E-book
26.9
drukowana A5
77.2
Incydent warszawski

Bezpłatny fragment - Incydent warszawski


5
Objętość:
530 str.
ISBN:
978-83-8273-366-2
E-book
za 26.9
drukowana A5
za 77.2

Tą książkę dedykuję Elonowi Muskowi — wielkiemu przedsiębiorcy, innowatorowi i ryzykantowi.

Chciałbym, żeby zrozumiał, że Mars to martwa planeta, życie odeszło z niej wiele lat temu i nie jesteśmy w stanie odwrócić tego procesu. Marnotrawienie czasu, pieniędzy i innych ograniczonych zasobów na jego kolonizację tylko oddala nas od celu głównego, jakim jest stanie się przez nasz gatunek pełnoprawnym członkiem galaktycznej społeczności, który będzie w stanie wnieść istotną wartość w jej rozwój.

Nieproszeni goście

Robert nie był nerdem, choć wszyscy, którzy go lepiej znali, uważali go za takiego. Wprawdzie w obecnych czasach przesiadywanie godzinami przed monitorem, pisanie ciekawych i użytecznych programów czy utrzymywanie relacji z resztą świata za pośrednictwem Internetu nie jest już niczym nadzwyczajnym, jednak w połączeniu z jego zainteresowaniem obcymi cywilizacjami, ponadprzeciętnymi zdolnościami programistycznymi, wyjątkowo bystrym i dociekliwym umysłem, a także setkami godzin miesięcznie spędzanych w sieci na rozmowach, o których w realnym świecie nie lubił nikomu opowiadać dawało to obraz osoby dogadującej się lepiej z maszynami cyfrowymi niż ze zwykłymi ludźmi. Robertowi taka etykieta specjalnie nie przeszkadzała, tym bardziej że większość jego znajomych poznanych na różnego rodzaju forach dyskusyjnych miała podobne do niego upodobania.

Programy, jakie potrafił tworzyć, były rzeczywiście unikalne i wielu jego znajomych korzystało z nich na co dzień. Poruszał się świetnie nie tylko w publicznym Internecie, ale również w Tor-necie, przynajmniej w teorii dającym mu poczucie pełnej anonimowości. To właśnie tam poznał wielu „dobrych hakerów” dla sportu włamujących się na serwery renomowanych instytucji tylko po to, żeby przetestować ich zabezpieczenia (a przynajmniej tak twierdzili).

Choć jako kierunek studiów wybrał telekomunikację, to informatyka przez wiele lat była jego prawdziwą pasją. Kilka lat temu musiała ona jednak ustąpić miejsca zainteresowaniom obcymi cywilizacjami i właśnie ten temat pochłaniał coraz więcej jego uwagi.

Tego wieczoru siedział w swoim drewnianym domku postawionym na niewielkiej działce, wśród innych, podobnych do siebie, dosyć prowizorycznych i biednie wyglądających budowli na terenie Rodzinnych Ogródków Działkowych. Jak zwykle o tej porze dnia prowadził bardzo ożywioną rozmowę na temat UFO ze znajomymi z forum dyskusyjnego, które założył prawie dwa lata temu. Budynek miał tylko jedno spore pomieszczenie i ubikację dobudowaną od tyłu, choć wyglądał całkiem porządnie jak na tutejsze warunki. Od frontu, przy drzwiach wejściowych, miał wielkie przeszklone okno, a jego boczne ściany zabudowano. W normalnych warunkach budynek raczej należałoby nazywać altanką, ale tutaj mógł uchodzić za całkiem przyzwoitą chatkę. Robert lubił stare meble z litego drewna i zadał sobie sporo trudu, żeby ściągnąć kilka do swojego małego azylu. Szczególnie okazale prezentowało się masywne dębowe biurko, przy którym przesiadywał całymi dniami. Miało pojemne szuflady i wielki blat pokryty zielonym suknem. Sprowadził je z Niemiec od pewnego berlińczyka, który wyprzedawał wyposażenie mieszkania odziedziczonego po rodzicach i był bardzo szczęśliwy, że ktoś nie tylko jest gotów uwolnić go od „starych znienawidzonych gratów” prześladujących go od czasów wczesnego dzieciństwa, ale również chce mu za nie zapłacić.

Miejsce było bardzo osobliwe. Spory teren wokół dawnego fortu, położonego na południe od centrum Warszawy, wybudowanego jeszcze w czasie panowania Rosjan na tych terenach, po II wojnie światowej podzielono na ogródki działkowe przyznawane pracownikom państwowych zakładów pracy. Choć jego formalnym właścicielem było miasto Warszawa, faktycznie należał on do wspólnoty wszystkich użytkowników, czyli tak naprawdę do nikogo.

Nikt nie był więc zainteresowany inwestowaniem zbyt wielkich środków w infrastrukturę całego kompleksu, choć jego lokalizacja była bardzo atrakcyjna ze względu na świetną komunikację z centrum miasta. W ciągu ostatnich trzydziestu lat, po upadku komunizmu, w okolicy wyrosło sporo prywatnych luksusowych rezydencji i apartamentowców, a wyspa, na której leżał kiedyś fort, została przekształcona w bardzo nowoczesne, efektowne i zarazem ekskluzywne osiedle niewielkich domów ukrytych wśród drzew.

Kilkaset metrów dalej już dawno temu wybudowano stylową rezydencję ambasadora USA z fasadą z czerwonej cegły, posadowioną na szczycie ciągnącej się wzdłuż całego miasta skarpy, stanowiącej pradawny brzeg Wisły, z której rozciągał się wspaniały widok na okolicę. Na działkach jednak czas stanął w miejscu. Większość z nich nie miała dostępu do bieżącej wody, elektryczności czy nawet kanalizacji. Tętniące kiedyś życiem ogródki powoli zamierały i coraz częściej były zamieszkiwane przez bezdomnych. Czas ostatniej pandemii i związanych z nią obostrzeń tchnął w nie na jakiś czas życie, ale po jej opanowaniu chwilowa moda szybko odeszła w zapomnienie i z powrotem większość działek zaczęła świecić pustkami.

To właśnie Robert lubił w tym miejscu najbardziej — spokój i odosobnienie, które pozwalały mu swobodnie działać w sieci i anonimowo wymieniać poglądy i opinie z internautami z całego świata na wszelkie interesujące go tematy. Formalnie użytkownikiem jego działki był pewien starszy jegomość, który za niewielkie pieniądze udostępnił mu ją kilka lat temu. Miał już grubo ponad siedemdziesiąt lat i był bardzo zadowolony, że ktoś zajmie się przydzieloną mu kiedyś nieruchomością, dzięki czemu nie groziła mu utrata do niej praw. Nie korzystając z podstawowych mediów, Robert nie musiał opłacać rachunków, więc jego nazwisko nie pojawiało się w żadnych dokumentach ani rejestrach. Bez odwiedzenia go na miejscu i „przyłapania na gorącym uczynku” odkrycie, kto stoi za pseudonimami używanymi przez niego w sieci, nie było łatwe.

Dzisiaj jednak ktoś postanowił go odwiedzić.

Agregat pracujący stale na tyłach altany skutecznie zagłuszał odgłos cichych kroków nieproszonych gości, jednak kamera ustawiona wzdłuż ogrodzenia zareagowała niezawodnie. Aktywowała się automatycznie po wykryciu ruchu i wysłała Robertowi powiadomienie na ekran komputera, przerywając ciekawą konwersację, jaką właśnie prowadził. Tak została przez niego zaprogramowana.

Tajemniczy jegomość ubrany w niebieskie dżinsy i bluzę dresową szedł wzdłuż ogrodzenia, obserwując uważnie, co się dzieje po prawej stronie ścieżki. Na oko był rówieśnikiem Roberta i na ulicy nie wyróżniałby się niczym szczególnym. Był krótko ostrzyżony, na głowie miał czapkę z daszkiem, a w uchu małą, ledwo widoczną słuchawkę bezprzewodową. Kiedy zauważył światło w oknie altany, skierował się wprost do niej, a gdy zorientował się, że furtka wejściowa jest zamknięta, szybko i sprawnie przeskoczył przez niskie ogrodzenie i znalazł się na działce, kilkanaście metrów od wejścia do jego domku. Zaraz za nim szedł drugi nieznajomy z małym plecakiem. Wyglądał nieco poważniej od swojego partnera, ubrany był w dosyć eleganckie granatowe spodnie, brązową sportową marynarkę i czarne skórzane buty. W lewym uchu również miał wetkniętą maleńką słuchawkę w kolorze ludzkiego ciała, a idąc, mamrotał coś pod nosem, co wskazywało, że z kimś właśnie się porozumiewa. Poszedł w ślady kolegi, podawszy mu przez płot niewielki plecak. Ogrodzenie było dosyć niskie i każdy w miarę sprawny mężczyzna mógł je łatwo pokonać, jednak w ruchach tych dwóch jegomości od razu dało się zauważyć dużą sprawność i przeszkolenie w pokonywaniu podobnych przeszkód.

Robert zamarł na chwilę, obserwując na ekranie komputera, jak dwóch podejrzanych typów bez zaproszenia wtargnęło na jego teren, nie zważając na zamkniętą furtkę. Nie miał pojęcia, kim są i czego od niego chcą, nie wyglądali jednak na bezdomnych szukających schronienia. Było też mało prawdopodobne, żeby planowali okraść akurat jego domek (co zdarzało się w przeszłości kilka razy), widząc światło w oknach i słysząc pracujący agregat.

Po chwili aktywowała się druga kamera ustawiona nad drzwiami wejściowymi. Światło słońca schowanego za horyzontem było już bardzo słabe, jednak doświetlanie w podczerwieni pozwalało Robertowi nawet w zupełnej ciemności swobodnie obserwować teren. Widział wyraźnie, że drugi nieznajomy pozostał przy furtce i bacznie przyglądał się ścieżce. Jego partner, nie czekając na zaproszenie, stanął w drzwiach wejściowych domku prawie na wprost biurka, przy którym siedział Robert.

— Dobry wieczór — powiedział po angielsku.

— Dobry wieczór — odpowiedział Robert, udając zdziwionego i zaskoczonego niespodziewanym wtargnięciem na swój teren. — W czym mogę panu pomóc?

Jeszcze 10–15 lat temu osoba mówiąca po angielsku zazwyczaj budziła w Polsce zaufanie. Niemal każdy zakładał, że człowiek „pochodzący z lepszego świata” nie powinien mieć złych intencji. Uznawano, że pospolici przestępcy albo w ogóle nie znają obcych języków, albo nie używają ich w złych intencjach. Jednak już trzecia dekada dwudziestego pierwszego wieku to czasy dzikiej emigracji z Bliskiego Wschodu i sporej liczby przybyszów z różnych krajów, których intencje, system wartości i sposób myślenia wydawały się Polakom zupełnie obce, dlatego też trudno było zakładać, że posługiwanie się zachodnimi językami mogło pomóc wzbudzić zaufanie.

— Podobno interesuje się pan sprawami UFO? — odpowiedział pytaniem nieznajomy.

Robert zaniemówił. Już od dłuższego czasu spodziewał się takiej wizyty, ale gdy mgliste i mało prawdopodobne obawy stają się rzeczywistością, często nie możemy uwierzyć, że mieliśmy rację, tym bardziej gdy uświadamiamy sobie, w jak niebezpiecznej sytuacji właśnie się znaleźliśmy.

— Nie rozumiem? — zdziwił się niezbyt szczerze, starając się nie odkrywać swoich kart niezależnie od tego, ile już wiedzieli o nim intruzi.

— To pan prowadzi kilka forów dyskusyjnych na temat UFO?

— Nic mi o tym nie wiadomo — odparł, starając się pozyskać jak najwięcej informacji i przekazać ich jak najmniej.

— Ma pan ciekawe poglądy na ten temat.

— Konkretnie na jaki?

— Obcych cywilizacji.

— Nie zajmuję się obcymi cywilizacjami. Jestem inżynierem. A pan kim właściwie jest? Wtargnął pan na teren prywatny bez pytania o zgodę. Proszę o jego opuszczenie — zażądał w końcu zdenerwowany.

Słowo „teren prywatny” zrobiło na nieznajomym wrażenie. W kraju, z którego pochodził, w wielu regionach można otworzyć ogień do intruzów naruszających własność prywatną. W Polsce dotychczas nie było takich uregulowań prawnych, ale teraz, w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia lub zdrowia, można było już bronić „miru domowego”, jak nazywano domy i mieszkania.

W trakcie rozmowy nieznajomy cały czas starał się niepostrzeżenie „skrócić dystans” i teraz stał już niewiele ponad dwa metry od Roberta. Nawet w słabym świetle, jakie dawały monitor komputera i mała lampka stojąca na biurku, na jego twarzy widać było zdenerwowanie i zaniepokojenie.

— Spokojnie — odparł nieznajomy opanowanym, a jednocześnie nieakceptującym sprzeciwu tonem — chcieliśmy tylko porozmawiać. Faktycznie to nie jest najlepsze miejsce. Może da się pan zaprosić na małą kawę?

— I po to przyszedł pan tutaj z kolegą, który stoi przy bramie i obserwuje cały teren? — Robert zdecydował się w końcu zdradzić, że wie o drugim intruzie.

— Bez obawy, to mój przyjaciel, jeżeli pan pozwoli, zaproszę go do środka.

Zapadła dłuższa cisza. Robert spodziewał się, że nijaka dotychczas rozmowa zaraz się skończy. Był już niemal pewien, że dwaj nieproszeni goście panoszący się na jego działce byli właśnie tymi, których obawiał się najbardziej — ludźmi działającymi trochę jak mafia, a trochę jak inkwizycja, ponad prawem, granicami i jakimikolwiek zasadami, wierzącymi w to, co robią i gotowymi wykonać każdy rozkaz. Czytał nieraz, że ludzie wiedzący i opowiadający zbyt wiele na temat kontaktów ludzkości z obcymi cywilizacjami byli zastraszani, porywani, umierali w niejasnych okolicznościach, a nierzadko zwyczajnie znikali bez śladu. Dlatego zakładał, że spotkanie z nieznajomymi nie zakończy się na miłej pogawędce przy kawie. Bał się, że jeżeli utraci kontrolę nad sytuacją, może już nigdy nie wrócić do domu, znajomych, pracy i swojej ulubionej altany na działce, a do tego nieuchronnie doprowadziłoby jego zdaniem wtargnięcie do środka drugiego napastnika, który, jak się domyślał, w plecaku miał schowaną jakąś większą broń.

Dlatego nie czekając na rozwój sytuacji, zdecydował się odciągnąć kurek swojej czarnoprochowej dwururki z obciętą lufą i kolbą, schowanej we wnęce po szufladzie biurka, przy którym cały czas siedział. W ciszy, jaka w tej chwili zapadła, ten dźwięk (ten charakterystyczny szczęk hartowanej stali, jaki wydają zamki większości rodzajów broni palnej) był jak walnięcie młota kowalskiego, szczególnie dla obytego z bronią osobnika, domyślającego się już zapewne, że ten „obiekt” jest nietypowy i z jego unieszkodliwieniem może mieć spore kłopoty. Nieznajomy nie był jeszcze nigdy w takiej sytuacji. Rozmawiał zawsze z przeszkadzającymi w utrzymaniu starego porządku fanatykami spraw UFO, którzy nie mieli pojęcia, co im grozi. Brał dotychczas udział tylko w dwóch podobnych akcjach i zawsze był tym „drugim”. Teraz poszedł na pierwszą linię i pewnie dlatego rozmowa od początku nie potoczyła się tak jak powinna. Zamiast rozładować napięcie zwiększyła je i doprowadziła do sytuacji, w której nerwy obu rozmówców były napięte do granic. Strach zaczął kierować ich działaniami, a umysły pracowały kilka razy szybciej niż w normalnych i pozbawionych stresu okolicznościach.

Na każdym szkoleniu agenci słyszą, że w takiej sytuacji nie sięga się po broń, gdyż traci się element zaskoczenia i łatwo jest popełnić błąd. Należy przynajmniej na moment rozładować napięcie u swojego rozmówcy i dopiero wtedy można przejść do działania. Ale strach robi swoje i wiedząc, że jesteśmy na muszce broni, której nie widzimy, że w każdej chwili może nas dosięgnąć kula człowieka, o którym nie wiemy prawie nic, decydujemy instynktownie i nie zawsze prawidłowo.

Dlatego właśnie szybkim i wyćwiczonym setki, a może i tysiące razy ruchem sięgnął po pistolet, który miał zamocowany przy pasku w plastikowej kaburze, schylając się i uskakując nieco w bok. Ale było już za późno. Robert zupełnie poza kontrolą świadomości pociągnął za spust naciągniętego chwilę wcześniej kurka pierwszej lufy. Potężny huk wystrzału wypełnił pomieszczenie, a ciężka ołowiana kula leciała już w stronę nieznajomego, by po kilku milisekundach trafić go prosto w klatkę piersiową. Nowoczesna kevlarowa kamizelka kuloodporna nie przepuściła miękkiego kawała ołowiu, ale siła uderzenia spowodowała, że mężczyzna poleciał bezwładnie kilka kroków do tyłu, zanim padł nieprzytomny na ziemię.

Jego partner obrócił się błyskawicznie w stronę domku, schylił się i przycupnął za jabłonką rosnącą przy furtce. Jej pień nie był zbyt gruby, ale dla niego stanowił jedyną osłonę, jaką miał w pobliżu. Robert widział w kamerze, jak mężczyzna rozpina plecak, wyciąga z niego krótki pistolet maszynowy ze składaną kolbą i założonym już tłumikiem, po czym kieruje się w stronę domku. W pokoju było jeszcze sporo dymu po wystrzale z broni czarnoprochowej, który po dłuższej chwili rozwiał się, poprawiając widoczność. Przez otwarte drzwi do środka wpadła przeciągła seria z pistoletu maszynowego oddana przez drugiego intruza. Podziurawiła drewniane ściany altany i kilka mebli. Drzazgi wyrywane pociskami latały po całym pomieszczeniu, skutecznie zmniejszając widoczność, a przez dziury w ścianie do środka zaczęło dostawać się światło pobliskiej latarni. Jedynym meblem, jaki oparł się pociskom, było ciężkie dębowe biurko, za którym schronienie znalazł Robert, leżąc skulony na podłodze. Wiedząc mniej więcej, skąd została oddana seria, wymierzył tam swoją archaiczną broń i wystrzelił na chybił trafił z drugiej lufy. Ołowiana kula dużego kalibru wylatując na zewnątrz, wybiła spory otwór we frontowej ścianie altany i wyrwała po drodze setki drewnianych drzazg. Intruz odskoczył na bok, po czym ostrożnie zaczął obchodzić domek od tyłu, stale celując na wprost, jakby właśnie z tej strony spodziewał się czyhającego na niego niebezpieczeństwa. Robert domyślił się jego kolejnego ruchu, poczekał jeszcze chwilę, a gdy napastnik był już za domkiem, najszybciej i najciszej jak potrafił, wyskoczył na zewnątrz przez otwarte drzwi, uskakując w bok od wejścia. Gdy był tuż za otwartymi drzwiami, chwilowo chroniony ich solidną konstrukcją z grubego litego drewna, przez otwarte okno z tyłu domku do środka wpadła kolejna przeciągła seria z broni maszynowej, tłukąc szyby okna we frontowej ścianie i dziurawiąc ją samą w kilkunastu miejscach. Kiedy pociski pistoletu maszynowego siekały na drobne kawałki drewniane meble i ściany altany, Robert przeskakiwał już przez ogrodzenie, a po chwili uciekał asfaltową ścieżką prowadzącą do bramy wjazdowej całego kompleksu. Zanim do niej dotarł, uskoczył w bok na jedną z działek przyległych do ścieżki, przebiegł na jej zaplecze i przeskoczył przez kolejny płot. Potem biegł w ciemnościach, przeskakując przez kilka ogrodzeń. Terkot kolejnej serii oddanej w niewiadomym kierunku, tuż po wymianie magazynka, dał mu jeszcze chwilę czasu, w której nie było słychać hałasu, który powodował biegnąc i pokonując kolejne przeszkody. Pędząc na oślep, nie czuł, żeby pociski leciały blisko niego. Było już niemal zupełnie ciemno. Drugi nieznajomy wszedł ostrożnie od frontu do podziurawionej altany, założywszy, że jego „obiekt” jest już unieszkodliwiony. Obejrzał jej wnętrze pobieżnie, a potem skierował się do swojego kolegi, który leżał nieprzytomny przed domkiem. Sprawdził mu puls na szyi.

— Mamy rannego agenta — nadał do kogoś przez telefon. — Obiekt zbiegł. Potrzebujemy ambulansu, stolarzy i wsparcia logistycznego. Wysyłam zdjęcie budynku do odtworzenia.

Po pół godzinie na miejscu zjawiły się dwie cywilne furgonetki. Z pierwszej z nich wyskoczyło dwóch mężczyzn. Błyskawicznie otwarli jakimś przyrządem bramę wjazdową na działkę Roberta, po czym wjechali na jej teren. Z samochodu wyjęli nosze, położyli na nich ostrożnie leżącego na ziemi agenta i znieśli go do samochodu. Ludzie w kombinezonach z drugiej furgonetki zaczęli oglądać i fotografować zniszczenia altanki, po czym zabrali się za wyrywanie podziurawionych desek i uprzątanie bałaganu. Po chwili na miejscu zjawił się jakiś ciekawski bezdomny, który zaczął dopytywać, co się stało. Stanął przed otwartą już bramą, przyglądając się zrujnowanej budowli i niezrozumiałej dla niego krzątaninie.

— Co tu się stało? — zapytał niezbyt roztropnie.

Drugi nieznajomy podszedł do niego i przyłożył mu rękę do szyi. Po chwili bezdomny leżał nieprzytomny na ziemi. Trafił do tej samej furgonetki co ranny.

Po blisko godzinie wszystkie podziurawione deski i meble altanki zostały gdzieś wywiezione, a przybyli na miejsce stolarze zaczęli ją odbudowywać według otrzymanych zdjęć.

Jeszcze tego samego wieczoru na teren ambasady amerykańskiej w Warszawie wjechał wielki czarny pickup, kierowany przez drugiego intruza z ogródków działkowych. Przed wejściem do budynku powitał go jeden z urzędników ambasady w szarym garniturze.

— Witam, poruczniku Scott.

— Dobry wieczór. Zamawiałem bezpieczny pokój, terminal wideo i kodowane łącze po sieci VPN ambasady. Zostaję do jutra.

— Wszystko gotowe, czeka na pana pokój dwieście pięć. Proszę dać znać, kiedy pan skończy.

W wygłuszonym pomieszczeniu bez okien na drugim piętrze zestawiono już połączenie wideokonferencyjne z jakąś odległą lokalizacją.

— Proszę meldować, poruczniku Scott — odezwał się głos na monitorze.

— Nie udało się przejąć obiektu. Nasz agent jest ranny i leży w szpitalu polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Na miejscu jest mały bałagan, który teraz uprzątamy.

— Jak do tego doszło? Przecież to jakiś cholerny amator, a wy omal nie tracicie partnera i robicie wielkie zamieszanie ze strzelaniną!

— Czekał na nas. Chris miał potwierdzić, czy to właściwy obiekt. Wdał się z nim w rozmowę, a ten bez ostrzeżenia zaczął strzelać. Chris dostał w klatkę piersiową. Kamizelka zatrzymała kulę, ale siła uderzenia złamała mu dwa żebra i uszkodziła płuca. Funkcje życiowe już są w normie, ale ciągle nie ma z nim kontaktu. Polscy lekarze panują nad sytuacją i są z nami w stałym kontakcie.

— Co macie?

— Uszkodzony komputer i broń, z której do nas strzelał. Wiemy, w jakim kierunku uciekł, ale ślady urywają się na asfaltowej drodze.

— Co to za broń? Rejestrowana? Macie nagrania z kamer policyjnych? Wiecie, gdzie wam uciekł?

— Broń to dwulufowa czarnoprochowa strzelba myśliwska z obciętą lufą i kolbą. W Polsce można takie kupić bez zezwolenia i rejestracji. Sprawdzamy, gdzie została sprzedana. Na nagraniach z kamer monitoringu na razie nic nie mamy.

— Dziennikarze o coś pytają? Polska policja współpracuje?

— Policja mówi, że na działkach jakiś bezdomny zaprószył ogień przy butli z gazem i doprowadził do wybuchu. Teren jest chroniony. Altanę odbudowujemy.

— Jeżeli mówicie o wybuchu butli z gazem, to po co odbudowujecie altanę?

— Taką mamy procedurę. Na miejscu nie powinny zostać żadne ślady zajścia. Poza tym w ścianach jest dużo dziur po pociskach.

— Czy to wszystko? — zapytał po chwili głos z ekranu.

Nastała dłuższa chwila ciszy.

— Na działce znaleźliśmy dwie kamery sieciowe.

— Jakie kamery sieciowe? Kto je zainstalował? Czy ktoś was mógł nagrywać?

— Najprawdopodobniej zainstalował je obiekt. Szukamy, czy ktoś mógł oglądać transmisję z tych kamer i czy gdzieś nie została nagrana. Kamery przesyłały na bieżąco strumień wideo w sieci Tor i jeszcze nie wiemy, kto mógł być odbiorcą. Pracujemy nad tym.

— Gratuluję, poruczniku. Ograł was jakiś polski amator z czarnoprochowej dwururki, cała akcja była filmowana, nie wiecie, kto mógł oglądać transmisję i czy tego nie nagrał. Proszę znaleźć obiekt, nagranie i wszystkich, którzy je widzieli. Jeśli to wszystko trafi do sieci albo dziennikarzy, to pójdzie pan na testy do naszych przyjaciół.

— Tak jest — odpowiedział porucznik Scott.

Po kolejnej chwili milczenia głos z monitora zapytał:

— Rozumiem, że to już koniec niespodzianek na dzisiaj?

— Jest jeszcze jakiś bezdomny, który znalazł się na miejscu już po akcji. Teraz śpi. Chcemy go zwolnić.

— Na pana odpowiedzialność, poruczniku. Jeżeli będzie opowiadał o naszej akcji dziennikarzom, to ma pan kłopot.

— Nie będzie. Nie widział nic ważnego.


Robert ukrył się w jednym z domków na terenie ogródków działkowych. Nie chciał jeszcze opuszczać w miarę bezpiecznego schronienia, wiedząc, że za ogrodzeniem bardzo trudno mu będzie się ukryć i może szybko trafić w obiektyw jednej z ulicznych kamer. Nad tym, co zostało z jego altanki, krążył helikopter warszawskiej policji. Na jego pokładzie siedzieli polski policjant, pilot, jedna osoba z ambasady i porucznik Scott, który w rękach trzymał mały reflektor w kształcie okrągłej puszki i oświetlał nim punktowo teren pod płozami maszyny. Jego promienie prześwietlały grunt kilkanaście metrów w głąb, przechodząc na wylot przez obiekty i pokazując tylko ich obrysy, dzięki czemu można było obserwować wnętrza budynków, korzenie drzew, instalacje podziemne i wszystko, co zakopano kiedyś w ziemi.

— Miało nie być gadżetów, poruczniku. Tam jest rezydencja waszego ambasadora, tu mieszka były najbogatszy Polak, a tam jest siedziba francuskiej telewizji. Już mamy wystarczająco dużo pytań o waszą wieczorną akcję. Proszę to wyłączyć — powiedział ostrym tonem polski policjant.

Porucznik Scott zastanowił się chwilę, po czym niechętnie wyłączył swoje futurystyczne urządzenie i założył zwykłe gogle noktowizyjne. Helikopter krążył jeszcze kilka minut nad działkami, zrobił kilka rund naokoło całego terenu, po czym odleciał na lotnisko.

Po odlocie helikoptera Robert czekał w ukryciu kilka godzin, wsłuchując się uważnie w szum miasta i dźwięk ciszy, jaka zazwyczaj panowała o tej porze na działkach. Jedyne, co ją zakłócało, to odległe uderzenia młotkiem stolarzy odbudowujących jego altanę. W końcu wyszedł ze swojego schronienia i zaczął przemieszczać się ostrożnie w stronę ogrodzenia zewnętrznego, unikając oświetlonych alejek i wszelkich otwartych przestrzeni, na których trudno byłoby mu się ukryć. Przeskoczył przez kilka niskich płotków, w większości mocno przerdzewiałych, pomiędzy ogródkami, aż w końcu dotarł do wysokiej siatki okalającej cały teren. Przed jej sforsowaniem przyjrzał się uważnie, czy w bocznej uliczce, do której przylegała, nie kręcił się nikt podejrzany. Była druga w nocy i już dawno na ulicy zrobiło się pusto. Przyglądał mu się tylko czarny kot, zupełnie zaskoczony jego widokiem, który zapewne zastanawiał się, czy ma od razu uciekać, czy też jest już na to za późno. Robert ostrożnie wdrapał się na płot, zeskoczył na chodnik i — starając się za wszelką cenę opanować odruch ciągłego oglądania się za siebie — poszedł w kierunku przystanku autobusowego. Wybrał jednak nie ten najbliższy ogródków działkowych, ale następny, oddalony o ponad kilometr na północ. Stale poruszał się bocznymi uliczkami, unikając konsekwentnie głównych arterii komunikacyjnych, na których o tej porze łatwo było natknąć się na policyjny radiowóz lub trafić w obiektyw kamery monitoringu miejskiego. Po dłuższym oczekiwaniu wsiadł w nocny autobus i pojechał w stronę swojego domu. Wiedział, że w tym modelu pojazdu są zainstalowane dwie kamery, jedna blisko kierowcy, a druga przegubu, dlatego usiadł na samym końcu tyłem do kierunku jazdy, tak żeby nie wystawiać twarzy w stronę obiektywów. W czasie jazdy stale analizował to, co go dzisiaj spotkało i zupełnie nie wiedział, co ma dalej robić, aby wyjść cało z tej absurdalnej i obcej mu sytuacji. Gdyby nie widział na własne oczy zaangażowanego w całą akcję policyjnego helikoptera, zapewne jeszcze tej nocy zgłosiłby się na najbliższy komisariat i opowiedział ze szczegółami, co się stało. Teraz jednak mógł być niemal pewien, że niechybnie skończyłoby się to aresztowaniem, a być może również wydaniem ścigającym go agentom. Był więc zdany na siebie. W głowie miał mętlik. Stale kotłowały się w niej setki różnych myśli. Czuł się w tej chwili, jakby właśnie zszedł ze zbyt szybko kręcącej się karuzeli. Dotychczas wiódł spokojne i uporządkowane życie. Skończył studia na Politechnice Warszawskiej i trzy lata temu rozpoczął pracę w dużej korporacji telekomunikacyjnej. Jego kariera nie była błyskotliwa i nie toczyła się zbyt szybko, ale bardzo lubił to, co robił. Miał dobre relacje z kolegami z pracy i widział w nich pokrewne dusze. Sprawiało mu sporą satysfakcję, że może zajmować się zaawansowanym sprzętem, o którym dotychczas tylko uczył się na studiach. Jeździł samochodem po kraju i sprawdzał poziom sygnału na tych obszarach, gdzie klienci zgłaszali problemy z jakością połączeń. Potem przetwarzał zebrane dane i rekomendował budowę nowych stacji bazowych albo rozszerzenie lub przesunięcie istniejących. W czasach budowy sieci piątej generacji miał mnóstwo roboty i nie mógł narzekać na nudę. Nie lubił kredytów, więc po wyprowadzeniu się od rodziców wynajmował niewielki lokal, w którym jeszcze niedawno mieszkał ze swoją dziewczyną. Jeszcze w czasie studiów poznał ją na dyskotece i od razu przypadli sobie do gustu. Niekończące się rozmowy, wspólne zainteresowania i zwykła fascynacja płcią przeciwną szybko przerodziły się w stały związek. Snuli plany na resztę życia i razem urządzali swoje pierwsze wspólne mieszkanie. Po czterech latach znajomości coś jednak zaczęło się psuć. Ewa kochała Roberta (choć być może trafniejszym określeniem byłoby „szanowała go”), ale w głębi duszy była wolnym ptakiem, nieskorym do zaakceptowania ograniczeń i prozy zwykłego codziennego życia, jakie prowadzi większość dorosłych małżeństw. Chciała używać życia i wycisnąć z niego tyle, ile była w stanie. Nie odpuszczała nocnych imprez i często wracała do domu nad ranem. Robert, gdy już zaczął pracować, nie mógł stale jej towarzyszyć. Nie chciał jej jednak ograniczać, wprowadzać zakazów ani zdradzać się ze zwykłą męską zazdrością, którą kiedyś gardził, a teraz coraz lepiej rozumiał. Ewa ciągle z kimś się spotykała i była coraz mniej skora do opowieści o tym, co robi, gdy wychodzi z domu. Bywało, że przez kilka dni nie wracała. W końcu zaczęły do niego dochodzić opowieści o szalonych prywatkach u znajomych Ewy i jej dziwnym zachowaniu. Nie zamierzał słuchać takich bzdur i konsekwentnie je ignorował. W końcu jednak to Ewa oświadczyła mu, że nie może już go dłużej oszukiwać i od dawna nic już do niego nie czuje. Nie uniósł się emocjami, wysłuchał cierpliwie jej przydługiego wywodu o rozpadzie łączącej ich kiedyś relacji, dał jej czas na przemyślenie, ale w głębi duszy się załamał. Wziął urlop w pracy i przez dwa tygodnie nie wychodził z domu. Czuł, jakby bicie jego serca systematycznie zwalniało. Nie był w stanie podnieść się z łóżka ani przygotować sobie jedzenia. Wyglądał jak chodzący trup. Kiedy Ewa próbowała dostać się do niego, żeby zabrać swoje rzeczy, nie potrafił nawet podnieść się z łóżka, żeby otworzyć jej drzwi. W końcu jednak pozbierał się i doszedł do siebie. Był w końcu mężczyzną i nie zamierzał podcinać sobie żył. Teraz był już w stanie w miarę normalnie porozmawiać z nią, kiedy od czasu do czasu spotykał ją na mieście czy u wspólnych znajomych.

Nie pamiętał dokładnie, skąd wzięło się zainteresowanie sprawami obcych cywilizacji, ale na pewno stanowiło ono dla niego odskocznię od rzeczywistości po rozstaniu z Ewą, które było dotychczas najtrudniejszym doświadczeniem w jego dorosłym życiu. Wielogodzinne rozmowy ze znajomymi o samochodach, podrywach kolejnych dziewczyn, wypadach na narty, kitesurfing na Helu czy żagle na Mazurach już w liceum zaczynały go trochę nudzić. W podstawówce uchodził za ekscentryka, który trzyma się trochę na boku i interesuje rzeczami, o których nikt nie chciał z nim rozmawiać. W liceum starał się zintegrować ze znajomymi z klasy i całkiem nieźle mu to wychodziło. Zapraszano go na imprezy towarzyskie i większość znajomych zwyczajnie go lubiła, jednak na studiach, gdy kontakty z liceum pourywały się, trafił na wielu podobnych do siebie oryginałów, którzy woleli rozmowy w sieci niż spotkania na żywo. A w sieci, jak to w sieci, jest chyba wszystko, o czym człowiek może pomyśleć i napisać. Gdy trafił na polskie strony WWW poświęcone tematyce UFO, szybko znalazł wspólny język z innymi fanatykami tego tematu. Opowieści o rządowych spiskach, ukrywaniu informacji przed obywatelami, nieziemskich technologiach, jakimi rzekomo dysponuje rząd Stanów Zjednoczonych, uruchamiały w jego głowie schematy rozumowania, z których zapewne sam nie zdawał sobie sprawy. Był w końcu Polakiem i od dziecka wychowywano go na przeciwnika wszelkiej władzy. Jego rodzice należeli do Solidarności i przez wiele lat cały dom żył opowieściami o obalaniu rządów komunistów. Jego dziadek był w Armii Krajowej i walczył w powstaniu warszawskim, a po drugiej wojnie światowej miał z tego powodu wiele kłopotów. Jeszcze przez wiele lat po wojnie nie mógł dostać się na studia ani zdobyć dobrej pracy. Studia skończył zaocznie dopiero w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. W rodzinie wiele mówiono też o jednym z przodków, który walczył w powstaniu styczniowym przeciwko Rosjanom w czasach, gdy okupowali ponad połowę powierzchni Polski. Wszyscy oni byli dla Roberta bohaterami i wzorami do naśladowania. Teraz jednak w Polsce panowała demokracja i rządzili ci, których wybrali obywatele. Kolejnych rządów nie obalało się już zbrojnie, tylko przy urnach wyborczych i choć czasami zdarzały się posądzenia o nieprawidłowości przy liczeniu głosów, nikt nie próbował twierdzić, że istotnie wpływały one na ostateczny wyniki wyborów. Robert myślał kiedyś o zajęciu się polityką, ale w jego czasach dla młodego inżyniera ta branża nie wydawała się zbyt atrakcyjna. W Warszawie, w której mieszkał, większość jego znajomych była przeciwna obozowi rządzącemu, ale dla wszystkich było oczywiste, że ta postawa jest niezależna od tego, kto jest akurat przy władzy. Choć nikt się do tego nie przyznawał, złem były dla nich sama władza i polityka jako branża, a nie ci lub inni politycy lub urzędnicy państwowi. To powodowało powszechne zniechęcenie do wstępowania do jakichkolwiek partii politycznych czy też aktywnego zajmowania się działalnością społeczną.

Kiedy Robert czytał o rządach oszukujących obywateli w sprawach związanych z obcymi cywilizacjami i działających na ich szkodę, chcąc nie chcąc czuł się w obowiązku podjąć konkretne działania w tym temacie. Odwieczny polski mesjanizm, potrzeba zbawiania narodów i bezkompromisowego zwalczania zła, które niewoli zwykłych ludzi, nie pozwalały mu pozostać obojętnym na sytuację, o jakiej czytał coraz więcej. Postępującą degradację środowiska, efekt cieplarniany i wynikające z niego zmiany klimatu, ryzyko dla przetrwania całej cywilizacji, porwania zwierząt i ludzi przez obcych czy dokonywane przez nich nielegalne eksperymenty medyczne (budzące w Polsce proste skojarzenia z doświadczeniami na więźniach obozów koncentracyjnych) uważał za współczesne zło w czystej postaci, wobec którego nie mógł pozostać bierny i bezczynny. Z powodu tych właśnie skojarzeń i stereotypów tkwiących w jego głowie zrodziła się potrzeba działania i podjęcia ryzyka, które zawsze było związane z walką w imię prawdy, wolności czy też jakichkolwiek innych wartości, które od wieków Polacy uważali za ważne.

Zaczęło się zupełnie niewinnie od luźnych pogawędek i komentarzy na temat ciekawych zdjęć umieszczanych na forach internetowych. Większość z nich była produkowana przez internautów dla zabawy, zdobycia zainteresowania, popisania się zdolnością obsługi programów do obróbki zdjęć i filmów, czy też zwykłego zabicia czasu. Robert dosyć szybko nauczył się wychwytywać takie amatorskie produkcje i zwyczajnie je ignorować. Gdy jednak kilka lub kilkanaście osób umieszczało w sieci spójne ze sobą nagrania, dotyczące tego samego zjawiska, pokazywanego z różnych miejsc, w dodatku kręcone w niewielkich odstępach czasowych, sprawa przynajmniej stawała się warta dyskusji, czy mamy do czynienia z ingerencją obcych, nowymi technologiami, czy też trudnymi do wyjaśnienia zjawiskami naturalnymi. Rozważania na takie tematy mógł snuć godzinami i poddawać pod dyskusję kolejne teorie, jak w naturalny sposób mogły powstać efekty uchwycone przez amatorów. Teorie były często tak zagmatwane, że nawet Robert musiał nieraz przyznać, że bardziej prawdopodobne jest, by na Ziemię znowu przybyli obcy, niż żeby wystąpił równocześnie zbieg tak rzadkich i mało prawdopodobnych zjawisk, które posądzał o spowodowanie zamieszania. Wiele zdjęć i filmów nie dało się jednak w żaden sposób wyjaśnić czy też opisać za pomocą wiedzy wyniesionej ze szkoły. Dopiero gdy zaczął odwiedzać zagraniczne fora dotyczące UFO, szczególnie te z USA, przekonał się, że obszar kontaktów z obcymi cywilizacjami jest świetnie udokumentowany, a informacje zgromadzone na jego temat wystarczyłyby do stworzenia co najmniej jednej nowej dziedziny nauki. Za niemal pewną i powszechną wiedzę amerykańscy internauci przyjmowali to, z jakimi pozaziemskimi cywilizacjami rząd amerykański utrzymuje bieżące kontakty, jakimi rodzajami pojazdów kosmicznych posługują się obcy, jaki wpływ wywarli na rozwój ludzkości, jakie wynalazki pochodzą od nich, a także jakie umowy zawarli z nimi Ziemianie. Wszystko, o czym czytał, wydawało mu się spójne i przekonujące. Przede wszystkim jednak, zajmując się tą tematyką, miał świadomość, że robi coś bardzo ważnego, co może zmienić w przyszłości losy całej ludzkości. Szybko też zaczął traktować swoją aktywność w sieci jak coś ryzykownego i nie do końca legalnego, co prędzej czy później może na niego sprowadzić kłopoty. Dlatego też posługując się wiedzą techniczną, zaczął stosować własne procedury bezpieczeństwa, mające na celu ukrycie własnej działalności w sieci i utrudnienie odnalezienia go przez realne lub wyimaginowane służby, które chciałyby przeszkodzić jego poczynaniom lub je uniemożliwić. Było to o tyle absurdalne, że poza ciekawymi dyskusjami z innymi fanatykami tematu UFO o sprawach powszechnie znanych nie robił właściwie nic, co mogłoby komukolwiek zagrozić. Odwieczne polskie zamiłowanie do konspiracji, a także obawa przed wrogimi rządami, stale czyhającymi na niezależnie myślące jednostki, były jednak silniejsze niż racjonalne rozumowanie. Kiedy założył w końcu swoje forum internetowe i zaczął współpracować z dwiema dziewczynami, które zwyczajnie mu się podobały, imponowanie wiedzą techniczną, a także stałe podsycanie atmosfery zagrożenia wyjątkowo mu odpowiadało. Bardzo chętnie wszedł w rolę konspiratora i obrońcy ludzkości, który musi chronić swoich współpracowników przed służbami stale próbujących ich namierzyć i unieszkodliwić. Z początku wyglądało to dla wszystkich dosyć absurdalnie, ale przytaczane w sieci opowieści o wizytach mitycznych facetów w czerni, uprowadzeniach, zastraszeniach czy też fizycznej likwidacji w końcu docierały do jego znajomych, odnosiły pożądany skutek, powodowały przestrzeganie procedur bezpieczeństwa i stosowanie oprogramowania, które tworzył lub ściągał z sieci.

Zarówno on sam, jak i jego znajomi z forum dyskusyjnego przez długi czas konspirację traktowali raczej jak coś w rodzaju harcerskiej zabawy w podchody niż ochronę przed realnym zagrożeniem. Nigdy nie przypuszczał, że wyimaginowane (jak mu się mimo wszystko wydawało) zagrożenia, o których dużo mówił i myślał, kiedykolwiek się zmaterializują i zagrożą jego życiu czy zdrowiu.

Teraz, po niespodziewanej wizycie uzbrojonych intruzów na jego działce i wystrzelanych w jego kierunku kilku magazynkach z broni maszynowej, helikopterze policyjnym krążącym nad głową i szaleńczej ucieczce, Robert czuł się, jakby stale oglądał amerykański film akcji czy realistyczną grę w wirtualnej rzeczywistości, którą napisał z kolegami, zapominając jednak jak ją wyłączyć, przejść do realnego, spokojnego, bezpiecznego świata i znowu zacząć wygodne życie warszawskiego inżyniera od stacji bazowych. Ciągle jeszcze miał nadzieję, że gdy obudzi się następnego dnia, wszystko okaże się snem. Miał jednak świadomość, że stale jest w tym śnie, czy też wirtualnej rzeczywistości, i musi działać tak, żeby nie zostać wyeliminowanym. W końcu włączył całą swoją wiedzę konspiratora, którą nabył z filmów akcji, książek, forów dyskusyjnych czy własnych przemyśleń. Wszedł w rolę ściganego i zaczął chłodno analizować zagrożenia, jakie na niego czyhają za każdym rogiem, i możliwości ich uniknięcia.

Nałożył na głowę czapkę z daszkiem i kaptur bluzy dresowej, utrudniające identyfikację twarzy za pomocą ulicznych kamer. Kiedy szedł kilka kilometrów z przystanku autobusowego do swojego domu, znowu wybierał tylko boczne uliczki, na których nie widział wcześniej monitoringu. Po drodze stale rozmyślał, gdzie ma się właściwie udać. Jego mieszkanie mogło być już „spalone”, zostawił w nim jednak paszport, który był mu potrzebny do wylotu za granicę. W mieszkaniu nie był zameldowany, nie wiedział, jak długo będzie je wynajmował, dlatego nie podawał jego adresu w żadnych oficjalnych dokumentach. Wiedział, że śledząc dane dotyczące logowania jego telefonu komórkowego do poszczególnych stacji bazowych, służby mogą skutecznie odtworzyć historię jego położenia, ale dokładność tego namierzania w terenie miejskim nie jest zazwyczaj większa niż sto, może pięćdziesiąt metrów, co w przypadku blokowisk dawało możliwość odnalezienia domu, ale już nie konkretnego mieszkania czy nawet klatki schodowej. Większą dokładność lokalizacji dałoby nawet jednorazowe zalogowanie jego telefonu do domowej sieci Wi-Fi, ale stosując się do własnych zasad bezpieczeństwa, takiej sieci po prostu u siebie nie instalował. Kiedy wybierał się na działkę, starał się wyłączać telefon, choć akurat ta reguła mogła być stosowana bardzo wybiórczo, gdyż często siedząc tam, czekał na jakiś ważny telefon. Ostatniego wieczoru zastosował się jednak do niej, a jego komputer i kamery korzystały z łącza sieciowego przypisanego do bezdomnego, którego zaczepił kiedyś na ulicy i poprosił o zarejestrowanie i przekazanie mu karty SIM, za co zapłacił całkiem sporą kwotę. To wszystko razem dawało mu szansę, że polska policja czy też intruzi z działek nie czekają jeszcze na niego w mieszkaniu. Wolał jednak to sprawdzić przed wejściem na górę.

Zanim poszedł pod własny dom, długo lustrował okolicę, wypatrując podejrzanych osób czy nietypowych samochodów zaparkowanych w okolicy. Najbliższy parking i droga osiedlowa znajdowały się trzy bloki dalej od jego klatki schodowej, a przed domem było pusto. Jedyne zamieszanie na osiedlu robił jego sąsiad, który z nieznanych powodów postanowił akurat dzisiaj urządzić w swoim mieszkaniu huczną prywatkę, co zresztą zdarzało mu się dosyć często, odkąd porzucił studia prawnicze, uznawszy je za nudne i bezużyteczne. Robert zdecydował więc nie iść od razu do swojego mieszkania, tylko najpierw odwiedzić niedoszłego prawnika.

— Serwus, Robercik! — powitał go w drzwiach mocno rozbawiony Tadeusz.

— Cześć, Tadek — odpowiedział Robert, nie wchodząc do środka. — Zrobisz coś dla mnie?

— Dla ciebie wszystko, Robcio, co tylko chcesz.

— Pójdziesz teraz do mnie do domu?

— A co, też urządzasz dzisiaj jakąś imprezkę?

— Nie do końca, nie chcę się spotkać z Ewą, a nie wiem, czy jej nie ma w domu.

— A myślałem, że już się pogodziliście. Wejdź do środka. Nie będziemy rozmawiać w drzwiach.

— Tadeusz, zrób to dla mnie. Nie mogę teraz imprezować — odparł Robert, który poczuł, jak siły zaczynają go opuszczać i jak bardzo chce się położyć do łóżka. — Wejdź tylko do mnie i daj mi znać przez komórkę, czy nikogo tam nie ma.

— Daj spokój. Nie mogę teraz zostawić swojej imprezy, ale poproś Agnieszkę. Widzę, że słabo się bawi i jeszcze nic chyba nie piła. Agi, pozwól na chwilę! — krzyknął przez cały pokój.

Agnieszka po chwili zjawiła się obok nich.

— Cześć Robert, co słychać? — zapytała.

— Robert chce, żebyś poszła do niego do mieszkania — wyparował wprost Tadeusz, wprawiając Agnieszkę w sporą konsternację.

— Nie mogę tam wejść, jeżeli jest Ewa. Chcę tylko, żebyś mi dała znać, że nikogo u mnie nie ma — wytłumaczył nietypową prośbę najbardziej sensownie, jak tylko potrafił.

— Nie wygłupiaj się, Robert. Boisz się swojej byłej? To trochę chore, nie uważasz?

— Agi, zrobisz to dla mnie? Nie mogę ci teraz wszystkiego wyjaśniać, bo pewnie byś mnie wzięła za wariata. Chodzi mi tylko o jeden telefon, że w mieszkaniu nikogo nie ma.

— I tak cię mam za wariata, Robercie, ale niech ci będzie.

— Jeszcze jedno, Agi, zapomniałem, że wyładowała mi się bateria w komórce, więc jeśli nikogo nie ma, to zapal u mnie światło w salonie trzy razy, a potem zostaw je włączone. Jak ktoś będzie, to zapal tylko raz i zostaw wyłączone.

Agnieszka spojrzała na niego z politowaniem, wzięła niechętnie klucze i poszła przez podwórze do jego mieszkania. Robert z klatki schodowej Tadeusza z niecierpliwością oczekiwał umówionego sygnału. Gdy światło mrugnęło trzy razy, zszedł i uważnie się rozejrzał, sprawdzając, czy przed blokiem jest pusto, po czym pobiegł do swojego mieszkania. Na dole spotkał schodzącą Agnieszkę.

— Wytłumaczysz mi kiedyś, o co naprawdę chodzi, OK? –zaczepiła go na dole, oddając klucze.

— Jasne, Agi. To długa opowieść, ale spodoba ci się. Dzięki! Przywiozę ci z Ukrainy coś ładnego — odpowiedział i popędził na górę do swojego mieszkania.

Gdy był już w środku i szukał rzeczy na wyjazd, co chwilę zerkał w stronę drzwi, nie dowierzając, że wszechmocni agenci, mający do dyspozycji broń, helikoptery, polską policję i nie wiadomo, jakie jeszcze zabawki, dotychczas nie namierzyli jego kwatery. Z domu zabrał paszport, pieniądze, starą Nokię i trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Chciał już pędzić na lotnisko, ale stojąc w drzwiach, zmienił zdanie. Samolot miał dopiero o osiemnastej, a koczowanie na lotnisku do tego czasu nie wydało mu się rozsądnym pomysłem. Nie wiedział jeszcze, co o nim wiedzą nieproszeni goście i polska policja, zakładał jednak, że dłuższe pozostawanie w mieszkaniu nie jest zbyt rozsądne. Potrzeba snu była jednak tak silna, że musiał gdzieś się położyć. Nie zastanawiając się długo, zabrał śpiwór i zszedł do przynależnej do mieszkania piwnicy, która była wydzieloną częścią dawnego schronu przeciwlotniczego. Na dole zaryglował od środka wzmocnione, hermetyczne drzwi, rozłożył śpiwór i zasnął na starej kanapie, którą niegdyś tu przynieśli z właścicielem wynajmowanego mieszkania, ponieważ wówczas nie wiedzieli, co mają z nią zrobić. Dzisiaj ta stara i zakurzona kanapa wydawała mu się królewskim łożem, które po przeżyciach ostatniego wieczoru dawało przynajmniej minimum poczucia bezpieczeństwa i komfortu. Zasnął od razu po zapięciu śpiwora i spał tak do dziesiątej rano.

Gdy się obudził, najpierw czujnie nasłuchiwał, co się dzieje na klatce schodowej, a potem analizował całą sytuację i zagrożenia, jakie na niego czyhały. Założył, że skoro nikt do tej pory nie zainteresował się jego piwnicą, to schronienie jest bezpieczne. Nie chciał bez potrzeby sprawdzać, co się dzieje w jego mieszkaniu, gdyż stanowiłoby to niepotrzebne ryzyko. Nie zamierzał też kręcić się po mieście, znając możliwości czających się na każdym skrzyżowaniu ulicznych kamer. Postanowił więc przeczekać na dole aż do szesnastej, a potem udać się wprost na lotnisko. Nie wiedział, czy jest oficjalnie poszukiwany, co mógł sugerować wczorajszy udział w całej akcji policyjnego helikoptera. Zdecydował jednak zaryzykować przejście przez kontrolę paszportową, założywszy, że jeżeli jest na liście osób oficjalnie poszukiwanych, a jego zdjęcie zostało rozesłane do ochrony wszystkich dworców i lotnisk, to i tak nie ma szans na chowanie się w mieście dłużej niż przez kilka dni. Nie planował też ukrywać się w nieskończoność i prowadzić życia zbiega, gdyż nie był do tego zupełnie przygotowany. Wyczekał więc cierpliwie w piwnicy do szesnastej, po czym ostrożnie wymknął się na zewnątrz, wsiadł na swój rower i pojechał w stronę lotniska najszybciej, jak potrafił, unikając głównych arterii komunikacyjnych miasta. Kilka kilometrów od warszawskiego lotniska Okęcie przypiął rower do stojaka pod jednym z bloków i przesiadł się do autobusu. W hali odlotów, widząc wszechobecne kamery i patrząc w oczy pracownikowi ochrony podczas kontroli paszportowej, czuł się jak groźny zbieg lub przemytnik narkotyków, nie dawał jednak nic po sobie poznać. Nikt go jednak nie zatrzymał, więc z sercem bijącym jak młot i duszą na ramieniu zajął wygodne miejsce w samolocie do Kijowa, nie do końca rozumiejąc, dlaczego okazało się to możliwe.

Hongkong, czwarta rano

Sookie zawsze była dosyć niska w porównaniu ze swoimi rówieśnikami. Miała długie, czarne, proste włosy i równie czarne oczy. Jej regularne rysy i bardzo kobieca twarz na wszystkich robiły duże wrażenie, ona jednak zdawała się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Od dziecka uchodziła za chłopczycę o typowo męskich zainteresowaniach, której specjalnie nie interesowały stroje i wygląd. Nie znaczyło to oczywiście, że nie potrafiła ładnie się ubrać, gdy uznała, że jest to w danej sytuacji przydatne, choć za dobór i zakup strojów zazwyczaj odpowiadała jej mama. Jeszcze w liceum jej konikiem była elektronika, jednak bardzo szybko odkryła informatykę. Kolejne języki programowania pochłaniała jak gąbka i wkrótce okazało się, że z maszynami cyfrowymi dogaduje się znacznie lepiej niż z rówieśnikami. Zamiast smoków i fantazyjnych wzorów na lewej łopatce kazała sobie wytatuować małymi literkami dziesięć podstawowych zasad logiki, do których lubiła się odwoływać, gdy ktoś zdecydował się podjąć z nią dyskusję. Były one zapisane w szyku odwrotnym, tak żeby patrząc w lustro, mogła je odczytać. Nigdy nie mogła zrozumieć, jak łatwo ludzie pozwalają decydować o swoim losie własnym emocjom, których sami zupełnie nie kontrolują. Takie zachowanie nie było jej zresztą obce, ale gdy uświadamiała sobie, że traci kontrolę nad tokiem rozumowania, stawała przy lustrze i na głos odczytywała swój tatuaż. Wśród rówieśników uchodziła za osobę mało kontaktową, a jednocześnie apodyktyczną. Taka etykieta specjalnie jej nie przeszkadzała, a tym bardziej jej najbliższej przyjaciółce, którą poznała jeszcze w liceum. Jej zdolności szybko doceniono w pracy, którą zdecydowała się podjąć po studiach. Nie była skora do poddania się korporacyjnemu drylowi, ale tutaj o uznaniu decydowały efekty, a nie zachowanie czy styl bycia.

Tej nocy ze snu wyrwał ją ostry, przenikliwy dzwonek transmisji na żywo w trybie awaryjnym. Półprzytomna otwarła zaspane oczy i podniosła z szafki nocnej telefon odpowiadający za całe to zamieszanie. Na jego ekranie pojawił się niewyraźny obraz z dwóch kamer. Nie do końca rozumiejąc jeszcze, co się właściwie dzieje, w okienku transmisji na żywo z pierwszej z nich zobaczyła wchodzącego do altany Roberta młodego, dosyć przystojnego mężczyznę o krótko ostrzyżonych włosach z kilkutygodniowym, starannie przyciętym zarostem na twarzy. Stanął w drzwiach i z miejsca zaczął konwersację z kimś, czyjej twarzy jeszcze nie widziała. Choć jakość transmisji była dosyć słaba, mogła wychwycić pojedyncze słowa i zdania. Po głosie i aplikacji, która aktywowała przekaz obrazu, zorientowała się, że rozmówcą osoby stojącej w drzwiach pomieszczenia jest Robert, jej znajomy z Polski. Na pozór mówił spokojnym, przeciągłym i nienaturalnie flegmatycznym tonem, z którego wywnioskowała, że w rzeczywistości jest mocno zdenerwowany i za wszelką cenę próbuje opanować emocje. Gość stojący w drzwiach również nie zachowywał się ani swobodnie, ani naturalnie. Rozmowa nie była pogawędką starych znajomych, lecz raczej wymuszoną i dosyć oficjalną konwersacją obcych sobie ludzi, którzy z jakichś powodów muszą ją odbyć i chcą ten obowiązek jak najszybciej zakończyć. Na obrazie transmitowanym z drugiej kamery zobaczyła kolejnego mężczyznę. Czekał przy furtce, tuż przed obiektywem ukrytym w jej słupku, i nie miał świadomości, że jest filmowany. W doświetlonym podczerwienią obrazie można było dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Był znacznie starszy, bardziej elegancki, ale i mniej przystojny niż mężczyzna prowadzący rozmowę z Robertem. Pierwsza kamera stale pokazywała postać stojącą w drzwiach altany, która niezbyt wprawnie toczyła nieklejącą się konwersację. W pewnym momencie Sookie usłyszała ciche mlaśnięcie zamka jakiejś broni, a potem trzask wystrzału oddanego w kierunku osobnika stojącego w drzwiach, który dosłownie wyleciał przez nie na zewnątrz i upadł na ziemi. Jego partner, stojąc tuż przy furtce, usłyszawszy wystrzał, spiął się jak wystraszony kot, sięgnął do plecaka, wyciągnął z niego krótką broń, wyglądającą na pistolet maszynowy i schował się za małym drzewkiem. Potem ostrożnie, mocno schylony, zbliżył się do domku, kryjąc się za jego ścianą. Z obu kamer było widać, jak zaczął strzelać do środka. Po chwili obraz z domku został przerwany, a Sookie domyśliła się, że któryś z pocisków musiał uszkodzić kamerę lub inne urządzenie odpowiadające za transmisję obrazu do sieci. Druga kamera stale działała i dzięki niej mogła obserwować poczynania uzbrojonego intruza. Odskoczył na bok po strzale ze środka altany i zniknął z kadru. Po chwili zauważyła rozmytą postać wybiegającą przez drzwi i przeskakującą przez ogrodzenie działki, tuż obok działającej jeszcze kamery. Obraz zacinał się i nie był zbyt wyraźny, ale domyśliła się, że to właśnie Robert ucieka przed napastnikiem. Nagle zobaczyła odłamki szkła, drzazgi i fragmenty desek wpadające od strony domku w kadr obiektywu. Postrzelony cały czas leżał nieruchomo na ziemi, co wskazywało, że albo jest martwy, albo nieprzytomny. Po dłuższej chwili, stale trzymając broń wycelowaną na wprost i gotową do strzału, zjawił się przy nim jego kompan, sprawdził puls, wyciągnął telefon i gdzieś zadzwonił. Działająca stale kamera nie miała mikrofonu, więc nie słyszała, co mówił. Potem wyszedł z kadru na dłuższą chwilę, ale po jakimś czasie znowu się w nim pojawił.

Sookie nie do końca wiedziała, czy to sen, czy rzeczywistość. Poszła napić się kawy. Po chwili na linię czatu wideo wszedł Joann.

— Widziałaś to? — zapytał bez powitania. — Rozumiesz coś z tego? Co tam się stało? Czy Robert wpakował się w coś nielegalnego, czy chodzi o nasze sprawy?

— Przyszli po Roberta. Zawsze o tym mówił. Myślałam, że to jego paranoja, ale to nagranie wygląda realnie. Nagrywasz cały czas?

— Transmisje w trybie awaryjnym zawsze się nagrywają.

— Za długo nie możemy wisieć na linii, bo w końcu trafią i do nas.

— O ile już nas nie namierzyli. Robert się odezwał do ciebie?

— Nie — odparła Sookie.

Za chwilę na linię wszedł Yair.

— Widzieliście? — zapytał.

— Cały czas widzimy — odpowiedział Joann. — Jeszcze nie namierzyli kamery. Zobaczymy, co będzie. Myślicie, że Robert wyszedł z tego cało?

— Trudno powiedzieć. Ktoś wybiegł z domku w czasie strzelaniny, ale nie wiem, czy to on. Jeśli przeżył, to się odezwie.

— Do diabła, to jakiś kryminał! — powiedział mocno zdenerwowany Yair. — W co ten chłopak się wpakował? Myślicie, że to polska policja chciała go zgarnąć?

— Nie wyglądali jak policja — odparła Sookie. — Policja nie przychodzi w dżinsach i dresach, z pistoletem maszynowym w plecaku. Jakby się go bali, to przyszliby większą grupą uzbrojeni po zęby. Zresztą do policji Robert nie strzelałby bez ostrzeżenia.

— Więc kto to był? — drążył temat Yair. — Myślicie, że to naprawdę nasi faceci w czerni?

— Nie wiem — odparła Sookie. — W niczym im nie podpadliśmy. Przecież nic ważnego nie wiemy i nie robimy. Może Robert coś wiedział, czego nie zdążył nam powiedzieć?

— Możliwe, tylko nie wiemy, czy to ma związek z naszym forum dyskusyjnym, czy z jakimiś jego ciemnymi sprawkami — spekulował Joann. — Ci faceci mogli być zwykłymi gangsterami, którzy przyszli po pieniądze, narkotyki albo nie wiadomo co.

— Albo sobie ufamy, panowie, albo nie — odparła stanowczo Sookie. — Mnie ci ludzie wyglądali na facetów w czerni, którzy przyszli po niego, a nie po jakiś „towar”. Robert mógł nie zdążyć powiedzieć nam wszystkiego, żeby nas nie wystawiać. Przekaz z jednej kamery stale idzie na żywo. Zobaczymy, co zrobią teraz ci wasi gangsterzy.

— OK, dopóki nie wyłączą kamery, nagrywamy to — zaproponował Joann.

— Zgoda, ale nie dłużej niż kwadrans — zaznaczył Yair. — Jeśli Robert się nie odezwie, to trzeba będzie pojechać do Polski.

— Jak się nie odezwie, to nie ma po co tam jechać — zauważył Joann.

— Mamy umowę. Jeśli któreś z nas zniknie, to inni muszą wyjaśnić, co się z nim stało — wtrąciła Sookie.

— Dajmy mu trochę czasu. Jeżeli go namierzyli, to musi znaleźć jakieś bezpieczne połączenie, żeby nas nie spalić — odparł Yair.

— Spalą nas otwarte połączenia wideo, jeżeli cały ten Tor net to zwykła ściema — stwierdziła Sookie.

— Jakby to była zwykła ściema, to nikt by z tego nie korzystał. Ale streaming wideo to nie jest najbezpieczniejsze połączenie. Zresztą mogą nas obserwować od nie wiadomo kiedy.

— Teraz musimy trzymać się razem. Mamy tylko siebie i to nagranie — odparła Sookie. — Ja nagrywam do końca. Może nam się to przydać. Wy jak chcecie. Zdzwonimy się jutro o osiemnastej UTC.

— Anna się zgłaszała? — zapytał Joann.

— Pewnie śpi albo znowu imprezuje.

— Do jutra.

Rozłączyli się.

Sookie w przekazie na żywo z działki Roberta zobaczyła tyły dwóch furgonetek, które wjechały na jej teren. Z jednej wysiadł ktoś z małą walizką i położył ją na ziemi. Za chwilę z walizki wysunęła się mała głowica i obróciła się wokoło. Chwilę później nieznajomy spojrzał wprost w stronę działającej jeszcze kamery. Zbliżył się do niej, obejrzał ją z bliska, wyciągnął z teczki jakieś małe urządzenie i skierował je na kamerę. W tym momencie transmisja się urwała.

— Poważna ekipa — mruknęła pod nosem Sookie.

Rano, gdy jechała metrem do pracy, przeglądała ukradkiem nagranie. Cofała kilka razy fragment trafienia agenta i starała się zrozumieć treść rozmowy. Jakość przekazu była bardzo nierówna, a dźwięk stale się urywał, podobnie zresztą jak obraz. Udało jej się jednak wychwycić kilka postrzępionych fragmentów rozmowy, zanim pierwszy nieznajomy sięgnął po broń i wyleciał z altany.

„Coś ty zrobił, Robert? Po co do ciebie przyszli?” — ta myśl nie dawała jej spokoju przez całą drogę. Nie wiedziała, co ma sądzić o całej tej dosyć absurdalnej sytuacji.


Wideokonferencja

Na wideokonferencji o osiemnastej zameldowali się wszyscy poza Anną.

— Co robimy? — zapytał Joann.

— Na razie zróbcie kopię nagrania. Jeśli Robert nie wyszedł z tego cały, wyślemy ją do mediów.

— Nagrywał ktoś do końca? — zapytał Yair.

— Tak, wyciągnęli jakiś skaner kamer, namierzyli tę działającą i zaraz ją odcięli. To jacyś poważni goście. Gangsterzy nie bawiliby się w takie rzeczy, tylko uciekli po akcji — powiedziała Sookie.

— Dlaczego Robert im podpadł? — zapytał znowu Yair.

— Tego nie wiemy, ale jak się nie odezwie, musimy to wyjaśnić — powiedział Joann.

— Jak jeszcze któreś z nas zniknie, to troje pozostałych będzie miało dwoje do znalezienia. Jeśli zniknie jeszcze ktoś, to ostatnia dwójka decyduje, jak chce — powiedziała stanowczo Sookie. — Taką mamy umowę z Hawru.

— Pamiętamy — powiedzieli zgodnie Yair i Joann.

— To Robert pierwszy zaczął strzelać. Trochę spanikował — zauważył Yair.

— Chyba nie przeglądałeś dokładnie nagrania, ten facet dostał kulę, gdy sam sięgał po broń — powiedziała Sookie. — To on spanikował.

— W takim razie wysłali jakichś amatorów uzbrojonych po zęby — powiedział Joann.

— Albo nigdy wcześniej nie mieli przed sobą gościa przygotowanego na ich przyjście.

— Ustawcie automat, żeby nagranie wysłało się samo do dziennikarzy, jak go nie wyłączymy — powiedziała Sookie.

— OK, rozłączamy się — zadecydował Yair, po czym odłączył się od wideokonferencji.

Joann i Sookie zostali jeszcze chwilę na linii.

— Naprawdę chcesz jechać do Polski wyjaśniać, co się stało z Robertem, jeśli się nie odezwie? — zapytał Joann.

— Nie wiem, co się stało z Robertem, i jeżeli nam tego nie wyjaśni, to zrobię to sama. Albo będziemy działać razem, albo nas po kolei rozpracują. Każdy z nas jest ubezpieczeniem dla pozostałych.

— A jeśli on dostał albo już dawno go gdzieś wywieźli? Jak możesz mu pomóc?

— Mamy nagranie. Możemy zrobić z tego aferę.

— Wątpię, żeby ktoś się tym zainteresował. Policja powie, że to zwykłe porachunki gangsterów i dziennikarze nie będą drążyć tematu.

— To już nasze zadanie, żeby wytłumaczyć, czym Robert się zajmował i co się mogło stać.

— Nie mogę teraz jechać do Warszawy i prowadzić jakiegoś amatorskiego dochodzenia. Nie zwolnię się z pracy, bo mam ważny projekt.

— Ja też nie mam ochoty brać urlopu, żeby lecieć do Polski, ale jakbym gdzieś zniknęła po strzelaninie z jakimiś dziwnymi napastnikami, to mimo wszystko liczę, że zainteresowalibyście się tym tematem.

— Od zainteresowania się do wyjaśnienia, co tam się stało, jest jeszcze spory kawałek drogi. Nie jestem detektywem.

— Ja też nie, ale postarałabym się zrobić, co się da. Szkoda teraz dyskutować, Joann. Na razie i tak musimy zaczekać, aż Robert się odezwie.

— Na razie, Sookie. Będę pod telefonem. Nawet w pracy.

— Na razie, Joann.

Narada w Roswell

Rok wcześniej — Roswell w USA

Yair był obywatelem Izraela i USA. Studiował marketing w e-commerce na Uniwersytecie w Chicago. Był niewysokim, trochę otyłym facetem o wesołej, przyjaznej twarzy i krótko ostrzyżonych rudych, kręconych włosach. Roberta i resztę ekipy poznał kilka lat temu na forum internetowym poświęconym sprawom UFO. Tym tematem zaraził go ojciec, który był biznesmenem z powodzeniem działającym w branży nieruchomości, głównie na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Pierwsze większe pieniądze zarobił na stworzeniu i prowadzeniu firmy informatycznej dostarczającej zaawansowane oprogramowanie dla armii Izraela, którą potem sprzedał koncernowi Rafael. Z tych czasów miał sporo kontaktów z izraelskim wywiadem. Powiedział kiedyś Yairowi w tajemnicy, że armia Stanów Zjednoczonych utrzymuje stałe relacje z obcymi i wiele firm czerpie z tego tytułu ogromne korzyści. Yair od dziecka interesował się nowymi technologiami i wiele razy zastanawiało go, kto właściwie wymyślił takie cuda techniki jak światłowód czy układ scalony. Oficjalna historia tych wynalazków jest dobrze znana i opisana na przykład w Wikipedii, ale on prywatnie uważał, że ludzie nie są aż tak twórczy i inteligentni, żeby wpaść na coś takiego. Jego poglądy i wiedza na temat obcych cywilizacji wśród kolegów ze studiów szybko wyrobiłyby mu opinię dziwaka i szaleńca, więc wolał dyskutować o swoich przekonaniach anonimowo pod pseudonimem „Ozzi”, głównie na forach internetowych. Na forum dyskusyjnym prowadzonym przez Roberta szybko poznał szerokie grono dziwaków i ekscentryków o poglądach podobnych do jego, z którymi nawiązał bliższe relacje i chętnie dzielił się swoimi opiniami. Ani on, ani jego ojciec nie mieli żadnych dowodów na poparcie swoich dosyć kontrowersyjnych poglądów, ale Yair — podobnie jak inni uczestnicy internetowego forum dyskusyjnego — zawsze uważał, że od prawidłowego ułożenia relacji z obcymi zależy przyszłość naszej cywilizacji. Popierali też zdanie Roberta, którego rodzice większą część swojego życia spędzili za żelazną kurtyną, w bloku socjalistycznym, że sytuacja, jaka jest teraz na świecie, nie różni się specjalnie od sieci kłamstw, jakimi władze komunistyczne i aparat bezpieczeństwa starali się karmić przez dziesięciolecia społeczeństwa krajów demokracji ludowej. Widzieli ogromne podobieństwa do tego, co się działo z ludźmi, którzy zadawali zbyt wiele pytań na kłopotliwe dla władzy tematy i chcieli zbyt wiele się dowiedzieć. Zgadzali się też, że tylko niezależnie myślący obywatele mogą zmienić tę sytuację i że w obecnych czasach, utraty kontroli nad klimatem i fatalnego stanu atmosfery, tylko pozyskanie wiedzy z zewnątrz może uchronić ludzkość przed katastrofą. Wiedzieli, że rządy i armie wielkich mocarstw zbyt długo powtarzały te same kłamstwa na temat obcych, żeby teraz przyznać się do tego i powiedzieć, jak jest naprawdę.

Tego wieczoru Yair, Joann, Sookie, Robert i Anna pili piwo przed jednym z domków mobilnych na kempingu niedaleko Roswell. Byli mocno podpici i z leżaków, które wystawili przed domek, obserwowali pięknie rozgwieżdżone niebo.

— Niezła z nas ekipa — powiedział w końcu Robert. — Nikt z nas nie widział UFO, nikt do końca nie wierzy w jego istnienie, a zjeżdżamy się z trzech kontynentów do Roswell i skanujemy niebo od dwóch godzin w poszukiwaniu dziwnych obiektów.

— I to jest właśnie piękne. Jeśli bylibyśmy pewni, że oni istnieją, to nie byłoby w co wierzyć — powiedziała Sookie.

— A ja zazdroszczę tym, co mieli bliskie spotkania trzeciego stopnia — powiedział Joann. — Z chęcią bym z tamtymi pogadał.

— Myślisz, że da się z nimi dogadać? — zapytał Robert.

— Skoro takie prymitywy jak my mają translatory dwustu języków, to dlaczego tamci nie mogą zrozumieć naszego języka? A może to oni nauczyli nas mówić?

— W to nie wierzę, za dużo mamy języków i za bardzo się od siebie różnią.

— Twoi jankesi powinni w końcu powiedzieć, co tam mają — powiedział Robert do Yaira.

— Żadni oni moi. To, że urodziłem się w Stanach Zjednoczonych, nie oznacza, że ze wszystkim się tu zgadzam. Mój dziadek urodził się w Polsce. Tylko jedna babka była Amerykanką. Gdyby nie wojna, to pewnie mieszkałbym w Płońsku pod Warszawą.

— Niezła dziura. Nie masz czego żałować, Yair.

— Oni przede wszystkim zamykają usta swoim. Za granicą nie mają prawa działać — oponowała Anna.

— Podobno to nie jest takie pewne. W Meksyku też mają prawo działać. Zresztą nie sądzę, żeby ta ich inkwizycja miała jakiekolwiek zasady. To tacy sami fanatycy, jak wszyscy inni. Uważają, że bronią bezpieczeństwa swoich obywateli i dla tej idei są w stanie sprzątnąć każdego — stwierdził Robert. — Poza tym myślę, że oni zwyczajnie czerpią z tego wielkie korzyści i trzymają tajemnice dla siebie.

— Ty chyba nie lubisz Amerykanów, Robert — wtrąciła Sookie.

— Nie lubię tych, co trzymają ludzi w ciemnocie, żeby nimi manipulować. Mieliśmy to w Polsce przez dziesiątki lat i nigdy z tego nic dobrego nie wychodziło.

— Europa widziała coś takiego przez setki lat i też nic z tego dobrego nie wyszło — wtrącił się Joann. — Inkwizytorzy uważali, że jak ludzie przestaną wierzyć, że Ziemia jest płaska, to przestaną wierzyć w Boga.

— A jednak Kopernik ich ograł. Opublikował swoje dzieło o obrotach ciał niebieskich i szybko umarł — odparł Robert. — Inaczej miałby duże szanse trafić na stos.

— Ty też masz taki plan, Robert? — zapytał Yair

— Nie, ja chcę żyć długo i szczęśliwie. Niech to oni publikują rewolucyjne dzieła. Przecież mają ciekawe informacje.

— Małe szanse — wtrąciła Anna. — Jeszcze przed wojną może coś by z tego wyszło, ale teraz inkwizycja się usztywniła. Nawet prezydent USA nie ma wiele do powiedzenia i musi się ich słuchać i mówić to, co mu każą.

— I stąd piętnaście tysięcy członków naszego forum. Jawność to nasza robota.

— Myślisz, że „oni” też są na naszym forum? — zapytał Robert.

— Pytasz o kosmitów czy wojskowych? — odparła pytaniem Anna.

— Jednych i drugich.

— Kosmici raczej nie siedzą na naszych forach, ale wojskowi na pewno.

— Czyli na razie traktują nas jak niegroźnych gawędziarzy — odparł Yair.

— My sami za wiele nie wiemy, a ci, co udzielają się na naszych forach i coś ważnego wiedzą, może już mają wojskowych na karku.

— Nie chciałbym, żeby przez nasze forum ktoś miał kłopoty — odparł Robert.

— To znaczy, że nie chcesz, żebyśmy się czegoś ciekawego dowiedzieli — odparła Sookie.

— Dobra, reszta dyskusji jutro. Zarządzam wyjście do miasta — zadecydował Joann.


Yair, Joann, Sookie, Robert i Anna zaprzyjaźnili się na jednym z forów na temat UFO. Każde z nich miało inne podejście do tego tematu i własną historię, która spowodowała zainteresowanie nim. Łączyło ich jednak to, że żadne z nich nie miało nigdy kontaktu z obcymi, a wiedze czerpali wyłącznie z drugiej, trzeciej lub dalszej ręki. Uważali się jednak za specjalistów w tej dziedzinie i wierzyli głęboko, że przyszłość całej cywilizacji zależy w tej chwili właśnie od takich fanatyków jak oni. Martwiło ich, że „poważni” naukowcy, politycy, biznesmeni i inni wpływowi ludzie nie rozumieją, jak ważne jest dokonanie zmian we współpracy z obcymi. Stale jednak brakowało im dowodu, żeby przekonać sceptyków. Yair, Rober i Joann poznali się w realnym świecie na konferencji miłośników tematu obcych cywilizacji, jaką prowadzący jedno z forów internetowych poświęconych temu tematowi zorganizowali kiedyś w Anglii, w pobliżu rzekomego miejsca katastrofy statku obcych. Już wtedy zrozumieli, że myślą o tych sprawach trochę inaczej niż reszta.

Uczestnicy konferencji fascynowali się kolejnymi filmikami i zdjęciami pojazdów obcych, a za punkt honoru stawiali sobie szczegółowe dokumentowanie kolejnych pojawień się UFO, snując jednocześnie rozważania, czy to byli obcy, czy tylko jakiś nowy model samolotu wojskowego, zwykły fotomontaż albo fatamorgana. Organizatorzy mieli potężne archiwa zdjęć i zeznań świadków, dotyczących spotkań z obcymi, i za wszelką cenę starali się je rozbudowywać w nieskończoność.

Robert zabrał w końcu głos na tej konferencji i powiedział, że dla niego jest już wystarczająco dużo dowodów na odwiedziny Ziemi przez obcych, żeby założyć, że istnieją naprawdę. Teraz czas już chyba przyjąć ten fakt do wiadomości i zastanowić się, co z tego wynika dla ludzkości i co z tym tematem dalej zrobić.

Wypowiedź Roberta spotkała się z dużym zainteresowaniem, ale nikt już więcej nie podjął tego wątku. Wszyscy skupiali się na kolejnych filmach i opowiadaniach o spotkaniach z UFO, nie zadając sobie trudu, żeby ustalić, co z tego wynika i jakie dalsze działania podjąć.

Tylko Yair i Joann podeszli w czasie przerwy do Roberta i uradzili wspólnie, że czas już chyba założyć własne forum dyskusyjne, które zajmie się wnioskami, jakie wynikają z założenia, że nie jesteśmy sami we wszechświecie, a być może i na naszej planecie.

Nowe forum nazwali „Alien Cooperation” (ang. współpraca z obcymi) i od dokumentacji spotkań z UFO starali się przejść do konkretnych propozycji działań. Forum nie cieszyło się tak dużą popularnością jak te, na których można było znaleźć zdjęcia kosmitów i ich statków, ale zaczęli się na nim wypowiadać ludzie czynu, którzy na przyjętych założeniach opierali konkretne wnioski i propozycje.

Niecały rok później sami zorganizowali konferencję w Hawrze we Francji dotyczącą możliwości współpracy Ziemian z obcymi cywilizacjami. Miasto może nie było specjalnie znane ze spotkań z obcymi, ale akurat tutaj mieszkał Joann, który poczuł się w obowiązku zostać gospodarzem imprezy. Od niedawna pracował w niewielkiej firmie audytorskiej, miał bardzo analityczny umysł i od razu nie odrzucał niczego, co było zgodne z zasadami logicznego rozumowania, a jednocześnie niesprzeczne z tym, co uważał za fakty. Miał krótkie rude włosy, bardzo jasne błękitne oczy, był lekko piegowaty i dosyć wysoki. Od dziecka nosił okulary. Nie uchodził może za specjalnego przystojniaka, ale miał przyjemną, łagodną twarz i dbał o kondycję fizyczną. Poza tym świetnie gotował i lubił długie rozmowy na dowolny temat.

Szybko się okazało, że poza znajomymi Joanna, Robertem, Yairem i kilkunastoma członkami ich forum dyskusyjnego niewielu „stawiło się na wezwanie” na konferencji w Hawrze. Pojawiła się jednak Anna z Norwegii i Sookie z Chin, która poza Yairem była tam jedyną osobą spoza Europy. Potem przyznała się, że przyjechała akurat z rodziną na wycieczkę do Paryża i miała już trochę dość oglądania kolejnych zabytków. Dla nich i tak była gościem honorowym, tym bardziej że — jak się szybko okazało — podobnie jak oni jest człowiekiem czynu i od ogólnych rozważań szybko przechodzi do konkretów, a na tym im w końcu najbardziej zależało. Znacznie lepiej wyglądała widownia w Internecie. Transmisję z konferencji obejrzało dotychczas ponad dziesięć tysięcy osób, z czego ponad dwa tysiące oglądało ją na żywo. Najciekawsze były propozycje działań, jakie ustalono podczas długich i bardzo intensywnych dyskusji.

Członkowie stowarzyszenia „Alien Cooperation” wystosowali kilkanaście petycji do rządów różnych krajów, domagając się pełnego otwarcia państwowych archiwów dotyczących UFO. Wystąpili też z otwartym listem do kilkunastu komitetów wyborczych w Europie i Ameryce z propozycją wpisania pełnego ujawnienia dokumentów związanych z UFO do ich programów wyborczych. W jednym przypadku (w Anglii) udało się to nawet zrealizować, ale partia, która wpisała takie postulaty do swojego programu, nie zdobyła większości w parlamencie ani nawet nie weszła do koalicji rządzącej.

Sookie, Robert i Joann udzielili kilku wywiadów dla dosyć popularnych w sieci kanałów internetowych, a Robert nawet został zaproszony do polskiej telewizji lokalnej, z krótką wypowiedzią na temat działalności stowarzyszenia. Większość ludzi traktowała ich jak niegroźny folklor, ale na samych forach dyskusje były bardzo poważne i interesujące. Wszyscy szybko doszli do wniosku, że zainteresowanie UFO łatwo połączyć z ekologią. Ktoś (już nikt nie pamięta kto) zauważył, że źródła energii, jakimi dysponujemy, są przestarzałe i jeżeli mamy walczyć z efektem cieplarnianym, to musimy od obcych pozyskać bardziej efektywne, czystsze, a przede wszystkim stabilne źródła energii. W końcu większość ludzi zgadza się z tym, że wiatraki, panele słoneczne i energia jądrowa nie załatwią naszych potrzeb energetycznych na długo i bez pozyskania wiedzy z zewnątrz jako ludzkość możemy zwyczajnie nie dać sobie rady w perspektywie dłuższej niż kilkadziesiąt lat.

Od tego czasu wysłali kilka listów otwartych do organizacji ekologicznych, które nie dały wielkich efektów, ale dostarczyły forum kolejnych kilka tysięcy członków. Anna w Norwegii sama była w stanie nawiązać stałą współpracę z dwoma organizacjami ekologicznymi i ustalić z nimi treść deklaracji współpracy. Od tego czasu obie organizacje zapraszały się wzajemnie na wszystkie demonstracje i spotkania w szerszym gronie. Ile w tym „wspólnoty idei”, a ile wpływów chłopaka Anny (aktywnego działacza Greenpeace i zapalonego ekologa), trudno powiedzieć, ale efekty tych działań były niezaprzeczalne. Anna opracowała nawet własne hasło „Green energy from alien cooperation” (ang. Zielona energia do pozyskania dzięki współpracy z obcymi), które nie dla wszystkich było zrozumiałe, ale budziło spore zainteresowanie. Podczas kilku manifestacji ekologów Anna zacięcie maszerowała ze swoim transparentem i poza Sookie wszyscy członkowie „ścisłego zarządu forum” (jak siebie nazywali) zdążyli już jej towarzyszyć w kilku wystąpieniach publicznych i akcjach protestacyjnych. Na każdej demonstracji, jaką urządzali razem z zielonymi, dumnie nosili plakat ze wspólnymi hasłami umiejętnie łączącymi idee obu organizacji.

Większość ekologów uważała ich za dziwaków, którzy nie przysłużą się idei zielonej planety, lecz raczej ją skompromitują jako niepoważną. W Norwegii jednak nikt nie robił z tego problemu.

Spotkanie w Roswell nie było zaplanowane jako „masowa impreza” dostępna dla wszystkich uczestników ich forum dyskusyjnego. W wąskim gronie chcieli przedyskutować wyniki ich ponad dwuletniej wspólnej działalności i ustalić, co mają robić dalej. Mieli już całkiem sporo biernych członków, ochoczo zabierających głos we wszelakich dyskusjach na tematy UFO, ale kiedy przychodziło do konkretnych działań w realnym świecie, większość rzeczy musieli robić sami. Byli już na tyle zgraną drużyną, że do pewnego stopnia im to odpowiadało. Widzieli jednak, że forum od prawie roku niemal stoi w miejscu i jeżeli nie podejmą zdecydowanych działań, nie mogą liczyć na skokowy wzrost liczby aktywnych członków. Mogli mniej lub bardziej skutecznie przebijać się ze swoim przekazem do internautów i innych biernych słuchaczy, ale wiedzieli, że bez wpływu na rządy, chociażby kilku małych krajów europejskich, mogą tylko „istnieć w przestrzeni publicznej”, nie osiągając istotnych celów. W końcu byli ludźmi czynu i to było dla nich zdecydowanie za mało.

I co dalej?

Czasy współczesne

— Cześć, Sookie — odezwał się Robert, tym razem tylko tekstem pisanym.

— Żyjesz? Jesteś cały?

— Tak, nic mi nie jest. Zwiałem im.

— Kropnąłeś agenta?

— Nie wiem, możliwe. Sięgał po broń. Nie mogłem dać się unieszkodliwić. Wiesz, co oni potrafią zrobić z tymi, co za dużo wiedzą albo im zawadzają.

— Nie wiem, ale jeżeli to, co o nich opowiadają, jest prawdą, to mogą zrobić wszystko. Dlaczego do ciebie dotarli?

— Nie mogę ci teraz powiedzieć, ale to będzie nasz kolejny duży temat.

— OK! Dobrze, że żyjesz. Już mieliśmy jechać do Polski.

— Nie ma potrzeby. Będę musiał wyjechać za granicę. Macie nagranie z kamer?

— Mamy. Jeżeli twój soft zadziałał poprawnie, to każdy ma to nagrane na telefonie. Ja nagrywałam do końca, aż namierzyli drugą kamerę i ją zdjęli.

— Ciekawe, jak to zrobili w nocy. Była dobrze schowana w pordzewiałym słupku od bramy.

— Mieli skaner, który ją namierzył.

— To całkiem mocna ekipa. Czują się u nas jak u siebie. Przyszli we dwóch z bronią maszynową i wystrzelali w środku miasta chyba ze trzy magazynki.

— Nie byłam w wojsku, ale ci ludzie wyglądali na nieźle wyszkolonych zawodowców. Jak im zwiałeś?

— Wyskoczyłem przez drzwi altany chwilę przed drugą serią. Gdy ten facet zaczął strzelać, nie słyszał, jak biegnę. A jak przerwał, byłem już za daleko.

— Cholera, trochę się boję. Robi się z tego film gangsterski. Przecież nie robimy nic złego. Tylko dyskutowaliśmy o zielonej energii — Sookie zaczynała lekko panikować.

— Ja już nie mogę tak mówić. Wiedziałem, że tamci potrafią grać ostro, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Sookie, ja nigdy nie skrzywdziłem nawet wróbla, a tu może być trup, i to w dodatku agenta ze służb specjalnych. Oni mi tego nie darują. Jeśli nic nie zrobię, to do mnie dotrą i wtedy po mnie.

— Trochę spanikowałeś, Robert. On pierwszy sięgnął po broń, ale ty wcześniej przeładowałeś swoją. Słyszałam dźwięk zamka.

— Wiem, ale na zewnątrz był ten drugi. Nie przyszli na miłą pogawędkę.

— Dlaczego piszesz tylko do mnie? — zapytała. — Nie chcesz pogadać z innymi?

— Nie mogę teraz rozmawiać ze wszystkimi, bo to by niepotrzebnie narażało mnie i ich. Pewnie są mocno spanikowani.

— Dziwisz się im? To było nasze niegroźne hobby, a teraz zrobiła się z tego wielka afera ze strzelaniną i stratami w ludziach. Nie wiadomo, co tamci zrobią i jak daleko mogą się posunąć. Choć to właściwie już wiemy. — Robert, czy ty to ty? — zapytała po dłuższej chwili.

— Nie bój się Sookie, to ja. Zestawię później wideokonferencję, ale teraz nie mogę. Tekst jest mi łatwiej zamaskować. Wydaje mi się, że oni nie byli do końca pewni, kim ja właściwie jestem. Musieli najpierw potwierdzić tożsamość. Dzięki temu żyję i mogę teraz z tobą rozmawiać. Myślę, że oni nas wcześniej nie namierzali i musieli działać trochę w pośpiechu. Może nawet jeszcze nie wiedzą, jak wyglądamy.

— Więc co się właściwie stało?

— Nie wiem na pewno, ale się domyślam. Odezwał się do mnie jeden gość z zagranicy z rewelacyjną wiadomością. Nie powiem ci jeszcze jaką, bo bym cię wystawił na duże ryzyko, ale muszę gdzieś pojechać.

— W porządku. Na razie tyle informacji mi wystarczy. Jak znikniesz, to szczegóły tego, co wiesz, przepadną. Ale twoja sprawa. Mam pogadać z chłopakami i z Anną?

— Tak, powiedz im, że u mnie wszystko OK i że się odezwę. Czy oni uważają, że jestem gangsterem?

— Padło to słowo, ale z twojego nagrania wynika, że jest znacznie gorzej. Zadarłeś z facetami w czerni, a ci nie dość, że nie odpuszczą, to jeszcze nie wiemy, jakie mają zabawki i kto im pomaga.

— Więc musimy działać szybko, bo zrobią porządek z nami wszystkimi. Pilnuj tego nagrania, Sookie, to jest nasza jedyna polisa.

— Wiem, Robert. Ustawiłam już automat, który je wyśle do pięciu stacji telewizyjnych, jeśli go nie wyłączę przez tydzień.

— Super. Myślisz, że to pewnik?

— Nic nie jest pewne w sieci. Wszystko da się usunąć albo zablokować. Tym bardziej gdy mnie złapią. Ale na razie nic więcej nie zrobię.

— Dzięki, Sookie. Myślałem, że wszyscy spanikujecie i zadzwonicie na policję. Na razie kończę.

— Na razie. Uważaj na siebie, Robert. Musisz zakładać, że ciągle cię namierzają.

— Wiem. Na razie.

Spotkanie w Kijowie

Lotnisko międzynarodowe w Kijowie — dzień później

Kontrola paszportowa po wylądowaniu w Kijowie znowu spowodowała u Roberta skok ciśnienia i sporo nerwów. Nauczył się jednak panować nad zachowaniem i nie ujawniać emocji, jakie przeżywał. Jedyne, co mogło go zdradzić, to mocno nieświeży zapach, jaki szedł od niego po intensywnym wieczorze, nocy w śpiworze w piwnicy, a także braku wieczornej i porannej toalety. Ani w samolocie, ani na lotnisku nikt jednak nie zwracał na to specjalnej uwagi.

Idąc przez halę przylotów przyglądał się uważnie tabliczkom osób witających podróżnych. Zauważył, że zgodnie z umową na jednej z nich było napisane „Stepan K.”. Trzymał ją młody, dosyć wysoki i dobrze zbudowany jegomość o czarnych, bardzo krótko ostrzyżonych włosach.

— Cześć, ty jesteś Robert? — zapytał, widząc, jak ten podchodzi do niego.

— Tak, a ty Stepan?

— Ani nie Stepan, ani nie „K”, ale coś musiałem napisać. Mów mi Kolia.

— OK — odparł Robert, stale lustrując swojego nowo poznanego rozmówcę, do którego nie miał jeszcze za grosz zaufania.

— Mam samochód na parkingu, możemy pojechać do mnie.

— Na razie chodźmy do jakiejś publicznej kafejki.

— Pan konspirator powinien wiedzieć, że w większości kafejek jest jakiś podsłuch, podobnie jak na lotniskach.

Ten argument był przekonujący, choć po przygodach z poprzedniego dnia Robert coraz mniej obawiał się czegokolwiek. Przystał jednak na propozycję. Samochód stał na parkingu pod halą odlotów. Wsiedli do środka i szybko ruszyli z miejsca.

— Komórki wyłączone? — zapytał Kolia.

— Tak, już w Polsce wyjąłem baterie.

— Masz smartfon?

— Nie, starą Nokię 7110.

— Oryginalną czy współczesną podróbkę?

— Oryginalną.

Jechali przez dłuższą chwilę, nie odzywając się do siebie. Robert patrzył kątem oka na Kolię i zastanawiał się, jak zacząć rozmowę i jak dowiedzieć się czegoś więcej o planach na najbliższe dni. Nie był pewien, w jakim stopniu może być szczery i czy już na samym początku znajomości opowiedzieć o wczorajszych przejściach, które — jak podejrzewał — mogły mieć związek ze sprawą, w jakiej tu przyleciał. W końcu nie wytrzymał i przeszedł od razu do rzeczy, co zresztą było dla niego dosyć typowe.

— Muszę ci coś powiedzieć, Kolia, choć nie wiem, czy mi uwierzysz.

— Nie przejmuj się, w końcu obaj wierzymy w UFO, więc nic nas już chyba nie zaskoczy.

— Po twojej wiadomości, wczoraj przyszli do mnie jacyś smutni goście i najprawdopodobniej chcieli mnie zgarnąć.

— I co? — zapytał obojętnie Kolia.

— Zwiałem im. Inaczej by mnie tu nie było — odparł, nie wtajemniczając nowego znajomego w szczegóły wczorajszego wieczoru.

— Wiesz kto to?

— Nie wiem, ale mówili po angielsku i byli nieźle wyposażeni.

— U mnie jeszcze nikogo nie było, ale nie zdziwię się, jak i mnie odwiedzą. To, co mamy pojutrze wyciągać, niejednemu zepsuje obiad.

— Skąd mamy to wyciągać?

— Z bagna. Ten spodek wpadł do bagna i podobno wylądował całkiem miękko, zanim utonął.

— O cholera. A więc nie żartowałeś na czacie.

— Nie żartowałem, ale to nie jest łatwa sprawa.

— Dlaczego?

— Bo to bagno Prypeci. Spodek wizytował pewnie naszą elektrownię w Czarnobylu w czasie awarii i być może tak go napromieniowało, że stracił napęd i spadł do bagna.

— To mamy problem. Sam wiele ci nie pomogę.

— Nie liczę, że sam go wyciągniesz, ale potrzebuję finansowania całej akcji. Musisz poprosić o to twoich znajomych z forum.

— Żartujesz… Może mamy zrobić crowdfunding?

— Rób, co chcesz, ale musimy mieć na jutro co najmniej dwieście tysięcy zielonych.

— Ja tyle nie mam.

— Ja też i stąd nasze spotkanie.

— Jedziemy do ciebie?

— Na razie tak. Czarnobyl to strefa zamknięta i nocować tam raczej nie będziemy.

— Dobra. Jak się po mnie ktoś zjawi, to nie rób rozróby, Kolia.

— Spokojnie, mamy wojnę z ruskimi, ale u nas nie każdy śpi z kałasznikowem pod poduszką, chociaż czasem by się przydał.

— U nas też — Robert się uśmiechnął. — Jedno mnie zastanawia — powiedział po dłuższej przerwie. — Skoro to ty chcesz wyciągać wrak UFO i wiesz, gdzie on jest, to dlaczego to mnie chcieli wczoraj zgarnąć, a nie ciebie?

— Też o tym myślę i mam już dwa powody: po pierwsze ja o tym wraku z nikim poza tobą nie rozmawiałem przez Internet. Kiedy wcześniej siedziałem na twoim forum internetowym, przyglądając się waszej działalności, robiłem to z otwartych hot spotów na mieście, gdzie nie było żadnych kamer monitoringu. Miałem laptopa, którego kupiłem na giełdzie i którego nie użyłem nigdy do niczego innego. Po sprawie wyrzucę go z mostu do rzeki albo spalę w piecu. A poza tym od naszej rozmowy w ogóle nie robiłem nic w sieci, więc mogą mnie namierzyć tylko przez tą komórkę, tylko najpierw musieliby ją skojarzyć z naszą rozmową. To jest o tyle trudne, że kiedy się logowałem do publicznych sieci Wi-Fi, zawsze miałem ją wyłączoną.

— Fakt, ja się mocno maskowałem, ale nie stosowałem aż takich procedur. Dotychczas działaliśmy jawnie i nie dało się wszystkiego robić z publicznych hot spotów. Poza tym nas jest więcej i nie mogliśmy się wszyscy chować. A ten drugi powód?

— Chcę wyciągnąć wrak, na którym im też zależy, a ty chcesz wszystko rozdmuchać na cały świat i zrobić z tego wielką aferę, z której nikt konkretny nie będzie miał żadnej korzyści. I tym się właśnie różnimy. Ze mnie mogą mieć jakiś pożytek, a ty jesteś dla nich problemem.

— To dobra argumentacja. Więc co chcesz zrobić z wrakiem, gdy go wyciągniemy?

— Dobre pytanie. To musimy od razu sobie wyjaśnić. Ja chcę go sprzedać. Ty pewnie wszystkim pokazać?

— Fakt, my nie działamy dla kasy.

— Dlatego właśnie uznali, że ciebie trzeba jak najszybciej zgarnąć, żebyś wszystkiego nie zepsuł.

— Może i coś w tym jest.

— I tym sposobem doszliśmy do głównego punktu naszej rozmowy.

— Co masz na myśli?

— To ja będę decydował, co zrobimy z wrakiem. Jeśli postanowię go sprzedać po cichu, to nie będziesz mi przeszkadzał i wtrącał się do interesów.

— Nie mogę ci tego obiecać. My mamy program, zasady i cele. Musiałbym to omówić ze swoimi znajomymi. Inaczej nie dadzą nam kasy na wydobycie wraku.

— Nie ma takiej opcji. Jeśli zaczniesz do nich teraz dzwonić, to spalisz nas obu.

— Daj mi chwilę pomyśleć.

— Musisz zdecydować, zanim dojedziemy do mnie. Nie zaproszę do siebie niebezpiecznego fanatyka, który wszystko może zepsuć. — Po dłuższej chwili dodał: — Bez obawy, nie wystawię im ciebie ani twoich znajomych. Muszę tylko mieć pewność, że jakieś wasze programy czy zasady nie zepsują sprawy, nad którą pracuję od prawie dwóch lat.

— Niech będzie. My dwaj mamy deal, ale nie gwarantuję, że na twoich zasadach moi znajomi sfinansują całą akcję.

— To jest jasne. Rozumiem, że wiesz, co mówisz?

— Wiem, Kolia. To twój projekt.

— OK.

— Co zrobisz, jak nas namierzą?

— Zależy czy z wrakiem, czy bez. Jeśli przed wydobyciem, to się nie dowiedzą, gdzie on jest. Sam jeszcze nie wiem dokładnie. Jak z wrakiem, to będą mieli sporo świadków do unieszkodliwienia.

— Myślisz, że tak im zależy na tym wraku? Przecież mają takich sporo.

— Ale ten podobno jest w dobrym stanie. Może nawet da się go uruchomić. Zresztą z tego, co wiem, oni mają taką procedurę. Jak zostawią wrak sam sobie, to może trafić do Ruskich, Chińczyków albo nie wiadomo do kogo.

— Nad tym też się zastanawiałem. Czy to byli Amerykanie, czy jacyś inni? A może różne kraje już ze sobą współpracują w tym temacie?

— Wątpię. Wojskowi słabo ze sobą współpracują. Oni są jak adwokaci. Wolą swoich klientów napuszczać na siebie. Jakby wszyscy ze wszystkimi się dogadali, to oni byliby niepotrzebni. W Sojuzie już to przerabialiśmy. Wy też chyba macie to przepracowane.

— Sporo starego, niepotrzebnego wojskowego żelastwa leży teraz na złomowiskach. Można je kupić za bezcen. No dobra, Kolia, a co zrobisz, jak już wyciągniemy wrak i oni się zjawią na miejscu?

— Będziemy negocjować.

— Jakie masz argumenty?

— To trochę twoja robota. Jeśli się nie dogadamy albo gdy dojdziemy do porozumienia, ale nie będą chcieli nas wypuścić, musimy mieć zaufanych świadków, którzy roześlą na cały świat nagranie z naszej akcji. Ufasz swoim?

— Ufam. Muszę ci jeszcze coś powiedzieć, bo jedziemy do twojego mieszkania.

— Wal jak w dym. Bo jak dojedziemy i zataisz coś ważnego, co może wszystko zepsuć, to uznam, że mnie oszukałeś.

— Jak mnie chcieli wczoraj zgarnąć, to wywiązała się strzelanina. Trafiłem jednego agenta, a oni o mało mnie nie sprzątnęli. Mieli broń maszynową, wystrzelali kilka magazynków i podziurawili mi jak sito altanę na działce.

— Nieźle, a miałem cię za zwykłego sponsora. U nas mamy strzelaninę na wschodniej granicy prawie codziennie. I giną tam ludzie. Niektórych z nich znamy, a ich twarze pokazują w telewizji. Jeśli sądzisz, że wystraszę się kilku jankesów, którzy nie potrafili zgarnąć polskiego amatora, to się grubo mylisz.

— Dzięki, Kolia, już cię lubię. Moi się trochę wystraszyli po obejrzeniu filmu z całej akcji. Czekam tylko, kiedy się zaczną wycofywać.

— Jaki film? Transmitowałeś do swoich znajomych z całego świata filmik z akcji zgarnięcia polskiego amatora przez jednostkę do zacierania śladów UFO, na którym zginął amerykański czy jakiś inny agent? Jak to zrobiłeś?

— Miałem zainstalowane u siebie na działce dwie kamery sieciowe, które uruchamiał czujnik ruchu. Po mojej komendzie transmitowały wszystko na żywo do moich zaufanych ludzi.

— Nieźle.

— Każdy z nich ma tak ustawiony smartfon, że nagrywa lokalnie wszystko, co idzie do nich ode mnie w trybie awaryjnym.

— A myślałem, że jesteś zupełnym amatorem. A skąd wiesz, że ja nie jestem agentem?

— Nie wiem. Ryzykuję. Jeśli namierzyliście mnie w Kijowie, to i w Polsce mam przegwizdane.

— Dobrze kombinujesz. Strzelając do tego agenta, przekroczyłeś rubikon i teraz możesz iść tylko do przodu. Jak jesteś cykor, to i tak cię dopadną.

— Tak właśnie kombinuję, przyjacielu.

Spojrzeli sobie w oczy porozumiewawczo, co w tej konkretnej sytuacji stanowiło dla nich przypieczętowanie podjętych właśnie ustaleń. Nie ufali jeszcze do końca sobie nawzajem i nie wiedzieli, czy w krytycznej sytuacji będą mogli na siebie liczyć, ale wszystko, co przed chwilą powiedzieli, było dla nich spójne i przekonujące. Obaj mieli ten sam cel taktyczny, choć istotnie różnili się w strategii, a tym bardziej misji. Dla Roberta było oczywiste, że pragmatyczne podejście Kolii prędzej czy później może spowodować nieporozumienia między nimi, ale ustalenie zasad współpracy już podczas pierwszego kwadransa znajomości dawało szanse na znalezienie rozwiązania satysfakcjonującego obie strony. Robert był przede wszystkim zadowolony, że opowieść o strzelaninie w Warszawie nie wystraszyła Kolii i nie spowodowała, że wycofałby się ze współpracy w obawie o własne zdrowie i bezpieczeństwo. Sam był zaskoczony, dlaczego tak szybko zdecydował się na szczerą opowieść o tym zdarzeniu, ale już sam wygląd nowego znajomego nie wskazywał, żeby był specjalnie bojaźliwy czy niepewny w działaniu i podejmowaniu decyzji. Zupełny brak zaskoczenia opowieścią o strzelaninie budził nieuchronnie podejrzenia o to, że jest w zmowie z gośćmi, którzy go odwiedzili na działce, ale w końcu jedyne wartościowe informacje, jakimi dysponował w tej chwili Robert, pochodziły właśnie od Kolii. Nie widział więc sensu w sprowadzeniu jego osoby do Kijowa tylko po to, żeby przekazać mu nieprawdopodobną opowieść, a potem aresztować lub unieszkodliwić. Kolia z kolei wybrał sam Roberta do współpracy i ten fakt dawał mu przekonanie, że nie jest on osobą podstawioną tylko po to, żeby wyciągnąć od niego informację o znalezisku, jakie zamierzali wkrótce wydobyć. Od dłuższego czasu obserwował jego aktywność w sieci i wierzył, że jest on najwłaściwszą osobą do wyznania tajemnicy, jaką odkrył jakiś czas temu. Teraz, po opowieści z poprzedniej nocy, wiedział, że Robert jest z nim na dobre i na złe, nie może się już wycofać z całego przedsięwzięcia niezależnie od ryzyka, jakie się z nim nieuchronnie wiązało. Dlatego zaufał właśnie jemu i postanowił z nim współpracować. Pakując go pośrednio w tę ryzykowną sytuację, czuł się też za niego odpowiedzialny, dlatego nie mógł już zerwać z nim współpracy i zapomnieć o sprawie. Dalej jechali już w milczeniu, założywszy, że przekazali już sobie wystarczająco dużo rewelacji.

Po kilkunastu minutach samochód wjechał na szare, ponure osiedle w stylu lat siedemdziesiątych. Dziesięciopiętrowe bloki nie były odnawiane od wielu lat. Na ścianach było widać ciemne zacieki, systematycznie niszczące szaro-bury tynk. Podobne do siebie balkony były intensywnie zagospodarowane przez mieszkańców. Stało na nich mnóstwo sprzętów różnego rodzaju, a niektóre z nich właściciele przekształcali w ogrody zimowe, poszerzając balustrady o przeszklone ścianki. Pomiędzy blokami urządzono kolorowy i dosyć nowocześnie wyglądający plac zabaw, który — choć o tej porze był pusty — dodawał całemu otoczeniu pogodnego wyglądu. Robert widział w Warszawie, jak niewiele trzeba, żeby ponure socrealistyczne blokowiska przekształcić w nowocześnie wyglądające miejskie sypialnie. To osiedle, a przynajmniej stojące na nim bloki, nie miało szczęścia do sprawnych administratorów.

Po zaparkowaniu samochodu i wyłączeniu silnika Kolia spojrzał jeszcze raz na Roberta.

— Czy teraz to już wszystko, co powinienem wiedzieć?

— Na to wygląda. Reszta to szczegóły, o których opowiem ci później.

Na parkingu stało sporo drogich, zachodnich samochodów. Robert zwrócił uwagę na białego cywilnego pick-upa z podziurawioną tylną paką.

— To wasi ochotnicy? — zapytał Robert.

— Teraz na granicy stoi już tylko regularna armia, ale kilka lat temu, gdyby nie nasi ochotnicy Ruscy zajęliby pół Ukrainy.

— Coś o tym wiem.

Weszli na klatkę schodową i wjechali windą na piąte piętro. Drzwi małego mieszkania urządzonego w stylu lat osiemdziesiątych otwarła im starsza, skromnie ubrana kobieta o dystyngowanych manierach i ciepłym, miłym głosie. Robert domyślił się, że to matka Kolii.

— Kolacja czeka, Siergiej. Wszystko wystygło, ale możesz sobie odgrzać. Kolega z Polski pewnie też głodny.

Robert spojrzał na Kolię pytająco. Ten cicho odpowiedział:

— Jakbyśmy razem nie dojechali do mojego mieszkania, to lepiej było, żebyś nie znał nawet mojego imienia.

Robert przedstawił się matce Siergieja:

— Robert Kurmanowicz, bardzo mi miło.

— Tatiana Smirnoff — odpowiedziała nieco zakłopotana. — Pościeliłam panu u Siergieja w pokoju.

Robert wszedł do niewielkiego pokoju, w którym na biurku stały dwa komputery z czterema monitorami. Na ścianach wisiało kilka plakatów. W rogu stała rozkładana kanapa, a obok wstawiona polówka.

Narada programowa

Rok wcześniej — Roswell w USA

Yair, Joann, Sookie, Robert i Anna wstali mocno zaspani po nocy pełnej wrażeń. Anna starała się zrobić śniadanie dla wszystkich, a Sookie próbowała jej pomóc, na ile było to możliwe w tej konkretnej sytuacji. Jeszcze nie do końca udało jej się przestawić na czas lokalny, który był przesunięty o dziewięć godzin w stosunku do Hongkongu, gdzie mieszkała na co dzień. Chwilę później dołączył do nich Robert. Nie wyglądał na wyspanego ani tym bardziej wypoczętego. Wczorajszy wieczór mocno dał mu się we znaki.

— Pomóc wam, dziewczyny?

— Jakoś ogarniamy — odpowiedziała Anna. — Możesz pójść po zakupy. Skończyły się soki i jajka.

— OK! Jeśli nie wrócę do wieczora, to wyślijcie kawalerię.

— Robert, jak nie wrócisz, to wysyłamy czołgi i słonie. Tylko pamiętaj, żeby nie kupić nam znowu coli zamiast soku.

— Nie ma sprawy. Whisky potrzebujemy?

— Jeszcze ci mało po wczorajszym? Po samym piwie chciałeś tańczyć na stołach.

— Zgadza się. Po whisky wybrałby sufit.

— A po burbonie pewnie dach. Wiemy, drogi Robercie. Dlatego dzisiaj proponuję skupić się na naszym nowym programie działań, bo pojutrze wracamy do swoich domów — odpowiedziała poważniej Anna.

— Odezwała się szefowa. Program możemy zrobić zdalnie. Zresztą ja mam już przemyślanych kilka głównych punktów.

— To bardzo dobrze. Mam nadzieję, że nie ograniczą się do przymusowych tańców na stołach i zaczepek lokalnych piękności.

— Bez obawy, droga koleżanko, te z innych kontynentów są znacznie bardziej interesujące.

— Sookie, on cię podrywa. Nie daj się temu pijakowi — wtrąciła Anna.

— Nie martw się, droga córo wikingów. Tacy weseli amatorzy mocnych trunków już od dawna mnie nie interesują.

— Jesteś zupełnie niesprawiedliwa, Sookie. Sama mówiłaś, że wczoraj byłem amatorem piwa. Chyba że dla was to też mocny trunek?

— Dla nas nie, drogi słowiański brunecie, ale wy chyba musicie uważać nawet z sokami pomarańczowymi i zapachem alkoholu.

— Sookie, następnym razem naradę zrobimy w Polsce i pokażę ci, co to są mocne alkohole.

Do rozmowy włączył się Joann, który właśnie wysunął głowę ze śpiwora.

— Nie słuchaj go, Sookie. Oni potrafią robić dobrą wódkę z kartofli, ale jak ją piją, to szybko lądują pod stołem albo na stole. Tylko Francuzi potrafią pić kulturalnie.

— Dziękuję, Joann, za tę uwagę, ale pozwolę sobie pozostać przy piwie bezalkoholowym. W mojej opinii ten trunek ma największą przyszłość.

— Fuj — zgodnie stwierdzili Joann i Robert.

— Śniadanie gotowe. Sok i jajecznicę zaproponuję niezwłocznie po wytrzeźwieniu i powrocie Roberta z zakupami — oświadczyła Anna.

Po śniadaniu cała grupa zasiadła przy niewielkim stoliku kempingowym. Yair otworzył laptopa i rozpoczął naradę na temat nowego programu stowarzyszenia do spraw współpracy z obcymi (jak ostatnio nazwali swoją grupę).

— Otwieram dyskusję. Proszę się nie krępować i zgłaszać nawet najgłupsze postulaty.

— Dziękuję — odparł Robert. — Proponuję zacząć od preambuły, czyli jednego przydługiego akapitu zaczynającego się od Zważywszy, że….

— Bardzo dziękuję — odparł Yair. — Już notuję.

— Zważywszy, że nasz drogi przyjaciel Robert jeszcze nie wytrzeźwiał do końca i wali samymi ogólnikami, proponuję przekazać głos trzeźwym członkom naszego stowarzyszenia… — wtrącił się do dyskusji Joann.

— I kto tu nie wytrzeźwiał. Ja już chciałem zupełnie na poważnie. Yair, możesz pisać — kontynuował Robert — Zważywszy że gatunek ludzki po kilkunastu tysiącach lat panowania nad planetą Ziemia zaczyna tracić kontrolę nad jej klimatem, środowiskiem naturalnym, temperaturą, a także zanieczyszczeniem atmosfery, a jego niski poziom innowacyjności, rozwoju intelektualnego, kontroli nad emocjami i zdolności do samodzielnego kierowania swoją ewolucją uniemożliwiają mu przejście do kolejnego etapu rozwoju, jakim byłoby opanowanie degradacji środowiska, rozwiązanie problemu głodu i bezpiecznych podróży pomiędzy planetami nadającymi się do zamieszkania, uważany za konieczne pozyskanie niezbędnej wiedzy z zewnątrz, czyli od obcych, bardziej rozwiniętych od nas cywilizacji.

Zapadła dłuższa cisza.

— Całkiem dobre — powiedziała Sookie. — Obiecuję, że nie będę więcej żałować ci alkoholu. Czy są jakieś uwagi do tej preambuły?

— Dla mnie OK — odparł Joann. — Idźmy dalej. Punkt pierwszy?

— Konieczne jest przekazanie przez wojskowych współpracy z obcymi cywilizacjami naukowcom ze wszystkich krajów — zaproponował Robert

— Konieczne jest wyjaśnienie, jaki jest poziom wiedzy tych cywilizacji, które w sposób jawny bądź niejawny utrzymują kontakt z jakimikolwiek przedstawicielami naszej cywilizacji — zasugerowała Sookie.

— Całkiem dobre. Konieczne jest wyjaśnienie, ile i jakie cywilizacje utrzymują stałe bądź sporadyczne kontakty z przedstawicielami rasy ludzkiej — dodała od siebie Anna.

— Całkiem dobre. Konieczne jest wyjaśnienie, jaki był wpływ obcych cywilizacji na rozwój gatunku ludzkiego — zasugerował Robert, po czym kontynuował. — Konieczne jest wyjaśnienie, jakie ograniczenia w dostępie do naszej planety i gatunku ludzkiego obowiązują wszystkie bądź wybrane pozaziemskie cywilizacje, które dysponują środkami technicznymi, niezbędnymi do tego, żeby nas odwiedzać. Konieczne jest wyjaśnienie, jaką wiedzą na temat podróży międzygwiezdnych, alternatywnych źródeł energii, medycyny, genetyki, podróży w czasie, a także uzbrojenia, dysponują te cywilizacje pozaziemskie, które utrzymują bądź mogą utrzymywać jakiekolwiek relacje z przedstawicielami gatunku ludzkiego.

— Nagrywam to, ale nie wszystko zapisałem drogie koleżanki i drogi kolego, więc nie pytajcie mnie o powtórzenie tego co zanotowałem — wtrącił Yair. — Widzę, że mamy bardzo ciekawy koncert życzeń noworocznych, ale to wszystko nie może być uznane za nasz program. Żadnego z tych postulatów nie możemy zrealizować, bo nie mamy takich możliwości. Zaproponujcie teraz jakiś program dla nas i dla naszego stowarzyszenia, a nie dla całej ludzkości.

— Dobra uwaga, Yair — oceniła Anna. — Widzę, że mamy jeszcze kogoś trzeźwego przy naszym małym stoliku, kto twardo stoi na ziemi. Jakie propozycje?

— A już chciałem zaproponować coś o konieczności odwiedzenia innych planet — odparł smutno Robert. — W takim razie już zupełnie na trzeźwo, wracając na naszą małą, zanieczyszczoną i obumierająca planetę Ziemia: W celu realizacji podstawowych celów ludzkości, wymienionych na wstępie niniejszego dokumentu, towarzystwo współpracy międzygalaktycznej Alien Cooperation stawia sobie za priorytet nawiązanie współpracy z obcymi i zorganizowanie spotkania najwybitniejszych przedstawicieli nauki na naszej planecie z wybranymi przedstawicielami odwiedzających nas cywilizacji pozaziemskich.

— A chcemy tego dokonać poprzez — Joann kontynuował wypowiedź Roberta — dorwanie jakiegokolwiek kosmity i wyduszenie z niego, co wie, a jak to nie poskutkuje, to wyduszenie tego z Pentagonu.

— Amen. To bardzo dobry program — podsumował Robert. — Czy są jeszcze jakieś wnioski z widowni?

— Moi drodzy, w pijackim amoku nie daliście mi dojść do słowa — odparła Sookie.

— Sookie, jesteś niesprawiedliwa. Po prostu twoją część zostawiliśmy sobie na deser — szybko zareagował Joann. — Zamieniamy się w słuch.

— Dziękuję. — Sookie się uśmiechnęła, wyraźnie usatysfakcjonowana zwróceniem na siebie uwagi. — W takim razie z poziomu szczytnych i dosyć ogólnikowych celów proponuję przejść do metod, jakie pozwolą nam uzyskać jakiekolwiek dodatkowe informacje o UFO, ponad te, którymi już dysponujemy. Omawialiśmy ten temat wiele razy, ale moim zdaniem nasze metody zwyczajnie słabo działają.

— Ciekawy wstęp, droga koleżanko — przerwał Robert. — Czy przypadkiem znasz już kogoś w Pentagonie, CIA, KGB, czy też może w chińskim wywiadzie?

— Niestety nie. I nie zamierzam zajmować się szpiegostwem. Chciałam jednak, żebyśmy skupili się na obecności w mediach, gdyż nasze forum i strona WWW to za mało, żeby wywrzeć na kogoś istotny wpływ, z całym szacunkiem dla tego, co udało się nam osiągnąć dotychczas.

— Dziękujemy za komplement, Sookie — wtrącił się do rozmowy Yair. — Po tej mało udanej, moim zdaniem, pozytywnej motywacji dla zespołu przejdź proszę do konkretów.

— Musimy znaleźć po dwóch, trzech dziennikarzy w naszych krajach, których uda się zainteresować programem i działalnością naszego stowarzyszenia. Musimy nawiązać z nimi stałe relacje i tłumaczyć, że współpraca z obcymi staje się coraz bardziej kluczowa dla całej cywilizacji. Robienie wariatów z fanatyków tego tematu niczym nie różni się od działania inkwizycji w średniowieczu. Taki też wywiera skutek, cofa nas w rozwoju o dziesiątki albo i setki lat. Jeżeli nic nie zrobimy, to za sto lat, a być może i wcześniej, okaże się, że z naszej planety trzeba się będzie ewakuować, a my nie będziemy mieli ani technologii, żeby to zrobić, ani rezerwowej planety, na którą moglibyśmy uciec. Nasze źródła energii i środki transportu są tak przestarzałe i generują tyle zanieczyszczeń, że planeta przestaje tolerować naszą obecność. Obcy mają ten temat rozwiązany od wielu lat, a my nie potrafimy nawiązać z nimi normalnych kontaktów, traktując ich istnienie jako wielką tajemnicę wojskową lub powód do kpin z tych, którzy na własne oczy widzieli przybyszów z innych planet. Tak jak kiedyś przez setki lat wysyłano na stosy tych, którzy myśleli inaczej, niż mówiła doktryna Kościoła, tak teraz zsyłamy na stos izolacji społecznej i ośmieszenia tych, którzy na własne oczy widzieli UFO, byli uprowadzeni przez obcych lub zbyt szczegółowo badali ten temat. Ludzi, którzy zajmują się najistotniejszą sprawą dla naszej planety, traktujemy jak niegroźnych szaleńców lub zwyczajnych wariatów, a ci, którzy wiedzą zbyt wiele na ten temat, nierzadko są fizycznie eliminowani. Po stronie rządowej w temacie UFO panuje zmowa milczenia, a niby autorytety naukowe poświęcają wiele trudu i czasu na racjonalne wyjaśnienie licznych spotkań z obcymi, przyjmując jako dogmat to, że oni nie istnieją i starając się dopasować do tej tezy tysiące powszechnie dostępnych dowodów, co nierzadko prowadzi do przyjmowania groteskowych i zupełnie absurdalnych założeń, które z logicznym dowodzeniem nie mają nic wspólnego. Nawet prezydenci USA i Rosji nie mają na tyle odwagi, żeby powiedzieć swoim obywatelom, jaka jest prawda, traktując ich jak niedorozwinięte dzieci, które mogłyby zwariować albo zejść na złą drogę, gdyby zostały uświadomione w kluczowych sprawach. Presja społeczna na ujawnienie wiedzy na temat UFO jest bardzo słaba i tylko wspólne wysiłki mediów i organizacji, takich jak nasza, mogą odnieść skutek i doprowadzić do ujawnienia wszystkim prawdy. Jako członkowie stowarzyszenia „Alien Cooperation” musimy zacząć działać skutecznie i z większym zaangażowaniem, tak żeby nasz przekaz dotarł nie do tysięcy ani dziesiątek tysięcy internautów, ale co najmniej do milionów. Byle jaki skecz z głupawym amatorskim komikiem ogląda w Internecie kilka milionów ludzi, a nasza sprawa nadal ogranicza się do garstki pasjonatów. Dopóki tak będzie, dopóty rządy będą ignorować nas i innych nam podobnych. — Sookie nagle przerwała, po czym w pomieszczeniu zapadła dłuższa cisza.

Jako pierwszy odezwał się Yair.

— Jestem pod wrażeniem, Sookie. Nie wiem, czy wygłaszasz takie przemowy na gorąco, czy ćwiczyłaś to w domu, ale żałuję, że nie włączyłem w porę kamery w komórce. Wszystko oczywiście nagrałem na dyktafonie.

— Ładnie podsumowałaś to, co pisałem już wielokrotnie na naszym forum. Za czasów komuny też mieliśmy różne zakazane tematy, o których nie wolno było mówić, a tych, co za dużo pytali, usuwano ze stanowisk albo zamykano w więzieniach. Niestety zimna wojna nie dla wszystkich się skończyła i te same metody są nadal stosowane. Tylko teraz mamy Internet, telefony komórkowe, możemy się spotykać prawie w dowolnym miejscu na Ziemi i nie każdego da się uciszyć. Dlatego zgadzam się z tobą, Sookie — kontynuował Robert. — Musimy położyć większy nacisk na media i uzyskać oglądalność chociaż jednego materiału na poziomie miliona odsłon. Nie jestem tylko pewien, czy twoja płomienna przemowa wystarczy do zgromadzenia takiej widowni. Nawet dobrze zrobione filmy z przelotów UFO ogląda maksymalnie kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

— Sookie ma rację; moi koledzy z Greenpeace też działają głównie przez media tradycyjne — włączyła się do dyskusji Anna. — Na każdą akcję zapraszają dziesiątki dziennikarzy i mają swoich stałych współpracowników w mediach. Lars mówił mi zawsze, że bez mediów ich cała działalność nie byłaby wiele warta. Tylko nie wiadomo, na jakie wydarzenia mamy zapraszać dziennikarzy. Przecież jedyne, w jakich bierzemy udział, to nasze dyskusje, a jedyne dowody na istnienie obcych, jakie mamy, to zeznania świadków i filmiki słabej jakości, z których zdecydowana większość, o ile nie wszystkie, to fałszywki produkowane dla zabawy. Bez twardych dowodów nawet bardzo dobre przemówienie Sookie nie odniesie żadnego skutku. A przecież wiemy, że od chowania dowodów rządy kilku krajów mają całe armie agentów, którzy — jeżeli cokolwiek się wydarzy — zawsze będą od nas szybsi. Szczerze wam powiem, że ja też nie jestem pewna, czy obcy w ogóle istnieją. Przecież nikt z nas ich nie widział na oczy. Wierzymy w to, co mówimy, i lubimy ze sobą dyskutować, ale to za mało, żeby coś konkretnego zdziałać i przekonać tych, co nie wierzą. Po prostu widzimy, że w tych sprawach rządy nie grają fair i że jest za dużo zeznań świadków, żeby je wszystkie zignorować. Ale to wszystko, co wiemy na pewno.

— Dzięki, Ann — powiedział Robert. — Myślę, że dotarliśmy do sedna. Jeżeli mamy mieć oglądalność i zainteresowanie dziennikarzy, musimy zdobyć jakiś niezaprzeczalny dowód istnienia obcych. Inaczej nikogo nie zainteresujemy naszą sprawą. Jeżeli tylu obcych odwiedza naszą planetę, to dlaczego nie mamy żadnych materialnych dowodów ich odwiedzin, chociaż tylu fanatyków tego tematu jest po naszej stronie i wypowiada się na naszym forum?

— Dobre pytanie — odpowiedziała Anna — choć odpowiedź wszyscy znamy. Po prostu faceci w czerni są dla nas za szybcy i za dobrze zorganizowani. Mają swoje procedury, radary, satelity, informatorów, nasłuch Internetu, sprzęt i nieograniczone środki. Jeżeli coś dziwnego spada na Ziemię, to oni wiedzą o tym pierwsi, przyjeżdżają na miejsce i wszystko zgarniają. Jeżeli chcemy być od nich szybsi, to musimy zrozumieć, jakie oni mają procedury i kiedy przyjdzie czas, zjawić się na miejscu przed nimi albo przynajmniej zanim wszystko wyzbierają.

— Załóżmy, że to jest niemożliwe. Nie da się trafić na miejsce katastrofy UFO, nasłuchując CB-radio czy rozmawiając z fanatykami tego tematu na forach dyskusyjnych. Róbmy dobrze to, co robiliśmy dotychczas, mówmy głośno o tych dowodach, jakie są dostępne i wyciągajmy wszystkie ich potknięcia medialne. A jest ich całkiem sporo. Przecież oni po każdej katastrofie opowiadają same bzdury, które nie trzymają się kupy — zauważył Joann.

— Mimo wszystko wpiszmy do naszego programu konieczność zdobycia jakichkolwiek materialnych dowodów odwiedzin obcych i pytajmy członków naszego forum, czy wiedzą coś o znaleziskach z miejsc katastrof — wtrąciła Sookie. — Szanse są małe, ale nasz program wszystko wytrzyma. Zaznaczmy, że o ile wszyscy inni kolekcjonują filmiki i zeznania świadków, o tyle nas interesują wyłącznie dowody materialne, bo bez nich rozmowy z mediami są co najmniej trudne i zawsze będą nas traktować jak pół- albo i całych wariatów. W końcu sporo ludzi „po czarnej stronie” nad tym pracuje.

— OK, czyli co dyktujemy Yairowi, który, jak widzę, wszystko skrzętnie notuje — wtrącił się Robert.

— Ja już mam gotowy punkt — odparł Yair. — Musimy dążyć do pozyskania materialnych dowodów odwiedzin naszej planety przez przedstawicieli obcych cywilizacji w celu udowodnienia mediom i szerszej widowni, że nasze tezy i postulaty są realne, namacalne i wiarygodne.

— Dla mnie super — oceniła Sookie. — Jako podstawowy środek do realizacji naszych postulatów to świetne założenie. Wydaje mi się, że chociaż mamy coraz więcej odwiedzin UFO, to katastrof jest coraz mniej, ale w końcu trzeba wierzyć w to, co robimy. Niestety im dłużej ten punkt będzie wisiał w naszym programie „nieskonsumowany”, tym nasza wiarygodność będzie mniejsza, ale nic innego nam nie pozostaje.

— Nie martw się, Sookie, zawsze możemy usunąć ten punkt z programu — odparł Joann.

Przygotowania

Kijów — czasy współczesne

Siergiej wstał pierwszy. Robert po niespokojnej nocy na polówce z trudem otwierał oczy, starając się odzyskać przynajmniej częściową sprawność umysłu. Bez mocnej kawy był to dla niego nie lada wyczyn. W końcu na siłę wrócił do rzeczywistości, manifestując ten fakt postawieniem nóg na podłodze.

— Która godzina? — zapytał.

— Ósma — odparł Siergiej. — Jeżeli jutro mamy jechać do Prypeci, to dzisiaj mamy sporo do roboty.

— Jaki mamy plan na te dwa dni?

— Najpierw musimy załatwić fundusze. Bez tego ani rusz. Wiesz, jak się do tego zabrać?

— Prosić kogo się da, innego pomysłu nie mam.

— No to proś. Chcesz zestawić telekonferencję ze swoimi?

— Chyba nie mamy innego wyjścia. Musimy wybrać jakieś miejsce publiczne, z którego szybko można się będzie ulotnić. Znasz coś takiego?

— Coś wymyślę. Teraz śniadanie.

Mama Siergieja przygotowała dla nich jajecznicę. Usiedli razem do stołu.

— Pan długo zna Siergieja? — zapytała po rosyjsku.

Robert dopiero teraz sobie uświadomił, jak dawno nie używał tego języka. Jedyną styczność z nim miał w liceum i na nartach we Francji, gdzie jeździł zawsze po Nowym Roku, czyli w czasie świąt Bożego Narodzenia według kalendarza prawosławnego. Rozumiał mniej więcej co się do niego mówi, ale z doborem odpowiednich słów miał jeszcze spory problem.

— Niezbyt długo — odrzekł. — Poznaliśmy się przez Internet. Mamy wspólne zainteresowania.

— Siergiej mówił, że szukacie jakiegoś żelastwa z czasów II wojny światowej.

— Nie wiemy jeszcze dokładnie, co to jest, ale tak jest zazwyczaj — odparł bez zastanowienia Robert. — Informacje o wrakach są zawsze bardzo mało precyzyjne, więc najczęściej albo się nic nie znajduje, albo wydobywa nie to, czego się poszukuje.

— Uważajcie tylko na niewybuchy. U nas co roku wyciągają tego tysiące.

— Bez obawy — uspokajał Robert — w wojsku byłem saperem. Wiem, jak się obchodzić z niewybuchami.

— Siergiej był długo w wojsku. Walczył w Donbasie z Rosjanami. Bardzo się o niego bałam. Długo go namawiałam, żeby zostawił armię, ale wie pan, gdy ojczyzna potrzebuje, nie można odmawiać. Pan pierwszy raz na Ukrainie? — kontynuowała mama Siergieja.

— Pierwszy raz w Kijowie. Byłem już we Lwowie i w Kamieńcu Podolskim.

— Moja siostra mieszka we Lwowie. Czasem ją odwiedzam. Piękne miasto. Kiedyś należało do Polski. — Mama Siergieja niechcący weszła na kłopotliwy temat.

— Moja babka sporo opowiadała mi o Lwowie — odparł Robert. — Kiedyś był stolicą regionu i trzecim największym miastem w Polsce.

— Mamo, nie męcz gościa historią — wtrącił Siergiej, który akurat skończył posiłek. — Musimy się zbierać.

Robert kończył śniadanie. Bardzo lubił dyskutować na tematy historyczne, ale dziś myślał o czym innym. Grzecznie podziękował i wyszedł z kuchni. Siergiej bez słowa pakował zielony plecak sporych rozmiarów. Zabrał dwa laptopy, coś do ubrania i trochę elektronicznych drobiazgów, których przeznaczenia Robert nie mógł się domyślić. Rozpoznał wśród nich tylko licznik Geigera i dwa radiotelefony.

Matka Siergieja zaopatrzyła ich w mały prowiant. Dopytywała się, kiedy wrócą, ale nie otrzymała konkretnej odpowiedzi.

Wsiedli do białego terenowego nissana i ruszyli spod domu. Celem ich wyprawy był Park Maryjski.

Siergiej po krótkim poszukiwaniu miejsca do parkowania postawił samochód niedaleko Ambasady Chińskiej Republiki Ludowej. Park był pięknie położony na zachodnim brzegu Dniepru, w samym sercu miasta. Od rzeki oddzielały go tereny zielone, z których rozciągał się wspaniały widok na rzekę i wielką wyspę. Chociaż o tej porze park był pełen ludzi, bez problemu udało im się znaleźć ustronne miejsce w zasięgu publicznych hot spotów Wi-Fi, a co najważniejsze nieobjęte miejskim systemem kamer.

Drogę od samochodu do parku wybrali dosyć skomplikowaną, kierując się najpierw w przeciwnym kierunku (od parku), by następnie wejść do niego od strony północnej, czyli od Pałacu Maryjskiego i budynku Rady Najwyższej Ukrainy. W jednej z bocznych uliczek założyli na głowy kaptury bluz dresowych i ciemne okulary, żeby utrudnić rozpoznanie. Gdy w końcu zasiedli na pierwszej wolnej ławce, rozłożyli laptopa i połączyli się z siecią. Robert zainstalował Siergiejowi na komputerze swój program, który wykorzystywali w grupie do bezpiecznych połączeń wideo-konferencyjnych. Była pierwsza po południu czasu lokalnego, a więc zakładali, że zarówno w USA (gdzie mieszkał Yair), jak i w Hongkongu (gdzie mieszkała Sookie), powinien być jeszcze lub już jest dzień.

Najszybciej zareagował Joann we Francji, który był w domu.

Robert, meldując się na wideo-czacie, zdjął ciemne okulary.

— Żyjesz? — zapytał Joann.

— Jeszcze tak. — Robert się uśmiechnął.

— Co tam się działo w Warszawie?

— Chcieli mnie zgarnąć, nie mogłem im pozwolić.

— Widzieliśmy jakiegoś faceta wylatującego przez drzwi i ostrą strzelaninę. Myślałem, że to jakiś film gangsterski.

— Coś w tym rodzaju.

Chwilę później na czacie pojawiła się Anna z Norwegii, bezpardonowo przerywając im konwersację.

— Robert, w coś ty nas wpakował? — zapytała. — Byli u mnie w domu jacyś smutni panowie, którzy koniecznie chcieli nas nastraszyć.

— I co mówili? — równocześnie zapytali Robert i Joann.

— Nie było mnie w domu. Otworzył im Lars. Weszli, nie pytając o zgodę, i zaczęli opowiadać, że wpakowałam się w jakąś wielką aferę i mogę mieć z tego powodu kłopoty. Pytali, gdzie jestem i gdzie jest mój telefon. Jest on zarejestrowany na moją mamę, więc pewnie nie wiedzieli, jak mnie znaleźć. Lars im odpowiedział, że nie widział mnie od wczoraj i na pewno odezwie się, jak wrócę. Chcieli zaczekać, ale Lars ostro ich wyprosił i zagroził, że wezwie policję. Teraz jestem w norweskiej siedzibie Greenpeace i stale ktoś jest przy mnie. Po tym, co widziałam na twoim filmiku, boję się wracać sama do domu. O co chodzi, Robert?

— Przepraszam, Anna, że was w to wpakowałem. Nie sądziłem, że będzie z tego taka afera. Nie mogę ci teraz powiedzieć dokładnie, o co chodzi, ale sprawa jest warta zamieszania.

Na linii zameldowali się Yair i Sookie.

— Cześć wszystkim! — zaczęła Sookie.

— Cześć, Sookie. Anna opowiadała nam o nieproszonych gościach, którzy ją odwiedzili. Sądzimy, że są z tej samej firmy co ci z Warszawy — odpowiedział Robert.

— Czyli z jakiej?

— Tego nie wiemy na pewno, ale sądzimy, że to faceci w czerni, którzy przyjechali z Ameryki albo z Anglii. Zresztą to nie jest teraz ważne. Wiemy tylko, że do mnie strzelali, a Annę chcieli tylko nastraszyć.

— Może dlatego, że Anna do nich nie strzelała — odpowiedziała trochę złośliwie Sookie.

— Kiedy przyszli do Anny, nie było jej w domu, więc nie wiemy, jakie mieli plany. Jest teraz pod ochroną kolegów Larsa z norweskiego Greenpeace — włączył się Joann. — Zastanawia mnie tylko, jak do Anny dotarli i czy już mają namiary na nas wszystkich.

— To możliwe. Chociaż Anna jako jedyna z nas działa zupełnie otwarcie, więc najłatwiej było do niej dotrzeć.

— O co to całe zamieszanie? — przerwał dywagacje Yair.

— To jest główny punkt naszej wideokonferencji — powiedział poważnie Robert. — To jest kolega, z którym musimy przeprowadzić bardzo ważną akcję. — Robert skierował kamerę na Siergieja, który nie zdjął jeszcze kaptura ani ciemnych okularów. — To z tego powodu mieliśmy odwiedziny smutnych nieznajomych. Akcja jest kluczowa do realizacji naszych wspólnych celów i drugiej takiej okazji możemy w życiu nie mieć.

— Macie wrak spodka czy zwłoki obcego? — przerwała Sookie.

— Tego nie mogę ci powiedzieć, ale jesteś bardzo blisko — odpowiedział Robert.

— Nieźle — odparła.

— Żeby działać, potrzebujemy funduszy — kontynuował Robert — bo inaczej nasi koledzy w czerni zwyczajnie uprzątną miejsce zdarzenia i znowu będziemy rozmawiać z setkami klientów, którzy coś widzieli, ale poza wspomnieniami nic nie mają. A my się będziemy zastanawiać, czy oni coś brali, czy rzeczywiście mówią prawdę.

— Ile potrzebujesz na tę akcję? — zapytała rzeczowo Sookie.

— Dwieście tysięcy dolarów w bitcoinach. Dzisiaj do końca dnia, czyli najdalej za dwanaście godzin.

— A co oferujecie w zamian poza realizacją naszych szczytnych celów? — zapytał Yair.

— I tu się właśnie różnimy z naszym kolegą, o którym nie mogę wam teraz za dużo powiedzieć. Wybaczcie. Ja chcę tę sprawę nagłośnić i pokazać wszystkim, że opowieści o UFO nie są wcale zmyślone, a on chce na tym zarobić. Wczoraj po drodze z lotniska obiecałem mu, że to on decyduje, co zrobimy z fantem, i zamierzam dotrzymać słowa.

Siergiej kiwnął głową do kamery, nic nie dodając do wypowiedzi Roberta.

— Jestem w połowie po twojej, a w połowie po stronie twojego kolegi. Rozumiem, że oczekujesz od nas tych dwustu tysięcy dolarów? — zapytał Yair.

— Ja tyle nie mam. U siebie znajdę z dziesięć tysięcy — odparł Robert.

Zapadła dłuższa cisza.

— Ja też znajdę jakieś dziesięć tysięcy i ufam, że nie pakujesz nas w coś zupełnie amoralnego, bo o zgodności z prawem chyba nie możemy tu w ogóle mówić — dodała Anna.

— Ja nie mam nawet dziesięciu tysięcy — odparł Joann. — Zorganizuję najwyżej pięć.

— A ty, Sookie? — zapytał Robert.

— Będę miała jakieś dwadzieścia pięć, ale nie wiem, czy do końca dnia uda mi się zorganizować.

— Yair? — kontynuował Robert. — Nie ukrywam, że najbardziej liczyłem na ciebie.

— Rozumiem, że mamy dziesięć tysięcy od Roberta, tyle samo od Anny, pięć tysięcy od Joanna i dwadzieścia pięć od Sookie. Brakuje więc jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Mogę wam tyle pożyczyć lub nawet dać, ale pod warunkiem, że ze znaleziskiem nie zrobicie nic bez mojej zgody i jak twój kolega zdecyduje się je sprzedać, to połowa przychodu idzie dla mnie.

Robert skierował kamerę laptopa, którego trzymał na kolanach, w stronę Siergieja, patrząc na niego pytająco. — OK? — zapytał w końcu.

— OK — odparł Siergiej. — Ale nie oczekuj, że w tej akcji każde posunięcie będziemy mogli przegłosować czy uzgodnić ze wszystkimi. Jeśli rzeczywiście coś wyciągniemy, to sprawy mogą się potoczyć w różny sposób.

— To rozumiem — zgodził się Yair. — Ale jak coś zadecydujesz wbrew naszym ustaleniom, to koledzy mojego ojca z Mossadu na pewno cię znajdą.

— Raczej mnie nie strasz Mossadem, bo przy tych gościach, z którymi zadarł przedwczoraj wasz przyjaciel, to są niegroźni i sympatyczni faceci. Nie musisz się bać o mnie, ale nie zakładaj, że wchodzisz w jakąś super bezpieczną lokatę. Pamiętaj też, że my ryzykujemy znacznie więcej niż ty.

— Kto ile ryzykuje, tego jeszcze nie wiemy — wtrąciła się do dyskusji Anna. — Na razie wszyscy mamy kłopot. Nie mogę pójść spokojnie do domu, a Lars z kolegami na zmianę muszą przy mnie nocować w ich biurze. Więc nie licytujmy się, kto ile w to wkłada. Jesteśmy z wami, panowie, bo inaczej nie wykładalibyśmy takiej forsy. Postaramy się do końca dnia wysłać wam środki i mamy nadzieję, że wiecie, co robicie.

— Dzięki, Anna, za tę uwagę — odparł Robert. — Do mnie leciały już ze trzy serie z pistoletu maszynowego, a jeśli nie wyskoczyłbym w porę ze swojego własnego domku, to pewnie nie rozmawiałbym teraz z wami.

— Widzieliśmy, Robercie, co się działo w Warszawie, chociaż nadal uważam, że zareagowałeś za szybko — wtrąciła się Sookie. — Teraz sprawy poszły za daleko, żeby wszystkich grzecznie przeprosić i udawać, że nic się nie stało. Skoro obok tego tematu powstało aż takie zamieszanie, to zakładam, że macie rzeczywiście coś ciekawego. Mam też nadzieję, że wiecie, co robicie, i nie dacie się znowu zaskoczyć. A co o tym sądzi Yair, który ma się stać głównym inwestorem całego przedsięwzięcia?

— Finansowanie ze swojej strony mogę załatwić. Mam od ojca wystarczające fundusze na różne ryzykowne przedsięwzięcia. Chcę jednak wiedzieć, na co pójdą pieniądze i decydować razem z twoim nowym znajomym, Robert, co zrobicie ze zdobyczą, jeżeli rzeczywiście coś będziecie mieli. Takie są moje warunki.

— Już ci mówiłem, ja się zgadzam — odparł Siergiej. — Robercie, rozumiem, że ty też?

— Tak — odparł po dłuższym zastanowieniu Robert. — Wiem, Yair, że słyszysz to często od młodych przedsiębiorców, ale taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć, a jeżeli mój „nowy znajomy”, jak go określiłeś, wie, co mówi, to sprawa jest warta ryzyka. Zgadzam się też z Sookie, że jest już za późno, żeby wszystkich grzecznie przeprosić i wierzyć, że może o wszystkim zapomną. Tym bardziej że nawet nie wiemy, kogo mielibyśmy przepraszać. Na razie naszą jedyną polisą są nagrania z kamer, więc pilnujcie ich i w razie czego udostępnijcie dziennikarzom.

— Jasne, choć nie licz, że to jest jakakolwiek polisa dla was. W dzisiejszych czasach każde nagranie można sfabrykować, a w opowieści o facetach w czerni raczej nikt nie uwierzy. Zróbcie po prostu swoją robotę — podsumował Yair.

— W porządku, kończymy, bo nas namierzą i zgarną w tym parku.

— Jeszcze jedno — wtrącił Siergiej. — Jeżeli nie chcecie, żeby wam ktoś zdalnie usunął z komórek ten filmik z akcji u Roberta, to proponuję wyciągnąć z nich karty SIM, schować je gdzieś dobrze, najlepiej w blaszanym pudełku, i nie logować się z nich do sieci.

— To oczywiste — odparła Sookie. — Domyślam się, gdzie jesteś, Robert, ale nie będę się dzielić tą wiedzą. Następnym razem wybierzcie mniej charakterystyczne miejsce.

— Nie pytam, jak to zrobiłaś, Sookie, ale twoje zdolności analizy obrazu już nieraz mnie zadziwiły. Lepiej zachowaj to dla siebie.

— Zachowam. Powodzenia. Wyślijcie adres do wysłania bitcoinów.

— Zaraz to zrobimy. Dacie radę zrobić przelewy na czas?

— Ja dam — odparł Yair. — Jak inni?

— Zrobimy, co się da. Cześć — zakończył rozmowę Joann.

Okienka czatu wideo szybko gasły. Robert oddał laptopa Siergiejowi, który z kartki wpisał adres do odbioru bitcoinów i wysłał go do uczestników czatu. Zamknął i schował laptopa w plecaku, po czym obaj szybko wstali i poszli w stronę rzeki. W tej części park był prawie pusty. Minęli po drodze tylko kilka osób. Choć starali się robić to dyskretnie, nie mogli się powstrzymać, żeby na zmianę, co kilkadziesiąt sekund, nie oglądać się za siebie, sprawdzając, czy nikt za nimi nie idzie. W tej sytuacji prawie każda osoba zapewne wydawałaby im się podejrzana, jednak dwie spacerujące staruszki i mama z wózkiem raczej nie stanowiły zagrożenia.

— Twoja chińska koleżanka jest bardzo bystra — zauważył Siergiej.

— Zdradzić nas musiał kawałek Pałacu Maryjskiego w rogu ekranu, twój akcent i liczba godzin do końca dnia, jaką podałeś. Z tych informacji Sookie miała już strefę czasową i w przybliżeniu kraj. Resztę załatwiła analiza obrazu. W jej firmie używają bardzo zaawansowanych programów do analizy i porównywania obrazów z zasobami w Internecie, dużo lepszych od tego, co jest dostępne dla zwykłych internautów. Kiedyś mi pokazywała, jak to działa. Wystarczy jej nawet niewielki fragment znanego obiektu, może być lekko zamazany albo wystający spomiędzy liści, kilka dodatkowych informacji i jest w stanie zidentyfikować, co to jest.

— Miała rację. Nasz błąd. Następnym razem musimy znaleźć mniej charakterystyczne miejsce — odparł Siergiej. — Kim jest ojciec Yaira?

— Szczerze mówiąc, nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale wiem, że prowadzi jakieś spore interesy na całym świecie i ma powiązania z armią Izraela.

— W tym kraju to chyba nic specjalnego. Oni wszyscy są jak jedna wielka armia na wrogim terenie.

— Co robimy dalej?

— Teraz musimy podjechać do firmy budowlanej, z której wypożyczymy dźwig i ciężarówkę.

— Pożyczamy z kierowcami czy sami będziemy prowadzić?

— Z kierowcami. Sami nie damy rady.

— I co im powiesz, gdy już wyciągniesz wrak?

— Że to niemieckie żelastwo z II wojny światowej, które pójdzie do muzeum.

— Uwierzą?

— Spokojnie, to zaufana firma. A poza tym na to uwierzenie pójdzie część forsy od twojego amerykańskiego przyjaciela. Muszą dostać jakąś premię i będą siedzieć cicho.

— A pozwolenie na prace w strefie zamkniętej?

— Dużo pytasz. Bez obawy. Będziemy mieli i pozwolenie.

Dalej, już bez słowa, poszli okrężną drogą do samochodu.

Firma transportowa miała swoją bazę w północnej części miasta, niecałe pół godziny jazdy samochodem od parku. Panorama miasta zrobiła na Robercie spore wrażenie. Większa część trasy wiodła szeroką, dwupasmową arterią wzdłuż zachodniego brzegu Dniepru.

Rzeka była dużo szersza od Wisły w Warszawie, chociaż w Kijowie jej koryto było i tak kilkukrotnie węższe niż na północ i na południe od miasta. Na północy, po połączeniu z Prypecią, rzeka tworzyła potężne rozlewisko, którego szerokość miejscami dochodziła do dziesięciu kilometrów. Na południu z kolei, zanim Dniepr wpadnie do Morza Czarnego, tworzy cztery wielkie sztuczne jeziora, z których najszerszym jest Zbiornik Krzemieńczucki rozciągający się pomiędzy Czerkasami i Krzemieńczukiem. W tym miejscu koryto rzeki jest szerokie na kilkanaście kilometrów.

Gdy jechali brzegiem rzeki, w oddali Robert widział ogromną, prawie dziką wyspę z pięknymi piaszczystymi plażami. Zamaszyste wiadukty, liczne odnogi Dniepru, port rzeczny i sam charakter miasta, nowoczesnego choć słabo doinwestowanego w ostatnich dziesięcioleciach, przypominały mu Szczecin, w którym spędził kilka lat.

Spotkanie w firmie transportowej było krótkie i bardzo rzeczowe. Siergiej potwierdził zamówienie pojazdów na jutro. Ustalił wysokość wynagrodzenia i obejrzał sprzęt, który miał posłużyć do przeprowadzenia całej akcji. Do przewozu sporego dźwigu potrzebna była naczepa niskopodwoziowa. Miała ona posłużyć jednocześnie jako platforma do transportu tego, co planowali wydobyć. Po załadowaniu dźwigu na naczepie pozostawało jeszcze ponad siedem metrów wolnego miejsca, na którym mieli umieścić swoją zdobycz. Nikt nie wiedział dokładnie, jakie ma rozmiary, więc jako rozwiązanie awaryjne ustalono załadowanie na platformę samego wraku i wykonanie drugiego kursu po dźwig.

Siergiej pokazywał właścicielowi firmy transportowej na swoim telefonie kilka zdjęć miejsca, do którego miała podjechać ciężarówka, i sam dźwig, żeby potwierdzić, czy gdzieś nie utknie po drodze. Nie chciał powiedzieć dokładnie, skąd są te zdjęcia, ale wskazał na mapie, dokąd mniej więcej mają dojechać.

Rozmowa wyglądała na rutynowe ustalenia budowlańców, którzy dobrze się rozumieją i znają od dawna.

Gdy wsiedli do samochodu, Siergiej wyjaśnił, skąd to wrażenie.

— Bez obawy, to mój kuzyn. Bawiliśmy się jeszcze w piaskownicy. Teraz musimy podjechać po pozwolenie na wjazd do zakazanej strefy.

— A kto ci je wyda?

— Kolega z wojska.

— Prawdziwe? — zapytał czujnie Robert.

— Nie. Nie chcemy robić aż tyle szumu wokół całej sprawy. Ale będzie dobrze zrobione i nikt go nie sprawdzi. — Siergiej się uśmiechnął.

Jazda do jego znajomego trwała sporo ponad pół godziny. Po drodze przejechali przez Dniepr i rozległą dzielnicę willową. Potem wjechali na szeroką dwupasmową aleję biegnącą przez kilka podobnych do siebie socrealistycznych blokowisk nieróżniących się zbytnio od tych, które Robert znał z Warszawy. Skręcili w boczną osiedlową uliczkę, po czym zaparkowali przed dziesięciopiętrowym blokiem, nieremontowanym zapewne od kilku dekad i robiącym dosyć przygnębiające wrażenie. Miejscowość, w której się zatrzymali, nazywała się Browary i nikt już nie pamiętał, skąd wzięła się ta nazwa, gdyż piwa nie ważono tam od wielu lat, a raczej konsumowano je w sporych ilościach. Należała do obwodu kijowskiego i gdyby nie spory las oddzielający ją od miasta, trudno byłoby się zorientować, że to inna miejscowość.

Kolega Siergieja miał na imię Oleg i mieszkał sam w mieszkanku na ostatnim piętrze. Winda była cała pomazana i nie budziła zaufania. Od klatki schodowej mieszkanie oddzielały solidne stalowe drzwi wejściowe. Za nimi zamontowane były kolejne drewniane drzwi obite od środka skórą, która dobrze wygłuszała dźwięk.

— Cześć, Oleg! — przywitał się Siergiej, gdy weszli do środka.

— Cześć, Siergiej — odpowiedział gospodarz bardzo serdecznie, tak jak wita się starego znajomego, którego nie widziało się od dawna. — A to, jak rozumiem, twój polski przyjaciel?

Robert podał Olegowi rękę na powitanie.

— Cześć. Jestem Robert.

— Pierwszy raz w Kijowie?

— Zgadza się. Wiele czasu na zwiedzanie nie było, ale rzeka i centrum miasta są piękne. Przypominają mi poniemiecki Szczecin, w którym mieszkałem kilka lat.

— Caryca Katarzyna Wielka urodziła się w Szczecinie. Ja nigdy tam nie dotarłem.

— Gratuluję znajomości historii — odparł z uznaniem Robert. — Byłeś kiedyś w Polsce?

— W Polsce kilka razy, ale głównie w Warszawie i w Krakowie — piękne miasto.

— Przejdźmy do rzeczy, Oleg, o historii porozmawiamy później — przerwał rozmowę Siergiej, który nie przepadał za dygresjami na temat historii. — Masz dla mnie to, o co prosiłem?

Weszli do pracowni. Na długim stole leżała klawiatura, a przed nią stały trzy duże monitory. Kolejny wisiał trochę wyżej na ścianie. Wszędzie walało się sporo różnych papierów i leżących luzem kabli.

— Mam dla ciebie pozwolenie od komendanta strefy na wydobycie niebezpiecznego złomu z bagna. Pozwolenie wygląda jak prawdziwe, ale nie ma go w żadnej ewidencji. Jeśli jakiś patrol was sprawdzi i zadzwoni do komendanta, to macie kłopot.

— W porządku, tak się umawialiśmy. Co proponujesz, jak nas sprawdzą i coś im się nie będzie zgadzać?

— Mam coś ekstra dla ciebie. Terenu za rzeką nie patroluje wojsko, tylko firma prywatna. Mają umowę z wojskiem na robienie dziennie jednego objazdu swojego sektora. Wyjeżdżają około ósmej albo o szesnastej. Czasami w ogóle odpuszczają sobie objazd. Którą godzinę objazdu wybierają, nie wiem, bo nie ma w tym żadnego systemu. Włamałem się do ich kamer na terenie bazy, więc jak będą wyjeżdżać, to mogę wam dać znać. Trasa objazdu nie zahacza o wasze miejsce, ale mogą was zobaczyć z daleka, więc lepiej uważać.

— Super! Asysta z podglądem z kamer nam się przyda. Będę miał ze sobą radiotelefon i komórkę, którą znasz.

— Mam jeszcze ich częstotliwości, na których patrol łączy się z bazą, więc możesz też prowadzić nasłuch CB. Jeśli usłyszysz, że coś dziwnego raportują, to zwijaj się albo szykuj dobrą wymówkę.

— To standardowe częstotliwości CB czy jakieś nietypowe?

— Częstotliwości są standardowe, napiszę ci na kartce numery kanałów, po których się komunikują, ale nie dam ci gwarancji, że nie kodują sygnału. Nie prowadziłem jeszcze nasłuchu na tych kanałach.

— Jasne. Coś jeszcze udało ci się wyjaśnić?

— Były dwa miesiące suszy, więc z podjazdem na miejsce nie powinniście mieć większych kłopotów. Ale ciężarówkę musicie zaparkować na grobli jakieś trzysta, czterysta metrów dalej.

— To wiem, sprawdzałem nawet, gdzie zaparkujemy platformę, a gdzie dźwig. Z tym sobie jakoś poradzimy.

— Dokumenty przewozowe masz? — zapytał Oleg.

— Tak, to załatwia firma transportowa. Będą legalne.

— Jeżeli tak, to pozostaje mi życzyć wam powodzenia. Będę na linii, więc jak czegoś będziesz potrzebował, to dzwoń.

— Dzięki, Oleg. Musimy lecieć, bo jeszcze mamy kilka spraw do załatwienia. Jeśli coś wyciągniemy, to prześlę ci zdjęcia.

— Ja mam jeszcze jedną sprawę. Jakbyśmy chcieli upublicznić nagranie z całej akcji, to masz jakieś wejścia do mediów? — zapytał Robert.

— Coś się znajdzie do jutra. Znam kilka osób z telewizji. Chcesz coś transmitować na żywo?

— Taki mam plan, jeżeli tam będzie pokrycie sieci komórkowej.

— Wystaw mi końcówkę, to mogę wszystko nagrać i przechować dla ciebie.

— Zapiszę ci adres do ściągnięcia softu. Połączenie jest mocno kodowane i idzie trochę pokręconą drogą.

— Jak chcesz, żeby sprawdzić, czy to się da namierzyć, to mogę ci zrobić mały test.

— W porządku, jak mnie namierzysz, to przynajmniej będę wiedział, jak to zrobić.

— Czegoś jeszcze potrzebujecie?

— Zobaczymy. Na razie to wystarczy — odparł Siergiej. — Musimy już uciekać.

— Cześć, panowie. Powodzenia jutro.

— Cześć, Oleg, nie dziękujemy, żeby nie zapeszyć — pożegnał się Robert.

Siergiej zapakował do plecaka dokumenty od Olega. Po chwili siedzieli już w samochodzie.

— Ufasz mu? — zapytał Robert.

— Tak. Ale następnym razem, zanim zaproponujesz komuś końcówkę swojego systemu, zapytaj mnie o to wcześniej. Nie wszystkim, z którymi współpracuję, ufam do końca.

— Mówisz o mnie? — Robert się uśmiechnął.

— Powoli się do ciebie przekonuję. — Siergiej odwzajemnił uśmiech.

— Dzięki. Jak na jeden dzień to i tak dużo. Co dalej?

— Dalej idziemy na piwo. Potem sprawdzimy przelewy od twoich znajomych. Jutro mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia.

— Prowadź.

Bar, który wybrał Siergiej, mieścił się w centrum miasta, nieco na północ od Parku Maryjskiego. Wybrał nieco inną drogę powrotną, żeby pokazać Robertowi część miasta, której jeszcze nie widział. Po przejechaniu kilku kilometrów szeroką Aleją Brovarską skierowali się na północ bulwarem Perova, potem w lewo Aleją Romana Shukhevycha, która prowadziła na most Pivnichnyj, łączący oba brzegi Dniepru. Po drodze przejechali nad rzeką Desenką, kiedyś stanowiącą żeglowną odnogę Desny, a obecnie ślepo zakończoną wałem oddzielającym koryta obu rzek. Robert miał w Polsce małą motorówkę, którą uwielbiał pływać po wąskich kanałach i zakamarkach, jakich wiele jest w Szczecinie, Bydgoszczy czy Wrocławiu. Żałował, że nie może teraz poświęcić trochę czasu na zwiedzanie Kijowa od strony wody. Wiedział, że z tej perspektywy miasta wyglądają zupełnie inaczej, a wiele ich urokliwych zakątków można zobaczyć tylko dysponując jakimkolwiek transportem wodnym. Teraz mieli inne zadania, ale oglądając te wszystkie piękne miejsca, postanowił, że jeszcze tu wróci i poświęci przynajmniej kilka dni na zwiedzanie miasta.

Podwieszany na linach most na Dnieprze, z widokiem na nowoczesne osiedle na brzegu rzeki, a także wyspa pomiędzy Desenką i Dnieprem wyglądały bardzo efektownie. Sam wjazd do centrum miasta Aleją Stepana Bandery i jego zabudowa nie różniły się specjalnie od innych podobnych do siebie betonowych blokowisk miast byłego bloku socjalistycznego, które po transformacji ustrojowej zapełniły się wielkimi centrami handlowymi i gdzieniegdzie nowoczesnymi apartamentowcami. Na zachodnim brzegu rzeki szybko skręcili w nadbrzeżną dwupasmową ulicę, którą Robert znał już z wizyty w parku. Z riwiery skręcili w prawo, nie dojeżdżając do samego parku i skierowali się do starszej części miasta. Po ich prawej stronie wznosiło się Wzgórze Volodymyra, górujące nad tą częścią miasta. Po obu stronach drogi stały zabytkowe, ładnie odremontowane kamienice. Ulica zmieniła się w brukowaną i stale pięła się pod górę. Minęli jeszcze plac Niepodległości z fontannami muzycznymi, po czym zaparkowali samochód i poszli w stronę baru mieszczącego się na ostatnim piętrze nowoczesnego budynku przy wielkim placu, na którym głównym obiektem była cerkiew św. Michała Archanioła i pomnik ofiar wielkiego głodu, oba zwieńczone pozłacanymi kopułami.

Widok z tarasu zrobił na Robercie niesamowite wrażenie. Przez prawie dziesięć minut dopytywał się Siergieja, co widzi przed sobą w bliższej i dalszej perspektywie. Siergiej z początku chętnie odpowiadał na pytania, jednak w końcu lekko zniecierpliwiony rolą przewodnika po mieście dosyć zdecydowanie zaproponował zamówienie czegoś do zjedzenia. Był już wieczór, a oni poza wczesnym śniadaniem nic nie jedli.

Robert szybko wybrał dosyć spory zestaw sushi, a Siergiej talerz owoców morza.

— Co robisz na co dzień?

— Kończę stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Kijowskim.

— Ciekawe studia. A skąd zainteresowanie UFO?

— To długa historia. Mój wuj był strażakiem w czasie awarii w Czarnobylu. Tam było straszne zamieszanie. Nikt nie panował nad sytuacją. Ludzi wysyłali bez żadnej osłony do usuwania napromieniowanego grafitu z rdzenia reaktora. Oni potem umierali masowo na białaczkę i inne choroby. Mówili im, że muszą iść do pożaru, bo inaczej mogą zginąć setki tysięcy ludzi. Więc szli. Pierwszego dnia awarii, jeszcze w trakcie ewakuacji Prypeci, zastęp mojego wuja dostał wezwanie do katastrofy śmigłowca. To było po drugiej stronie rzeki i tylko oni byli wtedy w pobliżu. Nie wiedzieli dokładnie, gdzie szukać, bo tam jest jedno wielkie bagno, ale domyślali sie, że helikopterem mógł lecieć albo ktoś ważny, albo inni ratownicy lub strażacy jak oni, więc musieli szukać do skutku. Zostawili wóz na grobli na sygnale i poszli w różnych kierunkach. Prosili też pilotów innych helikopterów o namiary miejsca katastrofy i ci, którzy akurat lecieli do gaszenia pożaru, wypatrywali miejsca upadku i dawali im wskazówki. Wuj był akurat najbliżej miejsca, jakie wskazał im przez radio pilot helikoptera, więc dotarł tam pierwszy. Tylko że to, co zobaczył, leżało na podmokłym terenie, zaczynało tonąć i wcale nie wyglądało na helikopter. Nie było śmigła, ogona ani przeszklonej kabiny. W otwartym kokpicie siedziały jakieś dwa zdezorientowane stwory. Wuj wezwał przez radio resztę swojego zastępu. Sam nie mógł im pomóc, bo był za daleko, żeby podać linę, rękę czy cokolwiek innego. To były bagna i sam mógłby utonąć. Więc czekał na pomoc i obserwował, co będzie dalej. Był kilkaset metrów od pojazdu, ale widział wyraźnie, że tych dwoje to nie ludzie. Mieli szarą skórę, wielkie czarne oczy, dziwne przeźroczyste kombinezony, dwie nogi i dwie bardzo chude ręce. — Siergiej przerwał, gdy podszedł do nich kelner z zamówionym posiłkiem. — Smacznego.

— Smacznego — odparł Robert. — Mów dalej, to najlepsza historia, jaką w życiu słyszałem.

— W końcu pojazd poszedł pod wodę, a stwory zaczęły tonąć razem z nim. Wyglądało na to, że już po nich, a pomocy nie było.

— I co?

— I wtedy nadeszła pomoc. Ale to nie byli strażacy z zastępu mojego wuja. Nadleciał jakiś spory okrągły pojazd i zwyczajnie wyciągnął ich z bagna kilkaset metrów do góry. Bez lin, drabinek ani czegokolwiek innego. Tych dwóch uniosło się w powietrze i poleciało do tego spodka. Właz się zamknął i pojazd zniknął, zanim inni strażacy dotarli na miejsce.

— Nieźle. Słyszałem wiele historii o katastrofach UFO, ale jeszcze żadnej o utonięciu spodka bez kolizji z twardym podłożem. I co było dalej?

— Wuj nie powiedział nikomu prawdy, bo uznał, że wezmą go za wariata. Zaraportował, że obiekt zatonął i nikt nie przeżył. Wskazał też inne miejsce zatonięcia, na głębszej wodzie. Kilka dni później nurkowie szukali tam wraku i nic nie znaleźli. Tego dnia nie stracono żadnego helikoptera, więc w raporcie odnotowano, że niezidentyfikowany obiekt zatonął w bagnie. I tyle. Potem cała ekipa mojego wuja miała inne zmartwienia, bo wysłali ich zaraz do gaszenia pożaru elektrowni w Czarnobylu. Dostali taką dawkę promieniowania, że po kilku miesiącach dwóch z nich zmarło na chorobę popromienną. Mój wuj przeżył jeszcze pięć lat i przed śmiercią opowiedział mi całą historię, pokazując na mapie miejsce zatonięcia spodka. Najpierw myślałem, że bredzi w gorączce, ale potem zacząłem odwiedzać to miejsce. To jest strefa zamknięta, ale ono leży po drugiej stronie rzeki, więc patrole są rzadkie i jak cię złapią, to po prostu każą ci się wynosić. Byłem tam kilka razy i w końcu kupiłem mały ponton, żeby móc pływać dalej od brzegu. Szukałem ściętych drzew czy innych śladów katastrofy. I w końcu znalazłem. Niedokładnie tam, gdzie wuj mi pokazywał. Ścięte spore drzewa i kilka starych, jakby spalonych pni. Po długościach i ułożeniu ściętych drzew wyznaczyłem przybliżoną trajektorię feralnego lotu obiektu, zanim wpadł do wody. Potem zacząłem sondować grunt długą metalową tyczką, aż jakieś dwa metry pod wodą trafiłem na coś twardego i metalicznego. Gdy spuściłem kamerkę GoPro, sfilmowałem niewyraźne fragmenty kadłuba i dziwne napisy. I wiesz, co jeszcze zobaczyłem?

— Mało prawdopodobne, że zgadnę więc mów od razu.

— Że światła tego czegoś, pewnie pozycyjne, stale się słabiutko żarzą.

— Niemożliwe, ponad trzydzieści lat pod wodą i jeszcze działają! Zaczynam rozumieć, dlaczego wokół tej sprawy jest tyle zamieszania. Zdziwię się, jak jutro pozwolą nam zwyczajnie podnieść wrak i go zabrać.

— Zobaczymy. Ale teraz już za późno, żeby się wycofać. Moim zdaniem, jeżeli my tego nie zrobimy, to za kilka dni nie będzie już śladu po znalezisku.

— Sądzisz, że oni znają położenie wraku?

— Pewnie jeszcze nie. Inaczej szkoda byłoby inwestować w to środki twojego znajomego z Ameryki. Ale jak mnie zidentyfikują i sprawdzą logowania do sieci mojej komórki w czasie, gdy szukałem wraku, to pewnie szybko się zorientują, gdzie mają zacząć poszukiwania. A skoro ja sam znalazłem to miejsce, to im też to w końcu może się udać.

— Słusznie. I co potem? Zwołamy konferencję prasową czy otworzymy aukcję?

— Tego ci jeszcze nie powiem, ale raczej nic z tych rzeczy.

— A jeżeli ten wrak jest radioaktywny i my tego nie przeżyjemy?

— Licznik Geigera mam. Jeżeli on promieniuje w znanym nam paśmie, to po prostu zachowamy dystans albo z powrotem go utopimy. Jak pewnie zauważyłeś, to raczej nie jest bezpieczna akcja, ale nie zamierzam iść na pewną śmierć.

— Zauważyłem. — Robert się uśmiechnął. — Ja też nie zamierzam ginąć bez sensu.

— Dobra. To teraz ty coś opowiedz o sobie.

— Jestem inżynierem. Studiowałem elektronikę. Teraz pracuję przy pomiarach stacji bazowych sieci komórkowych. Mierzymy, gdzie jest słabe pokrycie sieci, gdzie mógłby być duży ruch po postawieniu nowej stacji i rekomendujemy, gdzie można ją zainstalować. To nie jest łatwe, bo teraz wszyscy się boją promieniowania i trzeba rekomendować kilka lokalizacji, bo w jednej będą protesty mieszkańców, w innej nie zgodzi się właściciel obiektu, a jeszcze gdzie indziej, żeby zainstalować sprzęt, trzeba budować drogi maszt. Jak już postawimy stację, to mierzymy, jak poprawił się sygnał w okolicy, jak rozkłada się ruch pomiędzy poszczególnymi komórkami i czy wszystko działa, jak należy.

— Ciekawe.

— Nie tak jak stosunki międzynarodowe, ale nie narzekam na nudę.

— A skąd zainteresowanie tematem UFO?

— Sam nie wiem, jak to wyszło. Kiedyś mój kolega ze szkoły twierdził, że widział dziwny obiekt nad naszym osiedlem. Nawet go sfilmował. Wyglądało to jak zwykły montaż, ale ja mu wierzyłem. Nigdy mnie nie oszukał i myślał zawsze w stu procentach racjonalnie. Nie przywiązywałem do tego nagrania wielkiej wagi i na ponad rok o nim zapomniałem, ale gdy po studiach miałem trochę więcej czasu, zainteresowałem się tym tematem bliżej. Zacząłem sporo czytać w sieci, udzielać się na forach internetowych i jeździć na różne konferencje. W końcu zrozumiałem, że wszyscy fanatycy tego tematu zajmują się mało ważnymi sprawami. Cały czas debatowali o tym, czy UFO istnieje, czy nie i czy jakieś nagranie jest wiarygodne, czy nie. A mnie te wszystkie dowody szybko przekonały i stwierdziłem, że trzeba je uznać za prawdziwe i iść dalej.

— Czyli?

— Najpierw pracowaliśmy nad tym, żeby te zdjęcia i filmiki pokazać innym i przekonać ich, że nie możemy dalej żyć w ciemnocie i uważać się za pępek wszechświata. Ale potem szybko zorientowaliśmy się, że bez materialnych dowodów i tak nikt poważny nam nie uwierzy a one są bardzo sprawnie czyszczone przez facetów w czerni. Więc ludzi, którzy mówią o tym temacie głośno, zwyczajnie się wyśmiewa i uznaje za wariatów, którzy palą za dużo trawki.

— Znam to. Mój wuj też znał ten temat, bo miał znajomych pilotów, którzy mieli spotkania z UFO. Ich przełożeni najpierw wypytywali ich o wszystkie szczegóły, a potem kazali zapomnieć o sprawie i grozili, że jak nie zachowają tajemnicy, to trafią do łagru albo pod trawnik. Dlatego właśnie mój wuj zachował tę opowieść aż do śmierci dla siebie, a właściwie dla mnie i swojej żony.

— Słusznie. Wyciągnęliby od niego lokalizację wraku, a potem na wszelki wypadek wysłaliby go na Sybir.

— I tak właśnie doszło do naszego spotkania. Mnie też się spodobało wasze podejście do tego tematu. Wiedziałem, że nie macie nic konkretnego (zresztą poza rządami kilku krajów nikt czegoś takiego nie ma), ale jak wam przyniosę coś dużego, to mogę na was liczyć.

— To się okaże. Masz już fundusze?

— Sto pięćdziesiąt tysięcy od twojego przyjaciela z Ameryki już jest i dwadzieścia pięć od tej Chinki też. Reszty jeszcze nie ma, ale z tą kasą możemy już jechać.

— Wiesz co? — zapytał Robert. — Zastanawia mnie jeszcze jedno. Jak chcesz dotrzeć do wraku i go wyciągnąć z bagna, jeżeli tam jest tak mokro?

— Dobre pytanie. Ogólnie, zobaczysz. Ale po drodze zdradzę ci jeszcze kilka szczegółów.

— Dobra, to teraz opowiedz coś o pomarańczowej rewolucji w Kijowie. Brałeś w tym udział?

— Jasne. Nie mogłem siedzieć w domu i czekać, aż inni wszystko za nas zrobią. Widziałem krew na ulicy i ten wspaniały entuzjazm ludzi, którzy zwyczajnie przestali się bać Berkutowców, lecących do nich kul, policji, tego całego zamieszania i chyba wszystkiego innego. To był naprawdę wspaniały czas.

— A teraz?

— Teraz wszystko jest inaczej. Żelazna Julia Tymoszenko, w którą tak wierzyliśmy, zupełnie się skompromitowała, liderzy opozycji albo okazali się nieudolni, albo skorumpowani, przyszedł kryzys na Krymie, wojna w Donbasie, a potem całe to zamieszanie z koronawirusem. Teraz za pieniądze z Zachodu kraj trochę staje na nogi, mamy nowego i energicznego prezydenta, ale przed nami jeszcze długa droga. Zresztą widzisz, ilu naszych nadal u was pracuje.

— Widzę. Bez nich żadna budowa u nas nie szłaby do przodu.

— Ciekawy jest ten świat. Wszyscy mamy takie piękne kraje, a Niemcy marzą o tym, żeby pracować w Dolinie Krzemowej, wy pracujecie w Anglii albo w RFN, my pracujemy u was, a do nas teraz zaczynają przyjeżdżać Azjaci, żeby zająć te etaty, które zwolniliśmy, wyjeżdżając na Zachód. Do czego to doprowadzi?

— W takim razie, gdzie chcą pracować Japończycy, bo dla nich Zachód to Rosja? — zażartował Robert.

— Dobra, starczy polityki. Pokażę ci jeszcze kawałek Kijowa.

Zapłacili rachunek i wyszli z restauracji. Robert jeszcze raz stanął przy barierce balkonu, żeby jak najlepiej zapamiętać wspaniały widok na miasto. Było już ciemno i Kijów w nocnej scenerii wyglądał jeszcze piękniej. Przed powrotem do domu jeździli jeszcze przez prawie godzinę po mieście. Robert zaczynał już rozpoznawać główne obiekty i ogólną topografię miasta, które coraz bardziej mu się podobało.

Gdy wrócili do mieszkania, mama Siergieja już spała. Cicho położyli się do łóżek i przez dłuższy czas usilnie próbowali zasnąć. Jutrzejszy dzień zapowiadał się bardzo, bardzo ciekawie i choć plan całej akcji wydawał się zapięty na ostatni guzik, żaden z nich nie mógł przewidzieć, jakie niespodzianki jeszcze na nich czekają. Obaj jednak spodziewali się, że jutrzejszy wieczór nie będzie już taki spokojny jak dzisiejszy. To, co zaplanowali, mogło odmienić nie tylko ich los, lecz także spojrzenie bardzo wielu ludzi na sprawy najważniejsze dla całej naszej cywilizacji.

Wiedzieli, że na tej planecie nie było jeszcze prywatnej akcji podjęcia pojazdu obcych i to w dodatku nieźle zachowanego. Różnili się istotnie co do oceny korzyści, jakie można odnieść z tego przedsięwzięcia.

Dla Siergieja to był po prostu biznes i sposób pozyskania czegoś wartościowego, co następnie można sprzedać temu, kto jest gotów najlepiej zapłacić.

Według Roberta jutrzejsza akcja dla ludzkości mogła być przełomowym wydarzeniem, które miało szansę okazać się dużo ważniejsze niż lądowanie człowieka na Księżycu, jakiekolwiek odkrycie, wynalazek czy teoria naukowa. Uważał, że dzięki niej może na zawsze odmienić losy świata, w którym żyli, i zmienić jego postrzeganie przez cały gatunek ludzki.

Obaj mieli też świadomość, że nie wszyscy są w tej chwili po ich stronie, a przeciwnicy, z którymi przyszło się im zmierzyć, potrafią być brutalni, bezwzględni, a przede wszystkim skuteczni w działaniu. Strzelanina na działkach w Warszawie pokazała im już, na jak niebezpieczny wkroczyli obszar.

Siergiej najwyraźniej nie był człowiekiem, który miał w zwyczaju bać się na zapas. Robert z kolei być może doceniał spokojne i komfortowe życie, jakie dotychczas wiódł, ale zdawał sobie sprawę, że jest już za późno, żeby się wycofać. Choć mieli trochę inne plany na przyszłość, wiedzieli już, że łączy ich wspólny wielki cel. Dlatego między innymi zaśnięcie tego wieczoru nie przyszło im łatwo. Obaj rozmyślali, co jutro może pójść nie tak i jak mają się zachować w sytuacjach, jakie byli w stanie przewidzieć. Mimo to w końcu potrzeba snu okazała się silniejsza od emocji i już po pół godzinie głośno chrapali w pokoju, który ewidentnie był za mały na dwuosobową sypialnię.

Na bagnach Prypeci

Budzik nastawiony na szóstą rano brutalnie przerwał sen Roberta. Przez dłuższą chwilę przypominał sobie, gdzie właściwie jest i co tutaj robi. Próbował też za wszelką cenę uświadomić sobie, czy ostatnie zdarzenia z Warszawy były tylko snem, czy rzeczywistością. Po chwili siedział już na łóżku i szukał przyborów do mycia. Siergiej był już ubrany i zapraszał na śniadanie, które właśnie przygotowywał. Jego mama jeszcze smacznie spała, zupełnie nieświadoma ich planów na ten dzień.

Szybki prysznic, najpierw gorący, a potem zimny, skutecznie przywrócił Roberta do rzeczywistości. Miał już dokładnie przemyślane przynajmniej dwa alternatywne scenariusze rozwoju wydarzeń, jakie zaplanowali na dzisiaj. Ogarniało go coraz więcej wątpliwości, ale spokój i determinacja Siergieja skutecznie przywracały jego myśli na właściwy tor. Nawet nie próbował dzielić się z nim swoimi wątpliwościami. Nie do końca jednak wierzył we wrak pod wodą, który od ponad trzydziestu lat ma włączone i działające światła pozycyjne. Nieustannie się zastanawiał, czy wczorajsza opowieść była prawdziwa. Chociaż od ostatniego spotkania w Roswell liczyli, że kiedyś nadarzy się okazja zdobycia i pokazania całemu światu materialnych dowodów wizyt obcych na Ziemi, teraz — gdy, jak się wydawało, byli już o krok od osiągnięcia upragnionego celu — coraz bardziej wątpił, że to wszystko jest możliwe. Nie dał jednak nic po sobie poznać. Wiedział, że jego nowy partner straciłby wtedy przynajmniej część zaufania, jakim zaczynał go darzyć. A może tylko tak mu się wydawało.

— Jak nocka? — zapytał Siergiej przy śniadaniu.

— Dzięki. Nie najgorzej. Mam jeszcze kilka pytań do dzisiejszego planu, ale zadam je po drodze.

— Mamy mały prowiant od mojej mamy. Pamiętaj o wyłączeniu komórki.

— Bez obaw. Jeszcze jej nie włączałem od wylotu z Warszawy.

— Za piętnaście minut wyjeżdżamy.

Pożegnali się z panią Smirnoff, która już się obudziła, i zeszli do samochodu. Miasto szumiało już ożywione codziennym porannym ruchem, choć w ich okolicy był on jeszcze niewielki. Pomału robiło się jasno i dzień zapowiadał się pogodnie. Przed wyjściem z budynku zeszli do piwnicy, w której na podłodze leżało sporo sprzętu specjalnego przeznaczenia przygotowanego wcześniej do zabrania. Były tam dwie butle do nurkowania, kombinezony, maski i automaty oddechowe, radiotelefony i dwie podłużne, czarne sportowe torby pełne różnych drobiazgów, które nie wiadomo do czego miały służyć. Pakunków było tak dużo, że musieli obracać dwa razy.

— A więc na jedno pytanie mam już odpowiedź — stwierdził Robert, niosąc ciężką butlę ze sprężonym powietrzem.

— Nurkowałeś kiedyś? — zapytał Siergiej.

— Zrobiłem kiedyś kurs nurkowania, ale wielkiej praktyki nie mam.

— Wystarczy. Do założenia siatki nie będziemy głęboko schodzić. Najważniejsze, że wiesz, jak oddychać.

— Rozumiem, że nie bierzemy zawodowych nurków?

— Ograniczamy liczbę wtajemniczonych osób do minimum.

Cały sprzęt załadowali na zabudowaną pakę terenowego nissana stojącego przed blokiem, po czym ruszyli z miejsca z piskiem opon. W miarę zbliżania się do centrum miasta ruch robił się coraz bardziej intensywny i w końcu utknęli prawie pół godziny w korku na drodze biegnącej wzdłuż rzeki. Gdy wjechali na teren firmy transportowej, dźwig stał już załadowany na przyczepę niskopodwoziową sporej ciężarówki. Za nim leżała mocno przypięta, potężna siatka uszyta z szerokich pasów ładowniczych.

Siergiej poszedł prosto do biura firmy. Spędził tam prawie kwadrans, załatwiając formalności. Robert, obserwując przez szybę jego rozmowę z właścicielem firmy, odniósł wrażenie, że robi się ona coraz bardziej nerwowa. Wolał jednak nie wtrącać się do tych ustaleń. Po chwili obaj wyszli na zewnątrz i podeszli do ciężarówki. Kierowca siedział już w szoferce razem z drugim pracownikiem, który później okazał się operatorem dźwigu. Do ich samochodu wsiadł jeszcze jeden pracownik, który przedstawił się jako Petro. Uruchomili nawigację i ruszyli powoli jako pierwsi. Za nim wyruszyła ciężarówka z dźwigiem. Jechali na północ, w stronę Czarnobyla. Siergiej wystawił na dach pomarańczowego koguta, pełniąc rolę pilota. Ich konwój posuwał się sprawnie naprzód mimo intensywnego ruchu o tej porze dnia.

— Jakieś problemy? — zapytał w końcu Robert,

— Już wszystko w porządku — odparł Siergiej, ucinając rozmowę.

— Rozumiem, że tę siatkę będziemy musieli założyć sami na nasz obiekt?

— To jest najtrudniejszy element operacji, bo wszystko jest zakopane w mule i widoczność jest zerowa.

— Siatka wytrzyma?

— Na pewno wytrzyma — wtrącił Petro. — Takich siatek używa się na statkach do ładowania nawet dziesięciu ton worków i innej drobnicy.

— A rozmiar jest wystarczający?

— Zobaczymy. Ze wstępnych obmiarów wynika, że tak.

— Gdzie trafi nasze znalezisko, gdy już je wyciągniemy? — zapytał Robert.

— To właśnie ustalaliśmy przed chwilą z Mironem. Chciałem skorzystać z jego hangaru pod Bojarką na południowy wschód od Kijowa, ale podobno jest zastawiony jakimiś towarami i kręci się tam za dużo ludzi. Rozumiem, ale jeszcze wczoraj nic o tym nie mówił.

— I jaki masz plan „B”?

Siergiej nie odpowiedział. Wyciągnął telefon i wybrał jakiś numer.

— Cześć Oleg. Ruszamy z Kijowa. Na miejscu będziemy za jakieś dwie godziny. Potrzebujemy na szybko wynająć jakiś spory garaż do zaparkowania ciężarówki na kilka dni. Wjazd musi być szeroki na co najmniej dziesięć metrów i z pięć metrów wysoki. Coś z dala od miasta i tylko do naszej dyspozycji. Nie dalej niż pięćdziesiąt kilometrów od Czarnobyla.

Robert nie słyszał odpowiedzi Olega. Siergiej zakończył rozmowę.

— Załatwi to? — zapytał.

— Załatwi, ale będą koszty.

Podczas dalszej drogi ustalali z Petrem szczegóły całej operacji. Nie znali ani wagi, ani dokładnych rozmiarów wraku, jednak zakładali, że nie będzie cięższy niż kilka ton. Nie mogli być jednak pewni, czy zmieści się na platformie. Przewóz większych gabarytów, wystających znacznie poza obrys pojazdu, musieliby zgłosić do zarządu dróg krajowych, a tego nie chcieli robić. Petro nie bardzo był zadowolony z całej sytuacji, ale zlecenie było już przyjęte i musiał zarządzić sytuacją.

Spodziewali się też, że sporo problemów spowoduje sam podjazd na miejsce wydobycia. Ciężarówka musiała pozostać na grobli, a dźwig nie powinien jechać dociążony wrakiem po grząskim terenie, bo groziłoby to wywrotką. Ustalili w końcu, że jeżeli obiekt okaże się zbyt ciężki, to przeciągną go na twardy grunt wyciągarką dźwigu albo ciężarówki, a dopiero potem załadują na platformę. Robert był pod wrażeniem rozmachu i przygotowania całej akcji. Nigdy nie przypuszczał, że jego pasja i ustalenia z Roswell doprowadzą go kiedyś do udziału w tak poważnym przedsięwzięciu. Gdy wczoraj organizował finansowanie całej akcji, stale się zastanawiał, czy celem zaproszenia go do Kijowa nie było zwyczajne wyciągniecie w końcu całkiem sporych funduszy od jego znajomych. Teraz już wierzył, że akcja jest prawdziwa, jednak wciąż nie mieściło mu się w głowie, że mogą wyciągnąć z bagna obiekt z innej planety. W końcu jednak zdecydował się aktywnie włączyć w przygotowania i ustalenia co do szczegółów planowanego wydobycia.

— Rozumiem z naszych wczorajszych ustaleń, że mam zorganizować transmisję całej akcji do swoich?

— Tak, ale dopiero jak będziemy mieć obiekt na platformie. Wcześniej nie chcę ryzykować. To może być maksymalnie pięć minut transmisji, jeżeli wierzysz w twoje bezpieczne połączenia.

Droga do strefy zamkniętej zabrała im ponad trzy godziny. Jechali po zachodniej stronie Dniepru przez piękne lasy iglaste. Kiedy wjeżdżali do strefy wokół feralnej elektrowni w Czarnobylu, nikt ich nie zatrzymywał. Po drodze Oleg dał znać, że znalazł odpowiedni hangar na południe od Kijowa, ale można go było wynająć co najmniej na miesiąc za sześć tysięcy dolarów płatnych z góry. Nie mieli wyjścia. Zgodzili się na takie warunki.

Gdy przejechali mostem przez Prypeć na wschodni brzeg rzeki, Robert wiedział, że są już blisko. Siergiej starał się nie dawać po sobie poznać, ale robił się coraz bardziej nerwowy i podekscytowany. Przyspieszył i dał znać przez radio, że jedzie sprawdzić podjazd. Z drogi krajowej przechodzącej przez strefę zamkniętą musieli skręcić na długą groblę biegnącą wzdłuż rzeki. Wyglądała dosyć solidnie, chociaż sam skręt z drogi stanowił spory problem dla długiej ciężarówki z niskopodwoziową naczepą. Siergiej zaparkował samochód na grobli i za pomocą radia kierował całą operacją. Petro, nie wysiadając z szoferki, szybko ocenił, że ciężarówka powinna się wyrobić za pierwszym razem, ale najpierw musieli zablokować ruch z przeciwka, tak żeby zrobić najazd z lewego pasa. To zadanie przypadło Robertowi. Ruch był całkiem spory, więc nie mogli zbyt długo czekać, aż droga będzie pusta. Zrobili więc małe zamieszanie na drodze, blokując oba pasy na kilka minut i powodując spory korek w obu kierunkach. Kierowcy ze zrozumieniem czekali, aż ich zestaw dokończy manewr skrętu. W końcu cały konwój wylądował bezpiecznie na grobli. Jedyne, co budziło ich niepokój, to możliwość wycofania ciężarówki w drodze powrotnej. Nie wyglądało na to, żeby mogli liczyć na jakiekolwiek miejsce do zawracania ponad dwudziestometrowego zestawu.

— Dasz radę wycofać? — zapytał Petro kierowcę przez radio.

— Pomału, jak mnie pokierujecie, to damy radę. Nie z takich miejsc się wyjeżdżało na wstecznym. Tu przynajmniej droga jest prosta i nie ma przeszkód.

Jazda po grobli była bardzo powolna. Siergiej kilka razy wysiadał z samochodu, żeby sprawdzić nawierzchnię. Nawet niewielki przechył zestawu mógł się źle skończyć.

— Stajemy — zarządził w końcu. — Ciężarówka już bliżej nie podjedzie.

Wyładunek dźwigu zajął im prawie pół godziny. Zgodnie z zamówieniem była to maszyna przystosowana do pracy w grząskim terenie, wyposażona w szerokie gąsienice, dzięki czemu po wyładunku nie było problemu z bezpiecznym zjazdem z grobli. Nissan jechał pierwszy jako tester stabilności gruntu. Założyli, że jeżeli przejedzie na zwykłych oponach, to i dźwig też się nie zapadnie.

W końcu grunt zaczął się robić coraz mniej stabilny, a koła samochodu zaczęły już lekko buksować i coraz mocniej się zapadać. Siergiej zarządził postój i wycofał swój pojazd w stronę grobli. Wyładował z niego sprzęt do nurkowania, położył go na ziemi, po czym wszyscy udali się na miejsce, gdzie, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, miał spoczywać wrak. Dźwig stał ponad sto metrów od brzegu długiego jeziorka, które najprawdopodobniej kiedyś było starorzeczem Prypeci. Podmokły las liściasty wyglądał o tej porze roku jak wyjęty z pocztówki. Lekki wiatr zrywał z gałęzi setki kolorowych liści, które łagodnie opadały na ziemię. W tym malowniczym miejscu, na łonie natury ich ciężki, pordzewiały, hałaśliwy sprzęt, jaki ze sobą zabrali, sam w sobie wyglądał jak pochodzący z innej planety. Przy brzegu, z wszystkiego, co wpadało do wody, tworzył się malowniczy dywan unoszący się na jej powierzchni. Wróżyło to niestety spore problemy z odnalezieniem czegokolwiek w dosyć mętnej wodzie, w której przez setki lat kolejne warstwy odpadów organicznych na dnie zbiornika tworzyły gęsty szlam, mogący pochłonąć niemal wszystko, co do niego wpadło. Robert znał z Polski wiele przypadków czołgów zatopionych w czasie II wojny światowej, które podczas prób ich wyciągania okazywały się być zagrzebane nawet na kilkanaście metrów w gęstym bagiennym mule, choć na pozór głębokość zbiornika nie przekraczała kilku metrów.

— Oleg, jesteśmy na miejscu. Możemy działać? — zapytał Siergiej przez telefon.

— Na razie macie spokój. Ochrona siedzi w swojej bazie. Jak coś się zmieni, to przedzwonię.

Siergiej przekazał telefon Petrze.

— Jak ten telefon zadzwoni, to odbierz i daj mi znać, o co chodzi.

— Jeśli ktoś się pojawi na grobli, to dajcie znać — poprosił przez radio kierowcę ciężarówki.

Przy samochodzie Siergiej i Robert zaczęli przebierać się w kombinezony do nurkowania. Ich ruchy wskazywały, że nie mają w tym doświadczenia. Ich asekuracją miała być zaczepiona do dźwigu siatka ładunkowa, którą mieli założyć na wrak. Zabrali z samochodu spore reflektory do nurkowania i rozwijając linę z wyciągarki dźwigu pomału ciągnęli siatkę ładunkową w stronę pięknego jeziorka, w którym miała spoczywać ich zdobycz. Początkowo pomagał im w tym Petro, ale gdy grunt przy brzegu zaczął robić się coraz bardziej grzęski, musiał się wycofać.

Z wody wystawały dwie tyczki wbite przez Siergieja podczas jego poprzedniej wizyty w tym miejscu, które miały wskazywać pozycję wraku. Z daleka nie rzucały się specjalnie w oczy. Gdy w końcu dociągnęli siatkę do wody, stale się jej trzymając założyli maski do nurkowania i automaty oddechowe, po czym pomału zaczęli schodzić pod powierzchnię. Starali się robić to jak najostrożniej, ale potężna i ciężka sieć zatopiona w wodzie pełnej liści zmąciła ją dosyć mocno, zmieniając przy brzegu w szaro-brunatną breję. Robert nie miał dużego doświadczenia w nurkowaniu, ale zasady korzystania z automatu oddechowego znał przynajmniej w zarysie. Zanurzył się pod wodę i rozejrzał wokoło. Nawet po uruchomieniu mocnych reflektorów widzialność nie przekraczała jednego metra, więc musieli poruszać się prawie po omacku. Pomimo tego, po kilku minutach sondowania gruntu natrafił na coś twardego pod nogami. Zszedł głębiej w miejscu, w którym wyczuł twardy obiekt, a gdy zbliżył się do niego na mniej niż pół metra, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Snop światła szybko namierzył krawędź wraku. Była okrągła i pokryta dziwnymi napisami, które nie sposób było rozszyfrować. Po dłuższej chwili podwodnych oględzin natrafił na blade, jarzące się jeszcze światła pozycyjne na krawędzi obiektu. Tylko niektóre z nich rzucały słabiutką poświatę, ale i to było dla niego trudne do uwierzenia. Z początku nie był pewien, czy to odblaski jego latarki, czy działające stale światła, dlatego wyłączył ją na chwilę, żeby się przekonać. Gdy to zrobił, zobaczył wyraźny obrys obiektu wyznaczony świecącymi się lampkami.

„A więc oni mają źródła energii, które mogą działać pod wodą przez ponad trzydzieści lat” — pomyślał.

Siergiej podpłynął do niego i zdecydowanym ruchem nakazał wynurzenie.

— Teraz siatka. Musimy odpiąć jeden zaczep i postarać się ją nałożyć na wrak.

— Macie wrak? — zapytał z brzegu Petro.

— Mamy — odparł podekscytowany Robert. Nadal nie mógł do końca uwierzyć w to, co się dzieje.

Nie mając solidnego punktu oparcia, długo pracowali nad przeciągnięciem siatki pod wrak. Zmącona woda i wszechobecny muł dodatkowo utrudniały zadanie. Po ponad kwadransie intensywnych wysiłków brzeg siatki znalazł się pod krawędzią wraku. Resztę miał już załatwić silnik wyciągarki dźwigu.

— Możecie powoli wyciągać — zarządził Siergiej.

Obaj z Robertem pozostawali w wodzie, asekurując z bliska operację naciągania siatki.

— Wyciągaj pomału — dał znać Petro przez radio operatorowi dźwigu.

Wyciągarka ruszyła i siatka zaczęła powoli przesuwać się do góry, po drodze oplatając ich zdobycz leżącą jeszcze na dnie jeziorka. Po paru minutach spodek był już cały w niej schowany jak gruba ryba schwytana w rybacką sieć. Robert zanurkował, żeby zobaczyć, czy wszystko jest pod kontrolą. Wyglądało na to, że rozmiar siatki był wystarczający, żeby wrak cały się w niej zmieścił. Wyszli na brzeg obserwować dalszą część akcji z lądu, choć nie ściągali jeszcze kombinezonów do nurkowania. Silnik wyciągarki pracował z wyraźnym wysiłkiem a napięta lina coraz bardziej przechylała ramię dźwigu w stronę wody. Pomimo tego stale nawijała się na wielką szpulę. Gdy siatka zaczęła powoli wynurzać się z wody, naprężenie zrobiło się zbyt duże, co groziło wywróceniem dźwigu. Obiekt utknął na brzegu jeziorka, zaplątany w korzenie drzew.

— Stop! — zarządził Petro.

— Na siłę nie pójdzie — ocenił sytuację Siergiej. — Dźwig musi podjechać bliżej, żeby ciągnąć siatkę bardziej do góry. Zluzuj linę i podjedź najbliżej wody, jak się da. Pokieruję cię — nadał przez radiotelefon.

Stary, mocno przechodzony silnik dźwigu zawył głośno, wypuszczając z rury wydechowej kłęby czarnego dymu i pomału ruszył go w stronę wody. Petro szedł z przodu, stale sondując twardość gruntu i pokazywał kierowcy rękami, którędy ma jechać, a Siergiej zaczął zdejmować sprzęt do nurkowania, który na lądzie wyraźnie krępował jego ruchy i utrudniał współpracę z resztą ekipy. Robert poszedł w jego ślady. Gdy już był przebrany w swoje ubranie, razem zaczęli podkładać pod gąsienice dźwigu gałęzie, które miały zapobiec ich zapadaniu się w coraz bardziej grząskim podłożu. Kiedy zużyli już wszystkie większe gałęzie leżące w pobliżu, wzięli z samochodu dwa małe toporki i zaczęli wycinać cieńsze drzewka. Tym sposobem zbliżyli się kilkadziesiąt metrów w stronę jeziorka, ale tutaj grunt zaczynał się robić jeszcze bardziej grząski i sposób z podkładaniem gałęzi i ściętych drzew na niewiele się zdawał. Po krótkiej naradzie kierowca ciężarówki zaproponował podłożenie pod gąsienice ciężkich stalowych podjazdów dla dźwigu, które wykorzystywali do jego załadunku na ciężarówkę. Dałoby to dodatkowe oparcie dla maszyny i pozwoliło podjechać jeszcze kilkadziesiąt metrów w stronę wody. We trzech, z wielkim trudem, grzęznąc w mokrym podłożu, przynieśli z ciężarówki pierwszy ceownik podjazdu i ułożyli go na trasie lewej gąsienicy. Po kolejnym kwadransie to samo zrobili po drugiej stronie. Trasa dla dźwigu wyglądała dosyć stabilnie, więc kierowca po dłuższych oględzinach zdecydował się na nią wjechać. Ciężka maszyna zanurzyła obie szyny dosyć głęboko w grząski grunt, ale sama jechała w miarę prosto. Wszystkie te wysiłki wystarczyły do stosunkowo bezpiecznego zbliżenia się na odległość około dwudziestu metrów od wody. Dzięki tej mozolnej pracy, która zabrała im prawie pół godziny, dźwig mógł podjechać na tyle blisko, że koniec jego ramienia znalazł się prawie nad wodą. Teraz mogli zacząć w miarę bezpiecznie podnosić siatkę ze zdobyczą do góry, omijając tym samym kłębowisko nadbrzeżnych korzeni, na którym wcześniej utknęli.

— Wyciągaj powoli, Wlad! — zadecydował w końcu Petro, uznawszy, że lepszej pozycji do wyciągania siatki już nie zajmą.

Silnik wyciągarki ruszył ponownie i zaczął nawijać linę, do której była podwieszona siatka. Siergiej wyciągnął z samochodu laptopa, otworzył go i postawił na masce, kierując kamerę w stronę brzegu.

Robert podszedł do klawiatury i po dłuższej chwili uruchamiania programów, których działanie tylko on rozumiał, zestawił w końcu wideokonferencję z zarządem „Alien Cooperation”. Nie czekając, aż zaproszeni odpowiedzą na jego wywołanie, odsunął się od laptopa i poprawił ustawienie ekranu. Wyciągnął z plecaka małą przenośną kamerę i zaczął nagrywać całą operację, której finał wydawał się już bardzo bliski. Operator kilkukrotnie przerywał wyciąganie siatki, gdy ramię dźwigu niebezpiecznie przechylało się w stronę tafli wody. Poluzowywał wtedy nieznacznie linę i obracał nieco w innym kierunku, szukając fragmentu brzegu, który mógłby być łatwiejszy do pokonania. Wyglądało to jak walka wędkarza z wielką rybą, która wytrwale walczy o przeżycie, starając się zaplątać żyłkę o cokolwiek twardego, co może ją zerwać. Napięcie rosło, a wszyscy stawali się coraz bardziej nerwowi, jakby nie wierząc, że w siatce jest dokładnie to, czego się spodziewają. Wydawali się wątpić, że operacja zakończy się sukcesem. Jakby jakaś tajemnicza siła nie chciała oddać im zdobyczy, strzegąc zazdrośnie swej tajemnicy.

Robert miał świadomość, że puszczanie transmisji na żywo nawet do wąskiej grupy swoich najbardziej zaufanych znajomych może zdradzić ich pozycję i ściągnąć na nich kłopoty, ale rozpierająca go duma z tego, że udało im się zajść tak daleko, a także niepewność, co stanie się potem, nie pozwoliły mu nie urządzić małego pokazu.

Na ekranie laptopa kątem oka zauważył, że poza Sookie wszyscy już się zameldowali, choć nikt nie śmiał się odzywać. W milczeniu wpatrywali się w obraz transmisji.

Robert, podobnie jak kiedyś Neil Armstrong, miał już przygotowane krótkie przemówienie z okazji tej podniosłej chwili, ale na razie nie był w stanie wypowiedzieć nawet słowa, całą swoją uwagę skupiając na powoli przesuwającej się linie dźwigu. Zdążył tylko pomachać przyjaciołom do kamery i niemrawo się przywitać. Siatka zaczęła już wynurzać się z wody, choć nie było jeszcze widać, co jest w środku.

Ściekały z niej ogromne ilości mieszaniny wody, mułu, liści i gałęzi, jakie dźwig wyszarpnął z brzegu, ciągnąc ją do góry. Korzenie nadbrzeżnych krzaków trzaskały, a silnik wyciągarki pracował bardzo nierówno.

W końcu ich upragniona zdobycz powoli zaczęła wynurzać się z wody, jednak w tej chwili trudno było dostrzec w niej cokolwiek nadzwyczajnego. Grube pasy siatki ładunkowej i ogromne ilości ściekającego szlamu skutecznie maskowały to, co było głównym przedmiotem całego zamieszania. Po kilku minutach nerwowego wyczekiwania prawie cały obiekt znalazł się nad wodą, a większość skrywającego go szlamu zdążyła już ściec z powrotem do jeziora. Dopiero wtedy można było się przyjrzeć temu, co zostało podniesione z wody. Najpierw ujrzeli okrągłą krawędź ze światłami pozycyjnymi. Było ich kilkadziesiąt, równomiernie rozłożonych na obwodzie pojazdu. W świetle dziennym nie było widać, że są włączone. Po chwili zobaczyli też dziwne napisy na krawędzi spodka, jakie w świetle reflektorów widać było wcześniej pod wodą.

Wyciągarka dźwigu zatrzymała się na moment. Masywny hak, na którym była zawieszona siatka, był już przy końcówce ramienia dźwigu i dalsze zwijanie liny groziłoby jej zerwaniem. Teraz zaczęło się unosić ramię dźwigu i po chwili cała siatka była już nad wodą.

Operator wyszedł z kabiny, żeby przyjrzeć się temu, co jest w środku. Zjawił się też kierowca ciężarówki. Obaj wiedzieli, że całe przedsięwzięcie jest bardzo tajemnicze, ale jako jedyni nie mieli pojęcia, co właściwie ma być podnoszone z bagna. Wszyscy patrzyli z niedowierzaniem to na siebie, to na znalezisko, przypominające im raczej filmy fantastycznonaukowe niż cokolwiek, co znali z życia codziennego. Nastała niemal zupełna cisza.

— Można nagrywać? — zapytał w końcu operator dźwigu.

— Nie! — odpowiedział krótko Siergiej. — Taka była umowa z Mironem. Jak coś nagracie albo piśniecie, to zwracacie forsę.

Popatrzyli na siebie trochę zawiedzeni.

Obiekt nie był duży. Robert szacował jego średnicę na dziewięć do dziesięciu metrów. W siatce towarowej był ustawiony pionowo, otwartym kokpitem w ich stronę, a przez uchyloną pokrywę z wnętrza stale wylewała się woda ze szlamem. Po paru minutach, gdy większość błota zdążyła już wyciec, Robert, świecąc swoim reflektorem, zajrzał do środka przez szparę pod pokrywą. Mógł już rozróżnić kształty poszczególnych urządzeń we wnętrzu pojazdu. Zobaczył dwa miejsca dla pilotów, wyglądające jak dziecięce foteliki do elektrycznego samochodu sportowego. Miały szerokie pasy, były mocno wyprofilowane, ale ich rozmiar pasowałby maksymalnie do dziesięciolatka, i to w dodatku bardzo chudego. Kokpit był okrągły, a cały spodek nie różnił się znacząco od tych, które małe dzieci oglądają w dobranockach o kosmitach. Gdyby nie włączone światła, pomyśleliby, że wyciągają rekwizyt z taniego filmu science fiction albo z wesołego miasteczka. Przy fotelach nie było żadnego drążka sterowniczego, setek kontrolek ani przełączników, jakie znali z filmowych statków kosmicznych. Zamiast tego zobaczył wielki panel o zaokrąglonym kształcie, który zajmował większość wolnej przestrzeni.

Petro poprosił operatora o obrócenie ramienia dźwigu, tak żeby obiekt w całości znalazł się nad twardym gruntem i można go było obejrzeć ze wszystkich stron. Ten był tak zahipnotyzowany widokiem tajemniczego znaleziska, że z początku nie słyszał, co się do niego mówi. W końcu niechętnie zajął miejsce w kabinie i wykonał polecenie.

Spodek nie wyglądał na bardzo ciężki i po wyrwaniu go z mułu i gąszczu nadbrzeżnych zarośli, a także po opróżnieniu z kilku ton wypełniającej go wody, łatwo można już było obracać ramieniem dźwigu bez ryzyka wywrotki. Teraz mogli zobaczyć, co jest po drugiej stronie, czyli od spodu pojazdu. W sporym wgłębieniu na jego środku zobaczyli ułożone w okrąg osiem dysz wyglądających na jego napęd, nie były one jednak przelotowe, lecz raczej przypominały reflektory z zamkniętym wylotem. Albo posiadały klapy zamykające dysze wylotowe w sytuacji awaryjnej, albo ich działanie nie miało nic wspólnego z odrzutem materii. Wszyscy członkowie ekipy wydobywczej bezwiednie zaczęli zbliżać się do głównego trofea dzisiejszej akcji, chcąc koniecznie go dotknąć lub przynajmniej zobaczyć z bliska.

— Stać! — krzyknął ostro Siergiej — Najpierw musimy sprawdzić promieniowanie! — zadecydował i znowu zanurkowawszy w pace swojego samochodu, wyciągnął licznik Geigera.

Uruchamiał się on prawie minutę, zanim zaczął poprawnie działać. Robert stale pilnował, żeby jego polecenie zostało wykonane. Wszyscy w milczeniu, wzrokiem dalekim od spokoju i opanowania, patrzyli na przemian to na „skarb z bagien”, to znowu na Roberta, który zerknął na laptopa na samochodzie, żeby sprawdzić, czy nadal działa. Działał.

Siergiej podszedł do siatki i zaczął ostrożnie zbliżać do niej licznik. Wydawał on charakterystyczny grzechot, świadczący o umiarkowanym poziomie radiacji, ale nie wyglądało na to, żeby istotnie odbiegał od normy. W końcu znajdowali się w strefie zamkniętej po awarii elektrowni jądrowej, a przyczyną jej zamknięcia był właśnie wysoki poziom napromieniowania całej okolicy.

Przyrząd wyraźnie uaktywnił się w pobliżu napędów pojazdu, a kilkanaście centymetrów od nich zaczynał wariować.

— Od strony kokpitu jest bezpiecznie. Nie możemy zachodzić lądownika od spodu, bo tam jest bardzo silne promieniowanie. Kto będzie tam przebywał za długo, może mieć kłopoty — zarządził zdecydowanym głosem Siergiej.

Operator dźwigu i kierowca pokiwali twierdząco głowami.

— Bez obawy, panowie. Licznik jest na maksymalnej czułości. Metr od silników jest już bezpiecznie. Nikogo nie będziemy narażać. Po prostu trzymamy się z daleka od napędu. Będę tego pilnował. Proponuję jednak niczego nie dotykać bez potrzeby — zakomunikował Siergiej.

Jego spokojny ton i wrażenie panowania nad sytuacją sprawiły, że poziom adrenaliny u wszystkich członków ekipy nieco opadł. Robert w końcu podszedł do laptopa, żeby coś powiedzieć swoim przyjaciołom, będącym nie tylko sponsorami, ale i głównym widzami całego przedstawienia, które wszyscy uważali za epokowe w dziejach ludzkości.

— Witajcie. Nagrywacie wszystko?

— Cześć Robert! — odpowiedział jako pierwszy Joann. — Samo się nagrywa. A więc o ten krążek całe to zamieszanie. Myślisz, że jest tego wart?

— Jest całkiem mały — niepewnym głosem odezwał się Yair. — Szczerze ci powiem, Robert, że nie sądziłem, że wam się to uda — wyksztusił za chwilę.

— I co z tym sprzętem teraz zrobicie? — zapytała Anna.

— Na razie musimy podjechać na myjnię — zażartował Robert.

— A potem? — ciągnął Yair.

— Mamy wynajęty hangar, gdzie chcemy go schować. Musimy tylko jakoś „niepostrzeżenie” tam dojechać. Myślę, że zaczekamy do nocy. Spodek będzie wystawał poza platformę po kilka metrów z każdej strony i może blokować dwa pasy ruchu, a my nie mamy pozwolenia na przewóz ponadwymiarowych ładunków.

— Mamy — wtrącił się Petro. — Bez obawy, przewóz ponadwymiarowych towarów to nasza robota.

— A co macie wpisane do pozwolenia? — zapytał Robert.

— Przewóz rekwizytu filmowego.

— Sprytnie. Nie chcemy na razie za szybko trafiać do telewizji. Musimy się przygotować.

— A może właśnie upublicznić to jak najszybciej, zanim ktoś wam to cudo sprzątnie? — zapytała Anna.

— Mamy umowę! — Do rozmowy ostro wtrącił się Siergiej. — Na razie żadnych dziennikarzy.

— Pilnujcie nagrania. Teraz zrobię kilka zbliżeń. — Robert zdjął laptopa z maski nissana i zaczął chodzić z nim naokoło wraku.

Gdy trzymał go w pobliżu napędów, łączność urwała się na dłuższą chwilę.

— Dlaczego nazwałeś to coś lądownikiem? — zapytał trzeźwo Siergieja.

— Nie wierzę, żeby takim maleństwem dało się latać między planetami. Do tego muszą mieć coś większego.

— Niech będzie, że to lądownik. Też nie wierzę, żeby takie małe coś miało wielki zasięg.

— Wlad, możesz z tym jechać w stronę grobli? — zapytał Siergiej.

— Spróbuję — odpowiedział niepewnie.

Wlad uruchomił silnik, obrócił kabinę z ramieniem dźwigu w stronę ciężarówki i pomału ruszył do tyłu po trasie, jaką przemierzył wcześniej, jadąc do jeziorka. Grunt był mało stabilny i musiał poruszać się bardzo ostrożnie, tym bardziej że teraz na końcu żurawia wisiał spory ciężar, który kołysząc się na boki, dodatkowo psuł stabilność pojazdu i zwiększał ryzyko wywrotki. Jego bujanie spowodowane zapadaniem się gąsienic, uniemożliwiało wykonywanie jakichkolwiek gwałtownych manewrów. Po kilkunastu metrach wspólnie uznali, że z podwieszonym ładunkiem nie sposób dalej jechać. W tej sytuacji wywrotka groziła fiaskiem całego przedsięwzięcia, gdyż zanim sprowadziliby inny sprzęt do podniesienia dźwigu, ktoś niepowołany mógłby zjawić się na miejscu. I tak robili tyle zamieszania w okolicy, że za cud należało uznać to, iż jeszcze nie zainteresowały się nimi policja, straż leśna, wojsko, prywatni ochraniarze, pilnujący całego terenu, czy ktokolwiek inny. Musieli więc wymyślić sposób bezpiecznego dociągnięcia obiektu do grobli. Wlad zaproponował, że położy go na ziemi przed pojazdem, nieco z boku, tak żeby mógł go swobodnie wyminąć. Następnie przejedzie w stronę grobli kilkadziesiąt metrów, a potem podniesie ładunek i obracając ramię dźwigu, przestawi go o jakieś dwadzieścia metrów do przodu. Tym sposobem, w kilku etapach, mógłby przenieść spodek prawie do ciężarówki, unikając jazdy po grząskim i niepewnym gruncie z obciążonym i niestabilnym ramieniem. Dzięki temu uniknęliby też przeciągania siatki po ziemi, co groziło uszkodzeniem zdobyczy. Pomysł spodobał się wszystkim i szybko przystąpili do jego realizacji. Podczas przenoszenia, za pomocą lin, starali się stabilizować położenie obiektu, tak żeby uniknąć niepotrzebnego bujania na boki, a także twardego upadku podczas umieszczenia go na ziemi. Robert mocno zaangażował się w całą operację, ale równocześnie przy użyciu kamery starał się ją filmować w wolnych chwilach.

— Oleg, mamy to coś. Jak tam sytuacja na froncie? — zapytał przez telefon Siergiej.

— Na razie macie spokój. Pokaż, jak to coś wygląda.

— Pięknie. Okrągłe i całe w szlamie. Pokażę ci zdjęcia. Na razie wolę nie wysyłać otwartym kanałem. Jak coś się zmieni, to daj znać. Daj mi namiary do przelewu za ten hangar i kontakt do właściciela. Jesteś pewien, że to bezpieczne miejsce?

— Okaże się — odpowiedział Oleg.

Siergiej przejął od Roberta laptopa i otworzył stronę WWW swojego banku. Potem wykręcił numer telefonu do właściciela hangaru.

— Jestem Siergiej. Mój kolega Oleg ustalał dzisiaj z wami wynajęcie hangaru pod Obuchowem. Rozumiem, że sprawa aktualna? — zapytał. Po dłuższej chwili kontynuował. — Robię przelew za cały miesiąc. Będziemy dzisiaj późno w nocy. Potrzebuję zdjęcie obiektu i wjazdu. Jest tam jakaś ochrona?

— Kiedy możemy dojechać do Obuchowa? — zapytał Petro kierowcę ciężarówki.

— Jeśli wyruszymy po zmroku, to przed wschodem będziemy na miejscu. Weź numer telefonu do ochrony, żeby nie spali, bo nie będziemy czekać pod bramą z tym czymś na pace.

Wlad mozolnie starał się przenieść ich cenny ładunek jak najbliżej grobli, tak żeby go nie uszkodzić, a jednocześnie nie wywrócić dźwigu. Widać było, że jest zawodowcem i dokładnie wie, co robi. Po chwili oszołomienia spowodowanego widokiem tajemniczego obiektu szybko się opanował i zaczął pracować w skupieniu, tak jakby znajdował się na budowie albo wykonywał standardowe zlecenie.

Dźwig ciągle pracował na pełnych obrotach, puszczając z rury wydechowej kłęby czarnego dymu, co zaczęło mocno niepokoić Siergieja, obawiającego się niespodziewanej wizyty strażaków zaalarmowanych pożarem lasu. Poprosił więc o robienie większych przerw i wyłączania silnika na dłuższą chwilę, aby w tym czasie dym się swobodnie rozwiał.

Robert przejął laptopa i starał się filmować całą operację kamerą zamontowaną nad monitorem, tak żeby jego przyjaciele mogli stale obserwować, co się dzieje. Wszyscy zgromadzeni pilnowali, żeby nie znaleźć się zbyt blisko tajemniczych dysz napędów, a Petro przez radio kierował operacją, wydając krótkie i zwięzłe polecenia.

— Robert, bierz drugą linę i pomóż mi trzymać tego latawca na uwięzi — poprosił w końcu Siergiej.

Robert położył laptopa na masce samochodu i znowu włączył się do akcji. Po trzech podniesieniach ładunku i przełożeniach go w stronę ciężarówki, w końcu znaleźli się pod groblą. Teraz dźwig musiał na nią wjechać, żeby z góry umieścić zdobycz bezpiecznie na platformie. Do tej operacji odpięli siatkę z jego ramienia.

W pewnym momencie kierowca ciężarówki zobaczył w oddali na grobli dwa czarne potężne SUV-y, szybko jadące w ich stronę i wzniecające przy tym tumany kurzu.

— Mamy towarzystwo! — krzyknął.

Samochody zatrzymały się tuż przed ciężarówką, jeden za drugim i jak na komendę wyskoczyło z nich pięciu uzbrojonych mężczyzn w czarnych garniturach.

— Dzień dobry — powiedział po angielsku jeden z nich, który Robertowi przypominał tajemniczego nieznajomego z działek w Warszawie. Jako jedyny nie celował do niego.

— Dzień dobry — odpowiedział Robert. — Jak pana partner? — zapytał w ciemno, nie czekając na rozwianie wszystkich wątpliwości i potwierdzenie tożsamości rozmówcy.

Dwie lufy krótkich pistoletów maszynowych celowały w niego i Siergieja. Pozostałe — w resztę ich ekipy poszukiwawczej. Mężczyźni w czarnych garniturach nie wyglądali na skłonnych do dyskusji, negocjacji czy też jakichkolwiek odpowiedzi na temat zdrowia ich kompana postrzelonego na działkach w Warszawie.

— Przejmujemy obiekt i sprzęt — odpowiedział zdecydowanie porucznik Scott. — Powiedzcie kierowcom, że mają wykonywać nasze polecenia.

— Nie jesteście na swoim terenie, panowie. To niezależne państwo, a wy właśnie próbujecie ukraść prywatną własność — powiedział Siergiej.

— Mamy prawo strzelać bez ostrzeżenia do polskiego terrorysty i jego wspólników. Radzę nie stawiać oporu ani nie wykonywać gwałtownych ruchów — odpowiedział suchym, prawie metalicznym głosem porucznik Scott.

Zapadła długa, ciężka i nerwowa cisza, przypominająca do złudzenia patową sytuację sprzed dwóch dni. Różnica polegała jednak na tym, że tym razem to Robert był na muszce, nie miał broni, został zaskoczony, a jego przeciwnicy w staraniach o wrak pojazdu obcych mieli nad nim pod każdym względem istotną przewagę. Ani on, ani tym bardziej Siergiej nie zamierzali jednak tak łatwo oddawać komukolwiek tego, na co obaj ciężko pracowali, sporo przy tym ryzykując. Nie wyglądali też na skłonnych do wykonywania czyichkolwiek poleceń. Intruzi z czarnych SUV-ów, którzy tym razem byli do konfrontacji zdecydowanie lepiej przygotowani, zamarli na chwilę, stale trzymając podniesioną broń gotową do strzału.

— Będę tłumaczył — przerwał niebezpieczną ciszę łamaną angielszczyzną Petro.

— Kontynuujcie załadunek. Ci dwaj ręce na głowę i twarzą do maski pick-upa — powiedział do niego porucznik Scott, wskazując na Roberta i Siergieja. Najwyraźniej uznał, że w tej chwili Petro jest jedyną osobą, która może pchnąć sprawy do przodu.

Petro przetłumaczył kierowcom polecenie i obaj zabrali się do pracy. Robert z Siergiejem po dłuższym namyśle też wykonali skierowaną do nich komendę. Jeden z uzbrojonych mężczyzn trzymał ich na muszce, a drugi zaczął przeszukanie. Dopiero teraz zauważyli, że laptop na masce nissana jest włączony, a jego kamera skierowana w ich stronę. Szybko go zamknął i podał koledze, który zaniósł go do jednego z samochodów zaparkowanych na grobli.

W pewnym momencie Robert, leżąc twarzą na masce, usłyszał za uchem kilkukrotny głośny świst. Przeszukujący go agent osunął się bezwładnie na ziemię. Ten, który trzymał go na muszce, zdążył jeszcze spojrzeć przez ramię na swoją łopatkę i zobaczyć w niej wbitą małą strzałkę z czerwonymi lotkami, po czym osunął się na podmokłą glebę. Podobną strzałkę, tylko z zielonymi lotkami, miał po chwili wbitą w swoim udzie stojący obok porucznik Scott.

Robert odczekał jeszcze kilkanaście sekund, po czym powoli, bardzo niepewnie podniósł się z maski samochodu i rozejrzał wokoło. Wszyscy agenci leżeli pokotem na ziemi jak goście feralnego przyjęcia u Śpiącej Królewny. Szybko zrozumiał, co się dzieje, ale nadal nie wiedział, kto za tym stoi. Obaj z Siergiejem bezskutecznie starali się namierzyć, skąd przyleciały tajemnicze strzałki z tak mocnym środkiem usypiającym, że w ciągu kilku sekund powalił na ziemię przysadzistych, wysportowanych facetów.

Dźwig znowu się zatrzymał. Petro stał zdezorientowany. Znowu zapadła cisza.

Dopiero po dłuższej chwili, od strony wody, zobaczyli trzech mężczyzn o azjatyckich rysach. Wszyscy trzymali oburącz długą broń z celownikami optycznymi, wyglądającą trochę jak karabinki do paintball–a stylizowane na snajperskie. Ubrani byli w luźne, sportowe ubrania, pomalowane w różnokolorowe cętki, świetnie wtapiające się w otoczenie. Na głowach mieli założone czapki w różnokolorowe plamki, skutecznie ukrywające ich błyszczące czarne włosy, a na twarzach zielony kamuflaż. Pomału podnosili się z ziemi, stale celując w agentów w czerni i będąc gotowymi do „poprawki”. Gdy uważniej przyjrzeli się okolicy, zobaczyli kolejnych trzech mężczyzn leżących na ziemi w krzakach od strony grobli, uzbrojonych w podobne karabiny. Pozostawali na pozycjach przygotowani do kolejnej salwy. Faceci w czarnych garniturach nie wyglądali jednak na skłonnych do walki ani jakiegokolwiek oporu. Leżeli bezwładnie na ziemi, nie dając oznak życia.

W końcu za uzbrojonymi Azjatami pojawiła się Sookie, trzymając w ręku pistolet maszynowy z tłumikiem i składaną kolbą. Ubrana była w krótką granatową sukienkę, która wyjątkowo pasowała do jej urody. Z całej ekipy wyglądała najbardziej elegancko.

— Cześć Sookie! — powitał ją Robert.

— Cześć Robert — odparła dosyć oschle i oficjalnie.

— Nieźle wyglądasz. To jakaś odsiecz?

— Niezupełnie. Przejmujemy obiekt.

— Już to dzisiaj słyszałem. Jesteś pewna, że za wami nikogo już nie ma w kolejce?

— Robicie tyle zamieszania w okolicy, że nie jestem. Dlatego nie będę dwa razy powtarzać.

— Dla kogo pracujesz, Sookie? Byłaś z nimi od początku?

— Musimy mieć ten lądownik, Robercie. Nie będzie negocjacji.

— Jest aż tak ważny?

Sookie nie odpowiedziała. Petro i kierowcy czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Trzech Azjatów zbliżało się pomału do Roberta i Siergieja, trzymając się o kilka kroków za Sookie. Trzech pozostałych nadal leżało w pozycji gotowej do strzału.

— Jak myślisz, Sookie, dlaczego obcy nie zabrali z powrotem tego spodka?

— Nie wiem, może bali się promieniowania z Czarnobyla albo chcieli, żebyśmy go kiedyś znaleźli. To teraz nieistotne. To nowy model lądownika, jest w dobrym stanie. Nie oddamy go Amerykanom.

— Mamy nagranie z całej akcji — wtrącił się do dyskusji Siergiej, wiedząc, że ten fakt nie jest dla Sookie żadną tajemnicą, w końcu i ona miała kopię nagrania.

— Jeszcze macie — odparła spokojnie Sookie. — Nie próbujcie nam przeszkadzać, panowie, bo może się to dla was zakończyć znacznie gorzej niż strzelanina z Amerykanami w Warszawie. A teraz śpijcie spokojnie. — Obejrzała się w kierunku swoich uzbrojonych kompanów i lekko skinęła głową. Znowu usłyszeli znajomy świst. Robert poczuł silne ukłucie w udzie i odruchowo złapał się za nie. Po chwili obraz przed oczami zaczął mu się rozmywać. Zobaczył jeszcze Siergieja i Petro słaniających się na nogach, po czym stracił świadomość.

Niespodziewana pobudka

Obudziło go mocne szarpanie Siergieja. Zaczynało już świtać. Leżał na kocu, który zabrali ze sobą wczoraj rano. Petro leżał obok i nie dawał znaków życia. Poza nimi trzema w zasięgu wzroku nie było nikogo — ani facetów w czerni, ani Chińczyków, ani kierowców.

— Mówiłem, że twoja chińska przyjaciółka jest za bystra. Od początku była szpiegiem w waszej paczce.

— Co z Petrem?

— Na razie nie da się go obudzić, ale pewnie zaraz się ocknie. Masz jakiś telefon?

Robert zaczął rozglądać się wokoło. Nie było ciężarówki, dźwigu ani nissana, którym tu przyjechali. Początkowo nie mógł sobie przypomnieć, co zrobił ze swoją starą Nokią, ale po chwili skojarzył, że przebierając się z kombinezonu do nurkowania w swoje zwykłe ubranie, wyjął ją z plecaka i schował do skarpetki, jakby przeczuwając, że cała akcja może nie potoczyć się tak sprawnie i gładko, jakby tego chcieli. W końcu widział już w Warszawie, jak bardzo niektórym zależy na pokrzyżowaniu ich planów i co są w stanie zrobić, żeby przejąć ich zdobycz.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 26.9
drukowana A5
za 77.2