdrowiem!
— Kamilando, to dla dramatyzmu! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I próbowałem ratować jego brodę!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Marek podpalił Kruszwicę?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamila z kolonoskopią!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Pożary w 1138? To gorzej niż twój Mędrzec Syjonu!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Podpalanie wiosek? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Bez Pożarów”! Ale wehikuł na złom!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne podpalenia w przeszłości”. — Panie Marku, wsie w ogniu? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla Polski! — tłumaczył Marek. — I Kamila próbowała leczyć Bolesława!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Bez Dzielnic”, by uczcić powrót pary. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Marku, co podpalił Polskę”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej pożarów nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Marek powinien dostać medal za piromańską odwagę”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i spaliłem wsie, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz podpalisz coś w przeszłości, to wałkiem ci Polskę zjednoczę!
W Łochowie plotki o „pożarach Marka” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Marek podpalił pół Europy, a Staszek snuł plany sprzedaży „antypożarowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet rozbicie dzielnicowe miało swój zwariowany rytm.
Krzyżacy w Łochowie
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny kujawiak z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego rycerza. Ich przygody — od podpalenia wiosek w 1138 roku po koronację Chrobrego — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu zapasowego smyczka, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej przygody. Po wyczynach w Gnieźnie, Cedyni i Kruszwicy Marek czuł się jak dyrygent historycznych oper. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł gotowy! — machnął smyczkiem. — Lecimy do 1226 roku, do Konrada Mazowieckiego! Krzyżacy nadchodzą!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Kruszwicy ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie daj się porwać żadnym księżniczkom!
Tło historyczne sprowadzenia Krzyżaków
Rok 1226 to przełomowy moment w historii Polski, związany z decyzją Konrada Mazowieckiego, księcia mazowieckiego, o sprowadzeniu Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, znanego jako Zakon Krzyżacki, na ziemie polskie. Konrad, zmagając się z najazdami plemion pruskich na Mazowsze, szukał pomocy militarnej. W 1226 roku zaprosił Krzyżaków, oferując im ziemię chełmińską jako bazę do chrystianizacji Prus. Decyzja ta, choć początkowo miała wzmocnić Mazowsze, miała długofalowe konsekwencje. Krzyżacy, zamiast być lojalnymi sojusznikami, stworzyli własne państwo zakonne, które w kolejnych wiekach stało się poważnym zagrożeniem dla Polski. Ich ekspansja doprowadziła do wojen, w tym bitwy pod Grunwaldem w 1410 roku, i trwałego konfliktu o Pomorze Gdańskie. Sprowadzenie Krzyżaków osłabiło jedność Polski w okresie rozbicia dzielnicowego i miało wpływ na jej losy przez kolejne stulecia.
Przygoda w 1226 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Płockiem, gdzie Konrad Mazowiecki rezydował w drewnianym grodzie. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Płock tętnił życiem: wojowie ostrzyli miecze, kupcy handlowali skórami, a Konrad przygotowywał się do negocjacji z Krzyżakami. Gdy para dotarła do komnaty księcia, Konrad, w skórzanej tunice, ujrzał Kamilę i zamarł.
— O niewiasto, twe oblicze jak gwiazda nad Wisłą! — zawołał, rzucając pióro. — Chodź do mej łożnicy, opowiesz mi o tym… durszlaku!
Kamila, błyskając oczami, odparła: — Konrad, chcesz mnie zdobyć? To najpierw załatw Prusów, a nie amory! — Ale książę, zauroczony, zaciągnął ją do komnaty, zamykając drzwi na klucz.
Marek, widząc, że Kamila zniknęła, wpadł w szał. — Konrad, oddaj mi żonę, bo kujawiakiem ci zagram requiem! — ryknął, chwytając mandolinę jak tarczę. Wojowie Konrada, rosłe chłopy w kolczugach, zastąpili mu drogę, ale Marek, w ferworze obrony czci Kamili, zamienił się w jednoosobową husarię. Smyczkiem i mandoliną obezwładnił kilkunastu wojów, rzucając ich na ziemię jak worki zboża.
— Dla Kamili! — krzyczał, wywijając smyczkiem. — I dla Łochowa!
Konrad, słysząc wrzaski, wypadł z komnaty w samych gatkach. Widząc Marka w akcji, zbladł i w desperacji zawołał: — Ratujcie mnie! Sprowadzę Krzyżaków, byle przeżyć!
W panice Konrad wysłał gońca do wielkiego mistrza Hermanna von Salza, oferując ziemię chełmińską. Marek, wciąż w bojowym nastroju, uwolnił Kamilę, która, poprawiając durszlak, warknęła: — Marek, ty głuptasie! Ja tylko uczyłam Konrada Chopina, a ty robisz masakrę!
— Kamilando, to dla czci! — odparł Marek, ocierając pot z czoła. — Ale Krzyżacy? To chyba moja wina…
Zanim Konrad zdążył podpisać umowę z Krzyżakami, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Przez ciebie Krzyżacy w Polsce! Ja tylko grałam kujawiaka, a ty bijesz wojów!
— Kamilando, to dla ciebie! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I może Krzyżacy to nie taka zła ekipa?
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Marek sprowadził Krzyżaków?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamila w łożu Konrada!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Krzyżacy? To gorzej niż twój pożar w Kruszwicy!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Bijatyka w Płocku? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Bez Krzyżaków”! Ale wehikuł na złom!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne walki w przeszłości”. — Panie Marku, pobił pan wojów? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla Kamili! — tłumaczył Marek. — I może Krzyżacy to nie moja wina!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Bez Zakonu”, by uczcić powrót pary. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Marku, co sprowadził Krzyżaków”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej zakonów nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Marek powinien dostać medal za smyczkową szarżę”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i sprowadziłem Krzyżaków, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz wpuścisz zakon do Polski, to wałkiem ci Płock zburzę!
W Łochowie plotki o „Krzyżakach Marka” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Marek walczył z całym zakonem, a Staszek snuł plany sprzedaży „antykrzyżackich amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet Zakon Krzyżacki miał swój zwariowany rytm.
Najazd mongolski
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny mazur z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet mongolskiego wojownika. Ich przygody — od sprowadzenia Krzyżaków po koronację Chrobrego — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, przeszukując piwnicę w poszukiwaniu starego smyczka, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej podróży. Po przygodach w Gnieźnie, Cedyni i Kruszwicy Marek czuł się jak dyrygent historycznych oper. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł gotowy! — machnął smyczkiem. — Lecimy do 1241 roku, na najazd mongolski! Henryk Pobożny czeka!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Krzyżakach ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie daj się stratować Mongołom!
Tło historyczne najazdu mongolskiego i bitwy pod Legnicą
Rok 1241 to czas wielkiego najazdu mongolskiego na Europę, będącego częścią ekspansji Imperium Mongolskiego pod wodzą Batu-chana. Mongołowie, po podbiciu Rusi Kijowskiej, wkroczyli na ziemie polskie, siejąc spustoszenie. Wiosną 1241 roku armia mongolska, znana z mobilnej kawalerii i łuczników, zaatakowała Polskę, podzieloną w wyniku rozbicia dzielnicowego. Henryk Pobożny, książę śląski, stanął na czele koalicji polsko-niemieckiej, próbując powstrzymać najeźdźców w bitwie pod Legnicą (9 kwietnia 1241). Wojska Henryka, złożone z rycerstwa, pieszych wojów i templariuszy, były mniej mobilne i gorzej zorganizowane niż armia mongolska. Mongołowie, stosując taktykę pozorowanej ucieczki, wciągnęli Polaków w pułapkę, otoczyli ich i rozbili. Henryk Pobożny zginął, a jego śmierć była ciosem dla Polski, pogłębiając chaos w okresie rozbicia dzielnicowego. Najazd spustoszył Śląsk i Małopolskę, ale Mongołowie wycofali się po śmierci wielkiego chana Ugedeja, co uchroniło Polskę przed dalszym podbojem. Wydarzenie to uwypukliło słabość rozdrobnionego państwa i zność jego zjednoczenia.
Przygoda w 1241 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Legnicą, wśród obozowisk Henryka Pobożnego. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Obóz tętnił życiem: rycerze polerowali zbroje, konie rżały, a mnisi modlili się o zwycięstwo. Kamila, szukając Henryka, przypadkiem weszła do jego sypialni, gdzie książę dopasowywał zbroję. Widząc Kamilę w durszlaku, Henryk zrzucił zbędną bieliznę i rzucił się na nią z okrzykiem:
— O niewiasto, twe oblicze jak gwiazda nad Legnicą! — zawołał. — Zostań mą muzą przed bitwą!
Kamila, błyskając oczami, próbowała się wymigać: — Henryku, zakładaj zbroję, to nie amory! Mongołowie czekają! — Ale książę, zauroczony, zamknął drzwi komnaty.
Marek, widząc, że Kamila zniknęła, chwycił mandolinę i pobiegł do obozu. — Gdzie moja żona?! — ryknął, grożąc smyczkiem. Wojowie, myśląc, że to bard, wskazali komnatę Henryka. W tym czasie dworzanie zastukali do drzwi, krzycząc:
— Książę, bitwa się zaczęła! Mongołowie atakują!
Henryk, w pośpiechu zapinając rzemienie napierśnika, zrobił to tak niedokładnie, że zbroja zsunęła mu się w trakcie walki. Marek, widząc chaos, chwycił miecz pożyczony od woja imieniem Włodek i ruszył na pole bitwy, kładąc trupem dziesiątki Mongołów. — Dla Kamili i Łochowa! — krzyczał, wywijając jak husarz.
Niestety, Henryk, z luźną zbroją, padł pod ciosami mongolskich szabel, a bitwa została przegrana. Marek, wyczerpany, wrócił do komnaty, gdzie zastał Kamilę, która, wściekła, zostawiła durszlak na stole. — Marek, ty głuptasie! — warknęła. — Henryk zginął przez twoją zazdrość, a ja zostawiam durszlak na zawsze!
— Kamilando, walczyłem jak lew! — tłumaczył Marek, ocierając pot. — Ale Mongołowie to nie żarty!
Zanim wojowie obwinili ich o klęskę, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, bez durszlaka, warknęła:
— Marek, przez ciebie Polska przegrała! I straciłam mój szczęśliwy durszlak!
— Kamilando, to dla czci! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I może Mongołowie kiedyś odpuszczą…
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Kamila bez durszlaka?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Marek z Krzyżakami!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Mongołowie? To gorzej niż twój pożar w Kruszwicy!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Bitwa przegrana? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Bez Mongołów”! Ale wehikuł na złom!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne walki w przeszłości”. — Panie Marku, pobił pan Mongołów? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla Kamili! — tłumaczył Marek. — I może durszlak znajdziemy…
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Bez Legnicy”, by uczcić powrót pary. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili bez durszlaka”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej Mongołów nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Marek powinien dostać medal za mandolinową szarżę”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i przegraliśmy bitwę, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz stracę durszlak, to wałkiem ci Mongołów przywołam!
W Łochowie plotki o „durszlaku Kamili” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Marek pokonał cały chanat, a Staszek snuł plany sprzedaży „antymongolskich amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet bitwa pod Legnicą miała swój zwariowany rytm.
Kalesony Łokietka
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach sosen, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny polonez z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego monarchę. Ich przygody — od bitwy pod Legnicą po sprowadzenie Krzyżaków — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu starej struny do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej podróży. Po przygodach w Gnieźnie, Cedyni i Kruszwicy Marek czuł się jak weteran historycznych oper. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł gotowy! — machnął smyczkiem. — Lecimy do 1320 roku, do Władysława Łokietka! Polska się jednoczy!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Mongołach ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie baw się z dwórkami!
Tło historyczne zjednoczenia Polski przez Władysława Łokietka
Rok 1320 to kluczowy moment w historii Polski, kiedy Władysław Łokietek, po ponad 150 latach rozbicia dzielnicowego, dokonał koronacji w katedrze wawelskiej, symbolicznie jednocząc kraj. Rozbicie dzielnicowe, zapoczątkowane testamentem Bolesława Krzywoustego w 1138 roku, osłabiło Polskę, dzieląc ją na księstwa rządzone przez Piastów, co sprzyjało ingerencjom sąsiednich potęg, takich jak Czechy, Brandenburgia czy Krzyżacy. Łokietek, książę kujawski, przez dekady walczył o zjednoczenie ziem polskich, pokonując rywali, w tym czeskiego króla Jana Luksemburskiego, który rościł sobie prawa do tronu Polski. W 1300 roku Łokietek zdobył Kraków, a w kolejnych latach umocnił swoją władzę nad Małopolską i Wielkopolską. Koronacja w 1320 roku, przeprowadzona za zgodą papieża Jana XXII, była symbolicznym potwierdzeniem odrodzenia Królestwa Polskiego. Choć zjednoczenie nie objęło wszystkich ziem (np. Śląska i Mazowsza), ustanowiło fundament pod dalszą konsolidację państwa, kontynuowaną przez Kazimierza Wielkiego. Wydarzenie to wzmocniło pozycję Polski w Europie, dając jej status suwerennego królestwa.
Przygoda w 1320 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Krakowem, wśród drewnianych chat i dymu z ognisk. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni, bez durszlaka (po stracie w 1241 roku), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli na Wawel. Kraków tętnił życiem: rycerze polerowali zbroje, mieszczanie przygotowywali ucztę, a Władysław Łokietek, drobny, ale zadziorny, szykował się do koronacji. Gdy para dotarła do zamku, Kamila zauważyła, że Łokietek drży z zimna w cienkiej tunice.
— Panie Władysławie, jak ty chcesz jednoczyć Polskę, skoro zamarzasz? — zapytała, wyciągając z torebki igłę i wełnę. — Uszyję ci kalesony, ciepłe jak bimber Staszka!
Łokietek, rozbawiony, zgodził się. — Niewiasto, jeśli ogrzejesz mnie, Polska będzie ci wdzięczna! — powiedział, puszczając oko. Kamila, nucąc Chopina, uszyła kalesony z wełny, ozdobione haftem w kujawiaki. Król, ubrany w nowe „królewskie gacie”, wpadł w doskonały humor.
— Kamilo, te kalesony to cud! — zawołał, tańcząc w komnacie. — Czuję się jak orzeł!
Marek, widząc radość króla, postanowił zabłysnąć. — Panie Władysławie, zagram ci poloneza na koronację! — powiedział, wyciągając mandolinę. Łokietek, zachwycony, odparł: — Marku, zasłużyłeś na nagrodę! Weź trzy moje najlepsze dwórki, bawcie się do woli!
Marek, nie tracąc okazji, zaciągnął dwórki — Beatrycze, Gertrudę i Jadwigę — do komnaty, gdzie grał im kujawiaki i opowiadał o Łochowie. — Panie, to lepsze niż miód! — śmiała się Beatrycze, gdy Marek wygrywał skoczne melodie.
Kamila, widząc Marka z dwórkami, warknęła: — Marek, ty głuptasie! Ja szyję kalesony dla Polski, a ty bawisz się jak bard! — Machnęła wałkiem, ale Łokietek, w nowych kalesonach, uspokoił ją: — Kamilo, dzięki tobie zjednoczę Polskę! Marek tylko bawi dwór!
Koronacja przebiegła z pompą. Łokietek, ogrzany kalesonami, zjednoczył Polskę, koronując się w katedrze wawelskiej. Marek, wciąż grając dla dwórek, zwolnił je dopiero po uroczystości, gdy Polska stała się królestwem. Kamila, choć zła na Marka, rozbawiła dworzan, ucząc ich gam C-dur na prowizorycznym fortepianie z desek.
Po nocy pełnej miodu i tańców, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, poprawiając suknię, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Ja szyłam dla Łokietka, a ty bawiłeś się z dwórkami! — Machnęła wałkiem.
— Kamilando, to dla Polski! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I kalesony były hitem!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Kamila uszyła kalesony?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Marek z Mongołami!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Dwórki? To gorzej niż twój pożar w Kruszwicy!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Kalesony dla króla? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Kalesony Łokietka”! Jesteście bohaterami!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne krawiectwo w przeszłości”. — Panie Marku, dwórki? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla zjednoczenia! — tłumaczył Marek. — I Kamila uszyła królowi gacie!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Zjednoczenie Łochowa”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili, co ubrała króla”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej dwórek nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Kamila powinna dostać medal za krawiecką dyplomację”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i bawiłem się z dwórkami, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz weźmiesz dwórki, to wałkiem ci kalesony uszyję!
W Łochowie plotki o „kalesonach Kamili” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila ubrała całą Europę, a Staszek snuł plany sprzedaży „antydworskich amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet kalesony Łokietka miały swój zwariowany rytm.
Kamasutra pod Płowcami
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny mazur z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego króla. Ich przygody — od kalesonów dla Łokietka po bitwę pod Legnicą — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu zapasowej struny do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do kolejnej podróży. Po przygodach z Chrobrym, Mongołami i Krzyżakami Marek czuł się jak maestro historycznych operetek. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł działa! — machnął smyczkiem. — Lecimy do 1331 roku, na bitwę pod Płowcami! Łokietek czeka na nas!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po dwórkach w 1320 ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie ucz króla głupot!
Tło historyczne bitwy pod Płowcami
Bitwa pod Płowcami, stoczona 27 września 1331 roku, była jednym z kluczowych starć w wojnie polsko-krzyżackiej za panowania Władysława Łokietka. Zakon Krzyżacki, sprowadzony do Polski w 1226 roku przez Konrada Mazowieckiego, stał się poważnym zagrożeniem, zajmując w 1308 roku Pomorze Gdańskie. Łokietek, dążąc do odzyskania ziem i konsolidacji zjednoczonego Królestwa Polskiego, starł się z Krzyżakami w bitwie pod Płowcami, na Kujawach. Wojska polskie, dowodzone przez Łokietka i jego syna Kazimierza, składały się głównie z rycerstwa i pieszych wojów, ale były mniej liczne niż armia zakonna, wyposażona w ciężką kawalerię i łuczników. Bitwa miała dwa etapy: poranne starcie, w którym Polacy odnieśli sukces, rozbijając część sił krzyżackich, oraz popołudniowe, gdzie Krzyżacy kontratakowali. Choć bitwa nie przyniosła rozstrzygającego zwycięstwa, była moralnym sukcesem Polski, wzmacniając ducha oporu przeciwko Zakonowi. W dłuższej perspektywie umocniła pozycję Łokietka i przygotowała grunt pod dalsze reformy jego syna, Kazimierza Wielkiego, choć Pomorze pozostało w rękach Krzyżaków.
Przygoda w 1331 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Płowcami, wśród obozowisk Władysława Łokietka. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni, wciąż bez durszlaka (po stracie w 1241 roku), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do obozu. Pole tętniło życiem: rycerze ostrzyli miecze, konie rżały, a Łokietek, w swoich słynnych kalesonach uszytych przez Kamilę w 1320 roku, szykował strategię. Gdy para dotarła do namiotu króla, Kamila, pozbywszy się pruderii po przygodach z Mieszkiem i Henrykiem, zauważyła, że Łokietek wygląda na zestresowanego.
— Panie Władysławie, przed bitwą trzeba się rozluźnić! — powiedziała, puszczając oko. — Nauczę cię Kamasutry, to doda ci werwy!
Łokietek, zaskoczony, ale zaintrygowany, zaprosił Kamilę do namiotu. — Niewiasto, jeśli to pomoże pobić Krzyżaków, mów! — powiedział, zdejmując koronę. Kamila, nucąc Chopina, zaczęła tłumaczyć królowi niuanse pozycji „Lotos” i „Most”, co wprawiło Łokietka w doskonały humor. — Kamilo, to lepsze niż moje kalesony! — zawołał, wręczając jej garniec złota. — Dla ciebie i Polski!
Marek, widząc, że Kamila znów bawi króla, postanowił zabłysnąć. — Panie Władysławie, poprowadzę wykłady z ekonomii politycznej kapitalizmu! — ogłosił, wyciągając smyczek jak wskaźnik. — To przygotuje Polskę na przyszłość!
Łokietek, wciąż rozpromieniony Kamasutrą, zgodził się. Marek, w namiocie pełnym rycerzy, zaczął tłumaczyć: — Panowie, kapitalizm to zysk! Sprzedawajcie zboże, inwestujcie w karczmy, a Krzyżacy padną z zazdrości! — Rycerze, zdezorientowani, myśleli, że to nowa taktyka wojenna, i bili brawo, gdy Marek grał kujawiaka dla podkreślenia tez.
Bitwa pod Płowcami rozpoczęła się o świcie. Łokietek, w świetnym nastroju dzięki Kamili, poprowadził wojsko do porannego zwycięstwa, rozbijając skrzydło Krzyżaków. Marek, zainspirowany, biegał po polu z mandoliną, pokrzykując: — Kapitalizm i kujawiak! Bij Krzyżaków! — Jego wykłady zmotywowały woja imieniem Bolesław, który rzucił się na wroga z okrzykiem: — Za zysk i Polskę!
Niestety, popołudniowy kontratak Krzyżaków był zbyt silny, ale moralne zwycięstwo Polaków, wsparte humorem Łokietka, umocniło ducha narodu. Po bitwie Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, ściskając garniec złota, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Ja uczyłam króla Kamasutry, a ty bredzisz o kapitalizmie? — Machnęła wałkiem.
— Kamilando, to dla Polski! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I może Krzyżacy kiedyś kupią nasze zboże!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Kamila z Kamasutrą?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Marek z dwórkami!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Kapitalizm w 1331? To gorzej niż twój pożar w Kruszwicy!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Kamasutra dla króla? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Płowce 1331”! Ale wehikuł na złom!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne lekcje w przeszłości”. — Panie Marku, kapitalizm? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla zysku! — tłumaczył Marek. — I Kamila rozbawiła króla!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Bez Krzyżaków”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili, co nauczyła króla miłości”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej Kamasutry nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Kamila powinna dostać medal za złote kalesony”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i uczyłem kapitalizmu, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz polecisz w przeszłość, to wałkiem ci Kamasutrę zafunduję!
W Łochowie plotki o „Kamasutrze Kamili” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila nauczyła całą Europę miłości, a Staszek snuł plany sprzedaży „antykapitalistycznych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet bitwa pod Płowcami miała swój zwariowany rytm.
Akademia Królewska
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny kujawiak z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego uczonego. Ich przygody — od Kamasutry dla Łokietka po bitwę pod Płowcami — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu starej struny do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej podróży. Po wyczynach w Płowcach, Gnieźnie i Kruszwicy Marek czuł się jak dyrygent historycznych operetek. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł działa! — machnął smyczkiem. — Lecimy do 1364 roku, na założenie Akademii Krakowskiej! Będziemy gwiazdami nauki!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Kamasutrze z Łokietkiem ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie bredź o kwarkach!
Tło historyczne założenia Akademii Krakowskiej
Rok 1364 to przełomowy moment w historii Polski, kiedy król Kazimierz III Wielki założył Akademię Krakowską (późniejszy Uniwersytet Jagielloński), jeden z najstarszych uniwersytetów w Europie. W okresie panowania Kazimierza, zwanego Wielkim, Polska przeżywała rozkwit gospodarczy i kulturalny, a zjednoczone królestwo potrzebowało wykształconych elit do zarządzania państwem. Akademia, wzorowana na uniwersytetach w Bolonii i Padwie, miała kształcić prawników, teologów i lekarzy. Fundacja została zatwierdzona przez papieża Urbana V, a uczelnia rozpoczęła działalność 12 maja 1364 roku w Krakowie, stając się centrum nauki i kultury. Początkowo skupiała się na prawie i sztukach wyzwolonych, a później, dzięki królowej Jadwidze, rozwinęła teologię. Założenie Akademii miało ogromny wpływ na rozwój polskiej kultury, nauki i administracji, przyczyniając się do umocnienia pozycji Polski w Europie oraz kształtowania tożsamości narodowej. Uniwersytet stał się miejscem, gdzie rodziły się idee reformatorskie, które wpłynęły na kolejne stulecia.
Przygoda w 1364 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Wawelem, wśród krakowskich kamienic i dymu z kramów. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni, wciąż bez durszlaka (po stracie w 1241 roku), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do Krakowa. Miasto tętniło życiem: studenci w togach, mnisi z księgami i dworzanie przygotowywali się do inauguracji Akademii. Gdy para dotarła na dziedziniec, Kazimierz Wielki, w złotej szacie, przywitał ich z ciekawością.
— Kim jesteście, dziwni wędrowcy? — zapytał, mrużąc oczy. — Przybywacie na otwarcie mej Akademii?
— Jam Marek, mandolinista z Łochowa! — odparł Marek, wyciągając smyczek. — Wygłoszę wykład: „Ile naprawdę jest kwarków?” To przyszłość nauki!
Kamila, widząc szansę na show, dodała: — A ja, Kamila, organizuję pokaz mody PKS — Polish Kamila’s Secret! Zrewolucjonizuję Kraków!
Kazimierz, zaintrygowany, zgodził się. — Marku, mów o kwarkach, a ty, Kamilo, pokaż modę! — powiedział, klaszcząc w dłonie. Marek, choć nie miał pojęcia o fizyce cząstek, przygotował wykład, mieszając opowieści o kwarkach z kapitalizmem z Płowiec. Na prowizorycznej mównicy, przed studentami i biskupami, zaczął: — Szanowni, kwarków jest sześć, jak strun na mandolinie! Są urocze, dziwne i mają smak… jak bimber Staszka!
Studenci, zdezorientowani, bili brawo, myśląc, że to nowa filozofia. Biskup krakowski, imieniem Janusz, mruknął: — Ten Marek to alchemik czy heretyk? Ale graj dalej, bardzie!
Tymczasem Kamila, w sali obok, zorganizowała pokaz PKS. Wynajęła czeskie branki, które, ubrane w stroje topless (z delikatnymi haftami, by nie zgorszyć mnichów), paradowały po prowizorycznym wybiegu. Dwórki piszczały z zachwytu, a studenci rzucali monety, wołając: — Kamila, królowo mody! — Pokaz wywołał takie poruszenie, że Kazimierz musiał wezwać straż, by uspokoić tłum.
Po części oficjalnej rozpoczęła się wielka popijawa. Marek, grając kujawiaka na mandolinie, porwał dworzan do tańca. Kamila, popijając miód, uczyła biskupa Janusza gamy C-dur, a czeskie branki tańczyły w rytm. Kazimierz, rozbawiony, ogłosił: — Marek i Kamila, dzięki wam Akademia będzie sławna! — I wręczył im złoty dzban jako nagrodę.
Po nocy pełnej miodu i kujawiaków, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, ściskając dzban, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Ja zrewolucjonizowałam modę, a ty bredzisz o kwarkach? — Machnęła wałkiem.
— Kamilando, to dla nauki! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — A twój PKS to hit!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Kamila z topless pokazem?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamasutra w Płowcach!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Kwarki w 1364? To gorzej niż twój kapitalizm!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Topless w Krakowie? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Akademia Łochowa”! Ale wehikuł na złom!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne wykłady w przeszłości”. — Panie Marku, kwarki? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla nauki! — tłumaczył Marek. — I Kamila zrewolucjonizowała modę!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „PKS 1364”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili, co ubrała Kraków”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej topless nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Kamila powinna dostać medal za modową dyplomację”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i bredziłem o kwarkach, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz polecimy w przeszłość, to wałkiem ci PKS urządzę!
W Łochowie plotki o „pokazie Kamili” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila ubrała całą Europę, a Staszek snuł plany sprzedaży „antykwarkowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet Akademia Krakowska miała swój zwariowany rytm.
Unia w Krewie
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny polonez z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet litewskiego księcia. Ich przygody — od Kamasutry dla Łokietka po pokaz mody w Krakowie — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu starej struny do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej podróży. Po wyczynach w Płowcach, Gnieźnie i Kruszwicy Marek czuł się jak maestro historycznych operetek. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł działa! — machnął smyczkiem. — Lecimy do 1385 roku, na Unię w Krewie! Jadwiga i Jagiełło się pobierają!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Krakowie ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie daj się uwieść Jadwidze!
Tło historyczne Unii w Krewie
Unia w Krewie, podpisana 14 sierpnia 1385 roku, była jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Polski i Litwy. Dokument ten, zawarty w Krewie (dzisiejsza Białoruś), przewidywał małżeństwo młodej królowej Polski, Jadwigi Andegaweńskiej, z wielkim księciem litewskim Jagiełłą (Władysławem II Jagiełłą). Unia miała na celu połączenie Polski i Litwy w celu wspólnej obrony przed Zakonem Krzyżackim oraz umocnienie chrześcijaństwa na Litwie, która była ostatnim pogańskim państwem w Europie. Jagiełło zobowiązał się przyjąć chrzest, ochrzcić Litwę i przyłączyć jej ziemie do Korony Polskiej. Ślub Jadwigi i Jagiełły w 1386 roku w Krakowie zapoczątkował dynastię Jagiellonów i stworzył jedno z największych państw w Europie — Rzeczpospolitą Obojga Narodów (formalnie ukształtowaną w 1569 roku unią lubelską). Unia w Krewie wzmocniła pozycję Polski w Europie, umożliwiła chrystianizację Litwy i stworzyła fundament pod przyszłe zwycięstwa, takie jak bitwa pod Grunwaldem w 1410 roku. Jednak napięcia między Polską a Litwą oraz zagrożenie ze strony Krzyżaków pozostały wyzwaniem przez kolejne wieki.
Przygoda w 1385 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Krewą, wśród drewnianych chat i dymu z ognisk. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni, wciąż bez durszlaka (po stracie w 1241 roku), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Krew tętniła życiem: polscy rycerze polerowali zbroje, litewscy wojowie pili miód, a dworzanie przygotowywali dokumenty unii. Gdy para dotarła do komnaty, Jagiełło, wysoki Litwin w futrzanej czapie, przywitał ich z ciekawością.
— Kim jesteście, dziwni wędrowcy? — zapytał, mrużąc oczy. — Przybywacie na unię?
— Jam Marek, mandolinista z Łochowa! — odparł Marek, wyciągając smyczek. — A to Kamila, mistrzyni fortepianu. Pomożemy z unią!
Jadwiga, młoda królowa w złotej sukni, dodała: — Jagiełło, potrzebujemy pewności, że unia będzie trwała. Marku, przetestuj mnie, czy nadaję się na żonę!
Marek, z błyskiem w oku, chwycił mandolinę i zaprosił Jadwigę do bocznej komnaty. — Królowo, sprawdzę twą duszę muzyką! — powiedział, grając kujawiaka. Jadwiga, oczarowana melodią, zaczęła tańczyć i piszczeć ze szczęścia. — Marku, to lepsze niż msza! — zawołała, kręcąc piruety. Marek, testując jej „małżeńskie” cechy, opowiadał o Łochowie i grał poloneza, aż Jadwiga uznała go za „barda miłości”.
Tymczasem Jagiełło, zaintrygowany Kamilą, zaproponował: — Niewiasto, przetestuję cię, czy nadajesz się na doradczynię unii! — Kamila, z wałkiem w ręku, zaprosiła go do innej komnaty, gdzie nauczyła go gam C-dur i a-mol na prowizorycznym fortepianie z desek. Jagiełło, oczarowany jej wdziękiem, zaliczył test na „piątkę z plusem”. — Kamilo, jesteś skarbem Polski i Litwy! — powiedział, nalewając jej miodu.
Po testach unia została podpisana. Marek i Kamila, jako bohaterowie, zostali obdarowani przez Jagiełłę i Jadwigę: złotem, futrami i lektyką z sześcioma egzotycznymi nosicielami, którzy, jak twierdził Jagiełło, „przybyli z dalekich krain”. Marek, widząc lektykę, zawołał: — Kamilando, teraz będziemy podróżować jak królowie!
Po nocy pełnej miodu, tańców i kujawiaków, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa, z lektyką i nosicielami wciśniętymi do bagażnika. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, oglądając dary, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Ty bawiłeś Jadwigę, a ja musiałam uczyć Jagiełłę nut! — Machnęła wałkiem.
— Kamilando, to dla unii! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I mamy lektykę!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Marek z Jadwigą?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamila z Kamasutrą!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Lektyka z nosicielami? To gorzej niż twój kapitalizm w Płowcach!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Testowanie królowej? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Unia Łochowa”! Ale wehikuł na złom!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne testy w przeszłości”. — Panie Marku, Jadwiga? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla Polski i Litwy! — tłumaczył Marek. — I Kamila zaliczyła Jagiełłę na piątkę!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Krew 1385”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili, co zjednoczyła narody”. Proboszcz pokropił lektykę wodą święconą, „żeby więcej nosicieli nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Marek powinien dostać medal za mandolinową dyplomację”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i bawiłem Jadwigę, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz przetestujesz królową, to wałkiem ci unię zafunduję!
W Łochowie plotki o „unii Marka i Kamili” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila koronowała Jagiełłę, a Staszek snuł plany sprzedaży „antilektykowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet Unia w Krewie miała swój zwariowany rytm.
Grunwaldzka Feta
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny mazur z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet krzyżackiego rycerza. Ich przygody — od Kamasutry dla Łokietka po unię w Krewie — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu zapasowej struny do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej podróży. Po wyczynach w Krewie, Płowcach i Krakowie Marek czuł się jak dyrygent historycznych oper. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł działa! — machnął smyczkiem, w drugiej ręce ściskając gaz pieprzowy. — Lecimy do 1410 roku, na bitwę pod Grunwaldem! Krzyżacy dostaną w skórę!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Krewie ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie spryskaj mnie tym gazem!
Tło historyczne bitwy pod Grunwaldem
Bitwa pod Grunwaldem, stoczona 15 lipca 1410 roku, była jednym z największych zwycięstw w historii Polski i Litwy, a także kluczowym momentem w wojnie z Zakonem Krzyżackim. Po Unii w Krewie (1385) Polska i Litwa, zjednoczone pod wodzą króla Władysława Jagiełły i wielkiego księcia Witolda, stanęły przeciwko Zakonowi, który od XIII wieku stanowił zagrożenie, zajmując Pomorze Gdańskie i ziemie pruskie. Bitwa, rozegrana na polach między Grunwaldem, Tannenbergiem i Stębarkiem, była kulminacją tzw. Wielkiej Wojny (1409–1411). Wojska polsko-litewskie, złożone z rycerstwa, lekkiej jazdy litewskiej i sojuszników, liczyły około 30 tysięcy ludzi, podczas gdy armia krzyżacka pod wodzą wielkiego mistrza Ulricha von Jungingena miała około 20 tysięcy. Jagiełło, stosując taktykę pozorowanej ucieczki i wykorzystując ukształtowanie terenu, rozbił siły zakonne. Zwycięstwo pod Grunwaldem osłabiło potęgę Zakonu, umocniło pozycję Polski i Litwy w Europie oraz przygotowało grunt pod pokój toruński w 1411 roku, choć Pomorze odzyskano dopiero w 1466 roku. Bitwa stała się symbolem polskiej siły i jedności.
Przygoda w 1410 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Grunwaldem, wśród obozowisk polsko-litewskich. Marek i Kamila, ubrani w nietypowe stroje — Kamila w jaskrawym bikini („dla rozproszenia Krzyżaków”), a Marek w marynarce z łatami, z mandoliną na ramieniu i gazem pieprzowym w kieszeni — ruszyli do obozu. Pole tętniło życiem: rycerze polerowali zbroje, Litwini ostrzyli szable, a Jagiełło z Witoldem planowali strategię. Gdy para dotarła do królewskiego namiotu, Jagiełło spojrzał na Kamilę i zamarł.
— Niewiasto, twój strój to oręż! — zawołał. — Rozproszysz Krzyżaków samym widokiem!
Kamila, błyskając oczami, odparła: — Panie Władysławie, to bikini PKS — Polish Kamila’s Secret! Krzyżacy padną z wrażenia! — I ruszyła na wzgórze, gdzie jej taniec w bikini wywołał chaos wśród krzyżackich zwiadowców, którzy upuścili tarcze, gapiąc się na „czarodziejkę z Łochowa”.
Marek, przewidując kłopoty, chwycił gaz pieprzowy i miecz pożyczony od woja imieniem Zbyszek. — Panie Jagiełło, spryskam wielkiego mistrza! — powiedział, puszczając oko. — To lepsze niż polonez! — Ruszył na pole bitwy, gdzie, w ferworze walki, dopadł Ulricha von Jungingena. Z precyzją mandolinisty psiknął mu gazem w twarz, aż mistrz zakrztusił się i zawołał: — Co za czary?! — Oszołomionego Krzyżaka zatłukł toporem Zbyszek, a Marek, wywijając mieczem jak smyczkiem, posłał do nieba 32 Krzyżaków, grając kujawiaka dla kurażu.
— Za Polskę i Kamilę! — krzyczał, tnąc wrogów. — I za Łochów!
Bitwa zakończyła się triumfem. Kamila, tańcząc w bikini, rozproszyła tylu Krzyżaków, że Jagiełło ogłosił ją „tajną bronią unii”. Marek, z mieczem w ręku, został okrzyknięty „bardem Grunwaldu”. Wieczorem rozpoczęła się wielka popijawa. Marek grał na mandolinie, Kamila uczyła Witolda gamy C-dur, a rycerze pili miód, śpiewając o „Kamili w bikini”. Jagiełło, w podziękowaniu, podarował parze miecz dla Marka i body z futra bobrów dla Kamili. — To lepsze niż moje kalesony! — powiedział król, wspominając 1320 rok.
Po nocy pełnej miodu i kujawiaków, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa, z mieczem i bobrowym body w bagażniku. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, zakładając futro, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Ja rozpraszałam Krzyżaków, a ty spryskałeś mistrza gazem? — Machnęła wałkiem.
— Kamilando, to dla Polski! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I miecz mamy na pamiątkę!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Kamila w bikini?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamasutra w Płowcach!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Gaz pieprzowy w 1410? To gorzej niż twój kapitalizm!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Bikini na bitwie? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Grunwald Łochowa”! Ale wehikuł na złom!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne użycie gazu w przeszłości”. — Panie Marku, 32 Krzyżaków? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla zwycięstwa! — tłumaczył Marek. — I Kamila rozbroiła wrogów!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Grunwald 1410”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili w bikini”. Proboszcz pokropił miecz wodą święconą, „żeby więcej Krzyżaków nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Kamila powinna dostać medal za bobrową modę”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i spryskałem mistrza, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz weźmiesz gaz, to wałkiem ci Grunwald zafunduję!
W Łochowie plotki o „bikini Kamili” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila pokonała cały Zakon, a Staszek snuł plany sprzedaży „antykrzyżackich amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet bitwa pod Grunwaldem miała swój zwariowany rytm.
Pierniki toruńskie
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach sosen, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny kujawiak z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet krzyżackiego komtura. Ich przygody — od bikini pod Grunwaldem po Kamasutrę dla Łokietka — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu starego smyczka, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej podróży. Po wyczynach w Krewie, Płowcach i Krakowie Marek czuł się jak wirtuoz historycznych operetek. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł czeka! — machnął smyczkiem, ściskając w kieszeni monety z Łochowa. — Lecimy do 1466 roku, na Pokój toruński! Polska odzyska Pomorze!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Grunwaldzie ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie funduj nic głupiego!
Tło historyczne Pokoju toruńskiego
Pokój toruński, podpisany 19 października 1466 roku, zakończył wojnę trzynastoletnią (1454–1466) między Królestwem Polskim, wspieranym przez Związek Pruski, a Zakonem Krzyżackim. Wojna rozpoczęła się po buncie miast pruskich przeciwko rządom Zakonu, który narzucał wysokie podatki i ograniczał handel. Polska, pod wodzą króla Kazimierza Jagiellończyka, wsparła rebelię, dążąc do odzyskania Pomorza Gdańskiego, utraconego w 1308 roku. Wojna była kosztowna i wyczerpująca, ale zwycięstwa, takie jak bitwa pod Świecinem w 1462 roku, przechyliły szalę na stronę Polski. Pokój toruński, zwany drugim pokojem toruńskim, zmusił Zakon do oddania Polsce Pomorza Gdańskiego, Warmii, ziemi chełmińskiej i części Prus, a także uznania zwierzchnictwa polskiego króla nad resztą ziem zakonu (tzw. Prusy Królewskie). Wielki mistrz stał się wasalem Polski, co znacznie osłabiło potęgę Krzyżaków. Pokój toruński umocnił pozycję Polski jako regionalnej potęgi, zapewnił dostęp do Bałtyku i umożliwił rozwój gospodarczy, szczególnie Gdańska, który stał się kluczowym portem handlowym. Wydarzenie to miało trwały wpływ na ukształtowanie granic i tożsamości Polski.
Przygoda w 1466 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Toruniem, wśród kamiennych murów i dymu z kramów. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni, wciąż bez durszlaka (po stracie w 1241 roku), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do miasta. Toruń tętnił życiem: mieszczanie przygotowywali ucztę, rycerze polerowali zbroje, a Kazimierz Jagiellończyk negocjował z wielkim mistrzem Ludwigiem von Erlichshausenem. Gdy para dotarła na rynek, burmistrz Torunia, imieniem Hans, spojrzał na nich z ciekawością.
— Kim jesteście, dziwni wędrowcy? — zapytał, mrużąc oczy. — Przybywacie na pokój?
— Jam Marek, mandolinista z Łochowa! — odparł Marek, wyciągając smyczek. — Ufunduję nowy dzwon dla katedry, by uczcić zwycięstwo!
Kamila, widząc tłumy mieszczan, dodała: — A ja, Kamila, nauczę was piec pierniki! To będzie hit Torunia! — Wyciągnęła z torebki przepis na pierniki, który kiedyś znalazła w Łochowie, i ruszyła do gospody, by zorganizować warsztat.
Kazimierz Jagiellończyk, w złotej szacie, zachwycił się pomysłem Marka. — Dzwon? To godne zwycięstwa! — powiedział. — A pierniki? Kamilo, to lepsze niż miód! — Marek, zainspirowany, przekazał monety na odlanie dzwonu, nazwanego „Tuba Łochowa”, który miał ogłaszać pokój. Kamila, w gospodzie, uczyła mieszczanki wypieku pierników, dodając do ciasta miód, imbir i… odrobinę bimbru Staszka dla „kujawskiego smaku”. — Panie, to pierniki godne króla! — zachwycała się mieszczanka Gertruda, mieszając ciasto.
Marek, grając kujawiaka na mandolinie, porwał tłum do tańca na rynku, gdzie podpisano pokój. Ludwig von Erlichshausen, widząc pierniki Kamili i słysząc dzwon Marka, mruknął: — Ci Łochowianie to czarodzieje… — Pokój został zawarty, a Polska odzyskała Pomorze. W podziękowaniu burmistrz Hans wręczył parze akt własności trzech wsi: Mokrego, Bielan i Rubinkowa. — Za pierniki i dzwon. Na wieczność! — ogłosił.
Po uroczystości rozpoczęła się wielka popijawa. Marek grał na mandolinie, Kamila uczyła mieszczan gamy C-dur na prowizorycznym fortepianie z desek, a rycerze pili miód, chwaląc „pierniki Kamili”. Kazimierz, rozbawiony, dołączył do tańca, wołając: — Marek, Kamila, jesteście skarbem Polski!
Po nocy pełnej miodu i kujawiaków, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa, z aktem własności w kieszeni. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, oglądając dokument, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Ja piekłam pierniki, a ty fundowałeś dzwon? — Machnęła wałkiem.
— Kamilando, to dla Pomorza! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I mamy trzy wsie!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Marek z dzwonem, Kamila z piernikami?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż bikini w Grunwaldzie!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Trzy wsie? To gorzej niż twój gaz w Grunwaldzie!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Pierniki w Toruniu? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Toruń 1466”! Ale wehikuł na złom!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne dary w przeszłości”. — Panie Marku, trzy wsie? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla Polski! — tłumaczył Marek. — I Kamila stworzyła pierniki toruńskie!
Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Pierniki Łochowa”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili, co wymyśliła pierniki”. Proboszcz pokropił akt własności wodą święconą, „żeby więcej wiosek nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Kamila powinna dostać medal za piernikową dyplomację”.
— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i fundowałem dzwon, ale z tobą każda przygoda to koncert.
— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz polecimy w przeszłość, to wałkiem ci pierniki upiekę!
W Łochowie plotki o „piernikach Kamili” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila karmiła całą Europę, a Staszek snuł plany sprzedaży „antypiernikowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet Pokój toruński miał swój zwariowany rytm.
Stypa po Jagiellończyku
W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny polonez z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego dworzanina. Ich przygody — od pierników w Toruniu po bikini pod Grunwaldem — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.
Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu starej struny do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej podróży. Po wyczynach w Krewie, Płowcach i Toruniu Marek czuł się jak wirtuoz historycznych oper. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:
— Kamilando, skarbeńku, wehikuł działa! — machnął smyczkiem, ściskając w kieszeni butelkę bimbru. — Lecimy do 1492 roku, na śmierć Kazimierza Jagiellończyka! Będzie stypa stulecia!
Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Toruniu ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie upij całego dworu!
Tło historyczne śmierci Kazimierza Jagiellończyka
Śmierć Kazimierza Jagiellończyka w 1492 roku zakończyła panowanie jednego z najwybitniejszych królów Polski, który przez 47 lat (1445–1492) umacniał pozycję kraju w Europie. Kazimierz, syn Władysława Jagiełły, rządził Polską i Litwą w okresie rozkwitu unii polsko-litewskiej, zapoczątkowanej w Krewie w 1385 roku. Jego największym sukcesem było zakończenie wojny trzynastoletniej z Zakonem Krzyżackim, czego efektem był Pokój toruński w 1466 roku, przywracający Polsce Pomorze Gdańskie i osłabiający Zakon. Kazimierz zreformował administrację, wspierał rozwój gospodarczy i kulturalny, a także umocnił dynastię Jagiellonów, zapewniając sukcesję swoim synom. Po jego śmierci w Grodnie w 1492 roku tron objął jego syn Jan Olbracht, a Polska weszła w okres „Złotego Wieku”, choć musiała zmierzyć się z rosnącym zagrożeniem ze strony Moskwy i Turcji. Śmierć Kazimierza była symbolicznym końcem epoki stabilizacji, a jego dziedzictwo — w postaci silnego państwa i dynastii — umożliwiło Polsce dalszy rozwój w XVI wieku.
Przygoda w 1492 roku
Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Grodnem, wśród drewnianych chat i dymu z ognisk. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni, wciąż bez durszlaka (po stracie w 1241 roku), a Marek w marynarce z łatami, z mandoliną na ramieniu i butelką bimbru w kieszeni — ruszyli do grodu. Grodno pogrążone było w żałobie: rycerze opuścili tarcze, mieszczanie płakali, a dworzanie przygotowywali uroczystości pogrzebowe dla Kazimierza Jagiellończyka. Gdy para dotarła do zamku, Jan Olbracht, syn króla, spojrzał na nich z ciekawością.
— Kim jesteście, dziwni wędrowcy? — zapytał, mrużąc oczy. — Przybywacie na stypę ojca?
— Jam Marek, mandolinista z Łochowa! — odparł Marek, wyciągając smyczek. — Wygłoszę mowę pogrzebową, jakiej świat nie słyszał!
Kamila, widząc tłumy żałobników, dodała: — A ja, Kamila, ugotuję grochówkę, która pocieszy cały dwór! — Wyciągnęła z torebki przepis na grochówkę, którą kiedyś gotowała w Łochowie, i ruszyła do kuchni zamkowej.
Jan Olbracht, poruszony, zgodził się. — Marku, mów, a ty, Kamilo, gotuj! — powiedział. — Niech stypa będzie godna ojca! — Marek, zainspirowany, przygotował mowę, mieszając wspomnienia o Kazimierzu z opowieściami o Łochowie. Na zamkowym dziedzińcu, przed tłumem rycerzy, biskupów i mieszczan, zaczął: — Szanowni, Kazimierz był jak struna mandoliny — mocny i harmonijny! Zbudował Polskę jak karczmę „Pod Kogutem”, gdzie każdy czuł się jak w domu! — Tłum, wzruszony, bił brawo, a biskup grodzieński, imieniem Wojciech, mruknął: — Ten Marek to poeta czy heretyk? Ale mów dalej, bardzie!
Tymczasem Kamila, w zamkowej kuchni, gotowała grochówkę z grochu, boczku i… odrobiny bimbru Staszka dla „kujawskiego smaku”. — Panie, ta grochówka to eliksir życia! — zachwycała się kucharka Gertruda, mieszając w kotle. Zapach grochówki rozszedł się po Grodnie, przyciągając tłumy żałobników, którzy zapomnieli o smutku, zajadając się zupą.
Uroczystości żałobne trwały tydzień. Zjedzono 14 turów, 200 głuszców, 443 zające, 4 niedźwiedzie i jednego lisa, którego Marek przypadkiem upolował, grając kujawiaka w lesie. Wypito 4300 antałków wina z Burgundii i 690 litrów bimbru, który Marek pędził w piwnicy zamku, nucąc Chopina. — To dla króla! — wołał, nalewając rycerzom. Jan Olbracht, rozbawiony, ogłosił: — Marek i Kamila, dzięki wam stypa jest weselsza niż koronacja!
Po tygodniu biesiady Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, ściskając przepis na grochówkę, warknęła:
— Marek, ty głuptasie! Ja gotowałam dla całego dworu, a ty pędziłeś bimber? — Machnęła wałkiem.
— Kamilando, to dla Kazimierza! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I mowa była hitem!
Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.
— Kamila z grochówką?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż bikini w Grunwaldzie!
Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.
— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Bimbru 690 litrów? To gorzej niż twój dzwon w Toruniu!
— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Grochówka na stypie? Herezja!
Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Stypa Łochowa”! Ale wehikuł na złom!
Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalny bimber w przeszłości”. — Panie Marku, 690 litrów? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!
— Panie aspirancie, to dla króla! — tłumaczył Marek. — I Kamila nakarmiła Grodno!