E-book
9.85
drukowana A5
24.92
Incydent na Rigil Prime

Bezpłatny fragment - Incydent na Rigil Prime


Objętość:
111 str.
ISBN:
978-83-65236-72-2
E-book
za 9.85
drukowana A5
za 24.92

Prolog

4 września 2111 roku,

godzina 08:20 czasu miejscowego

Nad horyzontem pojawiła się pierwsza zapowiedź świtu. Ciemność na wschodzie poszarzała a blask gwiazd przyblakł. Nad zmrożoną powierzchnią powoli wychodziła odległa, gorejąca kula Alfa Centauri B. Pierwsze żółto-pomarańczowe promienie padły na surową powierzchnię planety. Noc ustępowała powoli i opornie, jak zwykle w pobliżu równika a wyłaniające się z niej karłowate krzewy wydawały się większe. Długie cienie padały na zmarznięty grunt. Długie języki szronu ciągnęły się aż po horyzont, błyszcząc niczym gigantyczne kryształowe kolie. Pośród grupy wysokich krzewów stał nieruchomo grubo odziany człowiek, znaczący rzadką atmosferę nikłymi obłokami pary. Spoza śniegowej maski zintegrowanej z aparatem do wzbogacania atmosfery widniały tylko niebieskie oczy otoczone siatką zmarszczek. Z zachwytem wpatrywał się we wschodzącą gwiazdę, która właśnie oderwała się od horyzontu. Wspaniałego widoku nie zakłócała atmosfera, przejrzysta jak zawsze na Rigil Prime. Człowiek pokręcił głową i ustawił przyrządy naukowe, porównując w myślach niepozorną gwiazdę ze Słońcem. Ta, na którą patrzył, Alfa Centauri B nie miała oczywiście szans w tym porównaniu. Jej światło, żółć wpadająca w czerwień tworzyło niepowtarzalne wzory na powierzchni, jakże inne od ziemskich. Nad linią widnokręgu pojawiła się kolejna gwiazda, widoczna mimo poranka. Towarzysz gwiazdy centralnej — Alfa Centauri A gonił swą sąsiadkę, widoczny jako oddalony krąg światła, sześciokrotnie większy niż Wenus widziana z Ziemi. Człowiek ustawił instrumenty i na moment zapatrzył się tęsknym wzrokiem na nowy element nieba. Tamta gwiazda świeciła nawet silniej od Słońca, ale Rigil Prime był na tyle daleko, by nie uzyskiwać z tego źródła nawet odrobiny ciepła. Srebrzysty kobierzec szronu zaczął znikać w miarę jak gwiazda centralna wznosiła się wyżej na niebie. Temperatura powoli rosła przekraczając zero stopni Celsjusza i wtedy dopiero człowiek ruszył z powrotem, raz po raz oglądając się za siebie. Przywykł do tej ciszy, tego spokoju, jakże odmiennych od przepełnionej ruchem i jazgotem Ziemi. Gdy piętnaście lat temu opuszczał układ Słoneczny, takiego życia jak na Rigil Prime mógł zaznać tylko w wirtualu. Sztucznym, udawanym i mocno nieprawdziwym. Ta planeta też miała się kiedyś zaludnić setkami tysięcy ludzi i zacząć przypominać Ziemię. Na dniach miał się pojawić FSS „Autumn” niosący przeszło trzy tysiące kolonistów. Szeroki pas wokół równika był wolny od lodu i liczył ponad siedem tysięcy kilometrów, więc miejsca było pod dostatkiem dla przyszłych mieszkańców. Twarz mężczyzny rozjaśniła się w uśmiechu, kryjącym się za maską. Gdy ta planeta zmieni się w drugą Ziemię, on ruszy dalej wprost ku nowym gwiazdom, ku kojącej pustce. Oczom wędrowca ukazała się niezbyt wysoka, konstrukcja bramy zbudowanej z pni karłowatych roślin. Od niej ciągnęła się niska zapora podbudowana wałem z wiecznej zmarzliny. Głębiej widniały swojskie budynki z prefabrykowanych elementów. Mimo, że tworzyły je kompozyty o podwyższonej wytrzymałości, szare powierzchnie znaczyły rysy powstałe w czasie gwałtownych, wiosennych burz, jakie pustoszyły równikowy pas Rigil Prime. Wędrowiec stanął przy bramie i zerknął na płytę, na której ktoś niezgrabnie wymazał treść „Price Town — 236 mieszkańców”. Przeszedł pomiędzy szerokimi, stalowymi szynami, po których wieczorem toczyła się główna brama wyglądająca jak monstrualny pług, zasłaniający wejście do kolonii, obszedł bokiem potężne okutą górę stali i skierował się w stronę budynku jaśniejącego w oddali, który przypominał uciętą w połowie kulę o średnicy niemal czterdziestu metrów, pierwsza stała konstrukcja, jaka pojawiła się na powierzchni tej planety. Przy stojących obok budynku, gąsienicowych, odrapanych wszędołazach pracowało kilku ciepło ubranych techników. Pozdrowili wędrowca uniesieniem dłoni i wrócili do zajęć. Odwzajemnił ich gest, stanąwszy przy ledwie widocznych drzwiach prowadzących do wnętrza kopuły. Prawą dłoń położył na szerokim, płaskim przycisku. Hydrauliczne siłowniki z jęknięciem uniosły w górę główne drzwi centymetrowej grubości, ukazując drugą ich parę, otwartą i podpartą stalowymi kolumnami, na których widniały rdzawe zacieki. Śmiało je przekroczył, ściągając z twarzy maskę przeciwśniegową. Termostat sterowany przez automatyczny system klimatyzacyjny stopniowo zwiększał temperaturę by osiągnąć przepisowe dwadzieścia cztery stopnie Celsjusza rozchodzące się falą w niewielkim pomieszczeniu przejściowym. Wędrowiec westchnął głęboko i rozsunął tytanowy suwak skafandra. Ciepło powoli wkradało się pomiędzy termodynamiczne tkaniny okrywające ciało, które dopasowały temperaturę do wymagań zadanych przez ich właściciela. Spod kaptura wyłoniły się krótko ścięte, szpakowate włosy i poważna wydłużona twarz mężczyzny. Szczupłą, długą ręką powiesił skafander w szerokiej szafie, obok kilkunastu innych, gdy usłyszał nadbiegającą postać. Odwrócił się w stronę wewnętrznych drzwi ciśnieniowych dzielących go od wnętrza kolonii akurat w chwili, gdy z sykiem siłowników hydraulicznych otworzyły się i stanęła w nich niska, krępa brunetka, mająca najwyżej trzydzieści lat. Jej twarz, pooraną bliznami po oparzeniach radioaktywnych rozjaśniał szeroki uśmiech, gdy mówiła pośpiesznie.

— Dyrektorze Emmerich, mamy wiadomość z „Autumn” sprzed dwunastu godzin — oparła krótkie, szerokie dłonie na gładkiej, obłej futrynie drzwi. Złapała oddech i ciągnęła dalej, zachęcona kiwnięciem głowy mężczyzny, który ukradkiem zerknął na pokaźny biust ukryty pod bluzą i plakietkę z jej imieniem i nazwiskiem „Andrea Sulivan”.

— Wchodzą na wydłużoną orbitę podróżną wokół Tolimana. Do przebycia mają nie więcej niż osiemdziesiąt jednostek astronomicznych. — dyrektor odwzajemnił uśmiech kobiety. Dotąd z niechęcią myślał o kolonistach, ale teraz, gdy za niespełna trzy miesiące, Price Town miało się wzbogacić o kilka tysięcy wybitnych naukowców i inżynierów, poczuł głęboką satysfakcję, mogąc ich przywitać w osadzie a nie na ubitej ziemi. Do tej pory wydzierali niesfornej planecie metr po metrze, przy pomocy kilku maszyn i sił nielicznej załogi przygotowując grunt pod prawdziwą kolonizację.

— Idźmy zatem wprost do centrum operacyjnego lotów — wskazał smukłą dłonią na otwór drzwi jaśniejący za plecami asystentki. Weszła do wąskiego korytarza, ciągnącego się aż do końca budynku i zrobiła miejsce zwierzchnikowi, który przeszedł obok i podążył ku windzie znajdującej się niemal na samym środku korytarza. Bez słowa dotarli do białej, kompozytowej, odkrytej kabiny, dziewczyna weszła pierwsza i Emmerich nie mógł się oprzeć, by nie zmierzyć jej figury wzrokiem. Chwilę później pomknęli w górę, gdzie krzyżowały się wszystkie linie informacyjne i energetyczne kolonii, do prawdziwego serca Price Town. Winda z cichym brzęczeniem nadprzewodnikowych magnesów zatrzymała się u szczytu budynku. Nad częściowo przezroczystą kopułą jasno świeciła Alfa Centauri B, a wraz z nią jej większy, ale znacznie odleglejszy towarzysz. Centrum operacyjne przypominało miniaturkę płaskiego stadionu o średnicy niespełna dziesięciu metrów. Środek zajmował spory wyświetlacz holograficzny aktualnie przedstawiający cały wolno obracający się układ Alfa Centauri. Dookoła nieregularnie rozrzucone były stanowiska operatorskie, które w tej chwili były niemal puste. Emmerich z westchnieniem ulgi usiadł w wygodnym, szerokim fotelu a oparcia dostosowały się do kształtu jego ciała. Przed dyrektorem pojawił się indywidualny ekran holograficzny, który zabłysł danymi. Dłonie Emmericha ułożone na szerokich oparciach zaczęły wykonywać drobne ruchy, sterując osobistym wyświetlaczem. Po chwili znikły z niego tabele i wykresy dotyczące kolonii a pojawił się nieregularny kształt transportowca i zgłoszona orbita hiperboliczna, mająca zaprowadzić gwiazdolot w pobliże Rigil Prime. Oczy dyrektora przebiegły po wyświetlonych danych i przez chwilę w ciszy je analizował, nie zwracając uwagi na dziewczynę zajmującą inny fotel, również unoszący się na poduszce magnetycznej. W miarę czytania na jego twarzy pojawiał się coraz szerszy uśmiech. „Autumn” przebył cztery lata świetlne bez uszczerbku, a czas, w jakim to zrobił, niespełna dwa lata, budził podziw. Emmerich w zamyśleniu spoglądał na trójwymiarowy obraz transportowca i zadumał się nad postępem technicznym, jaki dokonał się w czasie, gdy tworzyli tu przyczółek ludzkości. Pierwsza załoga Federacji Amerykańskiej leciała do układu Alfa Centauri niemal dziesięć lat popychana silnikami termojądrowymi. Zresztą wystarczyło spojrzeć w niebo, gdzie po wydłużonej orbicie krążył „Zeus-2”, który przywiózł ich tu sześć lat temu, a zgodnie z nowymi rozkazami miał stać się orbitalną bazą kosmiczną. „Pozazdrościli chińczykom rządowi złodzieje…” pomyślał o politykach federacji i spojrzał na główny ekran gdzie obok planety Tolimana pojawił się rozbłysk światła. Odruchowo uniósł głowę w górę i dostrzegł przy słabo błyszczącym Alfa Centauri A nowe źródło światła, które momentalnie zgasło.

— Co ci Chińczycy tam wyprawiają? — mruknął Emmerich i podjechał swoim fotelem bliżej do środka pomieszczenia.

— Zarejestrowany rozbłysk ma charakter termojądrowy — dziewczyna powiększyła zdarzenie na głównym ekranie holograficznym i zapytała, nie odwracając wzroku od powtarzanego na ekranie rozbłysku.

— Jak to wygląda w innych pasmach widma George? — Krótko ostrzyżony murzyn z ledwie widniejącymi przy szyi interfejsami sieci, siedzący do tej pory w milczeniu w ostatnim fotelu uruchomił potężną aparaturę badawczą umieszczoną na zewnątrz budynku. Niczym rośliny do światła, trzy potężne anteny, stojące niemal pośrodku osady obróciły się w stronę odległej Alfa Centauri A, rejestrując nowe zjawisko. Przez chwilę jedynym odgłosem w obszernym pomieszczeniu był cichy szum wentylacji, stabilizującej temperaturę. Później ciszę zakłócił niski, zmęczony głos czarnoskórego operatora mówiącego bez cienia entuzjazmu.

— To będzie jakieś dwadzieścia megaton. Na pewno reakcja sztuczna, wykryte pasma widma trytu i deuteru… — słuchając monotonnych wyliczeń Emmerich przełączył swój ekran na wyniki badań podawanych w czasie rzeczywistym przez główny mainframe kolonii. Zdecydowanie wyglądało na to, że egzotyczni sąsiedzi, jedyni w promieniu czterech lat świetlnych, bawią się atomem i jego syntezą. W widmie pojawiły się również pasma plutonu i uranu. Dyrektor wzruszył ramionami wracając do wskazań odczytów dotyczących kolonii.

— A nam zostało osiem ładunków trytowych w magazynie — zauważył w zamyśleniu. Temat podjęła dziewczyna, odsuwając ekran holograficzny od siebie i ustawiając fotel przodem do swego przełożonego.

— Chciałam właśnie z panem o tym porozmawiać — jej spokojny, miękki głos działał kojąco na czterdziestopięciolatka. Przymknął oczy słuchając dalszej części wypowiedzi.

— Nic z tym trytem nie możemy zrobić a zużywamy zasoby energetyczne na magazynowanie. Nasze tokamaki pracują na helu 3 — wiedział o tym wszystkim, ale nie zamierzał jej przerywać.

— Rekomendowałabym przetransportować je na „Zeusa-2”. Ich reaktor jest starszej generacji. Mogą używać mieszanki deuterowo-trytowej, chociaż posiadają jej znaczny zapas, odkąd przestaliśmy uzupełniać tryt na powrót. — Dyrektor kiwał głową potakująco ustawiając ekran holograficzny na obraz „Zeusa-2” docierającego właśnie do najdalszego punktu swej orbity. Na wskaźnikach widział stan magnetycznych magazynów paliwa. Emmerich szybko przeliczył w myślach i powiedział głośno.

— Po ostatnim tankowaniu moglibyśmy ruszyć nawet na Ziemię Andrea. — Operator i dziewczyna spojrzeli nań zdumieni.

— Oczywiście, żadne z nas nie ma chęci na trzydzieści lat w przestrzeni — dodał z ironią i roześmieli się w trójkę, po czym przystąpili do szybkiego przeglądu aktualnego stanu kolonii. Dyrektor nie tracił czasu, łącząc się poprzez holografię z kierownikami poszczególnych działów. Od czasu do czasu zerkał jednak na główny ekran, gdzie Andrea wyświetlała kolejne skany drugiej strony planety, tworząc z nich nowy raport. Tym razem, zamiast z prędkością światła pomknąć na Ziemię w impulsie laserowym, miał go zabrać „Autumn” wraz z częścią załogi, która zdecydowała się na powrót. Nie rozumiał swoich podwładnych. Po dwudziestu latach pobytu na Rigil Prime wracać na ojczystą planetę? Po co? Oczywiście za czas spędzony poza Układem Słonecznym każde z nich otrzymać miało sowitą emeryturę. Tylko co przyjdzie im z pieniędzy w szybkim świecie, pełnym zgiełku i bardziej chyba niebezpiecznym niż ta planeta?. Wrócił do rzeczywistości i skupił się na raporcie szczupłej, niskiej Ann Johnson z działu hydroponiki. Produkcja żywności rosła przez ostatnie dwa lata, odkąd otrzymali informację o przylocie kolonistów, cztery lata przed ustalonym harmonogramem. Aktualnie mogli wyżywić ponad cztery tysiące osób. Dodatkowym urozmaiceniem diety mogło być kilka ziemskich roślin, które przyjęły się w nowym środowisku, rozsiewając się samorzutnie i stanowiąc urozmaicenie jednostajnej i dość monotonnej diety. Wyglądało na to, że wszystko zapięte jest na ostatni guzik. Brakowało tylko transparentu z napisem „Witamy”, chociaż Emmerich był święcie przekonany, że zespół mechaników stać i na takie zagrania. Przez cztery lata stacja doświadczalna umieszczona niemal dokładnie po drugiej stronie globu rozrosła się do rozmiarów zakładu przemysłowego. Johnson wraz z trójką swych współpracowników w pocie czoła rozbudowywała instalacje, które miały stać się przyczółkiem kolonistów „Autumn” na Rigil Prime.

Dyrektor westchnął oglądając przekaz z kamer zamontowanych w tunelach hydroponicznych. Pomiędzy obłokami pary widniały dziesiątki i setki kratownic w formie sześcianów, na których swobodnie wisiały zmodyfikowane genetycznie rośliny. Całość była zautomatyzowana i funkcjonowała zazwyczaj bezproblemowo. Jednakże dwa dni temu trzy stumetrowe tunele straciły zasilanie, przez co część zbiorów obumarła, gdy spadła temperatura i zgasły światła. Teraz pracownicy stacji walczyli o utrzymanie roślinności w pozostałej części sektora. Emmerich po krótkiej, ale bardzo konkretnej rozmowie z Johnson wyznaczył dziesięcioosobowy zespół mający wesprzeć ją, by jak najbardziej ograniczyć straty. Twarz kierowniczki stacji rozjaśnił uśmiech, gdy żegnali się ze sobą. Czternaście osób mogło się uporać z kryzysem w dwa dni, a nowe twarze, po niemal półrocznym odosobnieniu zapowiadały choć minimalną rozrywkę. Emmerich wyłączył ekran i zamyślił się. Pokochał tę planetę, ale musiał przyznać, że życie tu nie jest łatwe. Nie chodziło tu nawet o drobne zwierzęta czy niejadalne rośliny ani nawet o burze lodowe, które potrafiły szaleć pod każdą szerokością geograficzną. Każdy fragment swej powierzchni Rigil Prime oddawał po walce, z żadnego nie rezygnował. Gdyby nie politycy Federacji Amerykańskiej, siedzieliby teraz w świetle pierwszej Alfa Centauri, gwiazdy klasy G5V, niemal identycznej jak Słońce. Tylko krótkowzroczności Kontynentalnego Kongresu zawdzięczali kolonię Chińskiej Republiki Ludowej na Toliman Prime, gdzie panowały warunki niemal cieplarniane. Dyrektor powtórzył sobie w myślach tą garść danych, które zdołali uzyskać za pośrednictwem bezzałogowej sondy, zanim nie zamilkła, najpewniej zestrzelona przez gospodarzy, nietolerancyjnych dla gości, nawet automatycznych. Średnia temperatura dwadzieścia pięć stopni, jeden i dwie dziesiąte atmosfery azotowo-tlenowej, z zawartością tlenu na poziomie osiemnastu procent, bogata fauna i flora, rozległe ciepłe oceany. I ogrom przestrzeni, bowiem Toliman Prime miał średnicę ponad trzynastu tysięcy kilometrów. Dyrektor zacisnął zęby w niemym geście złości nad bezmyślnością polityków. Zamiast drugiej Ziemi, mieli drugiego Marsa, na całe szczęście z rzadką, tlenową atmosferą i ogromne pola wiecznego lodu rozciągające się po obu stronach równika. Za namiastkę Słońca musiała wystarczyć Alfa Centauri B, klasy K6. Pomarańczowe światło gwiazdy dawało oszałamiające widoki, niepowtarzalne wschody i zachody. Ale… Emmerich zdecydowanie wolałby mieć wysoką temperaturę i normalne ciśnienie atmosfery, a widoki na holografii. Gdyby nie tokamaki byłoby tu naprawdę paskudnie. Myśląc o reaktorze, przypomniał sobie rozmowę o ładunkach trytu i wywołał kierownika lotów. Na pustym ekranie holograficznym nikt się nie pojawił, chociaż w tle dało się słyszeć regularny syk spawarek. Dopiero przy kolejnym wywołaniu z ekranu dobiegł głos niewidocznego mężczyzny.

— Czy wy na swoich ciepłych pierdzistołkach nie macie nic ważniejszego do roboty, niż przeszkadzać w pracy — gderanie szefa lotów było równie legendarne jak jego umiejętności, toteż Emmerich w milczeniu cierpliwie czekał aż na ekranie pojawi się płaska, okrągła twarz Armstronga Lewisa, który imię otrzymał po pierwszym człowieku, który wylądował na Księżycu. Jakoż pojawiło się jego zacięte, złe oblicze znaczone plamami ciemnego smaru.

— Zatem zaszczycił nas wielebny dyrektor John Emmerich, brawo — rzucił cierpko, patrząc na coś w oddali. Zwrócił z powrotem wzrok na dyrektora, gdy ten zaczął mówić.

— Wiem, że przeszkadzam w niezwykle pilnych zajęciach chiefa, ale mam pilne zlecenie — Armstrong przesunął szeroką jak łopata dłonią po twarzy, rozmazując smar niczym kamuflaż. Palce miał zgrubiałe a skórę stwardniałą od ciężkiej pracy przy maszynach w niesprzyjających warunkach.

— Zatem słucham dyrektorze — głos był pełen ukrytej ironii — jak brzmi to ważne zlecenie… — pomachał dłonią do kogoś poza ekranem i wrzasnął, aż odbiło się echem w pomieszczeniu.

— Francis na Boga, chcesz mieć całe ręce? Zostaw to… — spojrzał ponownie na Emmericha i dodał wyczekująco.

— Więc? — Dyrektor puścił impertynencje mechanika mimo uszu.

— Przygotujesz do lotu Waspa, przerzuci pozostałe ładunki trytowe na „Zeusa”. Uwińcie się z tym szybko, będę potrzebował tej maszyny, jak „Autumn” wejdzie na orbitę. Kontrola lotów za godzinę poda wam parametry orbity podróżnej. — Chief westchnął głęboko i nic nie odpowiadając, zniknął z ekranu. Emmerich pomyślał, że wraz z częścią załogi, na Ziemię wracał właśnie Lewis. Ile krwi mu napsuł, to wiedział tylko on sam i mimo umiejętności, jakie posiadał główny mechanik kolonii, nie żałował, że już wkrótce przyjdzie mu się z nim pożegnać.


— Cholerny, zasrany świat — darł się na cały hangar Lewis. Jego potężna sylwetka rzucała cień na niczym nieosłonięte żebra konstrukcyjne.

— Jakbyśmy nie mieli co robić — zły humor chiefa natychmiast odbijał się na reszcie załogi. Mechanicy zwijali się jak w ukropie, starając się bezskutecznie przyspieszyć realizację swoich zadań, by nie dać pretekstu, złemu jak osa przełożonemu, do wyładowania nagromadzonej złości. Przez otwarte wrota, którymi wdzierało się zimne powietrze, widać było obracające się rotory maszyny transportowej, startującej na drugą stronę planety.

— Co się stało panie chiefie? — Zapytał jeden z najmłodszych, mający mniej niż osiemnaście lat, Allan Izaro. Szef lotów miał słabość do tego wysokiego bruneta. Podświadomie współczując sympatycznemu młodzieńcowi, który nie pamiętał Ziemi ani Układu Słonecznego, a ojczyzną musiał się dla niego stać właśnie Rigil Prime.

— Zamiast robić drugiego „Rhino” — wskazał dłonią na rozbebeszony rotor potężnej maszyny transportowej i rozrzucone wokół blachy poszycia — nasz łaskawca z góry nakazał przygotowanie do lotu orbitalnego Waspa.

— Znaczy się dyrektor — upewnił się nieśmiałym głosem Izaro i usiadł w drzwiach wejściowych maszyny

— A jakże mój mały, a jakże — Lewis ze złości szarpał suwak przy twardym kołnierzu skafandra — nic mnie tak nie cieszy jak przegląd silników przelotowych, tankowanie kriogenicznego paliwa i rozruch baterii termojądrowych, gdy mamy plan napięty jak księgowa przed wypłatą — podniósł głos w górę, tak by usłyszała go pozostała dziesiątka pracowników. Spojrzeli nań, ulegli, podporządkowani, ale kilku buntowniczo spoglądało w jego stronę. Lewis zawsze trzymał swój zespół krótko, a pewny swej pozycji nie omieszkał zawsze przypomnieć każdemu, kto jest tutaj naprawdę niezastąpiony. Jeszcze pół roku temu, żaden nie spojrzałby na chiefa w ten sposób. „Czują, że kaganiec niedługo spadnie” pomyślał złośliwie i zaczął zimnym głosem wydawać polecenia.

— Farrow i Gent, przestańcie babrać się w łożysku. Zrobicie diagnostykę systemu w „4”, ma najmniejszy resurs. Okiama, Garret i Poitu zajmiecie się zasobnikami magnetycznymi. Pozostali przygotują zestaw do tankowania — uniósł dłonie w geście udawanej rozpaczy i dodał.

— Pamiętajcie barany, że ma być dwadzieścia procent jednoatomowego wodoru — mechanicy krótkimi mruknięciami potwierdzili przyjęcie wiadomości i chwilę później Lewis pozostał w hangarze sam na sam z Allanem.

— Młody, jeszcze tylko pięć miesięcy i dwa lata podróży w kosmosie. Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli nie pokażę ci najlepszych lokali na Ziemi. — Armstrong przyjaciel był bardziej strawny niż Armstrong chief despota. Jego twarz rozmarzyła się, gdy w myślach spacerował już zatłoczonymi ulicami Londynu.

— Starczy już wąsatych naukowych bab pochłoniętych misją zbawiania wszechświata — siedemnastolatek pokiwał głową chłonąc jak zawsze każde słowo swego idola niczym gąbka. Podciągnął się wyżej, siadając na miękkiej podłodze w otwartych drzwiach transportowca. Lewis wciągnął powietrze nosem, naśladując węszenie.

— Ja już czuje je, wszystkie chętne, wszystkie młode, nadlatują specjalnie dla nas mały — chief chwycił skrzynkę kluczy i ruszył w stronę wyjścia a Izaro niczym wierny pies podążył tuż obok niego. Armstrong poklepał go po plecach, gdy opuszczali hangar.

— Idźmy, zanim ci partacze narobią jakiegoś bajzlu, w końcu tylko chief i jego prawa ręka są niezastąpieni w Price Town — Allan pokiwał głową i razem weszli do białego, tytanowego kontenera kontroli lotów.


Nad niskim ogrodzeniem widniał napis „Kosmodrom Price Town” wytrawiony w grubej, stalowej płycie, którą pracowicie konsumowała rdza. Nazwa brzmiała dumnie, a określała pojedynczą betonową płytę w formie kwadratu o boku niespełna pięćdziesięciu metrów oraz nieużywany już kontener przerobiony na pomieszczenie kontroli startowej. Ostatni raz wahadłowiec transportowy z „Zeusa” startował stąd ponad pół roku temu toteż wokół lądowiska w strefie startu zdążyły się zadomowić niskie krzewy i odpowiednik ziemskiej, stepowej trawy. Na płycie stał wąski pojazd, o krótkich skrzydłach, w układzie odwróconej delty i potężnych silnikach termojądrowych. Otwarte wloty atmosferyczne groźnie spoglądały w niebo. W chwili, gdy opuszczali Ziemię, był jednym z najnowocześniejszych przestrzennych myśliwców na Ziemi, a tutaj jedynym pojazdem o takiej prędkości i zasięgu, umożliwiającym dotarcie do gwiazdolotu. Obok, bez pośpiechu, metodycznie ubierała się w bojowy skafander Eileen Rozmowsky, jedyna kobieta w zespole pilotów na Rigil Prime. Krótko ścięte blond włosy, smukła kibić i błękitne oczy uwiodły niemal wszystkich mężczyzn w kolonii. Namęczyła się wiele, by uporać się z opinią najładniejszej dziewczyny w układzie Alfa Centauri i uwolnić się od natrętnych wielbicieli. Miano „wrednej suki” chroniło ją przynajmniej przed mniej i bardziej nachalnymi adoratorami. Może ujawniła się jej wewnętrzna natura? Wzruszyła ramionami i zasunęła blokady nanożelowe skafandra pilota. Na wskazaniach soczewki kompaktowej prawego oka natychmiast pojawiły się odczyty systemu podtrzymywania życia. Poprzez obrazowanie zobaczyła nadchodzącą postać dyrektora Emmericha. Skinęła głową w jego stronę i rozchyliła kształtne usta w uśmiechu, podnosząc jednocześnie hełm z betonowej podstawy.

— Czołem pani porucznik — dźwięczny głos szefa kolonii napawał optymizmem

— Witam panie dyrektorze — uścisnęła podaną w powitaniu dłoń, starając się nie zranić przełożonego ostrymi zakończeniami interfejsów komputerowych wystających z rękawic.

— Wszystko bez zmian. Zadanie polega na dostarczeniu ładunków trytu. Niech pani przekaże komandorowi Werdeckiemu, aby przyjrzał się okolicom Toliman Prime i przejrzał zapisy z obserwacji optycznych i radiowych. Byli bliżej o trzy jednostki astronomiczne, może zobaczyli coś więcej. — Kiwnęła głową, założyła hełm i odwróciła się do niewielkiej platformy stojącej przy pojeździe gdy Emmerich tknięty nagłym impulsem dotknął ramienia dziewczyny, a gdy ta odwróciła się zdziwiona powiedział.

— Niech pani uważa na siebie i powodzenia — obdarzyła go najpiękniejszym ze swych uśmiechów i weszła po platformie, kołysząc szatańsko biodrami. Dyrektor przez krótką chwilę zastanawiał się, czy dwójka kontrolerów siedzących w kontenerze kontroli startowej nie dostanie zawału serca, sam dzielnie patrząc na ledwie widoczny napis na osłonie silnika pojazdu „Lockheed SF-8 Wasp”. Wytrzymał do chwili, gdy Eileen usadowiła się w obszernym kokpicie. Teraz mógł spojrzeć na panią komandor bez ryzyka oskarżeń o molestowanie seksualne. Przezroczysta osłona kabiny wykonana ze spiekanych węglików i tytanowego szkła zamknęła się automatycznie, zasłaniając szczupłą twarz kobiety, ledwie widoczną w głębokim hełmie.

— Panie dyrektorze, proszę zejść z płyty, rozpoczynamy odliczanie — z głośnika umieszczonego nad kontenerem rozbrzmiał zachrypnięty głos kontrolera. Emmerich odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem odszedł w stronę pomieszczenia kontroli lotów. Wszedł do kontenera w chwili, gdy jeden z mężczyzn, siedzący przy konsoli zwrócił się do wizerunku Eileen, widocznego na holograficznym wyświetlaczu. Dyrektor w myślach stwierdził, że nawet masywny hełm bojowy pilota myśliwskiego nie zdołał ukryć wrodzonego wdzięku kobiety.

— Wasp-4, kontrola przedstartowa zakończona, jesteśmy gotowi do startu — odruchowo skinęła głową potwierdzając słowa operatora. Przez moment panowała cisza, po czym w głośniku stojącym pomiędzy stanowiskami i słuchawkach kontrolerów rozległ się głos Andrei pełniącej dziś rolę oficera dyżurnego kontroli lotów.

— Trajektoria zatwierdzona, macie zgodę na start. — Drugi z kontrolerów natychmiast powtórzył niczym echo, efekt długich miesięcy rutyny nabytej podczas ćwiczeń.

— Wasp-4 mamy zgodę na start, pozwolenie na uruchomienie napędu przez następne dwadzieścia minut. — W odpowiedzi Eileen uruchomiła rozruch głównych turbin, zasilanych przez dwie baterie termojądrowe. W powietrzu rozległ się niski dźwięk nabierający powoli siły, w miarę jak ceramiczne skrzydła turbiny wirowały coraz szybciej. Kontener zaczął lekko wibrować, gdy pilot otworzyła przepustnicę i rozgrzane strumienie ognia uderzyły w betonową płytę stanowiska startowego. Wzniecona nim fala kurzu i pyłu uderzyła w okna pomieszczenia, zasłaniając na chwilę widok. Tylko dyrektor dostrzegł przez moment smukły kształt kadłuba myśliwca, mknący w górę poprzez chmury dymu i ognia. Na bocznym, płaskim, pustym dotąd ekranie zajmującym niemal całą szczytową ścianę kontenera pojawił się pojedynczy wpis „E.Rozmowsky, start 4: 52, rendez vous ZEUS, ETA 128h 43min 18sec.

— Kontrola lotów, zeszliśmy z wyrzutni, przejmujecie prowadzenie — zameldował jeden z kontrolerów. Drugi spojrzał z lekkim uśmiechem na Emmericha, słuchając potwierdzenia Andrei i odłączył antenę łączności bezprzewodowej od ledwie widocznego wszczepu za uchem. Niemal jednocześnie widniejący przed nim holograficzny ekran zgasł. Myśliwiec znikł pomiędzy rzadkimi chmurami przemykającymi na ciemnoniebieskim niebie, ciągnąc za sobą niewielki warkocz ognia.

— Urozmaicone przedpołudnie chłopcy? — Dyrektor stanął w drzwiach patrząc jak kontrolerzy wyłączają aparaturę sterującą. Jak na komendę spojrzeli w stronę mówiącego i jednocześnie kiwnęli głowami.

— Dziękujemy, że pan nas wybrał — bąknął młodszy z nich, mający najwyżej dwadzieścia lat wysoki, chudy jak szczapa brunet. Podobnie jak pozostała piętnastka w tym wieku, nie pamiętał Ziemi, a jego świat ograniczał się do niespełna trzystu twarzy z Price Town. To był jego pierwszy start pojazdu kosmicznego, który przeżył w charakterze kontrolera i mimo marginalnej roli jaką odegrał w starcie, oczy błyszczały mu jeszcze z podniecenia. Emmerich ukłonił się, dziękując za szczerą wdzięczność po czym opuścił kontener. Milsza część dnia była za nim, teraz czekała go ciężka praca…. Życie dyrektora na Rigil Prime zdecydowanie nie było usłane różami.

Hiobowa wieść

4 września 2111 roku,

godzina 26.44 czasu miejscowego

Centrum operacyjne spowijał półmrok, rozjaśniany jedynie przez główny ekran holograficzny obrazujący cały układ Alfa Centauri. Siedzący na jednym z lewitujących foteli operatorskich ciemnoskóry mężczyzna drzemał. Spokoju nie zakłócał nawet najmniejszy dźwięk. Przez półprzezroczystą kopułę przesuwało się rozgwieżdżone niebo, znacznie lepiej widoczne niż na ziemskich, górskich szczytach. Warstwa lodu, która pojawiła się wraz ze spadkiem temperatury na przezroczystej części kopuły zniekształcał obraz nieba, tworząc fantastyczne efekty świetlne, pojawiające się na ścianach pomieszczenia. Na obracającym się, holograficznym widoku układu planetarnego, pojawił się w całkowitej ciszy, czerwony, pulsujący napis „Incoming emergency message”. Po chwili w całym pomieszczeniu rozbrzmiał narastający, wibrujący dźwięk. Zaspany operator potrząsnął głową i przetarł oczy, z niedowierzaniem spoglądając na główny ekran holograficzny. Senność i ociężałość znikła w jednej chwili, gdy niewielki układ wszczepiony pod pachą z lewej strony, na rozkaz umysłu, wtłoczył do krwiobiegu dawkę środka pobudzającego. Odetchnął głęboko, czując nagły przypływ energii i uruchomił osobisty ekran holograficzny. Pojawił się na nim wizerunek staromodnej słuchawki i trójwymiarowe zdjęcie dyrektora Emmericha. Po chwili obraz się zmienił na zaspanego szefa niewielkiej kolonii siedzącego na łóżku. Ktoś leżał obok, ale poza falą czarnych włosów nie było widać nic więcej. Operator nie zwrócił na to uwagi.

— Co tam się stało Scott? — Dyrektor nie był z gatunku tych przełożonych, którzy najpierw się unoszą, sprawdzając swą siłę głosu na uszach podwładnego a dopiero potem zgłębiają problem. Skoro ktoś dzwonił piętnaście minut przed północą, miał ku temu jakiś powód.

— Mamy alarmową wiadomość z „Autumn” — głos operatora drżał, gdy zerkał na główny ekran holograficzny z niedowierzaniem odczytując pojawiające się na nim wpisy.

— Meldunek został nadany za pośrednictwem radiowej boi alarmowej — Emmerich natychmiast otworzył szeroko oczy, ERB używano tylko w sytuacji krytycznej, gdy uległa zniszczeniu cała aparatura pokładowa. Natychmiast zsunął nogi w dół z miękkiego łóżka i zaczął się ubierać, słuchając raportu podawanego przez Scotta.

— W pobliżu pojawiły się chińskie pojazdy — dyrektor wstał zapinając bluzę — nastąpiła wymiana komunikatów, zarejestrowano start czterech pojazdów typu „Raven”, Emmerich zmełł w ustach przekleństwo. To były maszyny myśliwskie średniego zasięgu, używane przez flotę Federacji Północnej Ameryki. Skoro zdecydowano się na start, to nie było wesoło. Nagle Scott przerwał i zapadła dramatyczna cisza. Dyrektor spojrzał na ekran holograficzny, widniejąca tam poszarzała twarz operatora podniosła wzrok znad głównego ekranu.

— Zabili ich… — to że dyrektor usłyszał dramatyczny szept, zawdzięczał tylko dobrej czułości mikrofonów w centrum operacyjnym i znakomitemu słuchowi w jaki wyposażyła go natura.

— Kogo? — Dyrektor widział nieprzytomny wzrok Scotta, gdy ten odpowiedział tonem, jak gdyby sam nie wierzył we własne słowa.

— Wszystkich dyrektorze, Chińczycy zabili wszystkich, zniszczyli „Autumn”… — Emmerich wybiegł na wąski korytarz nieomal wyrywając lekkie drzwi pokoju i pięć minut później jak bomba wpadł do pomieszczenia kontroli lotów, akurat w chwili, by dostrzec zarejestrowany przez kamery sondy moment eksplozji rozrywającej potężny transportowiec. Gwałtowny błysk wybuchu musiał uszkodzić kamery sondy, gdyż później nadawała już tylko dane telemetryczne.

— Cofnij to do momentu nawiązania kontaktu — to był pierwszy raz, gdy głos dyrektora zabrzmiał stalą, brzmiąc jak prawdziwy rozkaz, a nie jak sugestia, którymi do tej pory raczył swych podwładnych.

Błyskawicznie dotarł do fotela i usiadł, uruchamiając oprzyrządowanie. Jeszcze raz, krok po kroku, obejrzał zajście i zamyślił się, nie zwracając uwagi na rozgorączkowanego operatora.

W pomieszczeniu słychać było tylko cichy szum powietrza, odnawianego nieustannie przez system klimatyzacyjny budynku. Dyrektor jeszcze raz przejrzał logi sondy i natknął się na wpis, który wyświetlił na głównym ekranie.

— Spójrz Scott — obaj czytali kolejne linie rejestru. — Zwolnili dwa lądowniki. A więc ci idioci w Kongresie postanowili jednak spróbować — ekran zgasł a Emmerich ukrył twarz w dłoniach mówiąc zduszonym głosem.

— Cholerny świat polityki. Zaryzykowali trzy tysiące istnień dla udowodnienia… — podniósł głowę i spojrzał na operatora, jak gdyby spodziewał się od niego odpowiedzi i powtórzył — … dla udowodnienia czego? Swojej głupoty? Chciwości? Czy bezgranicznej naiwności graniczącej z szaleństwem?. — Słysząc te oskarżenia Scott wzruszył ramionami, robiąc niewyraźną minę. Dopiero po dłuższej chwili mruknął cicho chrapliwym głosem.

— Nie wiem dlaczego szefie, może po prostu mieli awarię…

— Jaką awarię — brutalnie przerwał mu w pół słowa Emmerich, podjeżdżając fotelem bliżej do głównego ekranu, obserwowany z niepokojem przez Scotta. Nigdy nie widział dyrektora w takim nastroju, wydawał się niczym burza gradowa.

Holograficzny obraz dwóch lądowników, odrywających się od potężnego kadłuba „Autumn”, wypełnił całą środkową część pomieszczenia.

— To planowa operacja, lądowniki odlatują w szyku, bez pośpiechu — spokojniejszym tonem stwierdził dyrektor i cofnął się wyżej, spoglądając na swego towarzysza.

— Teraz martwi mnie co innego — widząc pytający wzrok Scotta, ciągnął dalej.

— Jak zamierzają rozwiązać problem z nami? Wiedzą, że sygnał z sondy dotarł do nas, wiedzą ile nas jest. — Oczy Emmericha pociemniały gdy warknął.

— Do diaska, przecież te bydlaki wypowiedziały nam wojnę…

Stołówkę budynku kontroli lotów Price Town wypełniał tłum kobiet i mężczyzn wszystkich możliwych odcieni skóry. Od rana osada huczała plotkami, chociaż zgodnie z rozkazem, kontroler nocnej zmiany nie zdradził treści wiadomości, przesłanej przez Emergency Radio Buoy.

Największe pomieszczenie kolonii, jeśli nie liczyć nieogrzewanych hangarów, wypełniał szum rozmów. Jakiś śniady mężczyzna perorował głośno wysokim głosem, starając się przekonać grupkę słuchaczy, że nie chodzi wcale o jakieś zdarzenia w przestrzeni, tylko o dodatkowe nadgodziny.

— Ale ja, wiedzcie to sobie, nie zamierzam kiwnąć palcem nic ponad normę — skrzywił się, co miało wyglądać na sarkastyczny uśmiech.

— Co zwolnią mnie? I bardzo dobrze, czas wracać na Ziemię.

— Narobią ci gnoju w papierach — zauważyła grzecznie jedna z kobiet stojąca w grupce słuchaczy, wysoka, dobrze zbudowana pięćdziesięciolatka, o krótko obciętych ciemnych włosach przeplatanych siwizną i bladych, jasnozielonych oczach.

— A tam — żachnął się „buntownik” — „papiery”… — po chwili zastanowienia się dodał — dla mnie to całą tę papierkologię… — przerwał widząc smukłą sylwetkę dyrektora i towarzyszącą mu Andreę Sullivan, przepychających się pomiędzy zebranymi do centralnej części pomieszczenia. Oboje weszli na zestawione razem plastikowe stoły.

Rozmowy stopniowo cichły, gdy mieszkańcy osady spoglądali na poważną twarz dyrektora i załzawione oczy Andrei. Dopiero teraz do większości docierało, że musiało się wydarzyć coś niespotykanego. Niepokój wiszący od samego rana w powietrzu, teraz opanował wszystkich zebranych.

Zapadła cisza, wśród której dało się słyszeć nerwowe oddechy zaniepokojonych naukowców i inżynierów.

— Szanowni Państwo — spojrzeli po sobie zaskoczeni tak oficjalną przemową dyrektora, który nigdy dotąd tak się do nich nie zwracał. Żartobliwy, uśmiechnięty Emmerich zniknął. W jego miejsce pojawił się ponury dowódca zespołu kolonistów, w którego głosie brzmiał gniew.

— Wczoraj około godziny pierwszej dwadzieścia nad ranem, wkrótce po nawiązaniu z nami radiowego kontaktu, miał miejsce atak sił Chińskiej Republiki Ludowej z Tolimana Prime na nasz transportowiec „Autumn” — część zebranych zakryła twarze w dłoniach, domyślając się dalszego ciągu, który wypowiedział dyrektor stalowym głosem.

— Po bezskutecznej obronie, na pokładzie „Autumn” został uszkodzony napęd, w efekcie czego doszło do eksplozji termonuklearnej o mocy dwudziestu megaton. Został on przez nas zaobserwowany. Zgodnie z danymi przesłanymi przez ERB, nikt nie przeżył. — Dookoła panowała martwa cisza, a oczy wszystkich wpatrzone były w postać dyrektora, podającego hiobową wieść.

— W związku z powyższym, jako najwyższy przedstawiciel Federacji Ameryki Północnej stwierdzam, że jesteśmy w stanie wojny z Chińską Republiką Ludową. — Emmerich ogarnął wzrokiem zebranych obracając się na pięcie, wędrując oczyma po przerażonych twarzach swej załogi.

Gdy wyruszali z Ziemi, nikt nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji. Owszem, z Chińczykami rywalizowali od zawsze, tyle, że do tej pory była to rywalizacja na polu nauki i inżynierii, a nie ilości odparowanych czy rozszarpanych ciał. Teraz wyglądało na to, że czas pokojowej ekspansji w kosmos zakończył się, stawiając ich od razu w przegranej sytuacji.

— W ciągu dwudziestu minut zredagujemy wiadomość, którą wyśle na Ziemię główny zespół anten. Następnie, w centrali operacyjnej zbierze się zespół kierowniczy kolonii. Z ostatnich danych wynika, że Chińczycy mają dwudziestokrotną przewagę w ludziach, więc musimy się dobrze przygotować….

— A „Zeus”, przecież możemy nim uciec — odezwał się wysoki głos „buntownika” — mieliśmy wracać na Ziemię, a nie ginąć na tym kawałku pumeksu… — dyrektor uniósł dłoń w górę, przerywając potok wymowy spanikowanego mężczyzny.

— Kogo pan zamierza zostawić? — Rozmówca dyrektora wybałuszył oczy ze zdziwienia.

— Jak to?

Dyrektor wyprostował się a ton jego głosu wyostrzył się przyjmując władczą barwę. Z bezlitosną pewnością siebie wypunktował.

— Na pokładzie są niewielkie zapasy żywności, wystarczające być może na dwa, trzy lata dla całego zespołu, nie na trzydzieści, zapas paliwa jest minimalny… — odwrócił się przodem do swego adwersarza i powiedział z naciskiem.

— Najważniejsze jest to, że w tej chwili „Zeus” jest w odległości niemal pięciu jednostek astronomicznych i wciąż się oddala. Na orbicie Rigil Prime może pojawić się najwcześniej za cztery dni i to pod warunkiem, że użyją głównego napędu. Ilu z was zgłosi się na czterdziestoletni lot na Ziemię? — Machnął dłonią i dodał zimno.

— Taka jest przewidywana długość lotu do Układu Słonecznego. — Rozejrzał się, zatrzymując się na chwilę przy każdej twarzy. Swych pracownikach, przyjaciołach w przytłaczającej większości znakomitych fachowcach. To co musiał powiedzieć Emmerich, jemu samemu podobało się najmniej. Zebrał się w sobie i głośnym pewny głosem zakomunikował w absolutnej ciszy.

— Od tej chwili wszyscy jesteśmy zmobilizowani do zespołu Gwardii Obywatelskiej i przechodzimy w tryb alarmu wojskowego „Żółty”. O godzinie 14.00 odbędzie się kolejne zebranie, na którym podam do wiadomości ustalenia z odprawy kadry dowódczej oraz strategię na najbliższe tygodnie….


W sali centrali kontroli lotów panowała przygnębiająca cisza. Operatorskie fotele stały puste, a na obrzeżach pomieszczenia siedzieli niemal wszyscy kierownicy, poza Ann Johnson, która z oczywistych względów nie była w stanie dotrzeć na spotkanie z drugiej półkuli. Główny ekran holograficzny pobłyskiwał światłem jak za starych, dobrych czasów, częściowo przesłonięty ciałem stojącego przed nim Emmericha. To co wyświetlał ekran nie przypominało najlepszych momentów na Rigil Prime. Dyrektor przechodził z jednego miejsca w drugie, podczas gdy zebrani kierownicy, łącznie z pyskatym Armstrongiem Lewisem w milczeniu oglądali nagranie z ERB, zbliżenie odchodzących lądowników i wreszcie błysk wybuchu termonuklearnego, który rozświetlił ekran do maksymalnych wartości. Dyrektor na ten moment zamknął oczy i powoli otworzył je przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą. Nie co dzień człowiek oglądał niemal na żywo śmierć tysięcy z tak niewielkiej odległości, a w pomieszczeniu nie było ani jednego żołnierza, nikogo, kto byłby oswojony ze śmiercią. W całej dotychczasowej historii kolonizacji Rigil Prime zdarzyły się dwa przypadki zejścia, jeden z przyczyn naturalnych, drugi zaraz po wylądowaniu, gdy jeden z mechaników nieopatrznie wystawił się na działanie wysokiej radiacji stosu atomowego. Wypadek i natura. Teraz oglądali okrutne dzieło człowieka. Emmerich zwrócił się spokojnym, chłodnym głosem do bladych oblicz, wpatrujących się wciąż w jasny sześcian światła, jaśniejący pośrodku sali.

— Teraz wiecie już dokładnie, jak to wygląda, Panie i Panowie. — Jak jeden mąż, wszyscy zebrani przenieśli nieprzytomne spojrzenia na dyrektora, który kontynuował swą wypowiedź, cedząc powoli słowa.

— Owszem, najprawdopodobniej próbowali lądować na Toliman Prime, ale do diabła, to nie jest tylko ich planeta. — W głosie czterdziestopięcioletniego mówcy pobrzmiewał gniew — Nawet lądowanie bez autoryzacji nie uprawniało ich do tego mordu. Teraz wiemy, że nie cofną się przed niczym… Musimy zatem szybko rozważyć kroki, które należy podjąć. W tej chwili dzieli nas od miejsca ataku odległość siedemdziesięciu dwóch jednostek astronomicznych. To oznacza, że jakiekolwiek wrogie kroki odczujemy najwcześniej po około trzydziestu dniach. Mamy więc ziemski miesiąc na reakcję. — Na moment zapadła cisza, a następnie, niczym w szkole, kierownik działu medycznego uniósł dłoń na znak, że chce zabrać głos. Dyrektor zachęcająco kiwnął głową.

— Może jednak wykorzystamy „Zeusa”, to da przynajmniej części z nas szansę na ratunek — Emmerich pokręcił przecząco głową, ale ku zdumieniu wszystkich, zamiast dyrektora, głos zabrał szef działu mechanicznego.

— Nic z tego, w zeszłym miesiącu rutynowa kontrola głównego napędu wykazała mikropęknięcia na całej powierzchni drugiej dyszy napędowej głównego silnika. Nie wytrzyma pracy przy pełnym ciągu — Armstrong skrzywił się ironicznie mówiąc dalej — Ja w każdym razie nie chciałbym być wtedy na pokładzie. W optymistycznej wersji osiągniemy dziesięć procent prędkości światła. I pozostanie jeszcze sprawa hamowania przy dolocie do Sol — zebrani spojrzeli po sobie poruszeni. Tego się nie spodziewali. Informacja o uszkodzeniu dysz, nieistotna na początku miesiąca, w obliczu zniszczenia „Autumn” nabierała fundamentalnego znaczenia.

— A więc zginiemy tu — wyjęczała przełożona działu zaopatrzenia. Oczy większości mówiły, że jej słowa głęboko zapadają w serca zebranych, przepełnione strachem. Pracują na wyobraźnię, podsuwając obrazy rodem z horroru.

— Nikt nie będzie tu ginął — przerwał kobiecie Emmerich i oparł się o podstawę głównego ekranu, zwracając się przodem do zebranych. Westchnął głęboko i poinformował słuchaczy spokojnym, chłodnym głosem.

— W związku z tym, że nasza wyprawa ruszała w obszar, na którym mogliśmy się natknąć na Chińczyków, rząd zatwierdził wyposażenie naszej wyprawy w sprzęt wojskowy — uprzedzając zdziwione spojrzenia kadry kierowniczej kolonii, ciągnął dalej.

— Skrzynie zmagazynowane w hangarze nr dwa nie zawierają zapasowego tokamaka tylko trzy myśliwce typu Wasp i trzy maszyny kroczące LW-2 Lizard, wraz z bronią ręczną i znacznym zapasem amunicji.

— Chce pan powiedzieć, że mamy tu trzy M.A.V.E (Mechanized Assault Vehicle)? — Wykrztusił Armstrong, gdy już wszyscy przetrawili sensacyjną wiadomość. Dyrektor w milczeniu skinął potakująco głową w zamyśleniu, po czym dodał mimochodem.

— W zespole mamy ośmiu pilotów, stąd obecność Eileen Rozmowsky i kilku innych osób, mimo stosunkowo niskich kwalifikacji naukowych…

— Wiedzą o tym sprzęcie? — Zapytała szefowa działu medycznego.

— Nie — Emmerich pokręcił przecząco głową — ale mieli obowiązkowe szkolenia na symulatorach. Są gotowi do obsługi uzbrojenia. — Dyrektor spojrzał na Lewisa, któremu całkowicie wywietrzała z głowy chęć przekomarzania się z własnym przełożonym.

— Ile czasu zajmie wam uruchomienie całego sprzętu? — Armstrong przymknął na moment oczy, licząc szybko w pamięci.

— Co najmniej trzy dni na każdego Lizarda i co najmniej cztery na Waspa.

— Zwariowałeś Armstrong? — Wybuchł nagle kierownik działu medycznego, perorując cienkim z napięcia głosem — dwadzieścia jeden dni? A do tego czasu będziemy w nich rzucać kamieniami? — Lewis wykrzywił twarz w złośliwym grymasie.

— Hanson, to może ty mi powiesz, jak na szybko zatankować deuterem neutronowe baterie termojądrowe, jak sprawdzić elektronikę i kilometry światłowodów w ciągu jednego dnia? Z pewnością to wiesz, w końcu jesteś specjalistą… — Zanim „Medyczny” zdołał odpowiedzieć, Emmerich zabrał głos.

— Koniec jałowych dyskusji, ludzie czekają na decyzję — pomyślał chwilę i powiedział — technicy Lewisa przygotują cały sprzęt do dwudziestego września. Pozostali zorganizują ośmioosobowe, mieszane oddziały. W każdym musi się znaleźć medyk i mechanik. Łącznie powinno to być około trzydziestu zespołów, które wyposażymy w sprzęt umożliwiający przetrwanie. — Emmerich wskazał dłonią na swych rozmówców, by zachęcić ich do dalszej dyskusji.

— Ale jak pan to sobie wyobraża — zaczęła szefowa zaopatrzenia — Nasi ludzie w tej głuszy? Jak mają się odżywiać, jak będą funkcjonować w tym wrogim środowisku?

— Będą musieli — warknął Armstrong, stając niespodziewanie nawet dla siebie, po stronie dyrektora. — Ja nie będę czekał, aż wycelują we mnie głowice nuklearne.

— Rigil Prime ma miliony mil powierzchni, na której dwieście sześćdziesiąt osób może się spokojnie ukryć…

Narada potoczyła się dalej a Emmerich bez wątpienia toczył najcięższą bitwę w swoim życiu. Pomysł by się rozproszyć, przyszedł mu zaraz po tym, jak zaczął rozmyślać o ataku Chińczyków. Posiadana przez nich broń, mogła wystarczyć do prewencyjnego odparcia ataku na lądzie, chociaż dyrektor szczerze wątpił, czy taki kiedykolwiek nastąpi. Sądził, podobnie jak Lewis, że sąsiedzi przyślą kilka głowic, by wypalić konkurencję kilkoma eksplozjami nuklearnymi. Tylko próba kolonizacji usprawiedliwiałaby atak na powierzchni planety. Ostatnie pytanie, na które nie chciała odpowiedzieć żadna z siedzących w sali osób, dotyczyło czasu ukrywania się w tundrze, wśród wiecznych lodów. Ponad cztery lata wiadomość biegła na Ziemię, a wysłali ją pół godziny temu. Federacja potrzebowała roku, a najpewniej i dwóch lat, by przygotować odsiecz. Następnie dwa lata lotu. Łącznie siedem do ośmiu lat. „Będę miał wtedy pięćdziesiąt pięć” stwierdził w myślach Emmerich, gdy głosowali nad zwiększeniem liczebności zespołów do szesnastu osób, właśnie ze względu na ten długi czas oczekiwania na ratunek.


Okrągła, dwustumetrowa tarcza silnika pierwszego stopnia napędu statku międzygwiezdnego klasy „Zeus”, wypełniała niemal całą przestrzeń przed pojazdem Eileen Rozmowsky. Szczupła dziewczyna obserwowała ogromną instalację bez cienia entuzjazmu. Po zaskakującej wiadomości o masakrze „Autumn”, rozkaz pozostania na pokładzie kosmolotu do chwili, gdy ten powróci na ciasną orbitę wokół Rigil Prime, nie napawał optymizmem. Mimo gigantycznej wielkości „Zeusa”, całkowita powierzchnia mieszkalna liczyła niewiele ponad tysiąc metrów kwadratowych. Trzy czwarte z tego stanowił obracający się powoli moduł sztucznej grawitacji, wytwarzanej siłą odśrodkową, przypominający koło rowerowe o średnicy stu pięćdziesięciu metrów, ułożone prostopadle do głównej kratownicy gwiazdolotu. Dalej ciągnęły się magnetyczne magazyny przechowujące trytowo-deuterowe paliwo dla głównego napędu i dwie tarcze dysz napędowych. Eileen mijała właśnie pierwszą z nich, wypolerowaną do granic możliwości, mogącej pełnić rolę anteny dalekiego zasięgu. Głównym jej zadaniem było jednak przyjmowanie impetu eksplozji paliwa termonuklearnego detonowanego w odległości niespełna pięciuset metrów od centralnego punktu tarczy przez zespół laserów rozmieszczonych na wysięgnikach poza obrębem wielkiego puklerza. Mimo, że drugi stopień był już użytkowany podczas hamowania w układzie Alfa Centauri sześć lat temu, na jego powierzchni nie było widać śladów oddziaływania gigantycznych temperatur i ogromnych ciśnień. Myśliwiec minął tarczę, potężne amortyzatory kratownicowe, oddzielające zespół napędowy od reszty statku i przemknął nad niewielkim, rozpraszającym się obłoczkiem gazu wyciekającym z nieszczelnej instalacji. Precyzyjnie odpalone dysze korekcyjne ustawiły pojazd idealnie na wprost niewielkiego sześcianu, pobłyskującego zdartymi ścianami, pofałdowanymi w wyniku oddziaływania wewnętrznego ciśnienia, wyglądającego na prowizorycznie przytwierdzony do konstrukcji wielki, stalowy śmietnik. W istocie, był to jeden z kontenerów, pierwotnie zawierający wyposażenie części kolonii, który pozostał na pokładzie gwiazdolotu. Został przerobiony przez zespół inżynierów na niewielki, ciśnieniowy hangar, znacznie wygodniejszy w użytkowaniu niż znajdujący się w dziobowej części hangar główny znacznie większy i trudniejszy w obsłudze, zdolny pomieścić ciężkie wahadłowce. Rozmowsky uruchomiła połączenie równoległe z systemem orientacji przestrzennej gwiazdolotu. Ten przejął kontrolę nad myśliwcem i wprowadził go bezbłędnie do wnętrza niewielkiego kontenera, osadzając myśliwiec na kratownicy przykrywającej podłogę. Obraz gwiazd widoczny przez szeroki otwór wlotowy został zasłonięty przez drzwi poruszane widocznymi wewnątrz siłownikami, które bezgłośnie wsunęły je w zamki magnetyczne. Eileen przełączyła baterie termojądrowe w tryb pracy jałowej. Wyłączyła główne systemy pojazdu, walcząc z chęcią uruchomienia zewnętrznego oświetlenia myśliwca, by usunąć klaustrofobiczną ciemność która otoczyła jej pojazd z chwilą zamknięcia zewnętrznych drzwi hangaru. Wtedy usłyszała narastający szum powietrza, co świadczyło o rosnącym ciśnieniu w pomieszczeniu. Po niespełna dwóch minutach od momentu lądowania, wewnątrz hangaru rozbłysła słaba błękitna poświata rozpraszająca panujące dotąd całkowite ciemności. Dopiero teraz można było dokładnie ocenić jego wewnętrzne wymiary, niewiele większe od długości samego pojazdu. Przezroczysta osłona kokpitu odsunęła się i w nozdrza dziewczyny uderzył metaliczny zapach powietrza, przesyconego smarami i chemią. Odpięła pasy i uniosła się w górę, powoli docierając w stanie nieważkości do środka hangaru. Cieszyła się nieskrępowaną wolnością, której tak jej brakowało na powierzchni planety. Wtedy usłyszała szczęk rygli wewnętrznych drzwi, które uchyliły się, wpuszczając do środka strumień silnego, białego światła. Widząc wchodzącą postać, dziewczyna odbiła się od sufitu przykrytego plątaniną przewodów oraz kabli elektrycznych i poszybowała w kierunku wyjścia. Stojący w drzwiach, przedwcześnie posiwiały mężczyzna, trzymał w dłoni parę ciężkich obszernych butów magnetycznych o poszarzałej powierzchni poprzecieranej w wielu miejscach od długoletniego użytkowania. Jego twarz, pokryta siecią zmarszczek i podskórnych wykwitów pozostałych po chorobie radiacyjnej wykrzywił uśmiech, gdy dostrzegł nadlatującą postać.

— Gdy komandor mówił, że pani przylatuje, sądziłem, że chce nam podnieść morale, ale to rzeczywiście prawda — Rozmowsky uśmiechnęła się kwaśno i potakująco kiwnęła głową.

— Niestety to prawda — w jej głosie słychać było żal za pustką kosmosu, wolną od kilkudziesięciu adoratorów, bezustannie próbujących swojej szansy. Wzięła od przybysza buty i założyła je na nogi, osłonięte jednoczęściowym skafandrem pilota. W powietrzu rozległ się charakterystyczny trzask elektromagnesów, które natychmiast podjęły swą pracę, przytrzymując nogi dziewczyny przy podłodze. Uczucie „pływania” nie zniknęło, ale buty pozwalały normalnie użytkować tę część gwiazdolotu, gdzie nie było siły odśrodkowej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 9.85
drukowana A5
za 24.92