Opowieści starej Łęczycy
Balcerowiczowie, Soboccy i … „żelazna maska”
Zagłębianie się w dzieje przypomina podróż po wnętrzach bajecznego pałacu wschodniego satrapy o legendarnych bogactwach. Każda, pełna przepychu komnata, posiada kilka połączeń z następnymi. Z tych zaś prowadzą drzwi do kolejnych. Wielki labirynt, w którym samemu trzeba określić kres — podróż bez końca jest co prawda możliwa. Powoduje jednak przesyt i w efekcie otępienie.
W historii wszystko łączy się ze sobą i ma na siebie wpływ. Opowieść, którą piszę, nie osiągnęła jeszcze doskonałości. Nie udało mi się odpowiedzieć na szereg istotnych pytań. Zebrane fragmenty układanki złączyłem jednak w pełen pustych miejsc obraz. Być może kiedyś dotrę do brakujących elementów. Ale tymczasem ad rem!
Otrzymałem w darze książkę. Były to tzw. „Schematyzmy” Diecezji Łódzkiej. Dokładny tytuł — „Diecezja Łódzka. Terytorium. Organizacja. Duchowieństwo”. Przeglądając spis zabytków, we fragmencie o łęczyckim kościele farnym pod wezwaniem św. Andrzeja Apostoła, natrafiłem na informację o epitafium Jana i Andrzeja Balcerowiczów. Czyżby Leszek Balcerowicz miał łęczyckie korzenie? Poszedłem natychmiast do fary, ale była zamknięta. Sięgnąłem zatem do wydanej pod koniec XIX wieku „Monografii Łęczycy” Michała Rawicza — Witanowskiego. Rawita cytuje w swoim dziele wiele inskrypcji z epitafiów w kościele parafialnym. Niestety, tego nie. Zdziwiło mnie to. Witanowski podaje w swojej książce dane o płytach nawet z XIX wieku, a ta Balcerowiczów, według „Schematyzmów”, miała być z XVII stulecia! Ale Rawita nie jest doskonały. Być może nastąpiła pomyłka w druku i płyta, o której mowa znajduje się w innej świątyni, nawet poza Łęczycą. A może została usunięta lub skradziona. Przecież z kościoła bernardyńskiego wyniesiono z kruchty, pod koniec bodaj lat 80. XX wieku, tablicę ufundowaną przez parafian — tak było na niej napisane — poświęconą pierwszemu proboszczowi parafii bernardyńskiej Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny i zarazem gwardianowi klasztoru Ojcu Szpilce. Leonard de Verdmon Jacques w wydanej w 1909 roku książeczce „Łęczyca i Tum” pisał o znajdującym się opodal ołtarza „Świętych Aniołów Stróżów” (w św. Andrzeju) epitafium „zaznaczającym datę zgonu żony jednego z miejscowych kapłanów, zmarłej wówczas, gdy jeszcze bullą papieską nie ustanowiono bezżeństwa księży katolickich”. Próżno wzmianki o takim zabytku szukać u Witanowskiego, a przecież swoją „Monografię” pisał wcześniej niż Verdmon, bo przed 1898 rokiem. Nie ma także tego epitafium w kościele.
Po dwóch kolejnych pobytach u Świętego Andrzeja nareszcie znalazłem epitafium Balcerowiczów. Barokowe, skromne rzeźbiarsko, z niewielkimi wolutami, epitafium Balcerowiczów wmurowane jest w południową ścianę łuku oddzielającego nawę główną od prezbiterium. Napis w języku łacińskim wyryty maj skulną antykwą, jest właściwie poetyckim panegirykiem nie udzielającym czytającemu żadnych informacji o zmarłych. Jego tekst podaję, w dokonanym na moją prośbę, tłumaczeniu Maurycego Zmudy:
Bogu Najwyższemu Najlepszemu
Kto na zawsze spoczywa w tym grobie pod piękny
marmurem
Jan Balcerowicz, który był nieostatnią chwałą naszej Łęczycy
i którego miłą rodzina była wolna od złej sławy. Anna
Balcerowicz, która
wtedy mali byli podobni miłością i czystością
zwyczajami dobrymi, wiernością i religijnością.
Barbara Siemsicka, jak
bardzo odznaczają się miłością i religijnością kochani. Piękny
zaszczyt chroni, współuczonemu Boga
żyją więc żyją nieśmiertelności krainą szczęśliwi
tamto pokazuje dlaczego Bóg kieruje gwiazdami.
W inskrypcji nie ma słowa o Andrzeju. Przy jej przepisywaniu rozejrzałem się za to także między wierszami. Oczywiście odnalazłem wyskrobane na zabytku podpisy „turystów” z XIX być może wieku. Grafitti umieszczone na nagrobku Balcerowiczów pobazgrali swoimi nazwiskami m.in. niejaki Ptaszkiewicz oraz Wincenty Borowski. Znakomite, że ten istniejący od starożytności zwyczaj upamiętniania podpisem na murach świadectwa o swoim pobycie, jest być może jedynym materialnym śladem istnienia tych ludzi. Podpisów jest zresztą więcej, kto ciekaw niech sam sprawdzi.
Szukając związków Leszka Balcerowicza z Łęczycą sięgnąłem do „Herbarza Polskiego” Adama Bonieckiego. Heraldyk niestety skąpo napisał o Franciszku i Marii Balcerowiczach Herbu Doliwa, którzy w 1664 roku otrzymali jakieś „grunta” pod Samborem. Biblioteka w Domu Kultury dysponuje także „Herbarzem Polskim” Kaspra Niesieckiego. Ten zaś doniósł o nagrobku Balcerowiczów w kościele św. Trójcy w Krakowie u fundowanym dla podstolego bracławskiego Franciszka Balcerowicza i jego żony Anny z Gebrowskich herbu Hołobok. Żyjącemu około 1680 roku Franciszkowi Balcerowiczowi, jak podaje Niesiecki, epitafium wystawiła jego matka herbu Ślepowron.
Leszek Balcerowicz, jak można dowiedzieć się z „Kto jest kim w Polsce 1984”, urodził się w 1947 roku w Lipnie. A więc układanka nie chce się skomponować. Ziemia Dobrzyńska nie łączy się nijak z Ukrainą, a tym bardziej z Małopolską i Łęczyckiem (nie licząc księcia Władysława Garbatego zwanego Dobrzyńskim).
Sięgnąłem do „Herbów rycerstwa polskiego” Bartosza Paprockiego. Balcerowiczów tam nie znalazłem. Ale … okazało się, że herb Doliwa nosili także Soboccy z Łęczyckiego. Doliwa Balcerowiczów i Doliwa Sobockich nie musi oznaczać, że byli jedną rodziną, lecz …. Poszedłem dalej tropem Sobockich. Zanim jednak opowiem o nich pozwolę sobie na dygresję o herbach. Zygmunt Gloger w „Encyklopedii Staropolskiej” pisał o Doliwie — „herb polski, na tarczy w polu błękitnem pas ukośny, biały, czyli srebrny, a na nim trzy czerwone róże pięciolistne”. Pieczętować się miało Doliwą kilkadziesiąt szlacheckich rodzin polskich. Jeden z najstarszych wizerunków herbu pochodzi z 1355 roku i należy do kasztelana łęczyckiego Jana. Gloger stwierdza, że „herb” jest wyrazem pochodzenia niemieckiego (erben — dziedzictwo). Polacy nazywali go także klejnotem (po niemiecku „Kleinom” oznacza „sygnet”). Marcin Kromer już w XVI wieku pisał, że początku większości herbów polskich są niewiadome, gdyż przyjęte były przez założycieli pierwszych rodów rycerskich w okolicznościach, których nikt nie zapisał. Pewnikiem jedynie jest to, że w rodzie rycerskim był to znak dziedziczny.
Według Glogera szlachta jednego herbu nazywała siebie, w związku z powyższymi okolicznościami, „stryjcami”. Było to symbolem istniejącego, choć najczęściej niewiadomego już stopnia pokrewieństwa. Nosząc przeto herb Doliwa, Balcerowiczowie i Soboccy byli „stryjcami”, a zatem z pewnością rodziną. Jako, że jednych i drugich spotykamy w Łęczyckiem, może nawet bliską. Przynajmniej w tej gałęzi.
*
Siedziba rodu Sobockich — Sobota, leży na wschodnich krańcach dawnego Województwa Łęczyckiego. Obecnie jest to senna wieś, omijana przez turystów — głównie z powodu umiejscowienia z dala od uczęszczanych tras. Sobota jest położona nad Bzurą, na wprost ujścia do niej rzeczki Mrogi. Nie jest to tematem tego artykułu, ale warto zaznaczyć, że Mroga przepływa przez pobliskie Walewice, w których znajduje się największa w Europie hodowla koni anglo — arabskich. Walewice słyną jednak w dziejach jako siedziba Walewskich. Tutaj, pośród wybujałych drzew parku założonego przez Kronenberga, wybudowano w 1783 roku, klasycystyczny pałac dla szambelana Anastazego Walewskiego i jego żony Magdaleny z Tyzenhauzów. Architektem urokliwego zespołu był Hilary Szpilowski. A pałac znany jest przede wszystkim dzięki drugiej żonie szambelana, Marii z Łączyńskich Walewskiej. Miłosny romans Marysieńki z Cesarzem Franzuzów nie wymaga chyba przypomnienia. Gwoli ścisłości, Napoleon nigdy w Walewicach Nie był. Natomiast, według niektórych legend czy tradycji, miał nocować w Łęczycy.
Odległa od Walewic o trzy kilometry Sobota należała w XIII wieku do depozytury włocławskiej. Jak napisał w 1884 roku Bronisław Chlebowski w „Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”, około 1280 roku książę kujawsko — łęczycki Kazimierz prepozytowi włocławskiemu Mikołajowi pozwolił osadzić wieś Sobotę na prawie niemieckim. Na przełomie XIV i XV wieku nadano wsi prawa miejskie. Sobota była jednym z wielu miasteczek Łęczyckiego. Stałą się ponownie wsią w 1870 roku.
Prawa miejskie miały w tych okolicach Piątek, Bielawy i Orłów — do dziś są widoczne w tych miejscowościach charakterystyczne rynki.
Nie ustaliłem kiedy Sobota stała się własnością rodu Sobockich. Była nią na pewno w XV wieku, kiedy zapewne wojewoda łęczycki Jan Sobocki lub kasztelan łęczycki Tomasz Sobocki (wcześniej miecznik łęczycki i sędzia łęczycki), wybudował tu zamek, którego relikty zachowały się w murach renesansowego dworu Zawiszów.
Za czasów Kazimierza Jagiellończyka była na pewno już w ich rękach. Wspomniany król, na prośbę Tomasza „de Sobotha”, przeniósł targi z dni środowych na soboty. W 1459 roku Sobota wystawiła dwu zbrojnych na wyprawę przeciwko Krzyżakom. Król Zygmunt Stary nadał miastu prawo do organizowania jarmarku w dniu św. Bartłomieja. Tomasz Sobocki uzyskał w 1526 roku dwa dalsze jarmarki w dniach Wszystkich Świętych i św. Wita.
W wydanym w 1972 roku „Przewodniku po Województwie Łódzkim” znajduje się informacja o potyczce wojsk Stefana Czarnieckiego ze Szwedami w sierpniu 1655 roku. Inne publikacje wskazują na Aleksandra Koniecpolskiego jako bezpośredniego dowódcę w walkach ze Szwedami między Sobotą i Bielawami. Także w czasie Bitwy nad Bzurą w 1939 roku toczyły się w Sobocie walki między żołnierzami niemieckimi a ułanami z Wielkopolskiej Brygady Kawalerii. Na pamiątkę obu bitew w ściany sobockiego kościoła wmurowano pociski armatnie z 1655 i 1939 roku.
Cytowany już wcześniej Witanowski napisał, że kasztelan Tomasz Sobocki podpisał w 1478 roku Umowę Łęczycką (kasztelanem łęczyckim był od 1451 roku). Niesiecki wspomina w swoim dziele Tomasza z Soboty Sobockiego (Thomko de Sobota), tegoż prawdopodobnie kasztelana (podpisał się w podany sposób na dokumencie z 1484 roku). Jego syn, sędzia Ziemi Łęczyckiej, także na imię miał Tomasz. Z dwóch synów sędziego jeden otrzymał tradycyjnie imię Tomasz. Z wszystkich Sobockich jemu przypadła w udziale największa kariera — urząd kanclerski na dworze Zygmunta Starego. Oprócz kanclerstwa koronnego dzierżył także starostwo rawskie, był również wojskim łęczyckim. Musiał być wysokiej klasy dyplomatą, skoro w 1539 roku wysłano go w poselstwie do sułtana Sulejmana Wspaniałego. Zmarł w stanie bezżennym w 1548 roku.
O zamożności i pozycji Sobockich świadczy do dziś ich kościół pod wezwaniem św. Piotra i Pawła zbudowany w 1518 roku z fundacji Tomasza, kasztelana łęczyckiego. W prezbiterium można obejrzeć nagrobek kanclerza koronnego Tomasza Sobockiego wykonany z brązu przez Santi Gucciego, twórcę, m.in. nagrobka Anny Jagiellonki na Wawelu (Kaplica Zygmuntowska). Na wprost, po drugiej stronie prezbiterium, w dwupoziomowym grobowcu z piaskowca, pochowano Tomasza, zmarłego w 1527 roku i Jakuba, zmarłego 1540 roku, oczywiście Sobockich. Przy czym Chlebowski w „Słowniku Królestwa Polskiego …” podaje nie Jakuba lecz Jana.
Paprocki w swym dziele heraldycznym wymienia brata kanclerza Tomasza, Brykcego. Brykcy był kasztelanem gostyńskim, ożenił się z Brudzecką (?). Mieli jedyną córkę Jadwigę, późniejszą wojewodzinę poznańską. Paprocki wspomina także siostrę Tomasza i Brykcego, z męża Wilkanowską, kasztelankę płocką. Niesiecki uściśla, że żona Brykcego, który był także starostą rawskim i podkomorzym łęczyckim, nazywał się Jaruntówna Brudzewska i była wojewodzianką łęczycką. Dwaj Brudzewscy byli w pierwszej połowie XVI wieku wojewodami łęczyckimi: Jan Jarand z Brudzewa herbu Pomian (był wojewodą łęczyckim od 1519 roku — musiał być ojcem żony Brykcego — Jarand — Jaruntówna) oraz Mikołaj Jarand z Brudzewa z Brudzewa herbu Pomian ( w sumie on też mógł nim być) — wojewoda łęczycki od 1548 roku, być może brat żony Brykcego. Niesiecki podaje imiona pozostałych dzieci Tomasza: córek — Elżbiety Płonkowskiej, Doroty Dzierżgowskiej (wojewodzina mazowiecka), Anny Okuniowej (kasztelanka czerska), wspomnianej Jadwigi Wilkanowskiej oraz Agnieszki Goryńskiej (żony Kaspra — wojewody mazowieckiego). Oprócz wymienionych pojawia się także podczaszy koronny Jakub.
Wszystko to niezmiernie zawiłe. Podsumowując, sędzia łęczycki Tomasz miał trzech synów (w tym przyszłego kanclerza koronnego) i pięć córek. Mimo tak licznego potomstwa, ród Sobockich z Łęczyckiego (a przynajmniej omawiana gałąź), wymarł z powodu braku męskich potomków.
Rozwijała się natomiast wielkopolska linia Sobockich. Miasto Sobota przeszło w inne ręce. W sobockim kościele pw. św. Piotra i Pawła (dziwi wezwanie skoro imię Tomasz było tak istotne dla rodu Sobockich, to czemu nie Tomasza?), istnieje interesujący nagrobek, zmarłego w 1827 roku Cypriana Zawiszy Czarnego. Być może syna Wincentego Zawiszy, właściciela Soboty a zarazem szambelana królewskiego i łowczego łęczyckiego, który uzyskał od Stanisława Augusta Poniatowskiego dwanaście (sic!) jarmarków dla miasta (i co tu narzekać na obecną nomenklaturę). Ich potomkiem był Artur Zawisza Czarny, uczestnik partyzantki Zaliwskiego, powieszony w 1833 roku w Warszawie z rozkazu namiestnika Iwana Paskiewicza. Artur Zawisza by synem radcy departamentu warszawskiego Jana Gwalberta Cypriana Zawiszy Czarnego i kasztelanki Marii Karnkowskiej.
Czy między Sobockimi a Zawiszami ktoś jeszcze posiadał Sobotę? Nie wiem. W parku nieopodal Sobockiego rynku znajduje się pałacyk, ale nie tyle on jest istotny (przebudowano go w stylu romantycznym w XIX wieku — być może dla Zawiszów, choć ci mieli mieć Sobotę już w XVI wieku); ważny jest drzewostan parku, który został zasadzony znacznie wcześniej. Czy tu mieściła się rezydencja właścicieli miasta? Jeśli tak, to czyja? Czy jeszcze Sobockich czy już Zawiszów? A może kogoś zupełnie innego? Obok miasta istniała także wieś Sobota. W 1576 roku należała do wojewody chełmskiego Jana Działyńskiego. Chlebowski powołując się na Paprockiego stwierdza, że Soboccy nosili poprzednio nazwisko … Rozrażewscy. W „Herbach szlachty polskiej” Sławomira Górzyńskiego i Jerzego Kochanowskiego, pod herbem Doliwa (najbardziej rozpowszechniony był w Ziemi Dobrzyńskiej, Krakowskiej, Łęczyckiej i Sieradzkiej, Sandomierskiej i na Mazowszu; po Unii Horodelskiej przeniesiono go także na Litwę — stąd późniejsi Doliwczycy — Balcerowiczowie na Wschodzie?), figurują Rozdrażewscy. Był to potwierdzony przez papieży Piusa V, Grzegorza XII i Klemensa VIII ród hrabiów na Dębniku (Ponsdorf) i baronów na Błatnej. Stanisław Rozdrażewski potwierdził w 1555 roku tytuł w Polsce. Także Krzysztof potwierdził go w 1579 roku. Michał Rawicz — Witanowski pisał w „Monografii Łęczycy” o … Rozrażewskim, nomen omen, Krzysztofie, herbu Doliwa. Był to starosta łęczycki, wiadomo, że w 1579 roku dowodził piechotą niemiecką, której regimenty były bardzo często zatrudniane przez Rzeczpospolitą. Zginął podczas oblężenia Zawłocia w 1583 roku. Jego nagrobek wystawiono w wileńskim kościele Jezuitów.
Zatem z kim mamy naprawdę do czynienia? Z Sobockimi, Rozdrażewskimi czy Rozrażewskimi?
*
Przedmioty i ludzie żyją tak długo, jak długo trwa o nich pamięć. Nie jest ważne, czy człowiek za życia był „kimś”, czy budynek lub rzecz spełniały istotną rolę. Istnieją nawet po śmierci, jeśli zachowało się na ich temat chociaż jedno zdanie na piśmie albo w ustnej tradycji, jeśli istnieje chociaż jedna, jedyna fotografia. Truizmem jest przypomnienie o „słowie trwalszym niż kamień”.
Wspomniani już Walewscy związani byli z Sobotą. A właściwie z Sobockim kościołem, do którego jeździli na niedzielne nabożeństwa. Nie sprawdziłem, lecz jest to niemalże pewne, iż nieślubny syn Marii Walewskiej i Napoleona, Aleksander Colonna Walewski, był chrzczony w Sobocie. Gdzieżby indziej, skoro na świat przyszedł w Walewicach?! Według niektórych tradycji (sprzecznych z większością opinii), Bonaparte miał raz jedyny zajechać do Walewic wracając spod Moskwy.
Dzięki romantycznemu (?) romansowi, obydwie miejscowości trafiły na karty wielkich dziejów i wciąż powracają przetwarzane w coraz to nowych obrazach. Przed kilkunastoma miesiącami reżyser Romuald Dobrzyński nakarmił legendę filmem „Walewice mon amour”. Stare mury Soboty i Walewic ożyły wspomnieniami. A propos Soboty, okazuje się, że od 1576 roku, do wspomnianego wojewody Działyńskiego, należała nie tylko wieś ale także miasto.
Wracając do dylematu z nazwiskami. Paprocki pisał o Rozrażewskich z Wielkopolski, wymieniając nazwiska kilkunastu rodzin z nimi spokrewnionych lub wywodzących od nich swój początek, „od tychże też przodków nasze domy w tym wieku (?) rozrodzone”. Z kolei Niesiecki stwierdził, że Rozrażewscy pisali się inaczej Rozdrażewscy, co całkowicie rozwiązuje sprawę. Był to potwierdzony od 1270 roku ród hrabiowski z Poznańskiego. Swatomir, dziedzic na Rozrażewie, miał być synem „hrabi Bosna”. Koło roku 1585 rozdzielili się na trzy linie: „luboć wszystkie z jednego szczepu wyszły”. Stąd też Soboccy wywodzą się z Rozrażewskich, w jaki sposób?, tego jednak heraldycy nie uściślają.
Ciekawostką rodu jest przypadek kasztelana Rogozińskiego, Stanisława Rozrażewskiego, który przeszedł na luteranizm, lecz siłą zmuszany przez Zygmunta Augusta (m.in. spalono mu kilkakrotnie majątek) wrócił na łono Kościoła (katolickiego).
Wspominałem wcześniej z heraldykiem Niesieckim, że wraz ze śmiercią Tomasza Brykcego i młodziutkiego Jakuba, Sobockich, ród ten, herbu Doliwa, skończył się. Natomiast istniało i istnieje do dziś nazwisko. Przy czym nie należy go utożsamiać ani z Doliwą, ani ze średniowieczno — renesansowym rodem z Łęczyckiego. Niesiecki wymienił np. Sobockich herbu Nałęcz z województwa poznańskiego oraz Sobockich herbu Korab, „jeden że dom z Łaskimi”. Także z linii wielkopolskiej, interesujące, że łożniczy Zygmunta Augusta, Jędrzej Korab Sobocki, zmuszony został przez króla do powrotu do wiary katolickiej. Władca uczynił to także siłą.
Wczytując się w literaturę historyczną, czytelnik śledzący losy ostatniego króla z dynastii Jagiellonów, może doznać niemiłego zaskoczenia. Literacka półprawda uczyniła z króla pełnego miłości, nieszczęśliwego męża Barbary. Stanisław Cynarski w biografii władcy obala mit w sposób najprostszy., opisując dalsze lata panowania po śmierci Radziwiłłówny. Nie będę opisywał licznej rzeszy królewskich kochanek. Nieutulony z żalu za Barbarą król w 1553 ożenił się (trzecie małżeństwo) z wdową Katarzyną Habsburżanką. Związek ten zasługuje na odrębną opowieść, w stylu tragikomicznym. Warto dodać, że jako oprawę, przyszłą królowa miała otrzymać w ramach intercyzy, m.in. Łęczycę.
Ród Sobockich w Łęczyckiem wymarł, ale nazwisko to pojawiło się w dziejach Łęczycy znów na początku XIX wieku. Stefan Kuczyński w „Pieczęciach i herbach Łęczycy i Ziemi Łęczyckiej” wymienia burmistrza z okresu Księstwa Warszawskiego, Stanisława Sobockiego. Więcej o tym włodarzu miasta dowiadujemy się od Wandy Puget, autorki obszernego artykułu naukowego o przemianach urbanistycznych centrum Łęczycy od końca XVII wieku, umieszczonego na łamach „Kwartalnika Architektury i Urbanistyki” w 1990 roku. „Cieniem padającym na ten okres (pocz. XIX wieku) była natomiast kadencja burmistrza Sobockiego, urzędującego jeszcze w 1811 roku. Wśród wielu zarzutów kierowanych przez mieszczan do ministra spraw wewnętrznych oraz przez gwardiana oo. Bernardynów, jeden jest dla nas szczególnie interesujący: traktuje o samowolnym przeprowadzeniu na własny użytek, jako przejazdu na podwórze własnego domu. Ulica ta narażała, przez niewłaściwe odpływy, na pomywanie fundamentów innych domów i szkoły, co pozwalają hipotetycznie usytuować na tyłach szkoły pojezuickiej (przy ulicy Panieńskiej)”.
Mimo złej opinii, Soboccy musieli zdobyć silną pozycję w Łęczycy, skoro nabyli tu duże powierzchnie gruntów. Przykładowo, poza wspomnianymi powyżej, „Katalog planów miasta Łęczycy” Andrzeja Tomczaka, zwiera informacje z 1823 roku o odstąpieniu dawnych gruntów Stanisława Sobockiego na osadę sukienniczą. Niektórzy łęczycanie zaś używają nazwy Sobotczyzna określając nią tereny na wprost Liceum na zachód od ulicy M. Konopnickiej.
Ale Soboccy to nazwisko popularne. Nosi je choćby urodzony w Częstochowie w 1939 roku, a mieszkający w Krakowie, znany grafik i artysta malarz, Leszek Sobocki. Nosi je również obecny szef Łęczyckiego Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej, Jarosław Sobocki.
Prócz nazwiska popularny był w Łęczyckiem także herb Doliwa. Nosili go przykładowo: XIII wieczny wojewoda łęczycki Bogusza Miecław, który aż trzykrotnie był łęczyckim wojewodą. W XIV wieku na czele województwa łęczyckiego stał Chwał z Żychlina herbu Doliwa. Po nim w tymże wieku urząd ten sprawował kolejny Doliwczyk, Jan z Nowogrodu.
W przedziwny sposób splotły się natomiast losy Jadwigi Sobockiej z dziejami hrabiów z Górki. Przypomnę, że Jadwiga była córką Brykcego Sobockiego, brata kanclerza Tomasza. Swoją jedyną latorośl Brykcy wydał za Stanisława, hrabiego z Górki, wojewodę poznańskiego, starostę kolskiego, buskiego, ujskiego i wieluńskiego. O hrabiach z Górki, którzy weszli w alians z wymierającym rodem Sobockich i co ze związków Górków z Łęczyckiem wiadomo, piszę dalej.
*
Kim byli hrabiowie z Górki? Niesiecki podaje, że Górkowie herbu Łodzia wywodzili się ze Śląska, a konkretnie z jego pogranicza z Wielkopolską. W wieku XV miał to być już szeroko rozgałęziony ród. Należał do niego m.in. Uryel Górka, syn wojewody poznańskiego Łukasza, będący biskupem poznańskim. Na synodzie łęczyckim w 1489 roku, biskup Uryel brał udział w sporze między wyższym duchowieństwem poznańskim i płockim. Przedmiotem waśni było … pierwszeństwo przy stole obrad. Pisał o tym Witanowski.
Trudno ustalić kiedy Górkowie otrzymali godność hrabiów. W 1287 roku taki tytuł nosił już podsędek krakowski Mikołaj z Górki.
Kilku Górków nosiło imię Łukasz. Jeden z nich był synem wojewodzianki łęczyckiej (Oporowskiej lub Kucińskiej). Inny Łukasz pełnił, m.in., urząd kasztelana łęczyckiego. O nim to napisał Rawita, że w 1509 roku prowadził łęczycan na wyprawę wojenną przeciwko Wołoszczyźnie. Po śmierci żony (sic!) … został biskupem kujawskim (jego ulubioną miejscowością były Szamotuły, o których za chwilę). Tenże Łukasz, nim przywdział duchowną szatę, spłodził syna Jędrzeja i dwie córy. Jędrzej został kasztelanem poznańskim i ojcem dwu cór, z których Katarzyna wyszła za wojewodę łęczyckiego Jana Kościeleckiego, oraz synów — Jędrzeja, Stanisława i Łukasza, którego heraldycy obdarzają numerem trzecim. Łukasz III Górka piastował m.in. urzędy wojewody łęczyckiego a następnie poznańskiego. Sprowadził nieszczęście na ród, gdyż złamał zakaz bodajże biskupa Uryela, który na łożu śmierci zobligował swoich krewnych do zachowania wiary katolickiej. Łukasz III przeszedł na modny wówczas luteranizm. Ponoć Az do śmierci w roku 1565 był nawet jego możnym protektorem. Jego brat Stanisław, zmarły w roku 1592, także został protestantem, ożenił się zaś z Jadwigą Sobocką z Soboty herbu Doliwa, córką wspominanego kilkakrotnie Brykcego, brata kanclerza Tomasza. Nasza łęczycanka musiał więc przejść także na luteranizm. Gdzie poznała męża? Oczywiste, ze w Łęczycy, gdzie jej przyszły szwagier pełnił urząd wojewody. I ją objęła klątwa Uryela, gdyż nie dochowała się potomstwa (żaden z trzech braci Górków go nie miał). Na niej to w zasadzie ród Górków się zakończył wymierając. Soboccy z Łęczyckiego, dziwnym zrządzeniem losu, także wymarli w tym czasie.
Nie ustaliłem, który z trzech barci Górków dokonał, dowcipnej pewnie według niego, profanacji, przetapiając srebra kościelne z Szamotuł na … obrożę dla psa. Może trzeci z braci, Jędrzej zwany też Andrzejem, który był filarem groźnej opozycji wobec Zygmunta Augusta, z którym wcześniej … przyjaźnił się.
Interesuje nas najbardziej Łukasz III, szwagier Jadwigi z Sobockich. Tenże nasz wojewoda żonaty był z Halszką (Heleną), córką księcia Ilji Ostrogskiego. Halszka ta właśnie jest przedmiotem legendy, a raczej autentycznych, pełnych grozy i romantyzmu, przekazów o „żelaznej masce”.
Według jednej z wersji legendy, dziedzicom Szamotuł miała się urodzić córka o twarzy czarnej jak u Murzynki. Ojciec ze wstydu kazał zamknąć ją na całe życie w lochu. Według innej wersji, pan na szamotulskich włościach zeźlił się, gdy mu doniesiono (już w dawnych wiekach donoszono), że jego córka obdarzyła afektem młodzieńca niskiego stanu. Dziewczę przerażone gniewem ojcowskim, uciekło z domu i tułało się samotnie przez czas długi po okolicznych wioskach. Są tacy, którzy twierdzą, że od tej tułaczki pochodzi nazwa Szamotuł. W okolicy mówi się jednak o bidulce „Czarna Księżniczka”.
Prawda historyczna jest nieco inna od bajań. Faktycznie chodzi o księżniczkę zakutą przez zdradzonego męża w „żelazną maskę”. Na historię tę natknąłem się w genialnym kryminale historycznym Waldemara Łysiaka „Szachista”. Akcja książki rozgrywa się częściowo w Szamotułach i pewna jej część związana jest z przekazem o wspomnianej księżniczce. Mianowicie, angielscy spiskowcy, chcieli wykorzystać ganek zbudowany dla niej między wieżą zamkową a kościołem, gdzie w zakratowanym pomieszczeniu księżniczka uczestniczyła w nabożeństwach. Chciano zatem wykorzystać ów ganek do porwania, przy pomocy sztucznego szachisty, samego … NAPOLEONA. Odsyłam ciekawych do „Szachisty” Łysiaka — lektura jest fascynująca. A „żelazna maska”! ? Nie będę przepisywał słowo w słowo za Łysiakiem całego tekstu. Podam tylko najważniejsze fakty. Księżniczka Halszka po śmierci ojca stała się świetną partią dla polskich panów — ze względu na wielkie włości. Jej opiekun, książę Sanguszko, nie chciał oddać jej litewskich posiadłości w polskie ręce, zainicjował więc porwanie księżniczki przez swego syna Dymitra. Zmuszoną do małżeństwa Halszkę wzięła w obronę matka zanosząc skargę do króla. Dymitra skazano na infamię. Wykonawcą wyroku miał być Marcin Zborowski, który postanowił wydać Halszkę … za swojego syna. Zborowski zamordował Dymitra, ale Zygmunt August wydał księżniczkę za Łukasza III Górkę. Jednakże Halszka nie chciał mieszkać z dużo starszym mężem narzuconym przez władcę. Za zgodą królowej Bony księżniczka miała pozostać przez rok przy dworze. Wytłumaczono to mężowi jej brakiem doświadczenia małżeńskiego. Przed upływem roku księżniczka wraz z matką uciekła do Lwowa (na oryginalnych nalepkach wódki Smirnoff widnieje napis „Lwow, Poland”), gdzie schroniła się w klasztorze. Król nakazał sprowadzić Halszkę siłą na zamek Górki, doszło nawet do oblężenia klasztoru. Jedne z oblegających — książę Olelkiewicz — dostał się, za namową matki księżniczki, w przebraniu do klasztoru i potajemnie wziął z Halszką ślub. Zakonnikom nie przeszkadzało, że ich klasztor jest właśnie oblegany z rozkazu króla, w celu sprowadzenia żony do stęsknionego Górki. Nie przeszkadzała im także bigamia Halszki. Górka tak się wściekł, że zabił rywala a Halszkę uwięził w Szamotułach z „żelazną maską” na twarzy. Przebywała z nią do śmierci, która przyszła miłosiernie dopiero, gdy księżniczka wpadła w obłęd.
I to już cała ta dziwaczna historia. Kto nie lubi starych ksiąg, pewnie się znudził. Jeśli ktoś czytał jednak z ciekawością, temu dzięki i wielka dla mnie radość.
Balcerowiczowie, Soboccy i … „Żelazna maska”, „Ziemia Łęczycka”, nr 23 (646) z 18 stycznia 1992 r. (błędna numeracja — powinno być: 1 (646), nr 2 (647) z 2 lutego 1992 r., nr 3 (648) z 14 lutego 1992 r., nr 4 (649) z 1 marca 1992 r..
Dziura w ziemi
Kiedy pan Wiesław Kozanecki powziął zamiar wybudowania przy ulicy Nowotki 12 (ob. ul. J. Grodzkiej) domu mieszkalnego i elektrycznej piekarni, nie przeczuwał z pewnością, że stanie się sponsorem badań archeologicznych. Nie podejrzewa też zapewne, iż działka budowlana kryje w sobie niebywałe skarby kultury materialnej sprzed wieków. Nie! Nie chodzi o pożydowskie złoto, czy inne tego typu znaleziska. Jednak przedmioty znalezione podczas badań okazały się warte wielokroć więcej, a badania przyniosły rewelacyjne wprost odkrycia.
Na początku odpowiedzmy na pytanie dlaczego państwo Kozaneccy finansowali prace archeologiczne? Ich planowana budowa położona jest w obrębie Starego Miasta, a Starówka leży w strefie ochrony konserwatorskiej i wszystkie prowadzone w jej granicach prace ziemne poprzedzone muszą być wykopaliskami dokonywanymi, zgodnie z obowiązującymi przepisami, na koszt inwestora. O zakresie tego typu archeologicznych działań decyduje Wojewódzki Konserwator Zabytków po konsultacji ze specjalistami.
Konserwator płocki zlecił przeprowadzenie potrzebnych działań dyrektorowi Muzeum w Łęczycy, a zarazem archeologowi — Krzysztofowi Gowinowi. I oto na początku października niewykwalifikowani robotnicy pod kierunkiem p. Gowina rozpoczęli prace wykopaliskowe, które rozbudziły miecie wiele plotek i długo przyciągały tłumy gapiów. Ciekawość była niezmierna — każde tego typu badania przynoszą efekty w postaci znalezisk — oczekiwano więc na sensację. Codziennie obok wykopu przeciągały tłumy łęczycan — niejednokrotnie, zwłaszcza w początkowej fazie, niszcząc efekty pracy robotników.
Powoli z ziemi zaczął wyłaniać się coraz głębszy wykop, na którego ścianach zarysowały się kolejne warstwy osadnicze. Mimo, że badania prowadzone były w kwartale miasta od początku zamieszkanym przez Żydów, ziemia zachowywała się neutralnie i okazywała tylko obraz swojej przeszłości, nie odsłaniając szczegółów związanych z zamieszkującą ją nacją. Wykop prowadzono w dwóch kierunkach — wzdłuż Żydowskiej, gdzie dokonano najważniejszych odkryć, oraz krawędzią Nowotki — wykop sondażowy. Ustalono, że pierwotna Łęczyca znajdowała się w początkach swego istnienia o 1,6 metra niżej od obecnego poziomu gruntu. Potwierdzają to badania prowadzone w początkach lat 80. (XX w.) w innych punktach miasta. Ich kierownikiem był wówczas Andrzej Bartczak, który konsultował wykop, o którym mowa. Wykopaliska potwierdziły również trwałość układu przestrzennego miasta — domy w północnej części Starówki zbudowane budowane są wzdłuż działek wytyczonych w średniowieczu.
Trzeba było zagłębić się na trzy metry, by dotrzeć do warstw nieskażonych nigdy ręką człowieka. Nad nimi wyraźnie zarysowały się ślady XIII wiecznych początków miasta. Niewątpliwą sensacją stało się odkrycie w warcie osadniczej z XIV wieku autentycznego, średniowiecznego bruku — okazuję się, że Łęczyca w swoich początkach posiadała utwardzone ulice, co było w Polsce, co było w Polsce ówczesnej raczej ewenementem. Co najciekawsze, w wiekach następnych bruk przysypano i powstała podła, błotniska uliczka, którą wybrukowano dopiero w XIX wieku.
Nie przetrwały ślady średniowiecznej zabudowy, zniszczone podczas prac budowlanych przy kolejnych budynkach wznoszonych na badanej działce w ciągu wieków. A było ich najmniej pięć. Najstarsze były drewniane — w ziemi tkwią liczne fragmenty zbutwiałego drewna. Późniejsze budynki nie były także zbyt solidne, o czym świadczą szczątki drewnianych ścian piwnicznych z końca XVII wieku. Zabudowania te spłonęły — odkryto w wykopie wiele fragmentów spalonej polepy glinianej. Odnaleziono także relikty XVIII — wiecznego domu o konstrukcji szachulcowej. Ciekawostką jest sprawa fundamentów najnowszej budowli powstałej pod koniec XIX wieku — użyto do budowy głazów z dawnych murów obronnych — wykorzystane zostaną przy ich rekonstrukcji, a więc wrócą niejako na swoje miejsce.
Prócz ciekawskich, prace ściągnęły także panią Dorotę Parzychowską — Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, która z zainteresowaniem śledziła postępy badań. Pracujący łopatami i szpachelkami robotnicy wydobyli z głębi ziemi wiele cennych dla kultury i dziejów Łęczycy przedmiotów. Z niezmiernym respektem wydostawali z błotnistej ziemi XIII — wieczną ceramikę, robotnicy zamienieni tymczasowo w poszukiwaczy przeszłości. Z delikatnością wyciągali na światło dzienne ułamki glinianych naczyń, XVIII — wieczne szkło, kości zwierzęce, rogi krowie i kozie. Znaleziono nawet szable dzika i czaszkę — prawdopodobnie lisa.
Najcenniejszym jednak trofeum stały się średniowieczne … skórzane buty. Jeden zachował się w całości, drugi we fragmencie. Ciekawy jest także grot bełtu kuszy z XIII wieku. Wśród kilkudziesięciu kilogramów znalezisk znajdują się malowane talerze, świder metalowy, relikty bielonej konstrukcji domu i polepa, w której zachowały się odciski tejże konstrukcji. Zabytki przekazane zostały do zbiorów łęczyckiego muzeum. Krzysztofa Gowina ciekawią niezmiernie inne fragmenty Starego Miasta. Czeka więc niecierpliwie na prace budowlane w strefie chronionej — przyniosą z pewnością odkrycia wyjaśniające wiele zagadek z przeszłości.
Nie rozpoznaną do końca tajemnicą jest niezidentyfikowany obiekt, najwyraźniej o przeznaczeniu gospodarczym, na terenie działki państwa Kozaneckich. Prawdopodobnie powstał w okresie rzymskim, jeszcze przed lokacją Łęczycy w obecnym miejscu. Być może w chwili oddawania tego numeru do druku zagadka zostanie rozwiązana. Okaże się być może wówczas, że zanim miasto powstało w obecnym miejscu, istniało w rejonie dzisiejszej Starówki osadnictwo.
Dziura w ziemi, „Ziemia Łęczycka”, nr 14 (619) z 26 października 1990 r.
Dziwne dzieje Sławoszewa
Około dwóch kilometrów na zachód od Daszyny w powiecie łęczyckim znajduje się niewielka wieś o nazwie Sławoszew. Jej początki, według zapisków ks. Antoniego (?) Maciążkiewicza, sięgają czasów króla Władysława Warneńczyka. Niewielkie dobra, za męstwo, miał wówczas otrzymać od władcy rycerz Jan Sławoszewski, od którego nazwiska przyjęły nazwę owe dobra i wieś.
Po śmierci męża i jedynego syna, Zuzanna z Roztworowskich Sławoszewska miała ufundować drewnianą świątynię pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła, którą arcybiskup gnieźnieński wyniósł do godności parafii. Inna wersja podaje, że drewniany kościołeczek postawili w XV wieku kustosze archikolegiaty łęczyckiej, którzy byli następnie jej zarządcami, aż do 1533 roku. Dekretem abp. gnieźnieńskiego Macieja Drzewieckiego w roku 1533 proboszczami Sławoszewa zostali kanonicy łascy, którzy pozostawali nimi, aż do 1819 roku.
Parafia istniała do 1828 roku. Następnie włączono ją do parafii w Mazewie.
Według innej wersji Parafia przetrwała do czasów Księstwa Warszawskiego, kiedy to zlikwidowano ją. Administrator majątku, pod nieobecność właściciela, miał rozebrać nieczynny kościółek. Jak powiadają mieszkańcy Sławoszewa stracił po tym czynie rozum i zmarł w okropnej biedzie, gdzieś pod płotem. Przestraszony dziedzic zarządził odbudowę drewnianej świątyńki z materiału pozostałego po rozebranej. Kościółek ten istnieje do dziś.
Drewniana budowla pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP wystawiona w latach 1840 — 1841 jest obecnie filią parafii w Mazewie. Pośród barokowego wyposażenia znajdują się blachy z herbami Sulima, Jastrzębiec i Radwan.
Jedna z legend mówi, że tak naprawdę kościółek nakazał potajemnie rozebrać sam właściciel majątku, który założył we dworze lożę masońską. Jest faktem historycznym, że urodził się w sławoszewskim dworze Antoni Ostrowski, znany dziewiętnastowieczny działacz sejmowy, który był faktycznie masonem i podobno w jego dworze funkcjonowało pomieszczenie loży, czy też pronaosu, w którym spotykali się członkowie. Czy był to jednak dwór w Sławoszewie?
Zuzanna Sławoszewska przekazała z czasem sławoszewskie dobra Grabskim. I tu zaczyna się nowy wątek historyczny, który należałoby rozwinąć w odrębnym artykule, ponieważ Grabscy mieszkający wówczas w Ziemi Łęczyckiej, z czasem przenieśli się na jej krańce, które obecnie zwane są ziemią łowicką, i tam to przyszedł na świat premier Stanisław Grabski — słynna postać życia politycznego i gospodarczego II Rzeczpospolitej.
Na cmentarzu w Oszkowicach pod Piątkiem, znajduje się grób rodzinny Grabskich z napisem: ”Andrzej Grabski herbu Pomian /1787 — 1881 /jego syn Feliks /1826 — 1897/ właściciel Borowa — ojciec Władysława Grabskiego — ministra skarbu i premiera”. Owi Grabscy z Borowa to w prostej linii potomkowie Grabskich osiadłych na Sławoszewie i kilku innych łęczyckich majątkach. Ich groby rodzinne znajdują się m.in. w Strzegocinie koło Witoni, a dwór w Kucharach Strzegocińskich.
Maria Sęczkowska podaje w „Przewodniku po Łęczycy i powiecie łęczyckim” (Łęczyca 2000), że kolejnymi właścicielami dóbr Sławoszewskich byli Morzkowscy, Grabowscy, Dobrzyccy i Mszczonowscy. Jeden z Mszczonowskich — Franciszek lub Mateusz — wybudował w Sławoszewie neoklasycystyczny dwór, który stoi do dziś, choć wymaga natychmiastowego ratunku. Czy to w tym dworze istniała masońska loża? Raczej nie, musi chodzić o inny dwór, gdyż ten wybudowany przez Mszczonowskiego, w 1864 roku, przeszedł wkrótce, na drodze licytacji, w ręce ozorkowskiego fabrykanta Augusta Schlössera. A może Mszczonowski był masonem?
Schlösserowie swoje posiadanie Sławoszewskiego majątku zaczęli niefortunnie od założenia ogrodu na miejscu dawnego cmentarza. Zrehabilitowali się jednak fundując dzwon do kościółka, a nawet ukrywając go przed konfiskatą władz niemieckich podczas pierwszej wojny światowej. Dzwon nie uniknął jednak swojego przeznaczenia — został zrabowany przez hitlerowców w czasie II wojny światowej i prawdopodobnie przetopiony na potrzeby przemysłu wojennego III Rzeszy.
Sławoszew ze swoim uroczym kościółkiem i niszczejącym dworem jest niezwykle ciekawym miejscem powiatu łęczyckiego. Odradzający się w Łęczycy oddział PTTK może wróci do tradycji jesiennych rajdów pieszych, których trasy wiodły w latach 70. XX wieku z Daszyny przez Sławoszew i Garbalin do Łęczycy? Z pewnością warto Sławoszew odwiedzić.
Dziwne dzieje Sławoszewa, „Siódma Prowincja”, nr 1 — 4 (38 — 41) z 2000 r.
Niezwykłe dzieje wsi Sławoszew, „Dziennik Łódzki” — „Wiadomości dnia”, nr 286, wyd. E z 8 grudnia 2000 r.
Kaplica w Sławoszewie, „Posłaniec Bernardyński”, nr 7 (53) z września 2003 r.
Jan Paweł II w Łęczyckiem
Karol Wojtyła wśród łęczycan
Związki Jana Pawła II z Ziemią Łęczycką
Łęczycanie co najmniej trzy razy zapraszali oficjalnie papieża Jana Pawła II do przyjazdu do Łęczycy i łęczyckiego Tumu. Szczególnie pamiętam zaproszenie z czasu sprawowania pierwszy raz urzędu Burmistrza Łęczycy przez Krzysztofa Lipińskiego w latach 90. XX w. Tekst zaproszenia Ojca Świętego miałem honor układać osobiście, a mój przyjaciel, znakomity plastyk, Andrzej André Adamczewski wykonywał słusznych rozmiarów dokument, pod moim czujnym okiem, w swojej pracowni plastycznej położonej przy łęczyckim rynku. Całość akceptował biskup łowicki Alojzy Orszulik (decyzją Jana Pawła II Łęczyckie z Diecezji Łódzkiej trafiło w granice nowoutworzonej Diecezji Łowickiej). Gdy wykonano specjalną tubę na zwój pisma, przyszedł czas odbicia na nim pieczęci. Burmistrz osobiście odciskał suche tłoki na czerpanym papierze dokumentu. Pomylił się zresztą i odbił przypadkowo tłok Przewodniczącego Rady zamiast swojego i w końcu na zaproszeniu znalazły się trzy różne odciski łęczyckich pieczęci. Dokument trafił do Watykanu.
Burmistrz Łęczycy zawiózł do Watykanu także … rzeźbę Diabła Boruty (!). Nie był to jedyny prezent łęczycan dla Ojca Świętego. Podczas jego pobytu w Polsce w czerwcu 1997 roku Janowi Pawłowi II wręczono podczas mszy w Kaliszu srebrną makietę, o wadze kilku kilogramów, przedstawiającą Archikolegiatę Łęczycką w Tumie. Dzieło wykonał łęczycki jubiler Jacek Piaskowski. Na postumencie wygrawerowano napis dedykujący dar od Społeczeństwa Ziemi Łęczyckiej dla Jana Pawła II w … 30 rocznice odwiedzin Tumu przez kardynała Karola Wojtyłę. Łęczycka parafia św. Andrzeja, z okazji wręczenia papieżowi daru, wydała specjalny folder. Na jego pierwszej stronie znalazło się zdjęcie srebrnej makiety archikolegiaty w Tumie, a na ostatniej archiwalna fotografia przedstawiająca kardynała Wojtyłę podczas uroczystości kończących Millenium Chrztu Polski, które odbywały się w 1967 roku w podłęczyckim Tumie.
Niezwykłe wydawnictwo ukazało się także staraniem ówczesnych władz Łęczycy. Fotografie z pobytu Burmistrza w Watykanie, z darami dla papieża, i inne, ukazujące wręczanie daru łęczycan Janowi Pawłowi II w Kaliszu, zostały wydane w formie ekskluzywnego albumu bibliofilskiego oprawionego w skórę. Nakład Księgi o pokaźnym formacie wynosił zaledwie kilka czy kilkanaście egzemplarzy. Niestety, los wydawnictwa nie jest mi znany. Wiele fotografii z uroczystości w Watykanie i Kaliszu zamieszczono natomiast w obszernym „Biuletynie Informacyjnym Rady i zarządu Miasta Łęczycy” wydanym specjalnie na koniec kadencji Burmistrza i władz miasta.
Bardziej materialną i szerzej dostępną pamiątką „papieską” w Łęczycy jest płyta pamiątkowa wmurowana w prezbiterium fary św. Andrzeja Apostoła. Zaświadcza ona o udziale grona łęczycan w I Komunii Świętej z Ojcem świętym Janem Pawłem II na Lublinku w Łodzi.
Łęczycanie wielokrotnie spotykali się z Janem Pawłem II w różnych miejscach — od Watykanu po Łowicz. Szczególna byłą papieska pielgrzymka dnia 14 czerwca 1999 roku do Łowicza. Specjalnymi pociągami mieszkańcy Łęczycy, a szczególnie my nauczyciele, udaliśmy się wraz z młodzieżą łęczyckich szkół na łowickie spotkanie z papieżem. Szczególną radość sprawił łęczycanom Ojciec Święty, wielokrotnie wspominając w swojej homilii w Łowiczu — Ziemię Łęczycką i łęczycki Tum. Pamiętam jak byliśmy wtedy dumni i wzruszeni. Niestety, w drukowanym tekście homilii, który był wówczas rozpowszechniany w formie kolorowej książeczki, Łęczyckie i Tum wspominane były tylko raz. Swoim zwyczajem Jan Paweł II po prostu mówił pielgrzymom więcej niż zaplanował na piśmie. Widać w sercu łęczycanie mieli dla niego swoje szczególne miejsce. Szkoda, że mieszkańcy Łęczycy nie mogą się zapoznać z zarejestrowanym zapisem tych słów. Ojciec Święty z wielką czułością wspominał naszą łęczycką ziemię.
Łęczycanka, pani Otylia Kokocińska, wspomina pobyt kardynała Karola Wojtyły 11 czerwca 1967 roku w łęczyckim Tumie. Były to uroczystości kończące ogólnopolskie obchody Millenium Chrztu Polski. Cała uroczystość kończąca Millenium została zaplanowana właśnie w Tumie, w romańskiej archikolegiacie (jedynej w kraju) — miejscu pierwszych polskich sejmów, licznych synodów kościelnych, wieloletniej siedzibie arcybiskupów gnieźnieńskich, z których co najmniej czterech spoczywa w jej murach, a które kryją również relikty pierwszego polskiego klasztoru — opactwa Najświętszej Marii Panny założonego przez św. Wojciecha. Służba Bezpieczeństwa starała się nie dopuścić do przyjazdu do archi kolegiaty łęczyckiej prymasa Stefana Wyszyńskiego, któremu towarzyszył kardynał Karol Wojtyła. Chłopi polnymi drogami mieli doprowadzić samochód z dostojnikami do łęczyckiego Tumu. Padał deszcz. Mimo to zebrał się tłum ludzi. Wielu mieszkańców okolicy posiada w swoich rodzinnych albumach mnóstwo pożółkłych zdjęć z tamtej uroczystości. Kardynał Wojtyła z charakterystycznym uśmiechem jest widoczny na wielu z nich pod parasolem. Pani Kokocińska opowiada zabawną historię — nad głowami siedzących w fotelach Prymasa Tysiąclecia i kardynała Wojtyły rozpostarty był baldachim (wedle innej wersji był to naprędce zamontowany brezent). Zbierająca się na materiale deszczówka groziła zarwaniem prowizorycznej osłony. Ktoś kijem starał się uchylić materiał i wylać nagromadzoną wodę. I wylał … ale całą na kardynała Wojtyłę, który podobno skomentował, że w życiu nie miał tyle wody za kołnierzem, a według innych, że w życiu nie był tak wymyty (wykąpany) na mszy. Inni twierdzą, że kardynał mówił o powtórnyym chrzcie. Dziś po pobycie wybitnych duchownych pozostałe fotografie i tablica pamiątkowa wmurowana w kruchcie łęczyckiej archi kolegiaty w Tumie. Pozostały także fotografie i dokumenty zgromadzone przez Służbę Bezpieczeństwa przechowywane w archiwum IPN w Łodzi. W 2007 roku pobyt Prymasa Wyszyńskiego i kardynała Karola Wojtyły na uroczystościach w Tumie opisał na podstawie akt bezpieki Sebastian Zaborowski w prawie 200 stronicowej książce pełnej nieznanych fotografii i dokumentów (S. Zaborowski, Milenium Łęczyckie. Fakty, dokumenty, wspomnienia, Łęczyca-Łódź 2007). Książka zawiera donosy i raporty funkcjonariuszy i tajnych współpracowników SB, a także wspomnienia i relacje uczestników tamtych wydarzeń.
Szczególnym związkiem Jana Pawła II z Ziemią Łęczycką jest wyniesienie na ołtarze św. Urszuli Ledóchowskiej, która założyła w Łęczycy w 1932 roku Dom Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK, który odwiedzała co najmniej dziesięciokrotnie, często w nim nocując. Upamiętnia to tablica na budynku pourszulańskim przy ul. Poznańskiej na Starym Mieście w Łęczycy. Łęczyckie Urszulanki wielokrotnie spotykały się z Janem Pawłem II. Nie sposób zliczyć tych wszystkich spotkań i działań sióstr związanych z Ojcem Świętym.
Jeszcze ważniejszym związkiem jest rozpropagowanie na cały świat kultu Bożego Miłosierdzia i wyniesienie do grona świętych siostry Faustyny Kowalskiej z Głogowca koło Świnic Warckich w Łęczyckiem. Jest to największy dar Ojca Świętego dla Ziemi Łęczyckiej. Kult Bożego Miłosierdzia ściąga do Głogowca i świnickiego sanktuarium coraz większe rzesze pielgrzymów z całego świata. Tym tajemnym darem Jan Paweł II niezwykle ubogacił Ziemię Łęczycką. Ta pożegnała go wspaniale w kwietniu 2005 roku — świecami w oknach, żałobnymi portretami na ulicach i w witrynach sklepów, modlitwą, mszami w świątyniach i placach, nabożeństwami, apelami jasnogórskimi i czuwaniem. Był wreszcie rozpoczęty mszą polową na rynku łęczyckim Biały Marsz do Tumu, w którym wzięło udział trzy tysiące łęczyckich uczniów ze wszystkich szkół. Rynek łęczycki drżał od ich śpiewu, gdy zaintonowali „Barkę”, a droga z miasta do archikolegiaty od lat nie była tak żywa.
I żywy był wydany w tych dniach przez Braciszków, jak w Łęczycy mówi się o miejscowych Ojcach Bernardynach, specjalny numer łęczyckiego „Posłańca Bernardyńskiego” (4/70 z kwietnia 2005) z artykułami, zdjęciami, poezją, fragmentami papieskich dokumentów i …. anegdotami związanymi z JP II. Wkrótce także jedną z najważniejszych ulic miasta przemianowano na Aleje Jana Pawła II, a jego imię nadano miejscowemu gimnazjum.
Pożegnaliśmy go płaczem. A teraz jesteśmy dumni z jego pobytu w Tumie, z łowickiej homilii, a nade wszystko z wyniesienia skromnej dziewczyny z Głogowca na ołtarze a jej idei Bożego Miłosierdzia na cały świat.
Jesteśmy dumni, że Jan Paweł II jest w części łęczycaninem.
Karol Wojtyła wśród łęczycan, „Posłaniec Bernardyński”, nr 4 (70) z 30 kwietnia 2005 r.
Karol Wojtyła wśród łęczycan. Związki Jana Pawła II z Ziemią Łęczycką /w:/ Habemus Papam. Almanach Literacki wydany z okazji 35 — lecia pontyfikatu Ojca Świętego Jana Pawła II, red. Edward Przebieracz, Tarnowskie Góry 2013, s. 81 — 84.
Łęczycanie
Życie nie zmarnowane
Zbliża się południe. Jestem umówiony na rozmowę z Mieczysławem Cieniakiem. Wchodzę na werandę domu przy ulicy Bitwy nad Bzurą. Dzwonię. Po chwili w otwartych drzwiach staje pan Mieczysław. Badawcze spojrzenie. Na powitanie mówi: „Pan jest stąd, z Łęczycy, poznaję pana”. Podaje rękę, zaprasza do środka. Idziemy do gabinetu. Energiczny mężczyzna, średniego wzrostu, ubrany w białą koszulę i krawat.
Mieczysław Cieniak urodził się w 1903 roku na Śląsku. Studia ekonomiczne ukończył w stołecznej Wyższej Szkole Handlowej. Jeszcze przed wojną osiadł w Łęczycy, pracując do pamiętnego września trzydziestego dziewiątego na stanowisku dyrektora Banku Spółdzielczego Ziemi Łęczyckiej. Działał w Polskim Związku Zachodnim. Angażował się w pracę z harcerzami, niósł pomoc bezrobotnym. Nade wszystko cenił jednak dom, życie rodzinne.
Stary, parterowy, ni to chata, ni dworek, po prostu — domek z dwuspadowym dachem i przeszkloną werandą. Białe ściany z drewnianymi zdobieniami w kolorze zieleni.
Pełno tu fotografii
książek, zegarów. Na półkach posążki. Na ścianach militaria. Broń biała. Biurko w gabinecie wypełnione papierami. Notatki, gazety, listy z kraju i zagranicy.
We wrześniu 1939 roku Mieczysław Cieniak, komendant Obrony Przeciwlotniczej w Łęczycy, dowodził ponad setką ludzi. Okupant mu tego nie darował. Po wejściu Niemców został aresztowany. Wkrótce odzyskał wolność, ale po paru tygodniach znów zamknęły się za nim wrota łęczyckiego więzienia. W maju czterdziestego roku, razem ze stu pięćdziesięcioma innymi osobami wywieziony został do Dachau. Z tamtego transportu żyje ich do dziś pięciu. Tylko tylu wytrzymało obóz. Później było Mauthausen. Wreszcie, już do samego wyzwolenia, Gusen. Ostatni obozowy numer — 46651. Pokazuje ślady na skroni — poddawano mnie pseudomedycznym doświadczeniom. W obozie pracowałem w kamieniołomach — codziennie sto razy narażony byłem na śmierć. Opisuje scenę mordu, opowiada jak wyglądała łaźnia, gdzie rozegrał się dramat. Padają niemieckie nazwiska czytane z pamiętnika: „… więźnia rozebrano do naga, to był porucznik z armii gen. Maczka. Stałem w kącie modląc się, by nikt mnie nie zauważył”. Zobaczyli, ale zdołałem w nadludzkiej desperacji uciec. Ważyłem wtedy 40 kilogramów.
Wyciąga z szuflady kilka maleńkich książeczek. Są to oryginalne rękopisy wierszy pisanych w obozie. Mówi, że nie wszystkim je pokazuje. Pożółkłe kartki, zapełnione starannym pismem. Zaczyna recytować z pamięci:
Przez lat pięć budził nie dzwon trwogi
I po zachodzie barłóg ścielił
Pięć lat raniłem swoje nogi
Dążąc w tęsknocie do nadziei
Pięć lat — wśród piekła czarnej nocy
Brzegiem krateru a lawiną
Biegłem na skrzydłach Bożej mocy
Do jutra szczęścia — ścieżką siną
Pisał, gdzie się dało i na czym się dało. Na workach od cementu, paczkach po papierosach, strzępach opakowań. Wieczorami leżąc na wąskiej pryczy, dzielonej z kolegą, przepisywał je na czysto. Atramentu i papieru dostarczał przyjaciel pracujący u kapo. Często współtowarzysze niedoli prosili: „Mieciu, Mieciu poczytaj”. Pilnowali, by nikt ich nie złapał i … w ogarniętym szaleństwem śmierci obozie, pojawiała się nagle iskierka ciepła i nadziei. Płynęły więc gawędy o łęczyckim, poczciwym diable Borucie i jego figlach, strofy patriotyczne, liryki, wreszcie Droga Krzyżowa. Jej kopię wysłał niedawno do papieża. Pięknie oprawiona księga z dedykacją dla Jana Pawła II. Podziękowanie za przeżycie tamtych dni, wypalonych w pamięci na całe życie. Wypełnionych cierpieniem, rozpaczą, tęsknotą za żoną i dziećmi, za każdą cząstką zwyczajności.
Zawsze
cechowała mnie żywotność
ta vis Witalis, energia życia. Byłem operatywny, chciałem przeżyć., bardzo pomogły mi w późniejszym okresie paczki z domu. Wiem, że jej — mojej żonie — też było ciężko. Wysiedlona została na Zamojszczyznę, gdy najmłodsze z naszych dzieci miało zaledwie kilka tygodni. Wspaniały człowiek — podkreśla. Niedługo minie równe sześćdziesiąt lat od ich ślubu.
Opowiada, jak pracował przy umacnianiu brzegu Dunaju. Młodzi oprawcy wrzucili go do rzeki, chcąc zabić. Na szczęście inni kazali wyciągnąć. Był wpół żywy. Zdarzali się i dobrzy Niemcy — stwierdza. Tylekroć uchodziłem śmierci. Choćby wtedy, gdy esesman chciał mnie strącić ze skały. Uczepiłem się go w przedśmiertnym strachu z siłą człowieka, który nie chce zginąć. Udało się.
W pokoju kot łasi się do moich nóg. Głaszczę go słuchając pana Mieczysława. Zasypuje mnie informacjami, co chwilę wstaje, przynosi kolejne zdjęcia, książki, rękopisy, dokumenty. Nie nadążam z notowaniem. Tyle jeszcze trzeba zrobić — mówi. Jest sugestywny. Przed oczami płyną obrazy — kamieniołomy, obozowa prycza, wychudli więźniowie, butni i brutalni esesmani, niebo sprzed ponad czterdziestu już lat. Chciałbym zadać tyle pytań, lecz to pan Mieczysław kieruje rozmową.
Gospodyni tego gościnnego domu, pani Maria, prosi, aby już powoli kończyć — mąż wyszedł niedawno ze szpitala. Ale gdzie tam. Pan Mieczysław przynosi stertę kartek zapisanych poezją. — Widzi pan ile tego jest, trzeba by było to uporządkować, złożyć do wydawnictwa, ale czasu mało i siły już nie te.
Oglądam jeszcze garść fotografii, zdjęcie pana Mieczysława z marszałkiem Rola — Żymierskim. Wszędzie uroczystości, sztandary, mównice, tłumy ludzi. Gabloty z odznaczeniami. W 1980 roku otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Wszystkich dyplomów, medali i orderów nie sposób wymienić. Zbiory. Te przedwojenne zniszczyli i rozgrabili Niemcy. Został tylko orzeł połamany hitlerowskimi butami dziś złożony w Izbie Pamięci Narodowej.
Skąd się wzięło zamiłowanie do militariów, nie zdążyłem już zapytać. Umawiamy się na spotkanie za kilka dni. Wychodzę na ulicę skąpaną w letnim słońcu. Spoglądam jeszcze raz na schludnie ubranego pana, stojącego na ganku. Mijam ogród pielęgnowany od tylu lat. Fantazyjny zameczek pośród starych owocowych drzew przyciąga dzieci. Tak, to ten sam dom i ten sam ogród, w którym mieszkali przed wojną. Tylko, że w 1945 roku stały gołe mury. Wszystko zrabowano. Ich mieszkanie zajął niemiecki prawnik. Urządzanie trzeba było zacząć jak kiedyś. Wszystko od nowa.
Mieczysław Cieniak wrócił z Gusen do Łęczycy wkrótce po oswobodzeniu obozu. Szybko
włączył się w nurt życia
Gdy odzyskał siły rozpoczął pracę na stanowisku kierownika handlu i aprowizacji w miejscowym Starostwie Powiatowym. Kontynuował dawne pasje. Już w 1946 roku miał swoje spotkanie poetyckie. Rok później, działając w Lidze Przyjaciół Żołnierza, zainicjował ufundowanie sztandaru 7. Pułkowi Lotnictwa Bombowego, stacjonującemu wówczas pod Łęczycą. Przez długie lata był naczelnym redaktorem pism regionalnych, wpierw „Zagłębia Łęczyckiego”, potem „Ziemi Łęczyckiej”. Od początki istnienia ZBoWiD prezesował tutejszemu kołu. Z jego inicjatywy powstały dosłownie wszystkie pomniki ofiar wojny i okupacji na Ziemi Łęczyckiej, a także wzorowo zorganizowana i utrzymana kwatera wojenna na cmentarzu przy ulicy Buczka (Kaliska). Chlubą koła jest również Izba Pamięci Narodowej, będąca właściwie małym muzeum. Ostatnio, także dzięki staraniom pana Mieczysława, otrzymała Krzyż Grunwaldu II klasy.
Jak na jedno życie ogromnie dużo, ale dawać z siebie więcej niż brać, to dewiza, której MIeczysław Cieniak był wierny od najmłodszych lat.
Życie nie zmarnowane, „Tygodnik Płocki”, nr 30 z 26 lipca 1987 r.
Mieczysław Cieniak (1903 — 1991)
Z żałobnej karty
Nas kilka godzin przed śmiercią w dniu 6 października przyjechała do Łęczycy ekipa telewizyjna z Warszawy, aby zrobić materiał z Mieczysławem Cieniakiem. Niestety, do nagrania już nie dojść nie mogło. Bardzo schorowany w ostatnich miesiącach, odszedł pozostawiając za sobą osobliwe i niezwykle bogate życie.
Urodził się w Maczkach w Zagłębiu Dąbrowskim. Kształcił się w Kaliszu, gdzie uzyskał maturę. Studia ekonomiczne odbył w Wyższej Szkole Handlowej w Warszawie, skąd trafił do Łęczycy, z którą związał się już na całe swoje długie życie. Po osiedleniu się w grodzie Boruty objął kierownicze stanowisko w Banku Ziemi Łęczyckiej. Pracował także w Spółdzielni Rolniczo — Handlowej, działając równocześnie w Polskim Związku Zachodnim i w harcerstwie.
We wrześniu 1939 roku dowodził w Łęczycy cywilną obroną przeciwlotniczą. Aresztowano go na początku okupacji, jeszcze w 1939 roku. Pięć i pół roku przebywał kolejno w hitlerowskich obozach w Dachau, Mauthausen i Gusen, gdzie do wyzwolenia przebywał pod numerem 46651. Zapoczątkowana w łęczyckim więzieniu obozowa tułaczka, przeplatana tańcem ze śmiercią, zakończyła się 5 maja 1945 roku wyzwoleniem przez Amerykanów. Z czasów obozowych, oprócz wspomnień, pozostało około 190 wierszy. Wiele z nich po wojnie publikowano w prasie i antologiach.
Po powrocie z Austrii natychmiast rzucił się w wir pracy obejmując kierownictwo Wydziału Aprowizacji Starostwa Łęczyckiego. Za świetne wykonywanie obowiązków odznaczono go już w 1946 roku Srebrnym Krzyżem Zasługi. Od 1947 roku pracował w Warszawie w Zjednoczeniu Przemysłu Muzycznego a następnie w Ministerstwie Drobnego Przemysłu i Rzemiosła. Od 1954 roku pracował jako inspektor organizacyjny Wojewódzkiej Rady Narodowej w Łodzi. W 1956 roku powrócił do pracy w Łęczycy jako kierownik działu organizacyjno — prawnego Łęczyckich Zakładów Górniczych, gdzie doczekał emerytury w roku 1966.
Przez cały okres pracy zawodowej kontynuował działalność społeczną. Współtworzył w Łęczycy oddział Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych. Stanął na czele komitetu dla ufundowania sztandaru 7. Pułkowi Bombowców Nurkujących Ziemi Łęczyckiej. W latach 1957 — 1991 prezesował łęczyckim kombatantom. Był inicjatorem budowy pomnika żołnierzom poległym w Bitwie nad Bzurą w Łęczycy i pomników w Jankowie, Giecznie i Kadzidłowej. Dzięki jego staraniom przez długie lata funkcjonowała w Łęczycy Izba Pamięci Narodowej z bogatą ekspozycją poświęconą Bitwie nad Bzurą. Ponadto brał udział w pracach Zarządu Wojewódzkiego w Płocku „Związku kombatantów RP i byłych więźniów politycznych”. Był przewodniczącym Komisji Upamiętniania Miejsc Pamięci i Męczeństwa w województwie płockim. Działał w okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich i Stalinowskich Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi. Walne Zebranie Związku Inwalidów Wojennych w Ozorkowie nadało mu godność honorowego prezesa, takimż zaszczytem obdarzyło go Towarzystwo Miłośników Ziemi Łęczyckiej.
Czynnie uczestniczył w pracach Towarzystwa Naukowego Płockiego. Przez wiele lat brał udział w organizowaniu obchodów Bitwy nad Bzurą. W 1957 roku zainicjował wskrzeszenie powstałej w 1932 roku „Ziemi Łęczyckiej”, której był przez wiele lat naczelnym redaktorem. Mieczysław Cieniak został odznaczony m.in. Krzyżami: Komandorskim, Oficerskim i Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Oświęcimskim, honorowymi odznakami Łęczycy, województwa łódzkiego, płockiego, poznańskiego oraz Kalisza. Słynął także jako kolekcjoner.
W 1987 roku w wywiadzie zamieszczonym w „Tygodniku Płockim” pod znamiennym tytułem „Życie nie zmarnowane” napisałem słowa, które przytaczam, gdyż nic nie straciły na swojej aktualności: „Jak na jedno życie ogromnie dużo, ale dawać więcej niż brać, to dewiza, której Mieczysłąw Cieniak był wierny od najmłodszych lat”.
Rodzina, koledzy i przyjaciele żegnali go na uroczystościach pogrzebowych na łęczyckim cmentarzu.
„Kurier Mazowiecki”, nr 21 z 5 Listopada 1991 r.
Ciernista droga
Po skrzypiących schodach
uciekają wspomnienia
stemplowane „Ałtajskij Kraj”
czasem jeszcze gdzieś w duszy
zrodzą się z serca drżeniem
tamten świat
tamci ludzie
„Ałtaj”
Są życiorysy duże i małe. To oczywisty truizm, jest w nim jednak zawarty, mimo pozornej beznamiętności, duży ładunek emocjonalny. O życiorysy duże każdy w jakiś sposób otarł się, gorzej jest z tymi małymi, często pozostają nieznane, a przecież właśnie z nich składa się istnienie społeczeństw i pokoleń. To, że są małe, nie oznacza, iż są mniej ważne od tych dużych — jak mówi Desiderata: „Każdy człowiek ma swoją opowieść”. Opowieść, którą pragnę przytoczyć, zna już wielu, choć zapewne w innych wydaniach, lecz należy jej wysłuchać uważnie raz jeszcze, aby została śladem naszych dziejów.
Pani Helena Klein ma 89 lat. Jest drobna i niewysoka, ale wypełniona energią, która kiedyś musiała być istnym ogniem. Podobno jest to typowe dla mieszkańców Wilna, skąd pochodzi. Jej przedwcześnie zmarły ojciec był nauczycielem muzyki, a dziad brał udział w Powstaniu Styczniowym. Z Wilna zachowała wiele wspomnień, kończyła tam rosyjskie gimnazjum, szczególnie wyraźnie rysuje jej się w pamięci Ostra Brama i dziady żebrzące obok — nie pozwalali nikomu przejść ani przejechać pod nią w czapce. Z Wilna rodzina przeniosła się do Grodna, gdzie pani Helena pobierała prywatne lekcje. W trakcie dwuletniego pobytu w mieście nad Niemnem poznała Antoniego Kleina (sama nazywa się z domu Sawicka), z którym po ślubie przeniosła się do Białegostoku. Mąż, absolwent Politechniki Warszawskiej, miał tu dobrą posadę.
Wybuchła wojna. Antoni Klein został zmobilizowany. Po zawiłych perypetiach znalazł się w Palestynie- poważna kontuzja nogi nie pozwoliła mu na dalszy udział w wojnie. Pani Helena została sama z dwunastoletnim synem, w mieście zajętym przez Rosjan. Mimo to pomagała w tym czasie innym, udzielając im dachu nad głową.
Przyszli po nich, jak zwykle, w nocy, kazali się spakować i zabrali do bydlęcych wagonów. Dom pozostawiony bez opieki ograbiono, tylko niektóre z rzeczy ocaliła znajoma. Jechali na Wschód przez wiele dni. Największe przerażenie ogarnęło ją, gdy pociąg zatrzymał się przy głazie, na którym wyryty był napis z jednej strony „Europa” a drugiej „Azja”.
Później były lata pracy w sowchozie w Bijsku (Ałtajski Kraj) — Ludzie tam nie byli źli, tylko system — mówi pani Helena śpiewnym wileńskim akcentem. Rosjanie często pomagali, ostrzegali przed rewizjami, dawali mleko dla syna. Mało go wówczas nie straciła aresztowano go, gdyż piekąc ziemniaki z innymi chłopcami spalił furę ze słomą. Poszła kilkanaście kilometrów do aresztu śledczego — chciała za syna dać złoty zegarek, ale puścili go bez łapówki. Wreszcie przyszłą amnestia. Syn Andrzej, znany rysownik — m.in. współautor Albumu Grunwaldzkiego (malował też jego ojciec), mimo 15 lat zgłosił się do Andersa. Potem była szkoła w Palestynie. Tam spotkał przypadkowo ojca. Do Bijska zaczęły napływać listy. Antoni pozostał w Palestynie, Andrzej znalazł się w szkole kadetów lotnictwa w Anglii — w wojnie nie wziął już udziału. Obaj wrócili do Polski w 1947 roku.
Pod koniec wojny kazano brać zesłańcom radzieckie paszporty. Polacy rozpoczęli bojkot i wielu z nich trafiło do więzienia. Wzywani do biura po dokument zabierali ze sobą przybory do mycia. Rosjanie przekonali się w końcu, że to nie ma sensu — odebrali paszporty. Pracowała wówczas w biurze, znała rosyjski — wypisywała dokumenty, rozdzielała paczki z darami, które zaczęły przychodzić. Wszyscy żyli nadzieją, ale nadal jak i w poprzednich latach, najgorsze były tęsknota i troska.
W 1946 roku znalazła się w pociągu jadącym do kraju. Już nie transportowano ich pod bronią, jak w tamtą stronę, ale wagony były takie same. Przed granicą czekało ją najgorsze — dopatrzono się, że w jej paszporcie brak daty wydania — chciano ją cofnąć do Ałtajskiego Kraju. Straszne było to, że paszport w urzędzie wypisywała przecież sama. W końcu puścili. Gdy minęli granicę jadąca z nimi zakonnica zmarła na zawał. Tak wrócili do Polski. W kościele przy granicy modlili się ze łzami w oczach. Niczego nie rozumiały tylko dzieci — trzeba im było wszystko tłumaczyć — w Bijsku nie było przecież kościołów. Przyjechała do brata do Łodzi, była tak zmizerowana i obdarta, że jej nie poznał. Wspomina incydent z konduktorem łódzkiego tramwaju. Nie miała biletu, ale gdy dowiedział się, że z zesłania — nie tylko dał jej spokój, ale jeszcze zatrzymał tramwaj w miejscu dla niej dogodnym, choć nie było tam przystanku. Po powrocie męża zamieszkali początkowo w Łodzi. Przyjaciel, prof. Jażdżewski ściągnął ich do Łęczycy i tutaj już pozostali. Nie pojechali nigdy do Wilna, Grodna ani nawet do Białegostoku.
W Łęczycy mieszka sama na piętrze oficyny w podwórzu starej kamienicy. Jej mieszkanie to małe muzeum, odwiedzanie często przez zwiedzających — jest nawet księga pamiątkowa z licznymi wpisami, także w obcych językach. Część kolekcji przepadła w czasie wojny. Tylko niektóre eksponaty ocalały pośpiesznie zakopane we wrześniu na strychu obok komina. Ale i obecne są niezwykle cenne. Wiele tu obrazów męża, syna i wnuka. Na ścianie kolekcja szabli (jedną z nich swego czasu za pokaźną sumę chciał odkupić szablista Jerzy Pawłowski) sąsiaduje z oryginalnym szyszakiem krzyżowca przywiezionym przez męża z Palestyny. W jednej z gablot unikat na skalę europejską — belemit (jeżowiec) z głową. Wśród licznych dokumentów prym wiodą listy napisane na brzozowej korze ze stemplami radzieckiej cenzury. Był też ukryty po amnestii dowód zesłania — niestety, gdy kilka lat temu dołączyła go do podania do ZBoWiDu o przyznanie praw kombatanckich, dokument skradziono.
Teraz zapisała się do Związku Sybiraków.
Pani Helena wspomina przez moment brata, który brał udział w Powstaniu Warszawskim, po jego upadku i pobycie w obozie wyjechał do Ameryki, skąd już nie wrócił. Jeszcze chwilę kochane Wilno i nadniemeńskie Grodno. „- To okropne. Teraz człowiek myśli, czy to wszystko było możliwe”. Mówi ze łzami w oczach.
Ciernista droga, „Tygodnik Płocki”, nr 37 z 10 września 1988 r.
Siostra Śmiałowska
To nazwisko jest dla większości łęczycan kluczem wywołującym uśmiech sympatii. Duża część mieszkańców miasta zapytana o Siostrę opowiada o niej, jak o kimś bliskim — wielu mówi z dumą „jestem jej wychowankiem”. Siostra Magdalena pamięta doskonale swoich podopiecznych — nawet tych sprzed lat kilkudziesięciu, z przymrużeniem oka nazywa siebie „babcią” i „prababcią” ich często dorosłych już dzieci.
Niewysoka lecz tryskająca energią, z niezanikającym niemal uśmiechem, przy czym stanowcza a czasami nieustępliwa, zwłaszcza jeśli idzie o dobro dzieci, Siostra Śmiałowska jest niemal postacią w Łęczycy legendarną.
Urodziła się w okresie Zaborów (23 lipca 1914) w Oberhausen w Niemczech. Rodzice sprowadzili się do Polski w roku 1920. Ojciec, będąc wielkim patriotą, miał kłopoty z władzami niemieckimi, nie chcąc służyć w zaborczej armii zdezerterował z niej. W wolnej Polsce został natomiast urzędnikiem … wojskowym. Zamieszkali w Poznańskiem. Rodzina szybko się powiększała i, mimo że ojciec pracował w poznańskiej Cytadeli, ciężko było utrzymać dziewięcioro dzieci. Matka trzymała jednak pieczę nad gospodarstwem i formacją duchową dzieci — dzięki jej zasadom aż trójka wybrała życie zakonne. Irena — takie jest świeckie imię Siostry Magdaleny Śmiałowskiej — zakochana w pracy z dziećmi (spowodował to kontakt z własnym, licznym rodzeństwem) podjęła naukę w Poznaniu w szkole dla przedszkolanek, którą ukończyła w roku 1937 składając maturę. Niemal w tym samym czasie przywdziała suknię zakonną — decyzja rodziła się w ciągu wielu miesięcy pobytu na stancji u zakonnic, które znając ją doskonale, z radością przyjęły do swego grona. Urszulanki potrzebowały do swoich zakładów wychowawczych kwalifikowanych nauczycielek, dlatego też jeszcze w 1937 roku, już jako Siostra Magdalena, trafiła do Łęczycy, gdzie Urszulanki prowadziły przedszkole przy ul. Poznańskiej (obecnie kamieniczka TNP). Nastąpiły dni znojnej pracy z ponad czterdziestką dzieci.
Wybuchła wojna
Niemcy aż do 1940 roku nie interesowali się przedszkolem. Latem nagle zamknęli je, a w 1942 roku wywieźli 13 sióstr do obozu pod Rawiczem (obecnie miejscowość, gdzie znajdował się obóz koncentracyjny „Nonnenlager — Schmuckert”, dla duchowieństwa i zgromadzeń zakonnych, nazywa się Bojanowo Nowe), wśród nich była Siostra Magdalena. Jesienią rozpoczęły się selekcje do pracy i innych obozów. Wybrana w czasie jednej z nich, mimo nieznajomości niemieckiego, trafiła jako wychowawczyni do niemieckiego domu dla polskich sierot w Poznaniu. Przełożoną była oczywiście Niemka, ale życie, w porównaniu z obozowym, stało się w miarę znośne. W Zakładzie przy ul. Głównej zajmowała się dziećmi od 1,5 do 7 roku życia. Były to przeważnie sieroty wojenne. Przed Wielkanocą w 1944 roku została zabrana do pracy w domu dla sierot niemieckich, mieszczącym się w zabudowaniach poznańskiego klasztoru Oblatów. Ciężko przeżyła rozstanie z polskimi dziećmi, z których część trafiła do obozów, a inne, często porwane rodzicom, wysyłane były na zniemczenie.
W Kinderheimie
było głodno i na domiar złego poprzedni Zakład upomniał się o jej pozostawienie, a nowy nie chciał Siostry oddać. Z radością stwierdziła, że część dzieci to Polacy porwani na zniemczenie — postanowiła pomagać im wszelkimi sposobami.
Tragiczna sytuacja nie wydawała jej się jednak bez wyjścia- stąd radość z możliwości niesienia pomocy. Niemiecki personel nie potrafił zajmować się płaczącymi i krzyczącymi dziećmi. Szybko, nie tylko że stała się nieodzowna, ale właściwie przejęła opiekę nad malcami. „Opatrzność Boża, że tam byłam” — wspomina Siostra — „Wśród niemieckich dzieci było wiele z rodzin mieszanych lub podejrzanych, że przodek był Niemcem”. Nie zważając na niedożywienie i bywało, potworne zmęczenie, dniem i nocą, nieraz z cierpieniem ciała i duszy, opiekowała się maluchami. Lgnęły do jej serdeczności wszystkie, nawet te nie mogące porozumieć się z powodu bariery językowej. Ryzykując rozmawiała z dziećmi tylko po polsku, nie chciała uczyć się zresztą niemieckiego. Ale było jej tego mało — zaczęła wydobywać od Niemek z kierownictwa dane o dzieciach. I ryzykując życiem odnajdywała ich rodziny powiadamiając, gdzie znajduje się porwane potomstwo. Z czasem podczas spacerów do parku dyskretnie umożliwiała kontakty rodziców z dziećmi. Maluchy były na tyle przedziwnie mądre, że nawet straszone i bite nie zdradzały Niemcom żadnych informacji. Ryzykując i przezwyciężając rozliczne trudności dotarła do niemal wszystkich rodzin.
Siostra Śmiałowska wspomina jeden wydawałoby się beznadziejny przypadek — „Ale we wszystkim jest ręka Boska” — po długich i bezowocnych poszukiwaniach przyśniło jej się w nocy szczęśliwe zakończenie i faktycznie, w krótkim czasie dotarła do rodziny porwanej dziewczynki.
Przyszedł styczeń 1945 roku
i rozkaz ewakuacji Kinderheimu do Niemiec. Decydowały o losie dzieci już tylko godziny i desperacja Siostry. W płaszczu narzuconym na habit biegała po domach dzieci, z których odnalezionymi rodzicami utrzymywała kontakt i powiadamiała kiedy i skąd malcy będą wywożeni, umawiała się także jak ich ubierze, by łatwo można było każdego rozpoznać. Papierosami przekupiła kierowcę autobusu, który wywoził Kinderheim na dworzec kolejowy, ten polskie dzieci wypuszczał jednymi drzwiami a niemieckie drugimi. Oczekujący w pobliżu rodzice po prostu je porywali. Uniknęło dzięki temu wywiezieniu kilkanaście. Jedno z dzieci zaplątało się wśród Niemców — mało wówczas nie postradała życia, przewracając się na torach przed pędzącym pociągiem, gdy biegła je ratować. Pomogła jedna z Niemek podając chłopca matce.
Później przyszedł front. Siostra ukrywała się z innymi zakonnicami w piwnicach u Zmartwychwstanek przez dwa tygodnie. Wyzwolenie nie oznaczało powrotu do normalności — cudem, wraz z kilkoma tak jak i ona młodymi zakonnicami, uniknęła gwałtu, a może i śmierci z rąk żołnierzy radzieckich. Przez Swarzędz i Kutno pieszo i w bydlęcych wagonach podążyła do Łęczycy, po drodze znajdując się kilkakrotnie pod ostrzałem.
W Łęczycy
zastała zniszczone pomieszczenia częściowo zamieszkane przez ludzi. Mimo to już w marcu 1945 roku założyła przedszkole — oczywiście równolegle prowadząc sierociniec. Wojsko dało łóżka a pani Zofia Wojtczak z „ciocią UNNRRą” także miały niemały wkład. Ówczesny burmistrz mimo utrudnień ze strony działaczy PPR, przekazał siostrom do przedszkola wyposażenie z poniemieckich urzędów.
W 1947 roku Urszulanki przeniosły dzieci z Poznańskiej na Panieńską dog machu ponorbertańskiego. Dziesięć lat później przeprowadzą z ulicy Waryńskiego (Poznańskiej) na Panieńską cały klasztor. Przedszkole będzie liczyć wówczas trzy oddziały ze 120 dziećmi. Siostra Śmiałowska przez te lata będzie kierowniczką przedszkola, przełożoną Domu Zakonnego i katechetką w mieście i okolicznych wsiach.
W 1966 roku przedszkole zamknięto zabierając jego wyposażenie na potrzeby państwowego zakładu. Nie poddała się — mimo trudności ze strony władz, otworzyła żłobek.
Z żalem opuściła Łęczycę w 1975 roku obejmując kierownictwo Domu Zakonnego w Ozorkowie. Po powrocie w roku 1987 postarała się o ponowne otwarcie przedszkola przy Panieńskiej. Kierując nim myśli o jego rozwoju. A czy nie ma dosyć pracy z dziećmi? — Wręcz przeciwnie — przygotowuje właśnie z maluchami przedstawienie.
Siostra Śmiałowska, „Ziemia Łęczycka”, nr 4 (609) z 8 czerwca 1990 r., s. 1 i 5.
Opowieść o księdzu dziekanie
„Trudno jest pisać cudnie o potoczne rzeczy”. Horacy w tych słowach zamknął stosunek do życia ludzkiego — pełnego mozołu i codziennej ciężkiej pracy. Każde trwanie składa się z gamy barw, kolor szary, oznaczający zwyczajny trud, występuje w tej tęczy najczęściej.
Każdy łęczycanin pozna bez trudu tę wysoką sylwetkę, pełną wewnętrznej siły i swoistej dumy. Głowa przyprószona aureolą gołębiej siwizny, w zadumaniu unosi się nad lekko pochylonymi przez czas ramionami. Czarna sutanna harmonizuje z postacią.
Ksiądz Kazimierz Gorszwa, bo o nim tu mowa, urodził się 75 lat temu, 11 a właściwie 24 sierpnia 1915 roku. Ta podwójna data wynika z różnicy między kalendarzem europejskim a tym, który był używany w Rosji do rewolucji. Przyszedł na świat w Tomsku, jako jedenaste dziecko Anastazji z Kosackich i Stefana Gorszwów. Rodzice pochodzili z okolic Świsłoczy, w Tomsku znaleźli się z powodu pracy głowy rodziny, który zarobkował jako kolejarz.
Po rewolucji
w 1922 roku, korzystając z umowy między rządami polskim i radzieckim, Gorszwowie przyjechali do Polski i osiedli w Koluszkach. Tam, mały wówczas, Kazimierz rozpoczął swoją edukację w siedmioklasowej szkole powszechnej. Po jej ukończeniu uczęszczał do Gimnazjum Polskiej Macierzy Szkolnej, gdzie w 1936 roku uzyskał maturę.
Przez cały ten okres znajdował się pod wpływem niezwykłej religijności ojca i swojej matki, która marzyła i modliła się, aby został księdzem. Od klasy piątej szkoły powszechnej był ministrantem, ale ostateczna decyzja wstąpienia do seminarium nastąpiła pod wpływem spotkania z księdzem Gadzinowskim — ówczesnym prefektem w Koluszkach, a późniejszym dziekanem w Łęczycy. Nigdy nie przypuszczał młody Kazimierz, że kiedyś obejmie w Łęczycy schedę po swoim przewodniku duchowym.
W Seminarium Duchownym w Łodzi
znalazł się zaraz po maturze. W tym też czasie do Łodzi sprowadzili się rodzice. Naukę przerwał w 1939 roku wybuch wojny. Alumnów zwolniono do domu. Udał się wówczas ze swoim bratem do Warszawy, gdzie obydwaj zaciągnęli się ochotniczo do batalionów kopiących rowy przeciwczołgowe. Nieustanne bombardowania były typową scenerią dla kopaczy.
Po upadku stolicy powrócił do Łodzi, gdzie wznowiono zajęcia w Seminarium. W grudniu 1939 roku Niemcy nakazali opuszczenie jego gmachu, przeniesiono się więc do letniego ośrodka seminaryjnego w Szczawinie, skąd także wyrzucono wszystkich w lutym 1940 roku. Alumni rozjechali się do domów. Kazimierz udał się do rodziców wierząc, że będzie mógł skończyć wkrótce uczelnię. Sposobność taka nadarzyła się dopiero w 1942 roku, gdy biskup sandomierski Jan Kanty Lorek przygarnął kilku alumnów, by doprowadzić ich do święceń. Znalazł się wówczas w ich gronie.
Niemcy w zasadzie nie sprawiali trudności, ukończył więc naukę i 7 maja 1944 roku otrzymał święcenia kapłańskie z rąk biskupa Lorka. Niemal natychmiast został wysłany jako wikary do Łaznowa pod Piotrkowem Trybunalskim. Tu doczekał wyzwolenia i przeniesienia na wikariat do Moszczenicy. Jeszcze w 1945 roku wysłano go do Tuszyna, gdzie podjął pracę w szkole jako etatowy prefekt. Religii uczył także w następnych latach w Aleksandrowie Łódzkim, Sulejowie, Łęcznie i Białej. W 1952 roku przeniesiony został do Tomaszowa Mazowieckiego, pracując nadal jako prefekt, tym razem dla szkół średnich. Znojna, wieloletnia praca znalazła uznanie u przełożonych i zaowocowała przeniesieniem na
Probostwo w Topoli Królewskiej w 1964 roku
W trakcie wykonywania obowiązków proboszcza Topolskiego ksiądz Kazimierz otrzymał kolejny awans, tym razem na łęczyckiego dziekana. Odtąd, nie licząc Tomska, Łęczyca stanie się jakby dla niego drugim miastem „ojczystym” — pierwszym są oczywiście Koluszki. Po śmierci księdza kanonika Stanisława Maciejewskiego, ks. Kazimierz Gorszwa zostaje proboszczem łęczyckiej fary w 1971 roku.
W Łęczycy
czeka nowego proboszcza wiele pracy. Będąc duchownym musi stać się jednocześnie człowiekiem wielu świeckich zawodów, by móc sprostać masie problemów codziennego życia dekanatu i parafii. Przeprowadza wiele remontów instalacji w kościele, tworząc przy okazji nową kaplicę pod wezwaniem św. Józefa. Oddaje do użytku łęczycan kaplicę na cmentarzu (dawny grobowiec Janickich). W ostatnich latach poszerza cmentarz, po kilkuletnich bojach z władzami, i buduje nową cmentarną kaplicę, której głównym akcentem będą trzy spiżowe dzwony, podobne do tych, które jego staraniem zawisły w dzwonnicy przy farze. Niestety, nie można ich do zakończenia remontu używać, ale ksiądz ma nadzieję, że nieraz zadzwonią wszystkie swoimi spiżowymi sercami.
Ksiądz dziekan kocha sztukę, jego mieszkanie zdobi wiele obrazów Józefa Wasiołka, Stanisława Gibińskiego czy Stanisława Staniewskiego. Z tym ostatnim wiąże się wiele prac na terenie fary — ale to już całkiem odrębna opowieść.
Ksiądz Kazimierz wydobył, a właściwie wyrwał z niszczącego młyna czasu, wiele bezcennych obrazów zdobiących obecnie, po gruntownej konserwacji, kościół św. Andrzeja Apostoła. Niemal o każdym można by przytoczyć fascynującą historię. Jak na przykład o Madonnie przywiezionej z Rzymu przez córkę Remigiusza Białkiewicza (prawnika i powstańca styczniowego) — obraz poświęcił papież Leon XIII, o czym świadczy napis na odwrocie. Przysłonięty innym płótnem przedstawiającym św. Annę, odkryty został przez dziekana. Wyglądało to tak jakby Matka Boska chciała wyjść z ukrycia. Można by pisać o obrazach Gersona, jego niedawno odnalezionym św. Walentym, Madonnie ufundowanej przez parafian za czasów ks. Ignacego Medyńskiego, czy choćby o krucyfiksie znalezionym przez ks. Gorszwę w podziemiach kaplicy, a ufundowanym przez słynnego historyka kościoła ks. kan. Józefa Kalasantego Mętlewicza (spoczywającego na łęczyckim cmentarzu).
Zasługi dziekana są ogromne i nie sposób wszystkich tu wymienić — każdy kto przychodzi do kościoła naocznie może się o nich przekonać. Ksiądz Kazimierz nie zamierza spocząć na laurach — mimo 75 lat chce jeszcze zbudować Dom Parafialny i zorganizować, jeśli czas pozwoli, muzeum kościelne w Organistówce. W listopadzie płyta pamięci łęczycan zamordowanych w Katyniu i obozach, a następnie … jeszcze wiele, wiele planów.
Życie jest tęczą pełną wszystkich barw i odcieni — wiele w niej szarości, koloru pracy wykonywanej każdego dnia. Ale czy ta szarość jest naprawdę szara? Wydaje się, że częściej podświetlana promieniami słońca jest podobna w barwie raczej do uśmiechu wdzięcznego człowieka.
W uznaniu z pracę uhonorowano ks. Kazimierza Gorszwę przywilejem rokiety i mantoletu, nadając jednocześnie godność kanonika.
Opowieść o księdzu dziekanie, „Ziemia Łęczycka”, nr 8 (613) z 3 sierpnia 1990 r., s. 1 i 4.
Przeżyłem wszystko
czyli rzecz o Romanie Kittlu
Rodzina Kittlów jest obecna w Łęczycy od ponad wieku. Pierwszym jej przedstawicielem w grodzie Boruty był pochowany na miejscowym cmentarzu kompozytor Franciszek Kittel, zmarły w roku 1889. Do Polski przybył z Czech. Przed wojną były w mieście już trzy gałęzie Kittlów. Jaki był ich związek z kompozytorem, tego nikt nie pamięta. Jeden z Kittlów był kupcem, a następnie właścicielem folwarku pod Witonią. Drugi, Michał, gospodarzył na gruntach, na których zlokalizowane jest osiedle zwane popularnie „Nową Wsią”. Trzeci z Kittlów miał na Ozorkowskiej warsztat stolarski, w którym z kilkoma czeladnikami zajmował się wyrobem głównie trumien, ale także stołów, szaf i kredensów.
Z małżeństwa z Wasilewską z Mazewa przyszło na świat kilkoro dzieci, w tym urodzony 1 sierpnia 1902 roku w Łęczycy, syn Roman. W wieku siedmiu lat posłano go do szkoły, w której przebywał zaledwie kilka miesięcy, gdyż Rosjanie uwięzili nauczycielkę. Zamknęli także szkołę, dzieci rozpuszczając do domów.
Rodzina Kittlów była liczna, w tej sytuacji Roman zmuszony został do podjęcia pracy. W wieku około ośmiu lat pasał gęsi i bydło w okolicach Mazewa. Zajmował się nawet tak ciężkimi pracami polowymi jak orka. Z czasem rodzice przeprowadzili się do Łodzi, gdzie ojciec nadal zajmował się stolarstwem, a matka wychowywaniem dzieci, z których najstarsze starały się pomagać podejmując różnorodne prace, siostra w kwiaciarni, a jeden z braci sprzedając gazety.
Podczas I Wojny Światowej rodzice zamieszkali w Pabianicach, a Roman trafił do kuzyna do Odechowa pod Łęczycą, u którego pracował do końca wojny. Po jej ukończeniu krótko uczęszczał do szkoły w Łodzi, by przenieść się w końcu z rodzicami do Łęczycy. Tu ukończył szkołę powszechną i wstąpił do pierwszej klasy szkoły średniej — Gimnazjum im. A. Mickiewicza. Wzorem swojego stryja spod Częstochowy, postanowił zostać nauczycielem.