E-book
26.78
drukowana A5
54.64
Infinity

Bezpłatny fragment - Infinity

Manifestacja zaczyna się od serca


Objętość:
282 str.
ISBN:
978-83-8414-569-2
E-book
za 26.78
drukowana A5
za 54.64

Ta książka nie jest o tym, jak manifestować wyobrażeniami

To opowieść o tym, jak poczuć prawdę, zanim się wydarzy.

Jak wrócić do emocji, które otwierają drzwi do nowego życia:

nadziei, wiary i spokoju.

„Nie ma drogi do siebie.

To Ty jesteś drogą.

Wystarczy przestać szukać i po prostu przypomnieć sobie, kim jesteś.”

Dla jednych słowa zawarte w tej przestrzeni będą fantastyką, dla innych historią utopijną. Może ktoś uzna to za zwykły romans — no, może trochę kosmiczny? Weź wersję, którą chcesz, i wyciągnij z niej to, czego potrzebujesz dla siebie.

Powinnam zacząć od punktu, w którym wszystko się zaczyna. Ale co można nazwać „wszystkim”? A co można nazwać „początkiem”?

Dla mnie to proces otwierania oczu, uszu, umysłu… a może kokonu? Co to właściwie znaczy: „rozpoczynać wszystko od nowa”? Może to po prostu obudzenie się?

Wiem, wiem — same pytania. Więc przykład z kokonem powinien być odpowiedni.

Czym jest kokon, wiedzą wszyscy — to naturalne środowisko larwy. Może brzmi to trochę obrzydliwie, ale w tej sytuacji pasuje idealnie. Larwa sama w sobie jest przecież procesem, który kończy się jakimś efektem. Efektem końcowym są skrzydła — które wzniosą już nie larwę, ale pięknego motyla ku górze.

A cały proces „od — do” tak naprawdę okazuje się nieistotny.

Wiem, takie przeciskanie się może wyglądać na niezwykle trudne i zdawać się ciągnąć w nieskończoność — ale warto.

Spróbuj się nie poddawać i bądź pełen wiary w dobre zakończenia.

Kiedy ja sama byłam jeszcze tą nieświadomą larwą, czułam, że po prostu byłam.

Nic więcej. Bez głębszych refleksji. Zakotwiczona w jednym miejscu, trzęsąca się ze strachu na samą myśl o zmianie sytuacji. Martwiłam się, żeby tylko wiatr nie zwiał mnie z mojego bezpiecznego kącika. Sama wizja przemieszczenia napełniała mnie lękiem — przed wyschnięciem, śmiercią lub pożarciem.

Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że inne życie może być lepsze.

Ale cóż — na szczęście transformacja nie trwa wiecznie.

Proces zaczyna się wewnątrz, poszerza świadomość i — mimo że jest nieprzyjemny — w pewnym momencie przynosi zaskakujący efekt, który nierzadko ścina z nóg własnego kreatora.

Pomyśl — według moich wcześniejszych wyobrażeń świat kończył się na górze, w ciasnym kokonie. Więc jak to możliwe, że doświadczyłam rzeczy niewyobrażalnych z tamtego punktu widzenia?

Kokon gościł mnie wygodnie i bezpiecznie przez około trzydzieści lat życia. Był trochę ciasny i nieco ciemny. Przestrzeń wewnątrz była znajoma — zdawała się odpowiadać na wszystkie moje potrzeby. Byłam przekonana, że moje dotychczasowe życie jest wystarczające. Przecież świetnie sobie… udawałam w nim radzić. Dosłownie udawałam — i zdałam sobie z tego sprawę dużo później. Życie w kokonie nie było luksusowe, ale nie było też biedne. Wydawało się nawet, że nie wypadało chcieć więcej. W takiej stagnacji trwałam sobie, odkąd sięgam pamięcią — bezpiecznie i bez niespodzianek.

Chociaż… bywały przebłyski. Gdzieś głęboko ze świadomości dobiegał do mnie głos, który mówił, że poza kokonem może być coś więcej.

Szybko był zagłuszany przez rozsądek. Trudno też było określić, czy to były głosy mojej wyobraźni, czy marzenia. A może echo cudzych myśli?

Wyobrażenie siebie samej ograniczało się wyłącznie do przebywania w tej przestrzeni.

Nie widziałam siebie nigdzie indziej — a już na pewno nie było to poważne myślenie. Może tylko delikatne mrzonki…

Rozdział 1

Żyłam zupełnie zwyczajnie — tak jak Twoi sąsiedzi, moi znajomi, nasza rodzina. Nic szczególnego, żadnych fajerwerków. Młodość, szkoła, pierwsze marzenia o dorosłości, chęć usamodzielnienia się, praca.

I szybki ślub — z kolegą z klasy.

Znaliśmy się od zawsze. Od pierwszych kroków w liceum trzymaliśmy się razem. Byliśmy parą na przerwach, na studniówce, podczas wakacji i weekendowych wypadów. Wszystko robiliśmy wspólnie. Nawet do pierwszej pracy po szkole poszliśmy razem — jakby życie nie dopuszczało myśli, że mogłoby być inaczej.

Uchodziliśmy za wzorową parę.

W dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin Marcin uklęknął przede mną z pierścionkiem.

Cieszyłam się wtedy całym sercem i bez wahania powiedziałam „tak”. Dlaczego miałoby być inaczej? Przecież wszystko układało się zgodnie z planem. Zgodnie z oczekiwaniami — naszych rodzin, znajomych, nawet nas samych.

To był naturalny krok do przodu. Tak przecież miało być.

Rodzice niemal oszaleli z radości. Miałam wrażenie, że byli szczęśliwsi niż my. Ślub jawił im się jak spełnienie najpiękniejszej przepowiedni — bajkowy finał, na który czekali.

Zanurzyliśmy się w wir przygotowań: ślub, wesele, lista gości, sala, orkiestra, sukienka. A w tle — studia i praca w weekendy. Wszystko działo się jak w transie. Jakbyśmy nie mieli chwili, by zapytać siebie nawzajem: Czy naprawdę tego chcemy?

W międzyczasie moi rodzice oddali nam wszystko, co mieli — przepisali na nas swoje mieszkanie w wieżowcu, a sami przenieśli się do małej kawalerki na parterze, zaledwie kilka bloków dalej. Było mi z tym źle. Bardzo źle.

Czułam, że to zbyt dużo, że to nie powinno tak wyglądać. Przytłaczało mnie ich zaufanie, ta bezgraniczna wiara w nas i w naszą przyszłość. Wiedziałam, że bez wahania skoczyliby za nami w ogień — i właśnie ta świadomość, zamiast mnie uskrzydlać, jeszcze mocniej wiązała mi ręce.

Czas do ślubu kurczył się nieubłaganie.

Presja rosła.

A ja?

Ja zaczęłam się dusić.

Miewałam dni, kiedy z utęsknieniem czekałam na weekendowy zjazd na uczelni — tylko po to, by móc wyjechać i odetchnąć. Studiowaliśmy z Marcinem na różnych kierunkach, więc przynajmniej tam miałam przestrzeń dla siebie.

Pocieszałam się myślą, że po ślubie wszystko się ułoży. Że wróci spokój, a ja wreszcie odetchnę pełną piersią.

Pomyliłam się. Bardzo się pomyliłam. Ani ślub, ani wesele, ani pożegnanie ostatnich gości nie przyniosło ulgi. Poczucie przytłoczenia nie zniknęło — przeciwnie, pogłębiło się. Brak zajęcia dobijał mnie jeszcze bardziej. A bycie żoną? Okazało się… inne, niż sądziłam. Przyniosło ze sobą zupełnie nowe problemy — problemy, których wcześniej nie znałam, i na które nikt mnie nie przygotował.

Kiedy byliśmy tylko narzeczeństwem, każde z nas żyło na własny rachunek. Nie miałam wpływu na to, co robił z pieniędzmi. Nie byłam odpowiedzialna za jego decyzje, za jego straty.

Po ślubie wszystko się zmieniło.

Wspólnota majątkowa. Wspólne życie. Wspólne mieszkanie — dar moich rodziców.

I wspólne długi.

Marcin zawsze chciał więcej.

Więcej, szybciej, lepiej. Jadł wielką łyżką i celował wysoko — ale najczęściej kończyło się to źle.

Dziwne interesy, szemrane pomysły, internetowe gry hazardowe.

Kiedyś imponowała mi jego spontaniczność. Dziś wiem, że za nią kryła się nieodpowiedzialność.

Zamiast stabilizacji — zostawiał mi powiadomienia z banku, ponaglenia do zapłaty rachunków, listy od windykatorów.

Bywali u nas tak często, jak sąsiadka po cukier.

Najgorsze jednak było to, że musiałam go kryć.

Ukrywałam wszystko przed rodzicami, którzy patrzyli na niego jak na złote dziecko.

To ja powinnam móc przyjść do nich, wyżalić się, znaleźć wsparcie.

Ale nie potrafiłam zniszczyć im tego pięknego obrazu, jaki sobie wymalowali — obrazu naszego idealnego małżeństwa.

Nie raz słyszałam, jak chwalą się przed rodziną:

„Nasze dzieci świetnie sobie radzą, są tacy zgrani, tacy odpowiedzialni…”

Jak mogłam im to odebrać?

Zdecydowałam, że dam radę sama.

I właśnie wtedy zaczęłam tonąć.

Nie powiedziałam nikomu, że nie mam już pieniędzy na czesne.

Zawiesiłam studia — na rok, jak sobie obiecałam. Tylko rok.

Wzięłam pełny etat i każdą możliwą nadgodzinę, żeby podratować nasz budżet.

Obiecałam sobie, że wrócę do szkoły, że nadrobię zaległości.

Ale ta obietnica… pozostała tylko słowem.

Wciągnęła mnie codzienność: długi, raty, rachunki, napięcie.

Oddaliłam się od tej dziewczyny, którą kiedyś byłam.

Pory roku mijały niepostrzeżenie, a ja nawet nie zauważyłam, kiedy zostałam na tej łodzi zupełnie sama.

Z dwiema wiosłami.

I mgłą na horyzoncie.

Po latach dowiedziałam się, że już kilka miesięcy po ślubie Marcin pluskał się w innych wodach.

Zabawiał kolejne kompanki swoich krótkich rejsów — kobiety na jedną noc, jedno lato, jeden impuls.

Jedną z nich była moja koleżanka ze studiów.

Bliska.

Czułam się potrójnie zdradzona.

Przez niego.

Przez nią.

I przez samą siebie — bo zawiesiłam studia w imię naszego wspólnego życia.

Poświęciłam własne ambicje, żeby ratować nasz dom.

A on w tym czasie żył na luzie, podczas gdy ja harowałam na półtora etatu, walcząc z budżetem jak z przeciwnikiem w ringu.

Aż przyszedł dzień, w którym wszystko się przelało.

To, co z trudem znosiłam przez lata — pękło w jednej chwili.

Zobaczyłam ich razem. W moim domu.

W naszym domu.

I właśnie wtedy moje serce się rozpadło

Rozpętałam piekło.

Nie było krzyków, nie było łez. To był wulkan frustracji zbieranej przez lata.

Zobaczyłam ich razem. I wszystko, co przez lata dusiłam w sobie, wybuchło.

Bez ostrzeżenia. Bez filtrów.

Zarządałam rozwodu natychmiast.

Na sali sądowej nie pozwoliłam mówić nawet własnemu prawnikowi. Wszystko wypowiedziałam sama — jednym tchem, jednym ciosem.

Nie chciałam orzekania o winie. Chciałam tylko jedno: zakończyć to jak najszybciej.

I tak się stało.

Rozwód został sfinalizowany na pierwszej rozprawie.

Tego dnia, w wieku trzydziestu lat, miałam za sobą nieudane małżeństwo, przerwane studia i roztrzaskane marzenia.

Jeden wielki krok wstecz.

Z pozoru — tylko powrót do punktu wyjścia.

Ale tak naprawdę? To był upadek. Z wysokości złudzeń na beton rozczarowań.

Z mgły, po której pływałam łodzią iluzji, wypłynęłam wprost w sztorm.

A ten dopiero miał się rozkręcić.

Myślałam, że gorzej już być nie może.

Ale los miał dla mnie inne plany.

Moja wściekłość na Marcina osiągnęła apogeum, gdy dowiedziałam się, że muszę oddać mu połowę mieszkania.

I spłacić połowę jego długów.

To nie była tylko złość.

To było poczucie kompletnej bezsilności.

Codzienność zamieniła się w pełzanie po dnie.

Szuranie duszy o kamienie.

Każda próba podsumowania ostatnich lat kończyła się tym samym:

żalem do samej siebie.

Zawiodłam siebie, swoje marzenia, swoje życie.

I dopiero z tej pozycji — z samego dna — zobaczyłam, jak naprawdę wyglądało moje życie.

Siedziałam w ciemności. Jak szczur.

Miesiącami.

Nie umiałam się z niej wydostać.

W końcu to przyjaciółka — uparta, dobra i cierpliwa — dosłownie wyciągnęła mnie z tego kanału.

Wiedziałam, że to będzie droga pod górkę.

Bez butów.

Po szkle.

Ale wiedziałam też, że jeśli nie zacznę się wspinać, to w końcu zgniję w tej ciemności.

Po sprzedaży mieszkania i podziale majątku z Marcinem nie było mnie stać nawet na wynajęcie kawalerki.

Rodzice też nie mogli pomóc — sami gnieździli się w wynajmowanej kawalerce i walczyli z codziennością.

Został mi tylko mały pokój i praca na półtora etatu.

Oszczędzałam każdą złotówkę.

Dosłownie.

Wszystko, co miałam, to marzenia.

Bezpłatne.

Bezpieczne.

I jeszcze wtedy — nieśmiałe.

W takich warunkach, a może i bez przesady — w piekle — spędziłam ponad dwa lata.

Ale to był mój pierwszy krok.

Nie spektakularny. Nie filmowy.

Cichy, brudny, samotny.

Ale krok.

Do przodu

Moją powierniczką — jedyną osobą, przy której mogłam zrzucić maskę i powiedzieć wprost, co naprawdę czuję — była Anka.

Przyjaźniłyśmy się od podstawówki. Byłyśmy jak papużki nierozłączki aż do liceum.

Potem w moim życiu pojawił się Marcin. I wszystko się zmieniło.

Zaczęłam znikać.

Z Anką widywałam się coraz rzadziej, choć bardzo mi jej brakowało.

Nie odezwałam się.

Nie szukałam kontaktu.

Po prostu dałam się pochłonąć tej relacji, jakby nic innego już nie istniało.

Minęło wiele lat.

Pracowałam wtedy w sortowni paczek — miejsce bez duszy, gdzie człowiek zamieniał się w trybik maszyny.

I pewnego dnia…

Nie uwierzyłam własnym oczom.

Anka.

Stała przede mną.

Zapytała, czy są przyjęcia.

Nie wahałam się ani sekundy.

Pobiegłam do kierownika i błagałam, żeby ją zatrudnił.

Zgodził się.

I tak wróciła do mojego życia.

Co prawda pracowałyśmy na różnych działach, ale widywałyśmy się często.

To ona stała się moim głosem rozsądku, moim azylem i… moim psychoterapeutą w jednej osobie.

Wysłuchiwała wszystkich moich żali — na Marcina, na niesprawiedliwość losu, na mnie samą.

Ale nie pocieszała.

Nie mówiła tych oklepanych formułek typu „wszystko będzie dobrze”.

Anka była inna.

Śmiała się. Ze mnie, z moich dramatów, z moich rozkmin.

Ale robiła to z czułością i humorem, który rozbrajał moją powagę.

— No przestań, zachowujesz się jak dziecko — powtarzała mi. — Kreuj swoją rzeczywistość! Myśl pozytywnie! Bierz odpowiedzialność!

I wiesz co?

To działało.

Przestałam się nad sobą użalać.

Zaczęłyśmy żartować z moich porażek.

Nawet dostałam od niej mema na urodziny — z moją twarzą i podpisem: „Przynajmniej nie jesteś już żoną Marcina.”

Dzięki niej powoli wracało do mnie życie.

I śmiech.

Czasem przez łzy — ale jednak.

Aż pewnego dnia Anka przyszła do pracy i rzuciła bombę.

— Odchodzę. Zwalniam się.

Zatkało mnie.

Dosłownie.

Patrzyłam na nią jak dziecko, któremu właśnie oznajmiono, że mama wychodzi do pracy i zostaje samo w domu.

— Co?! Jak?! Zostawisz mnie tu samą?! — myśli krzyczały mi w głowie.

Stałam jak wmurowana, z łzami w oczach.

Anka oczywiście… wybuchnęła śmiechem.

— No weź, nie becz — powiedziała spokojnie. — Pisz wypowiedzenie i wychodzimy razem.

— Jak ty to sobie wyobrażasz? Nie mam żadnej pracy na oku! Nie mogę zostać bezrobotna! — zaczęłam się tłumaczyć.

— Kto powiedział, że będziesz bezrobotna?

Założymy firmę.

Wytrzeszczyłam oczy.

Dosłownie.

— Co? Jaką firmę?!

— Od miesięcy opracowuję swój biznesplan — odpowiedziała. — Wczoraj dostałam decyzję z urzędu. Mam dotację na pracownię projektową. Będę szyć ubrania.

I potrzebuję wspólniczki.

— Ale… czemu mi nie mówiłaś?!

— Bo z twoim negatywnym nastawieniem byś mi to wszystko zdołowała. A ja mam swoje niecne plany i chcę, żeby wypaliły.

Stała przede mną z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z głową podniesioną wysoko, pełna pewności.

Wiedziałam, że jej ufam.

Zawsze ufałam.

I nagle wszystko we mnie zatańczyło.

Serce robiło fikołki.

Śmiałam się, piszczałam, skakałam jak dziecko.

Wyściskałam ją, dziękując i gratulując.

Obie stałyśmy jak dwie wariatki pośrodku sortowni, śmiejąc się na całe gardło.

Ludzie patrzyli na nas jak na kosmitki.

A my właśnie zaczynałyśmy nowe życie. Od bardzo dawna nie czułam się tak dobrze.

Wreszcie.

Coś drgnęło.

Jakby ktoś uchylił okno i wpuścił do mojego życia trochę świeżego powietrza.

Złapałam pierwszy od dawna promyk nadziei.

Niezależność zaczęła pachnieć realnie.

Możliwość decydowania o własnym losie — bez krzywego spojrzenia kierownika, bez zmiany rękawiczek co cztery godziny, bez stania w zimnej hali, gdzie nawet emocje miały minusową temperaturę.

Miałam serdecznie dość życia jak chomik w kołowrotku.

Dzień za dniem, bez sensu, bez celu.

Tkwiłam w tej pracy z przyzwyczajenia.

Bo była.

Bo dawała jakieś pieniądze.

Bo nie miałam nic lepszego.

I pewnie tkwiłabym tam dalej.

Bez planu, bez marzeń.

Użalając się nad sobą i swoim marnym losem.

Ale tego dnia wracałam do domu jak na skrzydłach.

Dosłownie.

Nie mogłam przestać się uśmiechać.

Anka otworzyła we mnie jakąś zapomnianą szufladę z napisem „życie” i nagle wszystko zaczęło z niej wypadać — radość, entuzjazm, odwaga.

Jeszcze tego samego wieczoru usiadłam i napisałam wypowiedzenie.

Nie mogłam się doczekać, aż wręczę je temu nadętemu burakowi, mojemu kierownikowi.

W głowie już ćwiczyłam minę, z jaką rzucę mu to na biurko.

— Jak się nie podoba, to się zwolnij — brzmiał jego ulubiony tekst.

No to proszę bardzo.

Voilà.

W wyobraźni widziałam siebie, jak na pożegnanie wystawiam mu środkowy palec.

Aż się popłakałam ze śmiechu.

A jeszcze bardziej cieszyło mnie to, że odchodzimy razem z Anką.

Ramię w ramię.

Z dumą.

Ten miesiąc wypowiedzenia był jak pas startowy.

Rozpędzałyśmy się.

Z dnia na dzień przyspieszałyśmy.

Zarejestrowałyśmy firmę.

Na serio.

Na papierze.

Z pieczątką i numerem NIP.

Zainwestowałam wszystkie pieniądze, które zostały mi po sprzedaży mieszkania.

Anka dorzuciła swoje oszczędności i dotację z urzędu.

Wynajęłyśmy mały domek w loftowym stylu.

Parter pod działalność, piętro — nasze mieszkanie.

Całość na nowym, zadbanym osiedlu.

Wszystko było świeże: chodniki, elewacje, miejsca parkingowe.

Wszędzie czysto.

Nowocześnie.

I… moje. Nasze.

Zaczęłyśmy urządzać naszą pracownię.

Kupowałyśmy maszyny, tkaniny, nici, manekiny, regały.

Część sprzętu udało się zdobyć z przetargu za grosze — prawdziwe okazje.

Codziennie z ekscytacją omawiałyśmy plany, kolekcje, wzory.

Projekt za projektem.

Pomysł za pomysłem.

Ostatnie dni w starej pracy upłynęły pod znakiem szeptów, planów i uśmiechów.

Sortowałyśmy paczki ciałem, ale głowami byłyśmy już w zupełnie innym świecie.

Szyłyśmy sobie nowe życie

Rozdział 2

Pierwszy dzień w naszej pracowni był… dziwny.

Cisza.

Brak hałasu wózków widłowych, brak komend szefa, brak zegara odmierzającego przerwy.

Tylko my dwie, kawa w kubkach i zapach nowych tkanin.

Pachniało jak w sklepie z nadziejami.

Przez chwilę stałyśmy pośrodku pustego jeszcze pomieszczenia i nie wiedziałyśmy, co robić.

Anka oczywiście pierwsza się otrząsnęła.

— No dobra, szefowo, zaczynamy — rzuciła z szerokim uśmiechem, podwijając rękawy bluzy.

Zaczęłyśmy od przestawiania mebli, ustawiania maszyn, organizowania półek.

Z każdą chwilą to miejsce coraz bardziej przypominało naszą wizję.

Było chaotycznie, śmiesznie i trochę nieporadnie.

Igły ginęły, nici się plątały, maszyna odmówiła współpracy już po trzecim szwie.

Ale każda drobna porażka kończyła się śmiechem.

Nie miałyśmy jeszcze ani jednej klientki.

Ale miałyśmy siebie.

I coś, czego brakowało mi przez całe lata — poczucie, że jestem na właściwej drodze


Projektowanie ubrań było pasją Anki od czasów liceum. Miała całe pudła wypełnione szkicami, rysunkami i próbnikami tkanin, które przez lata skrzętnie gromadziła. Teraz w końcu nadszedł moment, by dać im drugie życie — przekształcić je w coś realnego. Przy okazji realizowałyśmy też moje marzenie: o własnym biznesie, niezależności i byciu panią własnego losu.

Czułyśmy się jak surferki, które właśnie złapały swoją pierwszą prawdziwą falę. Nieustraszone dziewczyny, gotowe chwytać byka za rogi, nawet jeśli ten byk czasem prychał i straszył rogatym kontem do zapłaty.

Nie czułyśmy zmęczenia. Każdą wolną chwilę poświęcałyśmy na szycie, zakupy, projektowanie i tworzenie naszej strony internetowej. Powoli zaczęłyśmy wystawiać nasze pierwsze ubrania w sklepie online. Anka wcieliła się w rolę modelki, a ja zostałam firmowym fotografem. Śmiechu było przy tym co nie miara — zwłaszcza, gdy próbowałyśmy uchwycić „ten” idealny kadr między potknięciami o kable a poprawianiem makijażu z użyciem śliny.

Pamiętam, że po dwóch tygodniach od wrzucenia pierwszego produktu — sprzedałyśmy go! Jedną jedyną sztukę! Ale to wystarczyło, żebyśmy piszczały jak nastolatki i tańczyły po całej pracowni. Opijałyśmy ten sukces jakbyśmy właśnie otworzyły drugi sklep — prosecco leciało, a my zrobiłyśmy sobie z tego parapetówkę z domieszką triumfu.

Przeprowadzka do nowego mieszkania zajęła mi zaledwie kilka godzin. Cały mój majątek zmieścił się w trzech kursach moim starym gruchotem — samochodem z bagażnikiem wielkości damskiej torebki i przebiegiem większym niż moja cierpliwość w małżeństwie. Nigdy nie byłam typem zbieracza. Nie potrzebowałam dużo rzeczy, bo przez długi czas nie miałam nic — i chyba się do tego przyzwyczaiłam.

Okres wypowiedzenia w starej pracy właśnie dobiegł końca. I dokładnie tego samego dnia zaczęło się nasze nowe życie. Z czystą kartką, pustym kontem i głowami pełnymi pomysłów, wiary i marzeń. Byłyśmy niezależne, wolne od zobowiązań i związków, ale jedno było pewne — mogłyśmy zawsze liczyć na siebie. Bez względu na wszystko.

Zaczęłyśmy pracę nad naszymi projektami na pełnych obrotach — szyłyśmy od rana do wieczora. Każdy uszyty ciuch trafiał natychmiast na stronę sklepu. Na początku nie zarabiałyśmy tyle, ile wcześniej na etacie, ale żadna z nas się tym nie przejmowała. Pieniądze nie były wtedy najważniejsze. Liczyła się pasja. Satysfakcja z robienia czegoś własnego. Coś, co miało sens, co miało duszę.

Anka od początku była pewna sukcesu. Jej wiara działała na mnie jak kotwica — trzymała mnie, kiedy zaczynałam się chwiać. Dla nas obie ta praca była czymś więcej niż zarobkiem. To była ucieczka, terapia, droga do wolności i własnej wartości.

W końcu jednak nadszedł ten dzień — dzień, w którym pieniądze zaczęły wracać. Realnie. Pierwszy raz na naszym koncie pojawiła się kwota, która nie była tylko śladowym śladem po zakupie jednej pary spodni. To było jak ciepły deszcz po długiej suszy. Nie zapomnę tego uczucia nigdy.

Czułam się, jakbym oglądała własne życie na ekranie. Scena po scenie. Dramat za dramatem. I nagle — zwrot akcji. Jakby reżyser uznał, że pora zmienić gatunek filmu. Mój wieloodcinkowy dramat powoli zamieniał się w komedię. Ale pytanie wciąż wisiało w powietrzu — czy będzie happy end?


To był czas mojego upadku i mozolnego podnoszenia się z kolan. Przeszłam przez piekło nieudanego małżeństwa, rozwodu, samotności i wiecznej walki o przetrwanie. Długo żyłam jakby na autopilocie — zgaszona, bez celu, bez planu, wciągnięta w szarą codzienność, w której nie było miejsca na marzenia.

Ale przyszedł moment przełomu. Najpierw mały impuls, potem większa decyzja — i w końcu wybór, który wszystko odmienił. Dzięki Ance, naszej przyjaźni, dzięki jej szalonej wierze w to, że „damy radę” — zdecydowałam się zawalczyć o siebie. Złożyłam wypowiedzenie, zamknęłam stare życie i ruszyłam w nieznane.

Nie było już mowy o trwaniu dla samego trwania. Teraz zaczynało się coś zupełnie nowego.

To nie jest już historia o przetrwaniu. To początek mojej własnej opowieści.

Z promykiem światła, z oddechem wolności, z nadzieją, że mogę budować życie po swojemu — nawet jeśli na początku muszę to robić z gruzów.

Wiem jedno — już nigdy nie oddam sterów nikomu innemu.

I właśnie w tym miejscu zaczyna się prawdziwa akcja.

Zapraszam Cię dalej — bo moja historia dopiero się rozkręca.

Rozdział 3

Wsłuchiwałam się w głośny śpiew ptaków, które założyły zespół razem z szumiącymi koronami drzew. Dzień był gorący, a ja bujałam się w hamaku pod wielkim kasztanowcem. Ciało miałam rozluźnione, a głowę lekką, jakby oderwaną od ciała. Prawie zasypiałam.

Spod przymrużonych powiek widziałam, jak ktoś wprowadza konia do stajni. Trawa falowała leniwie od ciepłego powiewu wiatru, a słońce rysowało złote plamy na mojej skórze. Pachniało sianem, lawendą i czymś jeszcze… czymś, co przypominało dzieciństwo, wakacje i beztroskę.

Było tak przyjemnie ciepło…

Nagle usłyszałam swój własny śmiech — czysty, radosny, niepohamowany. To było jak echo z innego życia. Gdzieś obok pojawiła się Anka, w białej sukience, z wiankiem na głowie, i zaczęła mnie wołać, pokazując palcem na coś w oddali. Podniosłam się z hamaka i ruszyłam w jej stronę.

Ale im bardziej się zbliżałam, tym wszystko stawało się mniej wyraźne. Krajobraz zaczął się rozmywać, kolory blakły, a śpiew ptaków zaczął brzmieć jak sygnał budzika…

Otworzyłam oczy.

Leżałam w naszym małym mieszkaniu nad pracownią, przykryta kocem, z jednym nogą wystającą poza łóżko. Za oknem było szaro i padał deszcz.

Sen zniknął.

Ale uczucie… to uczucie beztroski i szczęścia zostało we mnie jeszcze chwilę. Jakby zapowiedź. Jakby obietnica

— Mirka, wstawaj, obudź się — usłyszałam znajomy głos i poczułam lekkie szturchnięcie. Niechętnie otworzyłam oczy.

— Dlaczego mnie obudziłaś? Miałam relaks na hamaku! — zaśmiałam się głośno, z żalem, że taki piękny sen musiał się skończyć. Ale zaraz… przecież ten „sen”, w którym właśnie byłam, też nie był zły.

Anka podała mi kubek gorącej kawy. Już sam zapach postawił mnie na nogi.

Dziś był nasz wielki dzień — debiutowałyśmy na targach mody. Po raz pierwszy wystawiałyśmy nasze projekty na corocznym wydarzeniu, które przyciągało setki ludzi z branży: projektantów, właścicieli butików, biznesmenów, celebrytki, influencerów i sieci handlowych. Każdy, kto miał coś wspólnego z modą, sztuką czy handlem, pojawiał się właśnie tam.

To dzięki mojemu kuzynowi Tomkowi, DJ-owi odpowiedzialnemu za oprawę muzyczną całej imprezy, udało nam się dostać na listę wystawców. Dotychczas nasz sklepik internetowy przynosił zyski ledwie wystarczające na pokrycie kosztów i wypłatę minimalnej krajowej na głowę. Mimo to i tak czułyśmy się dumne — to był sukces. A targi mogły stać się naszą trampoliną do prawdziwego rozwoju.

Na ten dzień przygotowywałyśmy się tygodniami. Wszystko miałyśmy dopięte na ostatni guzik — kolekcje, stoisko, materiały promocyjne, identyfikację wizualną, a nawet specjalne stylizacje, które same miałyśmy na sobie. Dziś zaczynał się nowy rozdział — i choć ręce drżaSpojrzałam w stronę okna — na horyzoncie wschodziło słońce. Zerwałam się jak poparzona i pobiegłam do łazienki. Przecież o ósmej rano miałyśmy być już na Hali Targowej!

Wskoczyłam pod prysznic, starając się nie panikować. Zestresowana jak nigdy, czułam, jak napięcie ściska mi żołądek. Ciepła woda spływająca po plecach trochę mnie uspokoiła — przez chwilę mogłam głęboko odetchnąć i zebrać myśli.

Po kąpieli zawinęłam włosy w ręcznik, a potem pozwoliłam im wyschnąć samodzielnie. Jasne kosmyki zaczęły się delikatnie kręcić — jak zawsze, kiedy schną naturalnie. Nałożyłam lekki, naturalny makijaż — tylko odrobinę korektora i tusz do rzęs, żeby podkreślić zielone oczy. Moja zazwyczaj jasna cera dziś była niemal papierowa. Pewnie z nerwów.

ły z ekscytacji, czułam, że jesteśmy gotowe


W kuchni Anka już krzątała się w najlepsze, popijając kawę i przeglądając checklistę na dzisiejszy dzień. Widać było, że też się stresuje, choć starała się to maskować swoim zwyczajowym luzem.

— No dawaj, Mirka, musimy wyglądać jak żywa wizytówka naszej marki! — zawołała z uśmiechem i podsunęła mi nasze projekty, które przygotowałyśmy specjalnie na ten dzień.

Założyłam lnianą sukienkę, którą wspólnie zaprojektowałyśmy — lekka, jasnobeżowa, z głębokim dekoltem na plecach i wiązaniem w talii. Materiał był przewiewny, miękki, idealny na letni dzień. Na to narzuciłam oversize’ową kamizelkę z recyklingowanego dżinsu, ręcznie spraną i ozdobioną delikatnym haftem. Czułam się jak milion dolarów — swobodna, stylowa, ale nadal sobą.

Anka wybrała asymetryczną spódnicę z organicznej bawełny w kolorze szałwii i krótki top na ramiączkach z domieszką konopi — prosty, ale z charakterem. Jej rude loki upięła w luźny kok, a do stylizacji dodała nasze lniane torby z haftowanym logo. Wyglądała obłędnie — jakby wyszła prosto z jakiegoś lookbooka eko-marki z Berlina.

Obie stanęłyśmy przed lustrem i wybuchłyśmy śmiechem. Nie z wyglądu — z niedowierzania. Jeszcze niedawno stałyśmy w zimnej hali i skanowałyśmy paczki. A teraz? Miałyśmy wystąpić jako projektantki na targach mody.

— Gotowa? — zapytała Anka, podnosząc brwi.

— Chyba nigdy nie będę — odpowiedziałam szczerze. — Ale lecimy.

Wzięłyśmy nasze torby z katalogami, próbkami materiałów i wizytówkami. Gdy zamykałyśmy drzwi, spojrzałyśmy na siebie i jednocześnie powiedziałyśmy:

— Nowy rozdział.

I wyszłyśmy — z sercami bijącymi jak oszalałe i głowami pełnymi marzeń

Hala Targowa tętniła życiem, jeszcze zanim zdążyłyśmy wnieść wszystkie nasze rzeczy. Już z daleka słychać było muzykę miksowaną przez Tomka — mój kuzyn znów robił swoje małe show za konsoletą. Uśmiechnął się do nas i mrugnął porozumiewawczo. Zrobiło mi się ciepło na sercu. Miałam wrażenie, że wszystko, absolutnie wszystko, sprzysięgło się dziś, żeby ten dzień był wyjątkowy.

Nasze stoisko miało numer 17. Niby nic szczególnego, ale z Anką mówiłyśmy, że to liczba zmiany — symbol nowego początku. Ustawiłyśmy manekiny w naszych ulubionych projektach: sukienki z eko-lnu, oversize’owe koszule z ręcznie barwionej bawełny, torby z materiałów z odzysku, które uszyłyśmy własnoręcznie do późna w nocy. Do tego świeże zioła w małych doniczkach, które ustawiłyśmy na półkach — rozmaryn, lawenda, bazylia — żeby nasze stoisko pachniało jak ogród. Miałyśmy też małe próbki materiałów i katalog z opisami — wszystko dopieszczone w każdym calu.

Gdy tylko wszystko ustawiłyśmy i zapaliłyśmy światełka wokół stoiska, ludzie zaczęli się kręcić. Najpierw nieśmiało, zerkając z ciekawością, potem coraz odważniej — zagadywali, dotykali materiałów, pytali o proces szycia, o inspiracje, o nasze początki. Każde pytanie łaskotało mnie gdzieś w środku. To była nasza praca, nasze dziecko, nasze życie. Anka mówiła z pasją i pewnością siebie, a ja wpatrywałam się w nią z podziwem — jakby właśnie urodziła się na nowo.

W pewnym momencie podeszła do nas kobieta z notesem i plakietką „Vogue Polska”. Myślałam, że zemdleję.

— Dziewczyny, piękna ekspozycja. Czuć tu serce. Chciałabym was umówić na krótką rozmowę. Planujemy zrobić materiał o młodych markach ekologicznych. Macie coś wyjątkowego.

Spojrzałyśmy na siebie z Anką i obie zaniemówiłyśmy na sekundę.

— Oczywiście! — wydusiła z siebie Anka po chwili.

Nie wiem, co było większym przeżyciem — fakt, że ktoś z takiego miejsca jak Vogue do nas podszedł, czy że ludzie naprawdę kupowali nasze rzeczy. W połowie dnia miałyśmy już pierwsze zamówienia, zebrane wizytówki od butików, które chciały współpracować, i jedno zaproszenie na wywiad.

Czułam się, jakbym lewitowała. Znowu to uczucie — że to sen. Ale tym razem nie chciałam się obudzić.

Wyszłyśmy na chwilę do bistro w hali. Obie potrzebowałyśmy momentu przerwy. Zamówiłyśmy po kawałku sernika i małej czarnej. Miałyśmy dosłownie kilka minut, żeby odetchnąć i zebrać myśli.

— Nie spodziewałam się, że będzie tu aż tylu ludzi… i że tak bardzo zainteresują się naszą kolekcją — mruknęłam z pełną buzią, wciąż nie dowierzając temu, co się działo.

— A ja właśnie wiedziałam, że wszystko pójdzie dobrze — odpowiedziała Anka z tą swoją typową pewnością siebie, która zawsze trzymała mnie przy życiu, gdy sama miałam wątpliwości.

Wpatrywała się w ekran telefonu. Po chwili uniosła brew i podała mi go z błyskiem w oku.

— Nie zgadniesz, kto do mnie napisał na Instagramie. Ta influencerka, z którą zrobiłam sobie zdjęcie! Chce z nami współpracować. Będzie reklamować naszą markę w zamian za to, że będziemy ją ubierać!

Głos jej drżał od emocji. Brzmiała, jakby właśnie opowiadała o starcie promu kosmicznego. Spojrzałam na nią szeroko otwartymi oczami, niepewna, czy dobrze usłyszałam. Wyciągnęłam swój telefon i szybko sprawdziłam profil tej dziewczyny.

Setki tysięcy obserwujących. Profesjonalne zdjęcia. Współprace z topowymi markami.

Jeśli naprawdę zacznie promować nasze rzeczy… to będzie przełom. Prawdziwy game changer.

Obie zaczęłyśmy piszczeć i śmiać się jak dzieci. Nie dało się tego powstrzymać. Emocje wzięły górę.

— Kończ to ciasto, bo musimy już wracać — ponagliła mnie Anka, choć sama z trudem odklejała się od talerzyka.

To był dopiero początek. Czułam to w kościach.– Mam wilczy apetyt, żołądek przykleił mi się do kręgosłupa — powiedziałam z pełną buzią, pochłaniając ostatni kawałek sernika.

— Nie tylko ty… — mruknęła Anka z tajemniczym uśmiechem.

— Hm? — rzuciłam pytająco, unosząc brew.

— Odwróć się powoli. Ten facet w kącie cały czas się na ciebie gapi. Jakby chciał cię pożreć. Dokładnie tak, jak ty ten sernik — zachichotała.

Rozejrzałam się dyskretnie, ale nie zauważyłam nikogo szczególnego.

— Daj spokój. Nikogo tu nie ma — odparłam, rzucając jeszcze jedno szybkie spojrzenie, tym razem nieco ostrożniej. Chciałam wyglądać, jakbym tylko rozglądała się po wnętrzu, ale… napotkałam jego wzrok.

Patrzył wprost na mnie. Intensywnie, bez uśmiechu. Poczułam, jak moje policzki oblewa gorąco, a sernik natychmiast przestał smakować.

Odwróciłam głowę. Udałam, że wszystko jest w porządku, ale Anka oczywiście nie odpuściła.

— Gapi się jeszcze? — szepnęłam.

— Tak. I to bardzo. To nawet trochę śmieszne. Od kiedy weszłyśmy, nie spuścił z ciebie wzroku. Jakbyś była najciekawszą rzeczą na tych targach.

— Daj spokój. To nieistotne — ucięłam. — Wracajmy do naszego stoiska.

Zrobiło mi się dziwnie nieswojo. Niby nic, a jednak… coś we mnie drgnęło. Coś nieokreślonego.


Anka kończyła jeszcze swoje zamówienie, ale ja chciałam się już stamtąd ulotnić.

— Idę zapłacić rachunek — rzuciłam, wstając od stolika. Puściłam jej oczko i odwróciłam się w stronę baru.

I wtedy znowu to poczułam.

Duże, ciemne oczy. Patrzyły prosto na mnie. Znów. Przeszywające spojrzenie, które na moment mnie sparaliżowało. Jakby czas się zatrzymał na te kilka sekund, w których nasze spojrzenia się spotkały. Poczułam chłód na plecach.

Szybko się otrząsnęłam i ruszyłam w stronę baristki. Zapłaciłam za nasz mały posiłek i wróciłam do stolika.

— Anka, zjadłaś już? — zapytałam, z nutą niecierpliwości.

— Tak — odparła z uśmiechem. — Tamten facet też. Pożarł cię wzrokiem.

— Dobra, chodź już. Wychodzimy. To jakiś wariat — rzuciłam i zerknęłam przez ramię, jakby chciała się upewnić, że nie idzie za nami.

— Tak, chodźmy, bo wyglądasz, jakbyś ducha zobaczyła. A serio, dziwisz się, że przyciągasz spojrzenia? Przecież jesteś atrakcyjna — puściła mi oczko i zaśmiała się, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.

Uśmiechnęłam się krzywo, ale w środku nadal czułam to… coś. Dziwny dreszcz, jakby los właśnie coś zapowiedział.


Wyszłyśmy z kawiarni i od razu wróciłyśmy do pracy. Kolejne godziny mijały szybko i intensywnie.

W końcu targi dobiegły końca. Wszystkie rzeczy, które miałyśmy wystawione, sprzedały się, a te, które zostały — zabrała influenserka z Instagrama. Ten dzień wyglądał jak wyjęty z innego świata. Zupełnie nowe doświadczenie. Kolejne spełnione marzenie, które mogłyśmy odhaczyć z naszej listy.

Wzięłam głęboki oddech i poczułam ogromną ulgę. Udało się.

W tym właśnie momencie usłyszałam jedną z moich ulubionych piosenek. Od razu przypomniałam sobie, że Tomek wciąż tu jest — to przecież on odpowiadał za oprawę muzyczną targów. Pomyślałam, że powinnam do niego zadzwonić i podziękować. W końcu gdyby nie on, w ogóle nie znalazłybyśmy się na liście wystawców.

A poza tym… Anka od pierwszego wejrzenia była w nim zakochana po uszy. Niestety, nigdy nie potrafili się naprawdę dogadać. Spotykali się czasem, tu i tam, na chwilę, na imprezach — i tyle. Choć miałam cichą nadzieję, że może jeszcze coś z tego będzie. Bo naprawdę chciałam, żeby oboje byli szczęśliwi.

— Zadzwonię do Tomka i mu podziękuję za załatwienie nam stoiska na targach. Nie wiem, jak mu się za to wszystko odwdzięczę — powiedziałam, machając telefonem.

— No to dzwoń szybko! I przypomnij mu o mnie! — Anka od razu się ożywiła, gdy tylko usłyszała imię mojego kuzyna.

— A ty dalej swoje? Jeszcze ci nie przeszło? — zapytałam z udawanym zdziwieniem.

— Przecież wiesz, jaka jestem. I jaki mam do niego stosunek — odpowiedziała, wzruszając ramionami.

— O, właśnie. Stosunek — to bardzo trafne określenie — rzuciłam z rozbawieniem.

— Oj daj spokój! Ty też byś się mogła czasem zabawić. Co w tym złego? Korzystam z życia, nie mam dzieci, które płaczą w domu! — broniła się z typowym dla niej luzem.

Cała Anka… Zawsze taka sama.

Wybrałam numer Tomka. Po dwóch sygnałach usłyszałam jego głos:

— Hej! Widziałem was dzisiaj!

— Cześć! Właśnie w tej sprawie dzwonię. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczna. Targi wypadły ponad nasze oczekiwania…

Kątem oka zobaczyłam, jak Anka macha do mnie jak szalona.

— Oczywiście Anka też ci bardzo dziękuje — dodałam, puszczając jej oczko. — Widziałam, jak się cieszyła.

— Dobra, nie ma sprawy. Ale nie gadaj już tyle — przerwał mi Tomek z uśmiechem w głosie. — W ramach rekompensaty wpadajcie dziś wieczorem do mojego klubu na Kolejowej. Zaraz tam jadę, tutaj już mam koniec na dziś. Spotkajmy się o 21:00, oblejemy wasz sukces. I nie przyjmuję odmowy. Jak będziecie wcześniej, daj znać — wyjdę po was.

— O super, dzięki za zaprosze… — zaczęłam, ale nie zdążyłam dokończyć. Anka stanęła przede mną i zaczęła dramatycznie machać rękami, jakby błagała, żebym nie odmówiła.

Jęknęłam tylko i przewróciłam oczami.

— Dobra, będziemy — powiedziałam w końcu z rezygnacją.

— To do zobaczenia o dwudziestej pierwszej — zakończył Tomek i się rozłączył.

Schowałam telefon. Anka niemal natychmiast rzuciła mi się na szyję, podskakując z radości jak dziecko. Westchnęłam tylko i pokiwałam głową. Nie miałam już siły na imprezy, byłam padnięta po całym dniu, ale… coś w jej rozświetlonych oczach nie pozwalało mi odmówić. Wiedziałam, jak bardzo mu się podoba i jak bardzo czeka na każdą okazję, by się z nim zobaczyć.

Poza tym… kto wie. Może on też nie może się już jej doczekać?

Dokończyłyśmy sprzątanie naszego stoiska. Hala powoli pustoszała. Muzyka ucichła, a wraz z nią zamilkł gwar rozmów i śmiechów. Zrobiło się jakoś cicho… prawie nostalgicznie.

Spojrzałam na zegarek — było już po dwudziestej. Nie miałyśmy szans wrócić do domu i dotrzeć na czas do klubu, więc postanowiłyśmy jechać prosto stąd.

Przeniosłyśmy do mojego auta ostatnie rzeczy z hali. Najwięcej zabawy miałyśmy z manekinami. Ustawiłyśmy je w samochodzie jak prawdziwych pasażerów — na siedzeniach, z zapiętymi pasami, chociaż były już całkiem gołe. Widok był tak absurdalny, że pękałyśmy ze śmiechu.

— Wyglądają, jakby właśnie wracały z imprezy życia — chichotała Anka, ocierając łzy rozbawienia.

— Dla nas w aucie już nie ma miejsca — zaśmiałam się, patrząc na pełne siedzenia.

— No to pięknie. Nie mamy czym jechać do klubu — powiedziałam, ledwo łapiąc oddech od śmiechu.

— Nic nie szkodzi. Pojedziemy Uberem, a po auto wrócimy jutro. Jakoś zorganizujemy transport — odpowiedziała Anka, nadal trzymając się za brzuch.

Przez chwilę tylko stałyśmy przy aucie, patrząc na „pasażerów” z manekina. Ten widok był jak nagroda za cały trud dnia — czysty, surrealistyczny komizm połączony z satysfakcją, że wszystko się udało. Śmiałyśmy się tak głośno, że przechodzący ochroniarz spojrzał na nas jak na wariatki.

— Dobra, zamawiam tego Ubera, zanim zrobimy tu jeszcze jakiś performance art — powiedziałam, sięgając po telefon.

Wieczór się jeszcze nie skończył. Przed nami była kolejna przygoda.


Stałyśmy na parkingu i czekałyśmy na Ubera. Powietrze było ciepłe, niemal duszne, a śmiech, który jeszcze chwilę temu rozbrzmiewał między nami, sprawił, że czułam to ciepło jeszcze mocniej. Niebo było bezchmurne, a chociaż słońce jeszcze nie zaszło do końca, na jego tle rysował się już księżyc i pierwsze gwiazdy.

Westchnęłam cicho. W myślach podziękowałam za ten dzień — za spełnione marzenia, za radość, za wszystko. To było jak zakończenie rozdziału, ale i początek nowego.

Z tej krótkiej, spokojnej chwili wyrwał mnie dźwięk nadjeżdżającego auta. Reflektory błysnęły w naszym kierunku.

— Anka, wsiadaj — zawołałam, zerkając na ekran telefonu. — To nasz Uber.

— Już, już! — odpowiedziała z uśmiechem, poprawiając sukienkę i ruszając w stronę samochodu.

Drzwi się otworzyły, a my wsiadłyśmy do środka, zostawiając za sobą parking, śmiech i nasze manekiny w aucie, które wyglądały jakby właśnie szykowały się na swoją własną nocną przygodę.

Przed nami był wieczór w klubie. A ja, mimo zmęczenia, czułam podekscytowanie, które z każdą minutą narastało.

Wsiadałyśmy do samochodu, gdy coś mnie tknęło. Odwróciłam wzrok, jakby jakiś instynkt próbował mi coś podpowiedzieć. Spojrzałam przez ramię i… dostrzegłam mężczyznę stojącego w oddali. Chociaż nie widziałam wyraźnie jego twarzy, byłam niemal pewna, że to ten sam facet z kawiarni. Wiedziałam, że to był on.

— Mirka, dlaczego nie zamykasz tych cholernych drzwi?! — zawołała Anka zniecierpliwiona.

— Już wsiadam, zamykam — odpowiedziałam, nie odrywając od niego wzroku.

— Co ty tam wypatrujesz? — Anka wychyliła się, próbując dostrzec to, co tak mnie zafascynowało. — Ej, to ten facet?

— Chyba tak… ale proszę, jedźmy już — poprosiłam cicho, jakby bałam się, że usłyszy.

— Dokąd jedziemy? — zapytał kierowca z lekką nutą zniecierpliwienia.

— Do klubu na Kolejowej! — zakomunikowała wesoło Anka, zupełnie nie przejmując się moim napięciem.

Samochód ruszył, a ja odruchowo obejrzałam się jeszcze raz przez tylną szybę. On wciąż tam stał. W tym samym miejscu. I patrzył. Niewzruszony. Przeszedł mnie dreszcz. Może to przypadek? Może go znam, tylko nie mogę sobie przypomnieć? Może ktoś z pracy albo z przeszłości?

Anka już zdążyła nawiązać flirt z taksówkarzem. Ich śmiech rozbrzmiewał w kabinie, lekki i beztroski. A ja — mimo że fizycznie tam obecna — myślami dryfowałam gdzieś daleko. Coś nie dawało mi spokoju. Miałam wrażenie, że o czymś zapomniałam.

Zajrzałam do torebki, żeby się upewnić. Klucze były. Telefon też. Wszystko na miejscu.

— To tylko natrętne myśli — szepnęłam pod nosem i postanowiłam je zignorować

Taksówkarz podwiózł nas pod klub. Widok robił wrażenie — cały budynek pulsował kolorowymi laserami, a wielki neon w kształcie palm dodawał mu egzotycznego klimatu.

— Przyjedzie pan po nas po północy? — zapytałam kierowcę.

— Jasne, tylko proszę dać znać z pół godziny wcześniej — odpowiedział i podał mi swoją wizytówkę.

Wzięłam ją i schowałam do torebki. Zapłaciłyśmy, pożegnałyśmy się i wysiadłyśmy z auta. W tej samej chwili moje ciało przeszył rytmiczny puls basów, a uszy wypełniła głośna muzyka. Fale dźwięku mieszały się z ciepłym powietrzem i gwarem rozmów ludzi czekających w kolejce do wejścia.

Przed drzwiami stał mężczyzna w garniturze, który sprawdzał zaproszenia. Wokół kłębiła się grupa młodych ludzi — rozgadanych, podekscytowanych.

— Haha, ciekawe, czy nas wpuści bez kolejki — rzuciła Anka i bezczelnie stanęła na samym przodzie, wywołując pomruki niezadowolenia.

— Dobry wieczór, czy panie mają zaproszenia? — zapytał poważnym tonem mężczyzna przy wejściu.

— Yyy… tak? — Anka spojrzała na mnie z pytającą miną.

— Zaraz zadzwonię do Tomka, zaraz po nas zejdzie — próbowałam ją uspokoić, sięgając po telefon. Ale zanim zdążyłam wybrać numer, usłyszałam znajomy głos:

— Hej, dziewczyny! Wchodźcie tędy!

Rozejrzałam się i wypatrzyłam Tomka. Stał przy bocznym wejściu, szeroko się do nas uśmiechając. Podszedł, żeby nas przywitać — uściskał mnie tak mocno, że aż mi chrupnęły żebra. Potem przyszła kolej na Ankę — ona dosłownie się w niego wtuliła. W jej oczach błyszczało szczęście.

— Chodźcie do środka, mam dla was stolik VIP — powiedział z dumą.

Tomek ruszył przodem, a my trzymałyśmy się tuż za nim. Z każdym krokiem muzyka stawała się coraz głośniejsza, coraz bardziej wibrowała w ciele. Czułam, że noc dopiero się zaczyna.

Podążałyśmy za Tomkiem przez wąski, ciemny korytarz, mijając obce twarze i nieznane miejsca. Światła migotały nad naszymi głowami, a z oddali dobiegał dudniący rytm muzyki. W końcu dotarliśmy do stolika.

Klub nie do końca był w moim klimacie. Inaczej niż dla Anki — ona czuła się tu jak ryba w wodzie.

— Jesteśmy na miejscu, rozgośćcie się — powiedział Tomek i przedstawił nas swoim znajomym. Okazali się zaskakująco sympatyczni — od razu poczułam się trochę swobodniej. Chwilę później pojawiła się kelnerka z butelką szampana.

— Dziewczyny, to dla was — powiedział Tomek z uśmiechem. — Gratulacje! Słyszałem, że na targach zebrałyście masę pozytywnych opinii. Szczerze, zasłużyłyście.

— O? A skąd to wiesz? — zapytałam, zaintrygowana.

— Od znajomego. Też miał być wystawcą, ale mu się plany pokrzyżowały. Miał promować książkę, ale wydawnictwo nie dostarczyło mu materiałów na czas. To miejsce, które miałyście — to właśnie jego. Ostatecznie odstąpił je mnie, a ja już wiedziałem, komu je przekazać.

Spojrzałam na Ankę, szukając potwierdzenia.

— Nie, nie było nikogo znajomego — odpowiedziałam, lekko zdezorientowana.

— Mniejsza z tym — rzuciła Anka, po czym wypiła cały kieliszek szampana duszkiem i bezceremonialnie poprosiła o kolejny.

— Hej, powoli z tym szampanem, dopiero co przyszłyśmy — upomniałam ją, patrząc z rozbawieniem.

— Mira, no przestań już marudzić. Też się w końcu zabaw, mówię serio — odpowiedziała, odchylając głowę do tyłu i śmiejąc się wesoło.

— Dziewczyny, ja już muszę iść — wtrącił Tomek, zerkając na zegarek. — Za chwilę zaczynam grać — powiedział i wskazał palcem konsoletę na górnym tarasie. — Będę tam, jakbyście mnie szukały.

— To my też idziemy! — zawołała Anka i szarpnęła mnie za rękę w stronę parkietu.

Wypiłam resztkę szampana i odstawiłam pusty kieliszek na złotą tacę.

— Tak… już idę — mruknęłam z lekkim westchnieniem, podążając za nią z opóźnieniem

Tomek stanął za konsoletą, a my ruszyłyśmy na parkiet. Dół klubu pulsował w rytmie jego setu — potężne basy wibrowały w ciele, a światła wirujące wokół potęgowały wrażenie, że czas przestał istnieć. Tańczyłyśmy, wyrzucając z siebie stres ostatnich dni. Każdy ruch, każde poruszenie bioder, ramion, głowy — wszystko było jak rytuał oczyszczenia.

Muzyka Tomka miała w sobie coś hipnotyzującego — stopniowo rozpuszczałam się w niej, jakby była ciepłą wodą, w której zanurzałam się cała. Zamknęłam oczy. Wpuściłam tę energię do środka. Anka trzymała mnie za ramiona — była jak mój przewodnik w tej gęstej, pulsującej przestrzeni.

Mimo zamkniętych powiek czułam się całkowicie bezpieczna. Jakbyśmy były same, tylko my i ten moment. Otoczenie zniknęło — zamiast niego przyszło przyjemne ciepło. Twarz rozgrzewała mi radość.

Nagle zabrzmiał nasz ulubiony kawałek. Anka, jak miała w zwyczaju, zaczęła tarmosić mnie za włosy. Śmiałam się, nadal nie otwierając oczu. Chciałam, by ta chwila trwała wiecznie.

— Dzięki Bogu, że cię mam! — wykrzyczałam, próbując przebić się przez dźwięki.

Cały czas czułam czyjeś dłonie w okolicach mojej głowy. Ale coś się zmieniło.

Otworzyłam oczy… i zamarłam.

To nie była Anka.

Przede mną stał on. Mężczyzna, którego widziałam dziś zbyt wiele razy. Mężczyzna z kawiarni.

Stał spokojnie, wyprostowany. Wpatrywał się we mnie bez słowa. Przez moment nie mogłam się poruszyć — miałam wrażenie, że moje ciało przestało należeć do mnie.

Mrugnęłam.

Zniknął.

Nie było go.

Przetarłam oczy, ale miejsce przed sobą widziałam już puste. Zaczęłam nerwowo rozglądać się dookoła. Moje nogi były jak z betonu — każdy krok wymagał wysiłku. Spojrzałam w górę. Tam, na tarasie, stali Tomek i Anka.

Ruszyłam w ich stronę. Tłum tańczących ludzi rozpychał się w każdą stronę, a ja przeciskałam się, jakby biegła przez gęsty las. Gdy w końcu do nich dotarłam, byłam zdyszana. I przestraszona.

— Anka! Ten facet tu był! — wrzasnęłam jej prosto do ucha.

— Co? Jaki facet? — zapytała zaskoczona.

— Ten z kawiarni! Stał obok mnie! Tutaj, teraz! Kiedy tańczyłyśmy!

— Widziałam z góry, że z kimś się bawisz… Myślałam, że się w końcu wyluzowałaś — odpowiedziała, wzruszając ramionami.

— Ja myślałam, że to ty! Miałam zamknięte oczy! Zrobiłam to zupełnie nieświadomie!

Anka parsknęła śmiechem.

— Może to i lepiej. Widocznie miałaś się zabawić, a z kim — to już mniej ważne.

— Daj spokój… — powiedziałam drżącym głosem. — To już nie jest zabawne. Zaczynam się go bać.

— Nie martw się — powiedziała poważniej. — Jesteśmy tu bezpieczne. Masz przecież kuzyna DJ-a, ochronę, tłum ludzi. Nikt cię tu nie skrzywdzi


Zabrałam jej z dłoni kieliszek i wypiłam szampana duszkiem. Bez wahania nalałam sobie kolejny i również opróżniłam go jednym haustem. Cała imprezowa atmosfera momentalnie ze mnie uleciała. Myślami byłam już daleko stąd — w ciszy, w domu, w bezruchu.

Anka natomiast była w swoim żywiole. Szalała przy Tomku, śmiejąc się, tańcząc, przyciągając spojrzenia — i jemu najwyraźniej to bardzo pasowało.

— Chyba wracam do domu — powiedziałam nagle, zdecydowanym tonem. — Zadzwonię po taksówkę. Odprowadzisz mnie na dół? Nie chcę kręcić się tu sama… Boję się tego świra. Może gdzieś się tu jeszcze kręci…

— Oczywiście, że cię odprowadzę! — zaśmiała się, ale widziałam, że zrozumiała, że nie żartuję. — Nie bój się.

Pożegnałam się z Tomkiem i jego znajomymi, dziękując za zaproszenie. Na jego prośbę towarzyszył nam jeszcze ochroniarz, aż do samych drzwi. Byłam mu za to naprawdę wdzięczna.

Gdy wyszłyśmy na zewnątrz, uderzyło mnie chłodniejsze, nocne powietrze. Orzeźwiające, prawie kojące. Z dala od dudniącej muzyki i migających świateł, moje ciało w końcu mogło odpocząć.

Niebo było już całkowicie czarne, z pojedynczymi gwiazdami rozsianymi nad głowami.

Po kilku minutach pod klub podjechał znajomy taksówkarz. Z ulgą wsiadłam do auta.

— Nie czekaj na mnie w domu — rzuciła Anka z figlarnym uśmiechem. — Dziś nocuję u Tomka.

Puściła mi oczko. Parsknęłam śmiechem.

— Bawcie się dobrze — powiedziałam na pożegnanie i zamknęłam za sobą drzwi.

— Poproszę na Osiedle Zachodnie — powiedziałam z wyraźną ulgą. Ten dzień był tak intensywny, że marzyłam tylko o jednym — odpoczynku.

W miarę jak samochód sunął przez nocne ulice, czułam, jak powoli trzeźwieję. W głowie miałam mętlik. Całą drogę myślałam o mężczyźnie z kawiarni. Próbowałam sobie przypomnieć, skąd mogłabym go znać. Miałam wrażenie, że już kiedyś go widziałam. Jego twarz wydawała mi się zarazem znajoma i obca. I te oczy — przenikliwe, przyciągające uwagę. Może po prostu był przystojny i dlatego utkwił mi w pamięci?

Westchnęłam cicho i postanowiłam nie drążyć tego tematu. Miałam dość na dzisiaj.

Auto zatrzymało się pod moim domem. Zanim wysiadłam, rzuciłam okiem przez okna — chciałam się upewnić, że w okolicy nikogo nie ma. Wszystko wydawało się spokojne. Kierowca odjechał, a ja zostałam sama na podjeździe. Jeszcze raz rozejrzałam się dookoła. Pusto.

Szybkim krokiem podeszłam do drzwi, otworzyłam je i od razu je za sobą zamknęłam. Bez zbędnych ceregieli zrzuciłam buty i skierowałam się prosto do sypialni. Zdążyłam tylko narzucić na siebie kołdrę.

Zasnęłam w pół minuty.

Rozdział 4

Znajome ciepłe powietrze.

Znajome śpiewy ptaków, gdzieś daleko, podkładane na spokojny szum drzew.

Delikatne bujanie… hamak… Tak przyjemnie…

Oczy mam zamknięte, ale wiem, że to miejsce już kiedyś widziałam. Pachnie latem, słodkim winem i spokojem. Leżę otulona miękkim światłem, całe ciało rozluźnione. Czuć miękkość materiału pod plecami.

Chwilo, trwaj…

I nagle — łomot

— Pukanie do drzwi? Nie chciało mi się nawet otwierać oczu. Przez ten hałas mój sen się skończył. Przeklęte, upierdliwe pukanie nie ustawało. Czułam się jak dziecko, które właśnie odpakowało loda, a ten nagle wpada w piasek.

— Anka, otwieraj! Nie mam kluczy! — wołanie dochodziło gdzieś z zewnątrz.

Otworzyłam oczy i usiadłam na łóżku. Głowa ciążyła mi jak piłka lekarska. Pokiwałam z politowaniem nad samą sobą. Poczłapałam do drzwi i otworzyłam Ance.

— Co tu robisz tak wcześnie? Nie mogłaś spać? — zapytałam żartobliwie.

Anka wparowała do mieszkania i bez słowa uruchomiła ekspres do kawy.

— Chcesz? — pomachała mi filiżanką do espresso.

— Nie, ale wodę chętnie, proszę…

Anka podała mi szklankę z lodem.

— Co to wczoraj było w klubie? — zapytała z opóźnionym zainteresowaniem.

— Nic. — odpowiedziałam krótko, nie chcąc wracać do tego tematu.

— To czemu tak szybko wróciłaś do domu?

— Nie miałam już siły. Ten facet mnie zaskoczył. Przestraszył. — przyznałam.

— Ja go nie widziałam już po twoim wyjściu z klubu. A byliśmy do zamknięcia. Chyba wyszedł zaraz po tobie.

— A jak z Tomkiem? — zapytałam, szybko zmieniając temat.

Anka tylko szeroko się uśmiechnęła i przewróciła oczami. Odpowiedziałam jej tym samym. Dobrze było patrzeć na szczęście mojej przyjaciółki.

— Właściwie… przyszłam po moją walizkę i kilka rzeczy — wypaliła. — Jedziemy z Tomkiem na cztery dni na Mazury. W końcu należy nam się urlop, prawda?

Anka spojrzała na mnie pytająco.

— No przecież nie będę pisać podania z wnioskiem o urlop! — zaśmiała się. — Takie są uroki prowadzenia własnej firmy. Chcesz jechać na urlop, to pytasz tylko, czy masz ciuchy i pogodę — a reszta cię nie obchodzi. — podsumowała z dumą.

— Pewnie, jedź, na ile chcesz. Ja też zrobię sobie pauzę do końca tygodnia. Mam zamiar się lenić i spać przez cały ten czas — zaśmiałam się, zerkając na siebie. Wciąż miałam na sobie wygniecione ubrania, w których spędziłam cały wczorajszy dzień i noc.

Anka poszła pakować walizkę, a ja weszłam pod prysznic. Wychodząc z łazienki, usłyszałam tylko jej okrzyk:

— Ciao! — i trzask zamykanych drzwi.

— Pa, pa… — odpowiedziałam cicho pod nosem i wróciłam w stronę łóżka.

Zastanawiałam się, ile tym razem Anka wytrzyma z moim kuzynem. Zawsze, kiedy próbowali być razem, kończyło się burzliwym rozstaniem. Ale może tym razem będzie inaczej? Może się ułoży — tak jak z naszą firmą? Ostatnio wszystko zaczęło iść po naszej myśli, niemal jakby wszechświat wreszcie postanowił nam sprzyjać.

Leżałam w łóżku i gapiłam się w sufit. Po kilku minutach stwierdziłam, że nie mogę spędzić tak całego dnia. Ani, tym bardziej, całego urlopu. Poza tym — mój żołądek też miał coś do powiedzenia w tej sprawie. Burczał tak głośno, że nie sposób było go zignorować.

Wstałam i ruszyłam do kuchni, przeszukując lodówkę. Niestety — pusta. Absolutnie pusta. Jedzenie było ostatnią rzeczą, o której myślałyśmy przez ostatni tydzień. Za dużo się działo — emocji, pracy, wrażeń…

Ubrałam się i chwyciłam torbę na zakupy. Założyłam czapkę z daszkiem i sięgnęłam po kluczyki do auta. Wychodząc z domu, nagle sobie przypomniałam — przecież samochód stoi pod Halą Targową… Westchnęłam głośno i przez chwilę stałam bezradnie na schodach.

— Cóż… — mruknęłam do siebie. — Nie pozostaje nic innego, jak długi spacer na skacowany poranek.

Słońce świeciło tak intensywnie, że mimo czapki niemal mnie oślepiało. Naciągnęłam okulary przeciwsłoneczne na nos i ruszyłam przed siebie, mijając równo ustawione, nowoczesne domki naszego osiedla.

Nuciłam coś pod nosem, nie zwracając uwagi ani na mijany krajobraz, ani na dystans, jaki pokonywałam. Moje myśli odpłynęły gdzieś daleko — tak daleko, że zatarły nawet odgłosy ulicy i szum nieba. Świat przycichł. Nawet słońce przestało mnie razić. Weszłam w stan kompletnego zawieszenia, niemal jak medytacja w ruchu.

Kiedy wreszcie stanęłam przed swoim autem, miałam wrażenie, że cała trasa zajęła zaledwie kilka minut. Przynajmniej dzięki temu spacerowi naprawdę się zrelaksowałam. Głowa przestała pulsować, a żołądek — jakby zapomniał, że jest głodny.

Uśmiechnęłam się sama do siebie, widząc manekiny siedzące w samochodzie. Ten widok był tak absurdalny, że aż rozbawił mnie do łez. Serio. Jakby ktoś specjalnie je tam zostawił, żeby rozśmieszyć mnie w tym właśnie momencie.

Spojrzenie na halę przywołało wspomnienie wczorajszego dnia, zakończonego sukcesem. Uniosłam głowę i spojrzałam w niebo, cicho dziękując wszechświatowi za ostatnie miesiące. Wystawiłam twarz do słońca, łapiąc każdy ciepły promień jak dar.

Zamknęłam oczy, pozwalając sobie na krótką chwilę oddechu.

I wtedy poczułam cień.

Delikatny, ale wyraźny — przesuwający się po mojej twarzy. Otworzyłam powieki i zobaczyłam go znowu. Tę samą twarz. I te same ciemnoniebieskie, roziskrzone oczy.

Nie poruszyłam się ani o milimetr. Patrzyłam. A on patrzył na mnie.

W przeciwieństwie do tego, co czułam w kawiarni — zawstydzenie. I w przeciwieństwie do wczoraj w klubie — strach. Teraz było inaczej. Teraz czułam spokój. Cichy, wewnętrzny, niewzruszony.

Po prostu patrzyłam.

Stał przede mną w milczeniu, z rękami w kieszeniach spodni. Miał na sobie bluzę z kapturem, który zakrywał część jego twarzy, ale nie te oczy. Patrzył z góry, spokojnie, bez uśmiechu, ale też bez napięcia. Był mniej więcej w moim wieku.

Mój umysł, chcąc nie chcąc, zaczął go oceniać. Profilował rysy, analizował sylwetkę, zatrzymywał się na spojrzeniu. Tak. Był przystojny.

I wtedy odezwał się ten wewnętrzny głos. Ten bezczelny, który pojawia się tylko wtedy, kiedy człowiek zaczyna się naprawdę interesować. Sprawił, że lekko się zawstydziłam i poczułam znajome ciepło na policzkach.

Źrenice mimowolnie się rozszerzyły, a serce zaczęło bić odrobinę szybciej. Poczułam wzrost ciśnienia w skroniach, jakby ciało samo reagowało na obecność tej postaci


— Cześć, Mirka — powiedział spokojnie.

— Cześć? — powtórzyłam, a sama słyszałam w swoim głosie niepewność.

— Mam nadzieję, że się mnie nie boisz? — zapytał cicho, z lekkim wahaniem.

Zawahałam się, zanim odpowiedziałam, ale prawda była taka, że w tej chwili nie czułam strachu. Nie wiedzieć czemu, postanowiłam być z nim szczera.

— Nie, nie boję się. Ale… ja cię nie pamiętam. Skąd znasz moje imię? Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? I dlaczego mnie śledzisz? — wyrzuciłam z siebie całą serię pytań.

Mężczyzna westchnął głęboko i spojrzał mi prosto w oczy.

— Bo bardzo za tobą tęsknię — powiedział.

Zatrzymałam oddech. Zaskoczenie było tak silne, że aż przez chwilę nie mogłam mówić. Przecież go nie znałam… prawda?

— Przykro mi, ale… my się przecież nie znamy. Nie pamiętam cię. To nie ma sensu — pokręciłam głową, próbując uporządkować myśli.

— Znamy się bardzo dobrze. Uwierz mi na słowo — powiedział z naciskiem.

Cofnęłam się o krok, skrzyżowałam ramiona i przyglądałam mu się uważnie. Czy to wariat? Stalker? A może… to ja mam z głową coś nie tak?

— Naprawdę cię nie pamiętam. Nie wiem, kim jesteś — powtórzyłam spokojnie, ale w środku już czułam, że zaczynam panikować.

Rozejrzałam się dookoła. Nikogo. Ani jednego człowieka. Nawet auta zniknęły z parkingu. Cisza zaczęła dzwonić mi w uszach.

Sięgnęłam do kieszeni, żeby wyjąć kluczyki do auta. W razie czego — ucieknę.

— Przecież mówiłaś, że się mnie nie boisz — zauważył, patrząc mi prosto w oczy.

— Nie boję się. Po prostu chcę już wrócić do domu. Proszę… zostaw mnie w spokoju — powiedziałam zdecydowanym tonem.

— Poczekaj, porozmawiajmy chwilę — powiedział, wyciągając ręce i chwytając mnie za ramiona.

Zamarłam. Moje ciało przestało reagować. Gardło się ścisnęło, a cały świat na moment stanął w miejscu. Patrzyłam w jego oczy — wielkie, spokojne, magnetyczne.

— Dobrze, porozmawiajmy… tylko puść mnie, proszę — wyszeptałam, próbując opanować drżenie głosu.

Nie puścił.

Zamiast tego objął mnie ramionami. Silnymi, zdecydowanymi. Moje ciało wciąż było bezwładne, jakby ktoś odciął zasilanie. Nie mogłam się ruszyć. Nie byłam w stanie niczego zrobić. Czułam się jak sparaliżowana — bez szans na ucieczkę.

Zatrzymałam oddech.

Słowa, które wypowiedział, rozbrzmiały w mojej głowie echem, jakby ktoś uderzył w strunę wewnątrz mnie — cicho, ale dotkliwie.

„Bo bardzo za tobą tęsknię.”

Zrobiło mi się słabo. Na sekundę straciłam grunt pod nogami, jakbym stanęła na szklanym moście, który nagle zniknął. Przez głowę przetoczyła mi się fala zdziwienia, niedowierzania i… coś jeszcze. Coś dziwnie znajomego, co próbowało wydostać się spod warstwy zapomnienia.

Zaskoczenie objęło mnie całkowicie, jakby ktoś narzucił mi na ramiona mokrą pelerynę. Zimną i ciężką.

— Co… co powiedziałeś? — zapytałam cicho, z trudem formując słowa. Mój język jakby przestał współpracować, a gardło ściągnął skurcz.

Nie odsunął się. Stał tuż przede mną, a ja miałam wrażenie, że cała przestrzeń wokół nas się zatrzymała. Jakby świat przestał istnieć, a została tylko ta chwila, to jedno spojrzenie.

Próbowałam znaleźć logiczne wytłumaczenie. Może to żart? Może pomylił mnie z kimś innym? Może miałam kiedyś wypadek i go znałam, tylko… nie pamiętam?

Ale coś w jego oczach mówiło mi, że się nie myli. Że mówi prawdę. Że ta tęsknota, o której mówił, nie była pustym frazesem.

I to było najbardziej przerażające.

Zaskoczenie zamieniło się w chaos. Serce waliło mi jak oszalałe, skronie pulsowały. Usta miałam wyschnięte, dłonie lekko drżały. Próbowałam zebrać myśli, ale każda z nich rozbiegała się w inną stronę.

Patrzyłam na niego jak na ducha — na coś nierealnego, co nie powinno istnieć. A jednak stał przede mną. Oddychał. Czułam jego ciepło. Czułam jego obecność tak intensywnie, że aż zakręciło mi się w głowie

— Przepraszam — wypowiedział nagle i cofnął się o krok. Ręce opadły mu wzdłuż ciała. — Naprawdę nie chciałem cię przestraszyć. Wiem, że to wszystko musi być dla ciebie dziwne… Ale proszę, nie bój się i… nie uciekaj.

Stałam nieruchomo, z sercem bijącym w rytmie, którego nie potrafiłam uspokoić. Patrzyłam na niego, na jego oczy — nadal pełne spokoju, może odrobinę smutku. Nie wyglądał jak ktoś niebezpieczny. A jednak cała ta sytuacja była co najmniej… nierealna.

— Nie rozumiem twojego zachowania — powiedziałam w końcu. Głos miałam pewniejszy, niż się spodziewałam. — Nie znam cię. Pojawiasz się nagle, chodzisz za mną od dwóch dni… Nie wiem, jakie są twoje intencje. Ale…

Zawahałam się na ułamek sekundy, nie dowierzając własnym słowom.

— …ale wiem, że się ciebie nie boję. I sama się temu dziwię.

Spojrzał na mnie intensywnie, jakby czekał na to jedno zdanie. Nie uśmiechnął się, nie zrobił żadnego gestu. Ale w jego oczach pojawił się błysk — krótki, cichy znak, że coś dla niego właśnie się wydarzyło.

Zrobiło się między nami cicho. Cisza nie była niezręczna. Była… gęsta. Jakby wszystko czekało — powietrze, światło, nawet moje myśli — na kolejne słowo, które on wypowie.

Nie wiedziałam, co mam myśleć. Ani jak się zachować. Nie poznawałam samej siebie.

Dlaczego jeszcze nie uciekłam? Dlaczego wciąż tu stoję… i chcę wyjaśnień?

Kim on jest? I po co za mną chodzi?

Powinnam być ostrożna. A jednak coś mnie tu zatrzymywało. I to nie była zwykła ciekawość. To było… coś więcej.

Nie spuszczałam wzroku z jego roziskrzonych, ciemnoniebieskich oczu.

Były jak magnes. Głębokie i spokojne.

I wtedy znów mnie objął. Bez gwałtowności. Bez presji. Po prostu otulił mnie swoimi ramionami.

Poczułam się krucha. Ale też… bezpieczna. Jakby ten uścisk znał mnie lepiej niż ja sama.

Usłyszałam własne serce. Dudniło w piersi głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Szum krwi pulsował mi w uszach.

I nagle wszystko się zatrzymało.

Nie czas. Nie przestrzeń. Ja.

Byłam jak kamienny posąg. Nieruchoma.

Zasnęłam wewnętrznie. Głęboko. Ale nie ze strachu. Z jakiegoś niezrozumiałego spokoju, który przyszedł znikąd.

Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś tak irracjonalnego… jak w tej właśnie chwili.

Rozdział 5

Ciepłe powietrze. Śpiew ptaków. Szum drzew.

Delikatne kołysanie. Hamak. Mój bezpieczny sen. Znajomy, ukochany sen…

Tym razem nie pozwolę mu uciec. Nie tak łatwo.

I nie… tylko nie te hałasy. Nie teraz.

Zacisnęłam mocno powieki, próbując utrzymać ten stan. To wspaniałe uczucie ciepła, lekkości…

Ale dobijanie do drzwi było coraz głośniejsze. Telefon zaczął dzwonić. Na oślep sięgnęłam po niego i nacisnęłam cokolwiek, byleby tylko zamilkł.

Cisza. Ulgowa chwila.

A jednak… coś zaczęło mnie tarmosić.

— Czego chcesz, potworze? — wymamrotałam zaspana.

— Wstawaj! — głos Anki. Energiczny, jak zwykle.

Przekręciłam się do niej plecami.

— Miałyśmy mieć urlop… Nie pojechałaś na Mazury? Czegoś zapomniałaś?

— Co ty gadasz za głupoty? Wstawaj! Idziemy do pracy!

— Co, pali się?! — burknęłam poirytowana. — Umawiałyśmy się na urlop… Nie zrywaj mnie z łóżka. Mam plany.

— Jaki urlop?! Zaraz zaśpisz na nockę!

Zdezorientowanie.

Otworzyłam oczy.

I… poczułam się, jakby poraził mnie prąd.

Spojrzałam dookoła. Nie wierzyłam własnym oczom.

To było moje stare mieszkanie. Po rodzicach.

Ściany, meble, wszystko… dokładnie tak, jak zostawiłam to lata temu.

Spojrzałam na swoje ręce — trzymałam w nich stary telefon, ten rozsuwany Samsung, który dawno temu oddałam bratu.

Zamarłam.

Odwróciłam głowę. Anka…

Wyglądała młodziej. Jakby ktoś cofnął jej czas. Jak sprzed kilku lat.

— Co jest, kurwa?! — wyrwało mi się.

— Mirka, ćpałaś coś? — Anka spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. — Jesteś blada jak ściana. Co się z tobą dzieje? Matko… może ty masz koronawirusa?

— Co mam?! — sapnęłam. — Skąd ten pomysł?!

W tej jednej chwili poczułam się jak trup. Albo gorzej — jakby mnie pochowano żywcem. Dwa metry pod ziemią, we własnej trumnie.

Spadałam. W czarną otchłań bez dna.

— Mirka! Nie strasz mnie! — Anka potrząsnęła mnie za ramiona, przerażona.

— Co my tu, do cholery, robimy?! — zapytałam, nadal kompletnie zdezorientowana.

— No jak to co? Przyjechałam po ciebie, żeby razem jechać do pracy.

— Do jakiej pracy?

— Do sortowni, na nockę! A niby gdzie?

— Nie… nie, nie… Ja nigdzie nie idę.

Wracam do domu. Natychmiast

— Ale ty jesteś w swoim domu… — Anka patrzyła na mnie z troską, ale i rosnącym niepokojem. — Ocknij się. Chyba muszę zadzwonić po pogotowie!

Rozejrzałam się ponownie. Wszystko było znajome, aż do bólu. Miałam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie. Tylko… to nie był sen? Próbowałam sobie to racjonalnie wytłumaczyć. Może bardzo realny sen. Halucynacja. Cokolwiek.

Ale Anka już wybierała numer.

Do Marcina.

Mój mąż. Wtedy jeszcze nim był. Pracował na karetkach.

— Nie! Nie dzwoń, proszę! Wszystko jest dobrze! — zareagowałam gwałtownie, próbując jej wyrwać telefon. Skłamałam, byle tylko się rozłączyła.

— Zadzwonię tylko do pracy, żeby zgłosić, że dziś nas nie będzie — mruknęła, patrząc na mnie z podejrzliwością. Zamieniła z kierownikiem kilka słów, rozłączyła się.

— Załatwione. Na dziś mamy urlop. Zostanę z tobą.

Co się, do cholery, z tobą dzieje?

— Nie wiem. Naprawdę… nie wiem — wymamrotałam.

Skłamałam znowu. Nie miałam pojęcia, jak wytłumaczyć to, co czułam.

Głupio było mi zapytać Anki: „Jaki dziś dzień?”

Spojrzałam więc na telefon.

11 grudnia 2019 roku.

Niemożliwe.

Ja pierdolę — syknęłam bezgłośnie.

Anka przyglądała mi się uważnie.

— Spokojnie. Powiedz chociaż, co robiłaś wczoraj?

Wczoraj?

— Rano poszłam po auto… Zostawiłam je pod Halą Targową. Było gorąco. Może… mam udar? — próbowałam się ratować. Może to tylko udar. Może zaraz się obudzę.

— W grudniu?! Gorąco ci było w grudniu?! — Jej brwi uniosły się wysoko. — Może jednak zadzwonię po Marcina…

— Ale… wczoraj było lato — powiedziałam cicho. Sama nie wierzyłam, że to wypowiedziałam na głos. — Nie wiem… Nie pamiętam już. Nie wiem, co się stało. Nie wiem, dlaczego tu jest tam.

Przecież to mieszkanie było sprzedane…

Anka naprawdę się przeraziła. Widziałam to w jej oczach.

— Dobra, ja jednak muszę zadzwonić po Marcina — powiedziała stanowczo i znów sięgnęła po telefon.

— Nie, tylko nie to! Proszę! Ja chcę zostać teraz sama. Muszę sobie to wszystko poukładać w głowie. Idź do domu.

— Wykluczone! — Anka pokręciła głową. — Nie możesz zostać w takim stanie sama! Jak nie chcesz karetki, to jedziemy na SOR. Nie mogę cię tak zostawić.

Uległam. Dla świętego spokoju.

Niechętnie chwyciłam torebkę i wciągnęłam na siebie ciepły płaszcz.

Wyszłyśmy z mieszkania.

I wtedy…

uderzyły mnie znajome dźwięki starej windy.

Ten metaliczny zgrzyt, to świszczenie linek, charakterystyczne klapnięcie drzwi.

Przez lata słyszałam je codziennie.

Zaczęły wracać wspomnienia, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj.

Winda zjechała. Weszłyśmy.

Zeszłyśmy na parter i wyszłyśmy na zewnątrz.

Mróz uderzył mnie w twarz jak policzek.

Siarczysty, prawdziwy. A pod stopami skrzypiał śnieg.

Na tle latarni wirujące drobinki wyglądały jak białe gwiazdy w czarnej otchłani.

Część z nich spadała na moją twarz i topniała od razu, zostawiając zimne, mokre ślady na skórze.

To nie był sen.

To nie był sen.

W tej jednej chwili wszystko do mnie dotarło.

To się działo naprawdę.

I to było jak cios.

Łzy napłynęły mi do oczu. Nie chciałam tego widzieć.

Nie chciałam być w tym czasie, w tym miejscu.

To był koszmar, który powinien zostać wymazany z pamięci

— Mirka! Chodź już, odśnieżyłam samochód! — zawołała Anka z parkingu.

Ruszyłam w jej stronę, choć nogi miałam jak z waty.

Miękkie, niepewne. Jakbym uczyła się chodzić od nowa.

I wtedy go zobaczyłam.

Stare auto Anki.

To samo, które dawno temu się rozsypało.

A teraz znów tu stoi — jak gdyby nigdy nic — warczy cicho i paruje zimowym oddechem.

Wsiadłam do środka.

I od razu poczułam ten znajomy, ciepły zapach…

Cynamon.

Drewienko, które kiedyś jej kupiłam na Mikołajki.

Chyba z cztery, może pięć lat temu…

Wyciągnęłam dłonie z kieszeni płaszcza.

Przyjrzałam się im uważnie.

Palce… były jakby inne.

Młodsze?

I wtedy zobaczyłam ją.

Złotą obrączkę.

Na swoim miejscu.

A na nadgarstku — bransoletka od mojego męża.

Poczułam, jak coś zaciska się we mnie.

Jakbym znów zanurzała się w lepkim bagnie, z którego jeszcze niedawno się wydostałam.

I które obiecałam sobie zostawić za sobą na zawsze.

Za oknem przesuwało się miasto.

Zaśnieżone.

Puste.

Ulice wyglądały jak martwe. Jak po końcu świata.

Wróciłam…

do czasów pandemii.

Gdzie wszystko było zawieszone, zamrożone, bez życia.

Jeszcze przed chwilą było tak ciepło. Tak jasno.

Tak świetliście.

Westchnęłam głęboko, mimowolnie.

Zauważyłam, że właśnie podjeżdżamy pod szpital.

Anka z trudem zaparkowała między brudnymi hałdami śniegu.

Śniegu było dużo, jak dawniej.

Już dawno nie widziałam takiej zimy.


Co tu się, do cholery, dzieje?

Przecież to niemożliwe.

To się nie mogło wydarzyć.

Nie w ten sposób. Nie tak nagle.

Jeszcze przed chwilą…

Byłam gdzie indziej.

Inny czas. Inne miejsce. Inne ja.

A teraz siedzę w samochodzie Anki, który dawno przestał istnieć.

Mam na palcu obrączkę, której już dawno się pozbyłam.

Na ręce — bransoletkę, która miała dla mnie wtedy… jeszcze jakieś znaczenie.

Nie rozumiem tego.

To nie ma sensu.

Albo ja tracę rozum,

albo świat się rozpadł i poskładał w zupełnie innej kolejności.

Może śnię?

Może to sen we śnie?

Może umarłam?

A może… może cofnęłam się w czasie?

Ale jak?

Dlaczego?!

Przecież nie jestem w żadnym filmie science fiction.

To moje życie.

Nie powinno się dziać nic… nienormalnego.

A jednak.

Jest zimno.

Czuję ten mróz na policzkach.

Czuję to wszystko aż za bardzo.

Zbyt realnie, żeby to był sen.

Zbyt absurdalnie, żeby to była prawda.

Patrzę na Ankę — młodszą, jakby świeższą wersję jej samej.

Patrzę na własne dłonie — znajome i nieznajome zarazem.

Patrzę na świat, który powinien już dawno przeminąć.

I jestem w nim.

Zamknięta.

Jak w pudełku.

Jak w zapętlonym wspomnieniu, które ożyło i zyskało ciało.

Nie wiem, co się wydarzyło.

Nie wiem, co mam zrobić.

Nie wiem, kim jestem teraz.

Czy to ja sprzed lat?

Czy ta, którą dopiero zaczęłam być?

I najgorsze…

Nie wiem, czy chcę wracać.

Skierowałyśmy się w stronę wejścia do szpitala.

Z oddali rozlegały się syreny karetek.

Ten dźwięk…

Przez moment coś mnie ścisnęło w żołądku.

Lęk.

Ten stary, dobrze znany, zapomniany odruch — strach przed jego obecnością.

Nie chciałam go widzieć. Nie chciałam go tu.

Nie w tym czasie.

Nie w tym życiu.

Weszłyśmy do środka i moim oczom ukazał się widok, który powinien być już tylko wspomnieniem.

Poczekalnia pełna ludzi w maseczkach.

Każdy wpatrzony w punkt. Każdy milczący.

Zamarłam.

To było jak cofnięcie taśmy.

Pandemia.

Ten dziwny czas, kiedy wszystko przestawało być normalne.

Ja już dawno o tym zapomniałam.

Jakie maseczki?

Jakie testy?

Miałam ochotę podejść do nich i potrząsnąć — „Opamiętajcie się! Przecież to już dawno minęło!”

Ale nie mogłam.

To ja byłam tą, która się nie zgadzała z czasem.

To ja byłam… nie na miejscu.

Zarejestrowałam się, jakby odruchowo.

Pojawiła się pielęgniarka — biała, zamaskowana postać jak z filmu katastroficznego.

Zrobiła mi test na COVID. Nawet nie zaprotestowałam.

Czterdziesta w kolejce.

Pilny przypadek.

A jednak — godziny czekania.

Czas płynął powoli, niemal jakby się cofał.

Jakby każdy dźwięk, każde szuranie krzeseł, każdy kaszel… przypominał mi, że nie mam wpływu na nic.

Nic.

Anka siedziała obok i udawała spokój.

Ale czułam, że obserwuje mnie ukradkiem.

Widziała, że coś jest nie tak.

A ja nie potrafiłam jej tego wyjaśnić.

W głowie — tysiące myśli.

Obrazy z przeszłości, które dopiero co zostawiłam za sobą…

wracały z nową intensywnością.

Spojrzałam na ludzi w poczekalni.

Byli dla mnie jak widma.

Jak aktorzy w spektaklu, który już raz widziałam.

A ja?

Czułam się jak duch.

Jakbym była w cudzym wspomnieniu.

Jakbym wróciła nie do miejsca, ale do roli, której nie chciałam już grać.

Rozdział 6

— Mirka! Wstawaj, chodź! — zawołała Anka i wskazała drzwi do gabinetu. — Wywołali twój numer.

Zerwałam się niepewnie z miejsca.

Podeszłam do drzwi i zatrzymałam się z dłonią na klamce.

I co ja im niby powiem?

„Dzień dobry, chyba cofnęłam się w czasie.”

„Chyba śnię, ale wszystko jest za bardzo rzeczywiste, żeby to był sen.”

A może powiem, że oszalałam?

Tak będzie prościej.

Bo przecież nikt nie uwierzy w coś innego.

— Proszę wejść! — ponaglił głos ze środka.

Otworzyłam drzwi.

W środku siedział lekarz, obok niego pielęgniarka. Dwóch młodych chłopaków krzątało się przy szafkach — może studenci, może wolontariusze z łapanki przez pandemię.

Wszyscy spojrzeli na mnie, jakbym zaraz miała się przewrócić.

— Dobry wieczór… — wymamrotałam, bardziej do siebie niż do nich.

— Słucham panią. Co się stało?

Usiadłam, ale miałam wrażenie, że moje ciało jeszcze stoi gdzieś na korytarzu.

Czułam, jak twarz mi płonie, a słowa utkwiły w gardle.

Powiedz to. Po prostu powiedz. Niech się śmieją. Co ci zostało?

— Szczerze mówiąc, nie wiem… Dziwnie się czuję. Jestem trochę… skołowana.

— Jak konkretnie może pani to opisać? — spojrzał na mnie z wyczekiwaniem.

No to jedziemy…

— Wczoraj byłam… w dwutysięcznym dwudziestym piątym roku. Wiem, jak to brzmi. Nie wiem, jak to się stało. Przyjaciółka mnie namówiła, żeby tu przyjechać, ale… ja sama nie wiem, co się dzieje. Nie wiem, co powinnam teraz robić.

Zapadła cisza.

Wszyscy przestali się ruszać.

Widziałam, jak lekarz delikatnie unosi brew.

— Czy wie pani, jak się pani nazywa? — zapytał, wskazując na mnie końcem ołówka.

— Ja…? Czy Anka…?

— Pani. Jak pani się nazywa.

— Mirka Majewska.

— Ile ma pani lat?

— Teraz…?

Spojrzał na mnie z wyraźnym zniecierpliwieniem.

— Tak, teraz.

— Trzydzieści dwa…? Nie, czekaj… tu chyba dwadzieścia siedem.

Sama siebie nie byłam pewna.

Wszystko zaczęło się rozjeżdżać.

— Czy choruje pani na coś przewlekle?

— Nie.

— Uraz? Upadek? Bóle głowy?

— Nie, nic takiego się nie wydarzyło. Żadnego wypadku.

— Substancje psychoaktywne? Alkohol? Leki?

— Nie, nie i nie! Nie biorę niczego, nie piję, nie jestem pod wpływem.

Mówiłam zbyt szybko. Za nerwowo.

Widziałam to w jego oczach — już mnie gdzieś szufladkował.

Poczułam, jak robi mi się słabo.

Lekarz wstał i zaczął świecić mi latarką po oczach, zadawał pytania, kazał pokazywać palce, dotykać nosa.

— Póki co nic tu nie widzę niepokojącego. — powiedział w końcu. — Skieruję panią na badania ogólne. Krew, mocz, podstawowa diagnostyka. A potem zdecydujemy, co dalej. Proszę wrócić z wynikami.

Skinęłam głową, ale czułam, że duszę się we własnej skórze.

Badania nic nie pokażą. Niczego nie znajdą.

Bo przecież wszystko jest ze mną w porządku — tylko czas nie jest na swoim miejscu.

Lekarz wręczył mi wydrukowane skierowanie i wskazał drzwi po lewej.

— Do laboratorium, na badania krwi. Kolega panią odprowadzi. To opiekun medyczny, będzie pani pomagał podczas całego pobytu na SOR-ze.

Zerknął na zegarek. — Podejrzewam, że wszystko potrwa do rana. Czeka jeszcze tomograf i rezonans.

Skinęłam głową, próbując nie okazać przerażenia.

— Czy powiadomić kogoś z rodziny? Z kim pani tu jest? Kogo mamy upoważnić do wglądu w pani kartę i informacje o stanie zdrowia?

Zawahałam się przez sekundę.

— Nikogo nie trzeba. Tylko moją przyjaciółkę.

— Proszę ją zaprosić do gabinetu. A potem wyjść na poczekalnię.

Westchnęłam cicho i ruszyłam w stronę drzwi.

— Anka, lekarz chce z tobą porozmawiać. — powiedziałam bez entuzjazmu, przewracając oczami.

Weszła do środka, a ja usiadłam na plastikowym krześle. Po korytarzu przetoczyły się głosy i echo kolejnych wywołań pacjentów. Czas wlókł się niemiłosiernie.

Po dziesięciu minutach lekarz zawołał mnie z powrotem.

Anka już wyszła, a na mnie czekał chłopak ubrany w medyczny fartuch. Mógł mieć góra dwadzieścia lat.

— Pani opiekun medyczny. — powiedział lekarz krótko. — Zabierze panią na badania.

Wyszliśmy razem. Chłopak nawet nie próbował ukrywać współczucia. Popatrzył na mnie przelotnie, po czym skinął głową i wskazał dłonią korytarz.

Ruszyłam za nim.

Anka czekała przy drzwiach do poczekalni, siedząc z podkulonymi nogami. Wstała, gdy nas zobaczyła.

— Niestety, nie może pani tu zostać. — odezwał się chłopak chłodnym tonem. — Zbyt duże ryzyko zakażenia wirusem. Zadzwonimy do pani, jeśli będzie taka potrzeba.

Spojrzałyśmy na siebie.

Ten moment był jak koniec czegoś bardzo ważnego — jakbyśmy się żegnały na dłużej, niż ktokolwiek się spodziewał.

— Trzymaj się. — powiedziała tylko.

— Ty też. — odpowiedziałam, ale głos mi się załamał.

Przytuliłyśmy się szybko, krótko, jakby świat się zaraz miał zawalić.

Potem już tylko patrzyłam, jak znika w szarym świetle szpitalnego korytarza.

Zostałam sama. Znów.

Zegar na ścianie tykał głośniej niż wszystko inne.

Byłam w czasie, który nie należał do mnie. I w miejscu, które znałam aż za dobrze.

Ruszyliśmy długim, jasno oświetlonym korytarzem. Szpital pachniał środkami dezynfekującymi, kurzem i zmęczeniem. Wszystko było tu takie znajome, a jednak obce.

Opiekun szedł szybko, niemal nie odwracając się w moją stronę. Ja ledwie powłóczyłam nogami, próbując nadążyć — choć w głowie nie potrafiłam uporządkować ani jednej logicznej myśli.

Jak to się stało?

Dlaczego znów tu jestem?

Czy oszalałam? Śnię? Umarłam?

Oczy paliły mnie od zmęczenia, gardło miałam ściśnięte jakby zacisnął je niewidzialny sznur.

Zewsząd dochodziły dźwięki — sygnały monitorów, stukot wózków, urywane rozmowy pielęgniarek — ale wszystko to docierało do mnie jak przez szybę.

Szłam obok ludzi, a miałam wrażenie, że mnie nie widzą.

Może naprawdę mnie tu nie ma? Może tylko moja świadomość się cofnęła, a ciało śpi gdzieś w 2025 roku?

Nie potrafiłam już rozróżnić, co jest bardziej absurdalne: fakt, że cofnęłam się w czasie… czy że ktoś może mi uwierzyć.

Zatrzymaliśmy się przed drzwiami z napisem: LABORATORIUM.

Opiekun zapukał, wprowadził mnie do środka.

Ktoś pobrał mi krew. Nawet nie zauważyłam, kiedy.

Potem znów korytarz. Inny. Bardziej chłodny, cichy.

Usadzili mnie na krześle pod salą do rezonansu.

Oparłam głowę o ścianę i zamknęłam oczy.

Nie miałam już siły udawać, że wszystko jest w porządku.

Nie miałam nawet siły bać się, że zwariowałam.

Co, jeśli to nie sen?

Co, jeśli z jakiegoś powodu dostałam drugą szansę?

Ale na co? Na przeżycie tamtych lat jeszcze raz? Na walkę z mężem? Na bycie więźniem tej samej historii?

Czułam, jak po policzkach spływają mi łzy.

Nie było w nich rozpaczy.

Było w nich coś o wiele bardziej bolesnego — świadomość, że znowu jestem tam, gdzie kiedyś przysięgłam sobie nigdy nie wracać.

Z głośnika dobiegł komunikat:

— Pacjentka Majewska, rezonans głowy.

Wstałam, czując się jak duch, który wciąż nie może odejść z tego świata.

Miałam ochotę zawrócić się i iść do domu. Cokolwiek to teraz znaczyło. Przeczuwałam, że badania nic nie wykażą, bo przecież nie przewróciłam się, nie uderzyłam, nie wzięłam niczego dziwnego.

Nie, to nie ciało było popsute — tylko czas. Albo świadomość. A może świat.

Po kolei, przechodząc przez kolejne gabinety i urządzenia, oddawałam się badaniom jak automat. MR, TK, pobrania, pytania — wszystko działo się jakby poza mną. Ja byłam gdzieś obok.

Siedząc znów w poczekalni, zapadałam się w tym plastikowym krzesełku, niemal zasypiając. Czułam, jak rzeczywistość mnie przygniata, a ja nie potrafię się z niej wybudzić.

— Dzień dobry, pani Mirko — znajomy głos lekarza poderwał mnie gwałtownie z tej bezkształtnej otchłani. Otworzyłam szerzej oczy, rozejrzałam się dookoła — i znów… to samo miejsce. Ten sam czas. Ta sama zima.

Znowu mi pękło serce. Znowu to nie był sen.

Zanim cokolwiek powiedziałam, lekarz kontynuował, z tą swoją uprzejmą, neutralną manierą:

— Proszę się nie martwić. Według badań wszystko jest w porządku. Nie stwierdziliśmy żadnych urazów, żadnych zmian neurologicznych, żadnych oznak zatrucia. Morfologia książkowa.

Oczywiście.

Bo przecież jak badania mają wykryć, że twoje życie właśnie się cofnęło o kilka lat?

Jak mają zdiagnozować, że znowu nosisz na ręce bransoletkę od mężczyzny, którego już dawno miałaś za sobą?

— Być może to efekt silnego stresu — dodał. — Organizm w taki sposób może reagować na skrajne obciążenie psychiczne. To wbrew pozorom bardzo częste.

Częste?!

Cofnięcie się w czasie, do życia, którego nienawidziłam — to ma być „częste”?

Zacisnęłam szczękę, czując, jak wzbiera we mnie gniew.

Nie chciałam krzyczeć. Nie chciałam się rozpłakać. Ale jedno i drugie było bardzo blisko.

— Nie zostawimy pani na oddziale. Nie ma takiej potrzeby. — dodał, zerkając na ekran monitora. — Ale chciałbym, żeby przyszła pani na kontrolę za dwa dni. Wystawiam też skierowanie do psychiatry. Na dole jest poradnia, kolega pani pomoże się zarejestrować.

Podał mi kartkę. Skierowanie. Jakby wszystko, co czułam, można było zakwalifikować jako zaburzenie.

Jakby to był defekt w mojej głowie.

A nie pieprzona dziura w czasoprzestrzeni.

Wzięłam papier z jego rąk, starając się nie patrzeć mu w oczy.

Gdyby tylko wiedział…

Gdyby tylko wiedział, co musiałam przeżyć, żeby stamtąd uciec. I gdzie teraz jestem.

Spojrzałam na własne dłonie. Na obrączkę, która wróciła jak przekleństwo.

Czy to naprawdę ja? Czy to inna ja — z innego czasu, z innego miejsca, z innym sercem?

Lekarz już się odwrócił do monitora, a opiekun medyczny stał z boku, gotów zaprowadzić mnie do kolejnego gabinetu.

Wstałam ciężko.

Cokolwiek to było — zaczynałam rozumieć, że z tego się nie obudzę

Wstałam z twardego krzesła i ruszyłam za opiekunem medycznym, który skinął głową i poprowadził mnie nowym korytarzem — tym razem w stronę poradni psychiatrycznej. Stopy miałam ciężkie, ciało sztywne, jakby obce. Każdy krok brzmiał jak echo w lodowatej pustce.

Nie chciałam w to wierzyć.

Nie mogłam.

To był jakiś chory sen, koszmar, może nawet halucynacja.

A jednak… wszystko było zbyt rzeczywiste. Zbyt konkretne.

Po policzkach zaczęły spływać łzy — gorące, bezczelne. Nie potrafiłam ich powstrzymać.

Nie chciałam się rozklejać, ale nie miałam już siły.

— Proszę się nie załamywać — odezwał się chłopak spokojnym, miękkim tonem. Nie było w nim pogardy, raczej jakaś dziwna łagodność.

Spokój, którego sama nie miałam od dawna.

— Przepraszam… Zaraz… Moja głowa… nie nadąża od wczoraj. Zaraz się ogarnę — wydusiłam z siebie, ocierając twarz rękawem płaszcza.

— Ja to załatwię — powiedział, biorąc ode mnie skierowanie. Zniknął za drzwiami z napisem Poradnia Zdrowia Psychicznego.

Zostałam sama.

Na korytarzu nie było nikogo. Tylko moje własne westchnienia i ciche tykanie zegara nad drzwiami. Minuty jakby stanęły w miejscu.

Czy ja naprawdę cofnęłam się w czasie? Czy to tylko załamanie nerwowe?

A jeśli nie zwariowałam, to dlaczego wróciłam do tego momentu?

Po co?

Chłopak wrócił po chwili.

— Załatwione. Ma pani wizytę pojutrze, rano. I zwolnienie z pracy do końca tygodnia. Tyle tylko mogłem zrobić.

Wzięłam papiery do ręki, włożyłam mechanicznie do torebki. Chciałam już iść. Nie mieć z tym miejscem nic wspólnego.

Ale wtedy… zawahał się.

— Proszę czekać. Nie chcę być natrętny, ale… podsłuchałem trochę o pani przypadku.

Zacisnęłam dłoń na pasku torby. No świetnie. Plotki. Ale jego głos był zbyt poważny, żeby to zignorować.

— Jestem studentem medycyny. Na naszej uczelni wykładowcy zmieniają się co semestr. I ostatnio przyjeżdżał jeden taki… profesor. Nazywa się Jakub Oran. On opowiadał o przypadkach podobnych do pani. O ludziach, którzy wrócili z innej rzeczywistości. To nie były żadne teorie spiskowe. On mówił o tym naukowo, jakby… to naprawdę się działo.

Zamarłam.

— Mówisz poważnie? — głos mi zadrżał. Po raz pierwszy od rana w mojej głowie pojawił się… cień nadziei.

— Tak. To znany facet. Polski profesor, ale dużo wykłada za granicą. Nie wiem, czy przyjmuje gdzieś prywatnie, ale może uda się pani go znaleźć.

— Masz jakieś dane? Cokolwiek — nazwisko, uczelnia, miasto?

— Jakub Oran. Tylko tyle pamiętam. Ale w internecie na pewno coś będzie.

Wyciągnęłam skierowanie i długopis. Zapisałam nazwisko szybko, jakby miało za chwilę wyparować z rzeczywistości. Potem z powrotem wsunęłam kartkę do torebki.

— Dziękuję panu. Naprawdę.

Chciałam mu coś jeszcze powiedzieć — coś więcej niż tylko „dziękuję”. Ale nie miałam siły. W środku czułam się jak wypalony knot świecy, który ktoś raz jeszcze podpalił — ledwo tlący się, ale wciąż gotowy dać odrobinę światła.


Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę wyjścia. Nie miałam ochoty nikogo już widzieć.

Anka wróciła do domu dawno temu. Nie chciałam po nią dzwonić. Co niby miałabym powiedzieć?

„Zwariowałam. Ale może nie. Może tylko wpadłam w szczelinę między czasem a zdrowym rozsądkiem.”

Postanowiłam wrócić pieszo. Do mojego starego domu w wieżowcu. Tak, starego, bo przecież już w nim nie mieszkałam — nie w moim czasie.

Pobyt w szpitalu przeciągnął się do świtu. Gdy wyszłam, niebo było już poszarzałe, ciężkie, zwiastujące mróz.

Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz jak policzek.

Lód chrzęścił pod butami.

Ramiona miałam zaciśnięte, ręce wbite głęboko w kieszenie płaszcza. Trzęsłam się z zimna, stresu i tego paraliżującego lęku, który od wczorajszego wieczora rozlał się we mnie jak trucizna.

Szłam przed siebie, mijając znajome ulice. Ale one już takie nie były.

Miałam wrażenie, że poruszam się po stronach starego albumu ze zdjęciami.

Wszystko wydawało się nierzeczywiste.

Zbyt statyczne, zbyt znajome w złym sensie.

Dziury w asfalcie, które w moim czasie dawno załatano — teraz znów rozdzierały ulice.

Nowoczesna kawiarnia na rogu zniknęła, ustępując miejsca brzydkiej budzie z kebabem.

Galeria Sztuki, do której chodziłam na wystawy…

Nie było już jej.

Zamiast tego znów stał tu stary budynek sądu. Ten sam, który wyburzono kilka lat temu.

Zatrzymałam się przed nim jak zaczarowana. Spojrzałam na jego mroczne okna, jakby zza nich mogła wypłynąć odpowiedź.

Ale świat milczał.

Tak jak ja.

Nie wiedziałam, co mnie bardziej przeraża — to, że tu jestem, czy to, że może już nigdy stąd nie wrócę.

Że może to nie sen. Nie chwilowe załamanie.

Może to nowa wersja rzeczywistości, do której zostałam rzucona bez ostrzeżenia.

Czułam się tak, jakby ktoś wymazał moje istnienie z osi czasu i tylko ja to pamiętałam.

Ruszyłam dalej. Nogi bolały od lodu, ręce zesztywniały.

Ale w środku byłam jeszcze bardziej zamarznięta

Rozdział 7

Popchnęłam drzwi na klatkę schodową.

Znajomy chłód uderzył mnie w twarz.

I wtedy usłyszałam ten dźwięk.

Winda.

Zgrzyt łańcucha. Trzask drzwi. Brzęczenie panelu.

Wszystko brzmiało dokładnie tak, jak pamiętałam. I jednocześnie… jakby z innego życia.

Serce waliło mi w piersi, jakby miało zaraz wyskoczyć i uciec beze mnie.

Na trzęsących się nogach weszłam do windy.

Zamknęłam oczy i odliczałam w myślach: jeden… dwa… trzy…

Nie chciałam tego czuć. Ani tej ciszy, ani tego stukania w kościach, ani tego okropnego wrażenia, że zaraz wpadnę z hukiem w cudze życie — własne, ale już nie moje.

Postanowiłam: nikomu nic nie powiem.

Nie teraz. Nie jutro. Może nigdy.

Nie zamierzam tłumaczyć każdemu, że coś się ze mną stało. Że wczoraj żyłam w roku 2025, a dziś…

Nie, po prostu nie.

To będzie mój sekret. Przynajmniej na razie.

Drzwi się otworzyły.

Weszłam do mieszkania. Pachniało farbą i kurzem.

Zgasiłam strach w gardle i rzuciłam tonem jak najbardziej zwyczajnym, na jaki było mnie stać:

— Cześć!

— Cześć, córcia! Co tak późno z pracy? —

Mama.

Stała w przedpokoju, trzymając w rękach ściereczkę i kubełek z wodą.

Zamurowało mnie.

— O! Cześć! — wymamrotałam. — A co tu robisz?

Spojrzała na mnie zdziwiona, jakby moje pytanie nie miało żadnego sensu.

— No jak to co? Przecież jeszcze nie skończyliśmy remontu.

Wtedy do mnie dotarło.

Remont.

Ten okres, gdy mieszkaliśmy wszyscy razem, bo moi rodzice odnawiali swoje stare mieszkanie.

To był krótki czas — ledwie kilka miesięcy. Ale pamiętałam go doskonale.

Zaczęłam przeliczać w głowie: rok, miesiąc, pory roku, kto już się urodził, czego jeszcze nie było…

— Oj, sorry mamo. To chyba ze zmęczenia po nocnej zmianie — rzuciłam szybko, próbując ratować się półprawdą.

Z głębi mieszkania doleciał znajomy głos:

— Cześć, córcia!

Tata.

Też tu był.

Zawołał z drugiego pokoju, dokładnie tak, jak robił to przez całe życie.

Jakby nic się nie zmieniło. Jakby nie minęło siedem lat.

Jakby nie umarł dwa lata temu.

Zaparło mi dech.

— Cześć, tato… — wydusiłam z siebie i szybko weszłam do pokoju, zanim łzy zdążyły wypłynąć

Cieszyłam się, że widzę moich rodziców w tak dobrych nastrojach, uśmiechniętych, zdrowych, spokojnych.

Nie widziałam w ich oczach zmęczenia, jakie pojawi się dopiero za kilka lat.

Nie było jeszcze troski, zmartwienia o mnie, o rozwód.

Patrzyli na mnie z taką prostą, nieobciążoną niczym miłością, że aż zabolało.

Zabolało, bo wiedziałam, co ich czeka. I nie mogłam ich przed tym ochronić.

— Idź córcia, kładź się spać po pracy. Pogadamy po południu. Obudzić cię jak zwykle o czternastej? — zapytała mama, a jej głos był jak miękki koc, którym ktoś przykrywa cię w dzieciństwie.

— Dobrze, mamo. — Skinęłam głową. Chciałam, żeby ta chwila trwała.

Ale rzeczywistość znów przypomniała o sobie.

— A gdzie jest Marcin? — zapytałam, żeby zorientować się, ile mam czasu… zanim znów zobaczę twarz człowieka, który mnie rozczarował.

— No jak to gdzie? Przecież teraz to urwanie głowy mają w tych karetkach! Jeżdżą po domach ludziom testy robią. Wyszedł chwilę przed tym, jak ty wróciłaś z pracy — odparła mama, zupełnie nieświadoma ciężaru, jaki to imię wciąż nosiło dla mnie.

Ulgę poczułam niemal fizycznie.

Jakby ktoś poluzował pasek przy gardle.

Nie musiałam jeszcze z nim rozmawiać. Nie musiałam udawać.

Zamknęłam się w swoim pokoju i niemal od razu rzuciłam się na łóżko.

Czułam, jak moje ciało rozpływa się w materacu — jakby ciężar ostatnich godzin rozciągał mnie we wszystkie strony.

Zamknęłam oczy.

Przypomniałam sobie tamto życie. Sprzed pięciu lat.

Pracowałam w sortowni, nocami. Rano szkoła.

Nie spałam więcej niż cztery godziny na dobę.

A mimo to wierzyłam, że warto. Że wszystko jest po coś.

Marcin wtedy jeszcze mnie rozśmieszał.

Byłam przekonana, że to tylko początek, że rośniemy, że się wspieramy, że jesteśmy drużyną.

Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że on też zacznie znikać. Najpierw z rozmów, potem z gestów, a na końcu — z mojego życia.

Teraz wiem.

Wiem, co się stanie.

I ciężko mi było grać tę rolę — zadowolonej młodej mężatki, której życie dopiero się zaczyna.

Bo ono się już kiedyś zaczęło. I rozpadło.

Wyciągnęłam telefon.

Otworzyłam galerię.

Zdjęcia…

Wygłupy z Anką — jak zawsze.

Kilka z pracy, z dyżurów.

Marcin, ślub.

Nasze uśmiechy, dłonie splecione.

Uśmiechałam się wtedy prawdziwie, czy już wtedy to był cień uśmiechu?

Przesunęłam kciukiem kilka razy po ekranie, ale nie znalazłam nic, co dałoby mi odpowiedź.

Zaczęłam się zastanawiać.

Czy to wszystko to jakaś druga szansa?

Czy dostałam możliwość naprawy tego, co kiedyś spieprzyłam?

Może nie powinnam wtedy rzucać szkoły? Może trzeba było odejść wcześniej, nie czekać, aż wszystko się zawali?

Może mogę to teraz zmienić?

Ale jeśli tak…

Dlaczego właśnie teraz? I dlaczego ja?

Spojrzałam w sufit, w którym odbijał się słaby blask świtu wpadający przez żaluzje.

— Losie — wyszeptałam w ciemność — jeśli to naprawdę szansa, to daj mi siłę. Bo wiem już, ile to będzie kosztować.


Wstałam z łóżka i podeszłam do starego biurka, na którym wciąż stał mój wysłużony laptop. O dziwo — działał. Przesunęłam palcem po zakurzonej klawiaturze i otworzyłam pokrywę. Zawahałam się na moment, wpatrując się w czarny ekran, jakbym miała zaraz otworzyć jakieś drzwi do przeszłości. W końcu nacisnęłam przycisk. Światełko zasilania zamrugało, a znajomy dźwięk uruchamiania systemu rozlał się po pokoju jak echo sprzed lat. Wpisałam hasło — pamięć mięśniowa zadziałała, palce same znalazły odpowiedni układ klawiszy.

Przeglądarka otworzyła się na stronie zakupów internetowych. Historia przeglądania była pełna błahostek — ubrania, książki, kosmetyki. Trochę zdjęć. Nic, co mogłoby mi pomóc odnaleźć odpowiedź. Szukałam jakiegoś punktu zaczepienia, tropu, który by mnie naprowadził — ale nic. Jedna wielka pustka.

Wpisałam w wyszukiwarkę: profesor Jakub Oran.

Jest. Znalazłam go.

Młody, ambitny naukowiec, doktor nauk biomedycznych i biofizyki. Specjalista od fizyki kwantowej, prowadził badania nad świadomością i teoriami alternatywnych rzeczywistości. Im więcej o nim czytałam, tym mocniej czułam, że może być kluczem. Do czegokolwiek. Do tego, co się ze mną dzieje. Autor kontrowersyjnych książek, często krytykowany w środowiskach akademickich, ale miał w sobie coś, co nie dawało mi spokoju. Iskrę, która tliła się gdzieś we mnie.

Przez kilka godzin oglądałam wywiady z nim, słuchałam fragmentów jego wykładów. Nagle poczułam się mniej samotna. Może nie jestem jedyna. Może nie jestem wariatką.

W końcu trafiłam na informację, że profesor będzie za cztery dni w Polsce — w Wieliczce. Ma prowadzić zamknięty event, kameralne spotkanie dla kilkunastu osób. To moja szansa. A może… ostatnia?

Kliknęłam w przycisk: „Kup bilet”. Gdy zobaczyłam cenę, zamrugałam kilkakrotnie. 2000 zł. Szeroko otworzyłam oczy. Przeliczyłam zera jeszcze raz, jakbym nie ufała własnemu wzrokowi. Mój żołądek ścisnęło, a serce uderzyło mocniej. Nie miałam takich pieniędzy. Nawet jeśli — nie wiedziałam, czy jeszcze są na moim koncie.

Zeszłam na ziemię. Przypomniałam sobie, że wtedy nie miałam jeszcze aplikacji bankowej w telefonie. Po rozwodzie zmieniłam bank, numer konta, hasła. A do starej karty… nie pamiętałam PIN-u. Żadnego.

Zresztą — szczerze? W tamtym czasie moje konto było prawie zawsze puste. Wciąż na minusie, z powodu Marcina. To była jedna z tych rzeczy, które bolały mnie najbardziej — nie sam brak pieniędzy, ale to, że tak często musiałam udawać, że wszystko jest w porządku. Że jakoś sobie radzimy.

Zamknęłam laptop i oparłam czoło o blat biurka. Wszystko było pod górkę. Jak zwykle.

Ale tym razem nie chciałam się poddać.

Jutro pójdę do banku. Muszę. Jeśli to wszystko ma mieć jakikolwiek sens — jeśli to jest naprawdę druga szansa — to nie mogę tego przegapić. Muszę się z nim spotkać. Muszę wiedzieć. Bo jeśli to wszystko nie jest snem… to już nie mogę dłużej żyć w niewiedzy.

Westchnęłam ciężko i wróciłam do łóżka. Nakryłam się kołdrą po samą szyję, jakby to mogło mnie ochronić przed wszystkim, co działo się wokół. Próbowałam odgonić tę dziwną, nierealną rzeczywistość, w której się nagle znalazłam. Oczy piekły od zmęczenia, ale mózg nie chciał przestać pracować.

Co było prawdą, a co tylko wytworem mojej wyobraźni? Co się naprawdę wydarzyło, a co było może tylko snem albo życzeniem, które gdzieś we mnie dojrzewało od lat? Gdzie kończyło się życie, a zaczynała iluzja?

Zasnęłam na chwilę, a po paru minutach przyszła moja mama i delikatnie potrząsnęła mnie za ramię.

— Kochanie, czternasta. Mam cię budzić jak zwykle?

Otworzyłam oczy z trudem, nie od razu rozumiejąc, gdzie jestem i dlaczego znów czuję ten znajomy ciężar na klatce piersiowej.

— Tak, dzięki, mamo — odpowiedziałam szeptem.

Zostałam sama w pokoju. Leżałam bez ruchu i próbowałam wrócić myślami do ostatnich dni, które pamiętałam z… no właśnie, z czego? Z 2024 roku? Czy to był tylko sen? Projekcja mojego zmęczonego umysłu?

Anka i Tomek. Klub. Światła, hałas, bicie serca w rytmie muzyki. Potem poranek, Anka pakująca swoje rzeczy, obie milczące, a jednak połączone jakimś wspólnym bólem. Przypomniałam sobie mój samochód zaparkowany pod Halą Targową. I te manekiny na siedzeniach. Jakie to było dziwne. Jak z koszmaru. Albo z filmu. Było gorąco. Lato. A teraz — zima. Mróz. Inna przestrzeń. Inne życie?

Wszystko we mnie krzyczało, że muszę porozmawiać z Anką. Muszę się dowiedzieć, czy ona też to pamięta. Czy to tylko moja psychika płata mi figle.

Z drżącą ręką sięgnęłam po telefon. Numer Anki znałam na pamięć, nawet w tym „wcześniejszym” życiu się nie zmienił. Zadzwoniłam.

Odebrała niemal natychmiast.

— Halo? — Jej głos był tak znajomy, że aż mnie ścisnęło w gardle.

— Anka? To ja — powiedziałam cicho.

— Mirka? Boże, wszystko w porządku? Wróciłaś w końcu do domu?

— Tak… tak, jestem już u siebie. Słuchaj… — zawahałam się — muszę ci coś powiedzieć, ale nie wiem, czy to ma sens. Nie wiem, czy ty… pamiętasz?

— Co mam pamiętać?

— Klub. Tomek. Ten wieczór. Rano, kiedy się pakowałaś. I… mój samochód. Pod Halą.

W słuchawce zapadła cisza. Długa, ciężka, jakby coś właśnie przestało działać.

— Mirka… o czym ty mówisz?

— Nie pamiętasz? — zapytałam prawie szeptem. — Nie przypominasz sobie tych ostatnich dni?

— Ostatni raz widziałyśmy się, jak rozstałaś się z Marcinem. Potem wszystko zaczęło się jakoś… rozsypywać. Martwiłam się o ciebie. A potem zniknęłaś. Co się dzieje?

Zamilkłam. To był moment, w którym poczułam, jak osuwa się pode mną grunt. Albo ja… już dawno spadłam, tylko jeszcze nie dotarłam do dna.

— Nic… Nic się nie dzieje — skłamałam. — Po prostu… jestem trochę zmęczona.

— Wiesz co? Może wpadnę do ciebie? Pogadamy spokojnie. Zrobię herbatę, może nawet coś przyniosę. Jesteś sama?

— Rodzice są, ale zaraz wychodzą. Zostanę sama wieczorem.

— No to idealnie. Będę u ciebie po osiemnastej. I nie kombinuj, dobrze? Patrzyłam ci dzisiaj w oczy i wiem, że coś jest nie tak.

— Dobrze, Anka. Dziękuję.

— Tylko nie znikaj mi znowu. Cokolwiek się dzieje, nie jesteś sama, jasne?

— Jasne — odpowiedziałam, ale głos zadrżał mi niebezpiecznie. — Do zobaczenia.

Rozłączyłam się i przez dłuższą chwilę patrzyłam na ekran telefonu. Czułam, że to spotkanie może okazać się przełomowe. Że może przynieść odpowiedzi. Albo jeszcze więcej pytań.

Ale dziś… potrzebowałam choć jednej, bliskiej osoby, która jeszcze mnie nie zapomniała.

Rozłączyłam się i wstałam z łóżka. Poszłam do kuchni, żeby coś przekąsić i przy okazji zamienić kilka słów z mamą. Nie chciałam, żeby wyczuła, że coś jest nie tak, więc jak zwykle grałam swoją rolę — udawałam, że moje życie toczy się zupełnie normalnie.

— Co pichcisz, mamo?

— A jak widać — mielone. Głodna jesteś? Zaraz ci nałożę. Może Marcin wpadnie na obiad.

W jej głosie brzmiała ciepła troska, ta znajoma nuta opiekuńczości, którą rezerwowała dla osób, które darzyła sympatią. Gdyby tylko wiedziała, jak skończy się moje małżeństwo… Westchnęłam w myślach.

— A co ty, córcia, taka blada? Mało ostatnio jesz… Praca cię chyba wykańcza. Po nocach paczki przekładasz, ledwo co widzisz na oczy. Po co się tak zajeżdżać za parę groszy, żyły sobie wypruwać…

Wiedziałam, co teraz nastąpi. Znałam te wywody na pamięć, słyszałam je setki razy. Przewróciłam oczami, ale uśmiechnęłam się lekko, żeby ją nie urazić.

— Przecież mówiliśmy z ojcem, że pomożemy wam ten dług spłacić…

Zamrugałam. To zdanie było jak uderzenie w twarz. A więc to dlatego nie mogłam zrobić przelewu. Moje konto było puste. Lub gorzej — zadłużone. Ile tego było? Który z długów? Tych było przecież tyle… Wszystko się ze sobą zlewało.

— Dzięki, mamo, ale naprawdę damy sobie radę. Nie martw się tak o nas — odpowiedziałam automatycznie.

Usiadłam z nią przy stole i napiłam się kawy. Starałam się nie rozmyślać, nie liczyć, nie analizować. Po prostu trwać w tej kuchennej chwili jak najdłużej. I wtedy rozległ się znajomy dźwięk domofonu.

— Mamo! To do mnie, Anka. Byłyśmy umówione.

Wstałam szybko i poszłam otworzyć drzwi. Gdy tylko ją zobaczyłam, wciągnęłam ją do mieszkania, zamknęłam za nami drzwi i niemal natychmiast zaprowadziłam do swojego pokoju, nie dając jej szansy na powiedzenie czegokolwiek przy mamie.

Zamknęłam drzwi, jakby za nimi czaiło się całe moje stare życie, którego już nie chciałam widzieć.

— Hej, co to za konspira? — zapytała Anka z uśmiechem. — Jak się czujesz?

Postanowiłam powiedzieć tylko pół prawdy. Lepsze to niż żadne wyjaśnienie.

— Już dużo lepiej. Ale poczekaj chwilę, tylko się ogarnę i wychodzimy stąd, okej? Nie chcę się natknąć na Marcina. Pogadamy spokojnie, gdzieś indziej.

Anka skinęła głową ze zrozumieniem.

Szybko wskoczyłam w dres, założyłam trapery i puchówkę z dużym kapturem. Do tego ciepłą czapkę, długi, kolorowy szalik i grube rękawice. Wczoraj zmarzłam na kość i nie chciałam tego powtórzyć.

Wyszłyśmy z mieszkania i wsiadłyśmy do windy. Odetchnęłam z ulgą — samo opuszczenie tamtego mieszkania było dla mnie jak pierwszy krok w kierunku czegoś nowego. Wciągnęłam powietrze głęboko do płuc, jakby to miało oczyścić mnie z ciężaru ostatnich dni.

Anka spojrzała na mnie uważnie i niemal natychmiast zaczęła wypytywać:

— Co to wczoraj było?

— Już naprawdę czuję się lepiej — odpowiedziałam, unikając jej wzroku. — Lekarz mówi, że wyniki są w porządku. Że to prawdopodobnie reakcja organizmu na silny stres.

— Nieźle mnie wtedy przestraszyłaś. Byłaś jak nie ty, totalnie odmieniona… — powiedziała z powagą, jakby jeszcze nie do końca otrząsnęła się z tamtej nocy.

Zamyśliłam się. Wczoraj Anka też wydawała mi się zupełnie inna niż ta, którą zapamiętałam z ostatnich dni przed… wszystkim. Zazwyczaj reagowała na moje kryzysy śmiechem, z lekkością, powtarzając jak mantrę: „Nie martw się, wyobraź sobie dobre zakończenie i po prostu do niego idź.” Teraz była cicha, zamyślona, jakby coś ją przygniatało. Może lęk. Może ja.

Nie chciałam jej mówić, że nadal niczego nie pamiętam. Nie chciałam, żeby się jeszcze bardziej martwiła. Musiałam to wszystko przemyśleć sama, po swojemu. Potrzebowałam ciszy, skupienia, żeby wyłowić z głowy jakieś drobne obrazy, wspomnienia. Niestety, moja podświadomość dobrze wiedziała, co wymazać — i zostawiła mi pustkę tam, gdzie kiedyś były bolesne chwile.

Wyszłyśmy na zewnątrz i od razu poczułam ostry mróz szczypiący mnie w twarz. Ale niemal jednocześnie — słońce. Było zimno, ale jasno, pogodnie, prawie radośnie.

— Gdzie chcesz iść w taki ziąb? — zapytała Anka, zaskoczona, że nie wolałam zostać w ciepłym domu.

— Możemy podjechać w jedno miejsce? Niedaleko stąd.

— Jakie miejsce masz na myśli?

— Starą Halę Targową.

Zatrzymała się na chwilę, patrząc na mnie niepewnie.

— Po co? Przecież jest zamknięta. Remontują ją od miesięcy.

— Wiem. Ale mimo wszystko chcę tam pojechać.

Patrzyła na mnie przez moment, jakby chciała zrozumieć, czy to ma sens. Może widziała coś w moich oczach. A może po prostu mi ufała.

— Dobra — westchnęła. — Skoro ci na tym zależy.

Skinęłam głową. Miałam nadzieję, że to miejsce pomoże mi coś odnaleźć. Może nie odpowiedź… Ale chociaż trop.

Na szczęście Anka nie zadawała więcej pytań, tylko bez słowa ruszyła w stronę samochodu. Wsiadłyśmy i wyjechałyśmy z zaśnieżonego parkingu. Hala Targowa była ostatnim miejscem, które pamiętałam, zanim… znalazłam się tu z powrotem. Choć tak naprawdę co chwilę nachodziły mnie wątpliwości — czy na pewno tam byłam? Czy może to tylko sen, dziwaczne złudzenie?

Rozdział 8

Nie ufałam już własnym zmysłom. Miałam wrażenie, że mnie oszukują. I sama sobie nie potrafiłam wytłumaczyć tej sytuacji w żaden racjonalny sposób.

Do hali prowadziła dziurawa, pokryta śniegiem droga. Zaczął padać gęsty, mokry śnieg, który przysłonił ciepłe promienie słońca. W radiu brzmiały wiadomości jak z jakiegoś starego, ponurego filmu: znowu o pandemii, o sytuacji w Chinach, o brexicie, o zdjęciu czarnej dziury w kosmosie. Leciały też jakieś przeboje z 2019 roku i oczywiście świąteczne piosenki.

Nie mogłam tego słuchać. Nacisnęłam guzik i wyłączyłam radio nerwowym ruchem. Anka rzuciła mi tylko krótkie spojrzenie, ale nic nie powiedziała.

— Zobacz, mówiłam ci, że nic tu nie ma — powiedziała po chwili, wskazując pusty plac budowy otoczony wysokim, metalowym płotem. Przez szczelnie ustawione blachy nie dało się dostrzec kompletnie niczego.

— To nic. Zaparkuj tutaj — powiedziałam.

Zatrzymała auto, a ja od razu wysiadłam.

— Idziesz ze mną? — zapytałam, patrząc na nią pytająco.

— No idę, przecież samej cię tu nie zostawię. Zwłaszcza że widzisz, co tu jest napisane: „PLAC BUDOWY — ZAKAZ WSTĘPU”. No więc tym bardziej muszę tam wejść — uniosła brwi i zaśmiała się pod nosem.

Zamknęłyśmy drzwi auta i ruszyłyśmy wzdłuż ogrodzenia. Nie było żadnej oficjalnej bramy ani otwartego wejścia.

— Po co my właściwie tu przyjechałyśmy? Czegoś szukasz? — Anka pytała coraz bardziej zdezorientowana.

— Później ci wszystko wyjaśnię. Chodź — wskazałam miejsce, gdzie znalazłam mały otwór pomiędzy blachami ogrodzenia.

— Mam się przeciskać przez dziurę w płocie? — zapytała rozbawiona.

Pokiwałam głową, szeroko się uśmiechając. Nagle zalał mnie niekontrolowany śmiech, bo w mojej głowie pojawił się tamten obraz — moje auto, a w środku manekiny. Ten absurdalny widok wrócił nagle i uderzył mnie z całą mocą.

Anka nie wiedziała, co mnie tak rozbawiło, ale śmiech szybko jej się udzielił.

— Właź tutaj — powiedziałam stanowczo i delikatnie popchnęłam ją w stronę przejścia. Śmiałyśmy się razem jak za dawnych… a właściwie przyszłych czasów.

— Widzisz kogoś? — zapytałam, zanim sama zaczęłam się przeciskać przez otwór.

— Nie, pusto. Jest już po piętnastej, więc chyba wszyscy skończyli robotę i poszli do domu.

Wślizgnęłam się za nią, otrzepałam płaszcz ze śniegu i rozejrzałam się. Powietrze było dziwnie nieruchome. Śnieg tłumił dźwięki, jakby świat zamarł. Coś w tym miejscu sprawiało, że serce zaczęło mi bić mocniej — ale nie ze strachu. Z przeczucia.

Stałyśmy na pustym placu budowy. Wokół nas tylko blaszane baraki, sterty gruzu, zaparkowana koparka i kilka ogrodzonych fragmentów z fundamentami. Miejsce zupełnie puste — fizycznie i emocjonalnie. Liczyłam na to, że może — choćby przez ułamek sekundy — uruchomi się we mnie coś głębszego. Wspomnienie. Obraz. Jakaś emocja. Ale nic takiego się nie wydarzyło.

To miejsce było mi obce. Stałam tu i czułam się, jakbym widziała je po raz pierwszy.

Anka nie dawała za wygraną.

— Możesz mi w końcu powiedzieć, po co tak naprawdę tu przyjechałyśmy?

Nie byłam gotowa, żeby wyznać jej prawdziwy powód. Sama jeszcze nie byłam pewna, czy to wszystko, co się ze mną dzieje, to sen, szaleństwo, czy może jakaś inna rzeczywistość. Więc skłamałam.

— Wiesz… wydaje mi się, że Marcin nie jest ze mną szczery — rzuciłam, udając, że mam problem większy niż naprawdę.

Anka zmarszczyła brwi.

— Co masz konkretnie na myśli?

— Wydaje mi się, że mnie zdradza — powiedziałam tonem, jakby to właśnie było powodem naszego przyjazdu.

— Co? Przecież dopiero co braliście ślub. I co niby to miejsce ma z tym wspólnego?

Zaczęłam kręcić. Wymyśliłam, że koleżanka z dawnych lat coś widziała, coś słyszała, że niby ktoś widział Marcina właśnie tutaj, w tym miejscu. Wiem, jak to brzmiało. Absurdalnie. Ale brnęłam dalej.

Kręciłyśmy się po placu, a ja zatrzymałam się w miejscu, które pamiętałam jako ostatnie. Właśnie tu, za kilka lat, miał powstać parking. Tylko że teraz to była po prostu kupa błota i gruzu. Nic znajomego, żadnego śladu, żadnego tropu. Miejsce inne, ja inna. To nie miało sensu. Cała ta wyprawa nie miała.

— Z kim niby cię zdradza? — Anka nie dawała za wygraną.

— Chyba z kimś z pracy — wzruszyłam ramionami.

— I mówisz o tym tak spokojnie? Jakby cię to w ogóle nie ruszało.

Prawda była taka, że już mnie to nie ruszało. To wszystko było dla mnie odległe. Ale pamiętam, jak przeżywałam to kiedyś. Wtedy była we mnie furia. Rozpacz. Złamane serce.

Musiałam zmylić Ankę, odciągnąć ją od sedna, więc kontynuowałam:

— Już od jakiegoś czasu coś mi nie pasowało… Marcin dziwnie się zachowuje. Nie wiem, na co wydaje tyle pieniędzy. Długi rosną. A ja już nie ogarniam, co jest grane.

— Nie chcę wyjść na zołzę — powiedziała w końcu — ale od początku miałam przeczucie, że to się źle skończy. Ty i Marcin… no nie pasujecie do siebie. Jesteście z dwóch różnych światów. On imprezuje w nocy, ty zapierdzielasz na sortowni. On wpędza cię w kłopoty, a ty z nich wychodzisz. Chciałam ci to wcześniej powiedzieć, ale widziałam, jaka byłaś zakochana.

Zamilkła. I przez chwilę obie patrzyłyśmy na zaśnieżony plac budowy, jakby miało się tu zaraz wydarzyć coś ważnego. Ale nic się nie działo. Tylko cisza, śnieg i echo naszych własnych słów

Faktycznie… zaczęłam sobie przypominać, że Anka nigdy nie przepadała za Marcinem. Kiedyś sądziłam, że to po prostu zazdrość. Myślałam, że ma żal, bo coraz rzadziej się widujemy, bo każdą wolną chwilę spędzam z nim. Ale może widziała coś, czego ja wtedy nie chciałam dostrzec.

— Może masz rację — przyznałam, choć niechętnie. — Ale nie chcę już na niego marnować więcej czasu. Muszę pozałatwiać swoje sprawy.

— Jakie sprawy? — Anka zmrużyła oczy.

— Straciłam z nim za dużo. Rzuciłam szkołę, straciłam mieszkanie, relacje z rodzicami się posypały…

Anka spojrzała na mnie zdziwiona.

— O czym ty mówisz?

Zamilkłam. No tak. Dla niej to wszystko wyglądało inaczej. Jej wersja tej historii nie była taka jak moja. To ja miałam te wspomnienia — z tego życia, które może nigdy się nie wydarzyło.

— Nieważne — urwałam. — Nie powinnam była za niego wychodzić. W ogóle nie powinnam przyjmować jego oświadczyn. Zrobiłam to… bo chyba chciałam sprostać oczekiwaniom innych. Rodziny. Znajomych. Słuchałam rozumu, nie serca. I wyszło jak wyszło.

Nie chciałam dalej w to brnąć.

— Chodźmy stąd — powiedziałam cicho.

Ruszyłyśmy z powrotem w stronę dziury w ogrodzeniu. Anka przecisnęła się pierwsza. Ja zatrzymałam się na moment, obejrzałam przez ramię — i wtedy go zobaczyłam. W oddali, za stertą gruzu, stała męska sylwetka. Zamarłam. Przecież wcześniej nikogo tu nie było. Ochroniarz? Przypadkowy przechodzień? Serce na chwilę zabiło mi mocniej.

Na szczęście chyba nas nie zauważył. Albo tylko udawał.

— Co zamierzasz teraz zrobić? Będziesz szukać tej dziewczyny? — Anka nadal żyła moją historią.

Zaśmiałam się.

— Nie no, co ty. Nie będę robić z siebie wariatki. — Chociaż w głębi duszy… trochę tak się właśnie czułam. — Finalnie i tak nie byłam z Marcinem. I jakoś spadłam na cztery łapy. Nie ma sensu rozdrapywać tego, co już było.

— A Marcin wie, że coś podejrzewasz?

— Nie. I niech tak zostanie. Mam do ciebie jedną prośbę — spojrzałam jej prosto w oczy. — To wszystko, o czym teraz mówimy… i wczorajsza sytuacja ze szpitalem… to ma zostać tylko między nami. Nie chcę martwić rodziców. Nikogo nie chcę w to wciągać.

— Ale ile tak pociągniesz? Udając, że wszystko jest okej? Ja bym nie dała rady. Od razu wyrzuciłabym dziada z domu! Z kim on niby miałby cię zdradzać? Co to za koleżanka?

Pokręciłam głową i uśmiechnęłam się gorzko.


— Z tą dziewczyną, z którą odbywa staż — wyznałam cicho. — Cały czas ustawiają się razem na dyżury. Ale błagam… nie daj po sobie poznać, że coś wiesz — spojrzałam na Ankę prosząco.

— Dobra, jak chcesz — odpowiedziała po chwili. — Ale nie miej mi za złe, jeśli przy najbliższym spotkaniu zasadzę mu solidnego kopa w jaja!

Roześmiałam się. I nagle przez moją głowę przemknął obraz Anki z przyszłości — tej z 2024 roku. Tamta była jeszcze bardziej bezkompromisowa.

— Masz moje pełne przyzwolenie — odparłam ze śmiechem.

Śmiałyśmy się głośno, aż w końcu wsiadłyśmy do auta.

— Odwieźć cię do domu? — zapytała Anka, a w jej głosie słychać było troskę.

— Nie… mam jeszcze coś do załatwienia. A ty? Nie idziesz dziś do pracy?

— Idę, ale mam jeszcze pół godziny. Możemy wyskoczyć na kawę, jeśli masz ochotę.

— Właściwie… mogłybyśmy podjechać jeszcze w jedno miejsce? — spojrzałam na nią błagalnie.

— Znów na jakąś budowę? — zapytała z kpiącym uśmiechem.

— Nie no, co ty! — machnęłam ręką przed oczami. — Chociaż… niewykluczone.

— To dokąd chcesz jechać?

— Znasz Osiedle Południowe?

— Ty chyba żartujesz! — spojrzała na mnie z niedowierzaniem. — Przecież to osiedle to jeszcze większy plac budowy niż ta hala! A poza tym, to drugi koniec miasta!

— Wiem… Ale jeśli ci się bardzo spieszy, to rozumiem…

— Dobra, już dobra. Jak tak bardzo ci zależy, to pojedziemy w tamtym kierunku. Może po drodze znajdziemy jakąś kawiarnię.

Uśmiechnęłam się z wdzięcznością

Anka jechała powoli i ostrożnie, ostrożnie lawirując przez zaśnieżone drogi. Wyjechałyśmy z centrum miasta i poruszałyśmy się boczną trasą, gdzie nie było nawet śladu po pługach. Śnieg zalegał gęsto, a droga wyglądała jak całkowicie zapomniana przez cywilizację.

Zwolniła jeszcze bardziej, aż w końcu zatrzymała samochód.

— Koniec drogi — oznajmiła zrezygnowana. — Dalej nie jadę. Zaraz się zakopiemy i tyle będzie z naszych budowlanych wycieczek — spojrzała na mnie i machnęła ręką. — Proszę bardzo, oto i twoje słynne Osiedle Południowe.

Przed nami… nic. Tylko zaśnieżone pola, hałdy piachu i kilka pryzm gruzu.

— O matko… nie wiedziałam, że może być tu tak… brzydko — wymamrotałam zaskoczona.

Anka spojrzała na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, ale nie zadała żadnego pytania.

A ja pamiętałam to miejsce inaczej. W mojej głowie stały tu równe rzędy domów — nowoczesne, minimalistyczne, z dużymi przeszkleniami. Przypominało to katalogowe osiedle marzeń. Miejską oazę dla młodych, ambitnych ludzi.

— Widziałam plany na to miejsce — zaczęłam improwizować. — Mają tu stanąć loftowe domki.

— Tak, owszem — potwierdziła Anka. — Ale ceny z kosmosu. Raczej nie będzie cię stać na mieszkanie w takim miejscu.

Z trudem powstrzymałam śmiech. Gdyby wiedziała.

— Dzięki, że mnie tu przywiozłaś — powiedziałam po chwili. — Jedźmy w końcu na tę kawę, zanim czas nam się skończy.

Podjechałyśmy do popularnej kawiarni. Weszłyśmy do środka, strząsając z siebie zimowy chłód. Zdjęłyśmy grube kurtki, czapki i szaliki. Spojrzałam na swoje buty — całe przemoknięte, a stopy miałam przemarznięte do szpiku kości. Zamarzyłam tylko o czymś ciepłym i słodkim.

Podeszłyśmy do baru i zamówiłyśmy kawę oraz po kawałku sernika. Usiadłyśmy przy jednym z wolnych stolików i zaczęłyśmy jeść, jakby to był zupełnie zwyczajny dzień. Dla Anki — pewnie faktycznie był. Ale ja patrzyłam na tę scenę przez pryzmat wspomnienia z hali targowej.

To samo zamówienie. Ta sama kawa, ten sam sernik. Tamtego dnia, podczas targów mody, siedziałyśmy przy stoliku i dosłownie piszczałyśmy z radości po udanym pokazie. Byłyśmy dumne z siebie. Szczęśliwe.

Spojrzałam na Ankę. Szkoda, że nie miała teraz w głowie tych samych obrazów co ja. Zaczęłam się rozglądać po wnętrzu kawiarni, jakby to mogło mi pomóc, jakby wzrok był kluczem do wspomnień. Może dostrzegę coś znajomego. Może zadziała magia i przeniosę się z powrotem… choćby na chwilę.

Ale nic się nie wydarzyło. Żadnego olśnienia. Żadnego znaku.

Wypiłyśmy kawę i zjadłyśmy sernik do końca. W końcu przerwałam ciszę:

— Szkoda, że musisz dziś iść do pracy — westchnęłam z politowaniem, patrząc na Ankę.

— Mną się nie przejmuj — uśmiechnęła się. — Dam radę. Ostatnio czas leci jak szalony. Przez tę całą aferę…

— Jaką aferę? Nic nie wiem!

— Okazało się, że nasz kierownik ma romans z dziewczyną z logistyki — zaczęła mówić z błyskiem w oku. — Ktoś ich przyłapał… w pracy. A ona jest młodsza od jego córki! Teraz wszystko wychodzi na jaw. Plotki, układy, lewe nadgodziny. Chyba go zwolnią.

Unoszę brwi, udając zaskoczenie. Tak naprawdę moja praca w sortowni była już tylko cieniem, który ciągle za mną chodził. Wciąż byłam na liście pracowników, ale w głowie byłam już gdzie indziej. Wiedziałam, że muszę wkrótce coś z tym zrobić.

— Idę zapłacić — rzuciłam i wstałam od stolika.

Podchodząc do baru, kątem oka spojrzałam w stronę okna.

W kącie, przy jednym z najciemniejszych stolików, siedział mężczyzna. Gdy wchodziłyśmy, nie zauważyłam go. Miał nisko naciągniętą czapkę z daszkiem i ciemny golf, który zasłaniał część twarzy. Wyglądał znajomo, choć nie widziałam jego rysów.

Serce zabiło mi szybciej.

Skądś go znam. Tylko… skąd?

Być może był z pracy. Albo z uczelni. Może z przeszłości, która zaczynała zlewać mi się w mglistą całość. Poczułam dziwne ukłucie niepokoju, jakby los znów próbował dać mi jakiś sygnał.

Wróciłam do stolika, a my zaczęłyśmy z powrotem zakładać na siebie ciepłe warstwy kurtek, szalików i czapek.

— Słuchaj, znasz tego gościa? — zapytałam cicho, wskazując głową w stronę okna.

Anka bez wahania odwróciła się i zaczęła prześwietlać wzrokiem mężczyznę siedzącego samotnie w kącie kawiarni.

— Nie, nie kojarzę go… ale nie miałabym nic przeciwko, żeby poznać — zaśmiała się, unosząc brwi i puszczając mi oczko.

— Wydawało mi się, że już gdzieś go widziałam, ale… nieważne — urwałam, wstając z krzesła.

Zebrałyśmy swoje rzeczy i wyszłyśmy na zewnątrz. Mroźne powietrze momentalnie objęło mnie lodowatym uściskiem.

— Podwieźć cię gdzieś jeszcze? — zapytała Anka z troską, poprawiając rękawiczki. — Bo ja muszę już lecieć, na siedemnastą mam zmianę.

— Nie, dam sobie radę. I tak już zawracałam ci głowę przez pół dnia. Leć do pracy. Ja się przejdę pieszo, mam stąd niedaleko do domu.

— Trzymaj się, kochana — pomachała mi, po czym wsiadła do auta i ruszyła w stronę głównej drogi.

Zerknęłam jeszcze przez szybę kawiarni. Mężczyzna zniknął. Stolik przy oknie był pusty. Może wyszedł tylnym wyjściem? A może po prostu mi się przewidziało?

Powoli ruszyłam w stronę centrum. Z każdym krokiem próbowałam sobie przypomnieć, skąd mogę go znać. Jego twarz… coś w niej było znajomego. Coś nieuchwytnego, jak cień wspomnienia tuż poza zasięgiem myśli. Byłam na siebie zła — tyle luk, tyle niedopowiedzeń w mojej własnej głowie.

Może to kolega Marcina? Ktoś z uczelni? Z pracy? A może…

Potrząsnęłam głową, jakby to mogło rozproszyć tę mgłę. Nie miało sensu się nad tym rozwodzić. Przynajmniej na razie.

Rozdział 9

Mijałam kamienice, które nie przeszły jeszcze rewitalizacji. Przez ostatnie lata miasto zmieniało się na moich oczach — odnowione elewacje, nowe latarnie, równiutkie chodniki. Łatwo było przyzwyczaić się do pięknych widoków. Teraz, idąc przez tę starszą część dzielnicy, z przykrością patrzyłam na dziurawe chodniki, obdrapane ściany i zniszczone drzwi, jakby czas zatrzymał się tu na dobre.

Dopiero teraz, z taką ostrością, dotarło do mnie, jak wiele zmieniło się w moim życiu w przeciągu ostatnich pięciu lat. A może… nic się tak naprawdę nie zmieniło? Może to wszystko był tylko obraz — symulacja tego, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym wtedy poszła inną drogą?

Poczułam to wyraźnie: straciłam gdzieś po drodze pewność siebie, tę wewnętrzną siłę i sprawczość, którą cieszyłam się w 2024 roku. Teraz czułam się jak zagubiona dziewczynka, której zabrano mapę. Miałam wokół siebie rodziców, miałam męża, a mimo to czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.

Z zamyślenia wyrwał mnie szyld agencji bankowej. Przypomniałam sobie, że miałam sprawdzić stan konta. Spojrzałam na zegarek — zostało jeszcze piętnaście minut do zamknięcia.

Przyspieszyłam kroku, po czym weszłam do środka.

— Dzień dobry, czy jeszcze otwarte? — zapytałam kobietę siedzącą przy biurku.

— Tak, zapraszam. Mamy jeszcze kwadrans do zamknięcia — uśmiechnęła się serdecznie, a ja poczułam ulgę, że chociaż jedną sprawę dziś uda mi się załatwić.

— W czym mogę pani pomóc?

— Zapomniałam hasła do mojej bankowości elektronicznej — przyznałam bez owijania w bawełnę.

— To się często zdarza. Nadamy pani nowe hasło. Ma pani przy sobie dowód osobisty?

— Proszę — podałam jej dokument.

Wpisała moje dane do komputera, po czym wręczyła mi kopertę z nowym, tymczasowym hasłem.

— A mogłaby mi pani jeszcze powiedzieć, jaki jest stan mojego konta?

— Obecnie znajduje się na nim 733 złote — odpowiedziała rzeczowo.

Zastanowiłam się. Byłam właśnie po wypłacie. Wiedziałam, że w najbliższym czasie na konto nie wpłyną żadne dodatkowe pieniądze. A ja przecież muszę opłacić udział w konferencji.

— Czy mogę wziąć pożyczkę? — zapytałam pewnym głosem, choć serce mi lekko przyspieszyło.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 26.78
drukowana A5
za 54.64