Copyright © by Jolanta Żuber, 2022
Copyright © Wydawnictwo Wonder, 2022
All rights reserved.
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa.
Redakcja: Anna Kołtek
Korekta: Beata Buko
Projekt okładki: Katarzyna Ziembicka, Jacek Rosiak
Zdjęcie na okładce: © by Lucas Pezeta/Pexels.com
Wersja elektroniczna: Wydawnictwo Wonder
IMPULS
Wielowymiarowi bohaterowie oraz elektryzująca grozą fabuła. Porażający thriller napisany niezwykle dojrzałym stylem przez młodą autorkę, która odważnie i bezkompromisowo porusza trudne tematy. Przy tej książce zarwane noce gwarantowane!
Katarzyna Trojnacka, @zielona_glowa_kt
Książka was pożre, pochłonie od pierwszej strony. Później dosłownie wypluje was z każdych możliwych emocji. Tego jeszcze nie było na rynku thrillerów! Dla mnie totalnie emocjonalna i bardzo mocna lektura. Na pewno zostanie w mojej głowie na zawsze. Tego nie da się zapomnieć.
Paulina Domeła, @zczytnikiem
To jedna z tych książek, które potrafią przytłoczyć, przeorać i zmęczyć, a przy tym paradoksalnie budzą zachwyt. A to wszystko dlatego, że „Impuls” daje do myślenia. Nie da się przejść obok niego obojętnie, a raz napotkany, zostanie w Was na zawsze.
Katarzyna Ziembicka, @aellirenn_czyta
Znakomity thriller, który wstrząsa czytelnikiem i zaskakuje odważnym, brawurowym konceptem fabularnym. Absolutny powiew świeżości! Autorka w świetnym stylu konstruuje historię oryginalną, mocną i wzbudzającą emocje. Czy odważysz się zanurzyć w ten lekko oniryczny klimat jak z mrocznej baśni, w której strach ma postać damy kier, a żółty kolor nabiera złowrogiego znaczenia?
Joanna Starybrat, @pisanezusmiechem
Nagłe zwroty akcji, trudne sytuacje, rozmaita paleta emocji, jakie towarzyszą bohaterom oraz czytelnikowi, który poniekąd stoi gdzieś z boku i przygląda się tym wszystkim wydarzeniom. Jestem pewna, że ta historia pozostanie ze mną na długo i ile nie na zawsze.
Karolina Paulina Książek, @zeroosiemzerotrzy
Jeśli myślisz, że już żaden thriller cię nie zaskoczy — zapnij pasy! Czeka cię ostra jazda bez trzymanki. Gwarantuje, że twoje serce przyspieszy. Przygotuj się na niezapomniane wrażenia i akcję, która wywoła w tobie niesamowite emocje.
Justyna Zagórska, @zapach_stron
Jolanta Żuber powraca w wielkim stylu serwując historię utkaną z ludzkiego dramatu, o której nie da się zapomnieć! Już od pierwszych stron stopniowo rozkłada czytelnika na łopatki sposobem w jaki ukazuje przeżycia swoich bohaterów. Sięgając po impuls przygotujcie się na emocjonalną miazgę!
Patrycja, @recenzje_wiewiooory
Czytając tę książkę zataczał się wokół mnie krąg pełen niepokoju, który z każdą przeczytaną stroną zaciskał swym mrokiem moje ciało. Jolanta Żuber skonstruowała opowieść, od której nie sposób się oderwać. Wystarczył impuls, by zdarzyło się, to co się zdarzyło, a czytelnicy po lekturze pozostali z ogromem różnych myśli w głowie…
Krzysiek Skrzypski, @krzychu_and_buk
Prolog
Cisza. Dużo ciszy.
Powoli wchodziła na górę. Schody z każdym kolejnym krokiem skrzypiały coraz bardziej. Słyszała własny oddech i odgłos przełykania śliny. Poręcz była śliska, pokryta kurzem i czymś lepkim. Stopnie prowadziły na ogromne piętro. Miała wrażenie, że przestrzeń wygląda niemal identycznie jak parter. Wszystko było jasne: białe meble, ściany, płytki w kolorze écru, tak jakby ktoś lubił jedynie stonowane barwy. Próżno było szukać ciemniejszego elementu.
— Tyk, tyk, tyk — szeptał ktoś w rytm uderzeń zegara nad kominkiem.
Kobieta zdążyła otworzyć przesuszone od mrozu usta i zaczerpnąć powietrza, kiedy jedne z drzwi lekko się uchyliły. Przesunęła się w ich stronę, wciąż zastanawiając się, czy dobrze postępuje. Nie znała jednak lepszego wyjścia, a ciężar, który nosiła, był zbyt duży, by dalej go dźwigać. Otworzyła szerzej drzwi i spuściła wzrok, jak wierny podczas kościelnego błogosławieństwa. Weszła powoli do wnętrza pokoju. Uderzyło ją przeraźliwe zimno. Przeciąg. Okryła się szczelniej chustą.
— Co ja robię? — spytała głośno samą siebie, sprawdzając, czy na pewno w kieszeni nadal tkwi portfel i nóż.
Okno rzeczywiście było uchylone, jednak nie to wprawiło ją w największy niepokój, lecz widok, który ujrzała przed sobą. Czerwone ściany, języki ognia wymalowane na suficie i kilkanaście obrazów z drogą, ścieżką bądź asfaltem. Pokój mocno kontrastował z bielą całego budynku.
— Co ja… — znów powtórzyła, ale tym razem odpowiedź nadeszła, zanim zdążyła dokończyć.
— Spokojnie — odezwał się ktoś z drugiego pomieszczenia. Dźwięk przedostawał się przez szczelinę w drzwiach. — Jesteś pewna? Trzeba będzie podjąć wiele kroków, żeby wszystko doprowadzić do końca, począwszy od przygotowania. Jestem teraz w takim momencie, że bardzo cię potrzebuję. Wiem, jakie to ciężkie… — Głos na chwilę umilkł. — Nie podchodź! Widzę, że chcesz się zbliżyć. Jeśli ma się udać, lepiej, żebyś nie patrzyła. Czasem ludzie zmieniają zdanie, a ja nie chcę mieć problemów, dlatego… sama rozumiesz — usłyszała westchnięcie.
— Czy…
— Nie. Nie jestem zła — odpowiedziała postać, jakby doskonale przewidziała dalszą część pytania. — Po prostu pomagam. Sama też tego potrzebuję.
Kobieta odetchnęła z ulgą. Nadal jednak nie była przekonana o słuszności swojej wizyty w tym dziwnym miejscu. Chciała zapytać o tak wiele rzeczy, ale żadna z nich nie wydawała się w tej chwili sensowna. Myślała gorączkowo, co robić.
— Zostaw zdjęcie i notatki — usłyszała. — Za trzy, może cztery miesiące będzie po wszystkim. Opisałaś go według wytycznych na stronie? Choroba, leki, zachowanie, wszystko, co lubi?
— Tak, nie, nie wiem. Starałam się zanotować to, co wiedziałam. Jest tego trzydzieści stron — jęknęła, bo w tym momencie jeden z obrazów nagle spadł ze ściany.
— Pieniądze znajdziesz w komodzie. Nie musisz liczyć, dotrzymuję obietnic.
— Dlaczego tutaj jest tak biało?
— To coś w rodzaju czyśćca, jeśli wierzysz w Boga. Ja średnio, więc nazywam to po prostu przejściem.
Kobieta nie mogła dać wiary temu, co usłyszała, przez chwilę miała ochotę wyjść i zapomnieć o całej sprawie, jednak plik banknotów, choć niewielki, nieco rozgonił jej wątpliwości. Odetchnęła głęboko, rozglądając się po suficie, spojrzała za siebie i zmrużyła oczy, porażona tą intrygującą, szpitalną jasnością. W końcu skinęła głową. Miała wrażenie, że każdy jej ruch jest obserwowany.
— Wszystko jasne? — Głos zza drzwi brzmiał sucho, beznamiętnie.
— Tak. Uhm. — Tylko na taką odpowiedź potrafiła się zdobyć. Wzięła pieniądze z szuflady i położyła w ich miejscu zeszyt. Zdjęcie wsadziła tuż za pierwszą stronę, a później wolno podeszła do drzwi. Dopiero kiedy je zamknęła, uzmysławiając sobie, że nie ma już odwrotu, zaczęła biec. Chciała jak najszybciej znaleźć się na dole. Z dala od białych ścian. Schody trzeszczały głośno, w jej głowie z kolei wirowało. Biegła, ile sił w nogach.
Wreszcie poczuła na policzkach oddech mroźnego wiatru. Kolorowa chusta, którą okrywała twarz i szyję, zaplątała się w wystające, obsypane śniegiem gałęzie. Stopy zapadały się w białym puchu, a zamszowe buty znów pęczniały od nadmiaru wody. Kobieta próbowała wyrwać materiał, szarpała mocno, ale nie chciał ustąpić.
Wtedy zobaczyła ten błysk. Światło mrugnęło kilka razy, aż w końcu zgasło. W oknie tkwiła nieruchoma postać. Jej palce trzymały róg firanki i lekko ją uchylały. Wiatr poruszał suchymi gałęziami drzew. Kobieta znieruchomiała, zapatrzona w chudą dłoń. Później przeniosła wzrok na twarz w masce. Patrzyła na nią przez kilka chwil, dopóki nie usłyszała kroków.
Trzask, trzask. Ktoś nadchodził. Był coraz bliżej. Trzask, trzask.
Jej serce waliło wściekle. Poczuła na szyi gorący oddech, a następnie zobaczyła, że tajemnicza postać wyciąga rękę w kierunku pnia. Bała się odwrócić.
— To twoje. — Męski głos brzmiał jak śpiew. Melodyjny, spokojny, tkwiło w nim jednak coś przerażającego. Czuła się tak, jakby została przyłapana na gorącym uczynku i nie miała możliwości wyjaśnienia sytuacji. — Nie bój się — powtórzył ktoś tuż przy jej uchu, wywołując tym samym wręcz odwrotną reakcję. Jej tętno przyspieszyło. — Dobrze postąpiłaś. Po prostu musisz nauczyć się milczeć, inaczej… — Mężczyzna stał teraz naprzeciwko niej. W rękach wciąż ściskał kwiecisty materiał. Chwycił kobietę za brodę i lekko pomasował. Natychmiast otworzyła szeroko oczy, jej źrenice były niemal tak duże jak piwne tęczówki. Granica między nimi nie istniała. — Ciebie też będę musiał zabić — dokończył.
Zarzucił jej chustkę na szyję i starannie zawiązał. Przez cały czas nie spuszczał z kobiety wzroku. Skinął głową i ruszył w kierunku białego domu. Ona zaś obracała w myślach jego ostatnie słowa. Zrobiło jej się gorąco. Mimo mrozu czuła, że palą ją nie tylko policzki, ale też coś więcej.
Tym czymś było sumienie.
1. Coś złego
Chłopak szedł wolno. Trzymał w rękach czerwony plecak z rozerwaną kieszonką. Przez otwór wystawały zeszyty i kilka długopisów. Wbijał wzrok w ziemię, jakby bał się, że patrząc przed siebie, na pewno się potknie. Zaciskał ręce i rozluźniał je, a w myślach liczył do dziesięciu, tak jak prosił pan Jacek. To zawsze działało. Czasem potrzebował jeszcze jednej dziesiątki, ale zwykle uspokajał się już za pierwszym razem. Teraz było inaczej. Zacinał się, mylił cyfry, nie potrafił się na niczym skupić.
— To nie działa! — krzyknął w końcu.
Dopiero wtedy odezwała się towarzysząca mu blondynka.
— Co takiego? — Pogłaskała brata po włosach. — Co jest?
Nie odpowiedział. Z minuty na minutę irytował się jednak coraz bardziej. Nadal nie potrafił policzyć ani odetchnąć głęboko, z ulgą. Zatrzymali się na czerwonym świetle. On unikał jej wzroku, dziewczyna zaś patrzyła na niego wyczekująco.
— Hej, jeśli coś ci nie wyszło, musisz mi o tym powiedzieć. Pan Jacek nie był z ciebie zadowolony? Coś nabroiłeś, tak?
Pokręcił głową. Całe jego ciało napięło się jak cięciwa. Dziewczyna dostrzegła ledwo wyraźne, ale znane jej od dawna, nerwowe tiki. Robił tak często, kiedy coś mu nie odpowiadało. Teraz nasilało się.
— Tomek, gdzie porwałeś plecak? — Spróbowała zmienić temat i skupić jego uwagę na czymś innym. — Oj, mama nie będzie zadowolona. Przecież niedawno dostałeś nowy. Tata sprawi ci lanie, pasek już jest gotowy — zarechotała, czekając na jego reakcję.
Nie odpowiedział i tym razem.
Chwyciła brata za ramię i przeszli przez ruchliwe skrzyżowanie. Dalsza droga prowadząca w głąb mało uczęszczanego parku minęła na ciągłym wypytywaniu, dlaczego chłopak jest tak zdenerwowany. Żadne prośby i groźby nie przyniosły jednak oczekiwanego rezultatu, a niepokój i ciekawość dziewczyny rosły z każdą minutą. Zatrzymała się. Tomek zrobił to samo.
— Jeśli mi natychmiast nie wyjaśnisz, kto zniszczył plecak i dlaczego jesteś taki dziwny, powiem mamie, że biłeś się z kolegami. Wiesz, że nie będzie wtedy zadowolona.
W końcu podniósł wzrok i popatrzył na siostrę. Kiedy wydawało się, że zamierza już opowiedzieć, co się stało, syknął jednak:
— Jesteś okropna, Olga. Okropna. Nie lubię cię. — Jego głowa drżała rytmicznie.
— Trudno. Jakoś muszę z tym żyć. Kto ci to zrobił? Mów! Umówiłam się z kimś, nie mam czasu, żeby stać i wyciągać z ciebie jakieś tajemnice. Co się dzieje? Przestraszyłeś się czegoś? Powiedz, przecież możesz mi zaufać. To będzie nasz sekret.
— Nie mogę. — Rozłożył ręce i zdjął plecak. Trzymał go teraz przed sobą. — On powiedział, że jeśli pisnę choćby słowo, to stanie się coś złego. Rozumiesz? — Znów zadrżał.
— Kto, twój kolega? Ten gruby Bartek, tak? Bzdury. Zawsze tak mówią, żeby się trzymało język za zębami. — Ciekawość dziewczyny pęczniała jak drożdżowe ciasto i powoli osiągała apogeum. Nastolatka obracała w myślach całą tę sytuację. Co tak zdenerwowało brata? Przecież zawsze wychodził z gabinetu wesoły, śmiał się, opowiadał o tym, że kiedyś z Jackiem pójdą na mecz i zobaczy tych wszystkich sławnych piłkarzy na żywo. Chciała znać prawdę. — Mów, co się dzieje! — krzyknęła i rozejrzała się wokoło. W pobliżu nie było żywej duszy. — Tomek, dbamy o ciebie, martwimy się, musisz być z nami szczery. Jeśli zobaczyłeś albo podsłuchałeś coś złego, nie możesz tego ukrywać. — Popatrzyła mu prosto w oczy. — Dlaczego milczysz? Odpowiedz albo mama odda cię z powrotem do domu dziecka! — Złapała go za ręce i potrząsnęła nim. Wiedziała, że nie powinna, ale ta cisza była zbyt irytująca.
— Nie! Nie! — wybuchnął, chwytając się za głowę.
— Dlaczego? Przecież możesz mi powiedzieć wszystko. Musisz. Co zobaczyłeś?
— Nic! Zostaw mnie. — Uderzył ją lekko dłonią. Kiedy nadal pytała, naparł na siostrę całym ciałem. Trząsł się, a z jego ust zaczęła lecieć ślina.
Spróbowała raz jeszcze złapać go za ramiona, ale właśnie wtedy poczuła mocny chwyt. Tomek odepchnął ją tak, że straciła równowagę. Włożył w to cały swój gniew. Dziewczyna zachwiała się, a potem upadła na ścieżkę, tuż obok ławki. Głową zahaczyła o kant. Natychmiast z tego miejsca poleciała strużka krwi. Tomek zakrył usta dłonią i kucnął przy siostrze. Nie otwierała oczu, a maź nadal sączyła się z rozcięcia, wnikając w parkową alejkę. Dotknął czerwonej plamy i wzdrygnął się. Spojrzał na swoje palce, a jego tętno podskoczyło gwałtownie.
— Olga, wstań! Musimy już iść do domu, mama czeka! — mówił gorączkowo. — Przepraszam, naprawdę nie chciałem.
Nie doczekał się ze strony siostry żadnej reakcji.
— Wstań, ja już ci wszystko powiem. — Ruszał się rytmicznie w przód i w tył. Wciąż odpowiadało mu jednak tylko milczenie. Nie odzyskiwała przytomności. — Olga, co mam robić?! — Sięgnął po telefon. Rozładowany. — Boże, nie!
Próbował szarpnąć nią jeszcze kilka razy, ale bez skutku. Usłyszał za sobą czyjś donośny śmiech i dzwonek rowerowy. Ktoś zbliżał się bardzo szybko. Ktoś nadjeżdżał. Szuuur. Szuuur. Kamienie uderzały o koła.
— Olga, nie chciałem — jęknął znów, zanim uderzyła go myśl, że zrobił coś bardzo złego i będzie musiał ponieść za to karę. O wiele większą niż lanie. Taką, o której wspominał pan Jacek. Nie potrafił teraz wrócić do domu, nie kiedy przed nim wciąż było tyle skrzyżowań, tyle świateł, w których gubił się tak samo jak na szkolnych korytarzach.
Śmiech był coraz wyraźniejszy, a wraz z dźwiękiem kół sunących po ścieżce tworzył przerażający dwugłos. Tomek zacisnął dłonie, chwycił plecak i zrobił kilka kroków do tyłu. Zabiłem ją, ona już nie wstanie, tak jak dziadek, pomyślał. Zerwał się i pobiegł, ile sił w nogach. Zdążył jeszcze usłyszeć krótkie:
— Łapać gówniarza! — Potem droga przed nim wyglądała jak przesuwająca się w kalejdoskopie taśma.
Biegł. Długopisy i zeszyty wyleciały z plecaka na drogę. Nie zwracał uwagi na czerwone światła, na dźwięk klaksonów, pędził przed siebie, aż wreszcie zatrzymał się w miejscu, którego nie rozpoznawał. Oddychał z trudem, głośno. Wiedział, że powinien się ukryć, dopóki nie zabiorą siostry gdzieś daleko, ale wszędzie było pełno ludzi, on z kolei miał wrażenie, że wszyscy patrzą tylko na niego i jego splamione krwią ręce. Tak, musi zniknąć. Zgubić się. Przykucnął za jednym z drzew, układając w głowie plan, że zaczeka tu do zmroku, a później pomyśli, co dalej. Serce waliło mu wściekle.
Jestem schowany, tu jest moja kryjówka, myślał. Tu nikt mnie nie widzi. Nie widzi Tomka.
— Jeden, dwa, trzy… — Tym razem zaczął liczyć na głos. — Cztery, pięć, sze-eeść…
— Siedem — dokończył za niego jakiś głos. — Dziś jest szczęśliwa siódemka.
Bał się odwrócić. Tak bardzo nie chciał, żeby go teraz znaleziono. Przecież był w kryjówce. W swoim własnym ochronnym pancerzu. Jak to możliwe, że ktoś go znalazł?
2. Nie skrzywdzę cię
Obudził się. Pierwszą rzeczą, którą dostrzegł w ciemności, było malutkie okienko. Deszcz bębnił o szyby. Równo, równiutko, jak w rytm metronomu. Szumiało. Przez warstwę czegoś kłującego i śmierdzącego widział smugę światła. Doszedł do tego jeszcze dźwięk. Kroki i uderzanie jakimś przedmiotem w podłogę. Tomek spróbował się poruszyć, ale nie mógł — ręce i nogi miał skrępowane grubym sznurem. Kolejna próba oswobodzenia się z więzów skończyła się bólem w nadgarstkach i otarciami na kostkach. Zakwilił cicho. Jak niemowlę. Drgnął nerwowo, gdy usłyszał czyjś rechot.
— Przykro mi, chłopaku. Nie sądzę, żebyś zdołał się z tego uwolnić. Na razie musisz zostać tutaj. Polubisz to pomieszczenie.
Tomek nie odpowiedział. Patrzył przez wycięte w szmacianym worku otwory w stronę mówiącego do niego człowieka i próbował odnaleźć jego twarz. Było jednak zbyt ciemno. Przez myśl przeszła mu scena z filmu, który pokazywali w szkole koledzy. Dziesięcioletnia dziewczynka i facet mierzący do niej z pistoletu. Jej krzyk. Jej przeraźliwy pisk. Ta migawka zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Miał szczęście. Do niego nikt nie mierzył.
Utkwił wzrok w poruszającym się cieniu mężczyzny. Wydedukował, że postać zbliża się do niego, kroki były coraz głośniejsze. W końcu poczuł oddech przy swojej twarzy. Głośne, chrapliwe sapanie.
— Do szybkiego zobaczeniaaa — powiedział obcy tuż przy jego ustach, przeciągając ostatnie słowo, i odsunął się. — Dobrze cię tu znowu mieć.
Tomek nic z tego nie rozumiał. Usłyszał dźwięk zamykanych drzwi i przekręcanego klucza. Zaraz za tym przyszedł grzmot. Burza była blisko. Błyskało się jasnym światłem. Chciał krzyknąć, ale za bardzo się bał. Kwilił jedynie pod nosem, wydając z siebie zlepek niezrozumiałych słów, wołał mamę, Olgę, przepraszał za wszystko, co zrobił. Oddychał szybko, jakby chciał nabrać powietrza na zapas. Jakby bał się, że przez dziurę w worku nie wleci go wystarczająco dużo. Nie zamykał oczu. Starał się nie mrugać. Nie pokrywać jeszcze większą ciemnością tego, co przesłaniało widok. Nie nakrywać mroku mrokiem.
Spocił się. Czuł, że pomieszczenie jest wilgotne, ale i duszne. Tkwił w bezruchu, oparty o ścianę. Właśnie wtedy ktoś znów otworzył drzwi. Nieznajomy wszedł i znalazł się bardzo blisko Tomka, ale nie odezwał się ani słowem. Dotykał go po rękach, próbując rozplątać węzeł. Kiedy się udało, przeszedł do uwolnienia nóg. Na końcu odwiązał nakrycie głowy. Tomek głośno odetchnął, zaczął się trząść i kiwać w obie strony. Do przodu, do tyłu. Byleby jakoś się uspokoić. Nie widział twarzy osoby, która go oswobodziła, ale nie odczuwał już lęku, tylko wdzięczność.
Nagle coś ostrego wbiło mu się w ramię, a do ust wlał się gorzki płyn. Tomek usłyszał jeszcze:
— Udało się, to wszystko się nam udało. Teraz jesteś ze mną. Z Anną.
W tym momencie wzrok zaczął mu się rozmazywać. Nie widział przed sobą już nawet tego małego świetlnego punkcika, hałasy letniej burzy ucichły. Jakby przebrzmiały, przepadły. Osunął się na zimną posadzkę i przywarł do niej. Wargi zwilżyła ślina.
***
Upał. Deszcz nie przyniósł żadnego wytchnienia. Powietrze wciąż było nieznośnie ciężkie i przygniatało zmęczonych codzienną gonitwą ludzi. Znużone twarze tkwiły za buczącymi wentylatorami, a miętowy domek przesłonięty cieniem drzew dawał przyjemne uczucie chłodu. Pachniało w nim żywicą. Można było odnieść wrażenie, jakby ktoś zbudował go niedawno i nie zdążył wywietrzyć.
Kobieta, na oko trzydzieści parę lat, wyglądała przez okno. Ciemne włosy związane w luźny kucyk opadały niedbale na jej szyję. Przeszła kilka kroków, po czym głośno westchnęła.
— Ciepło, wilgotno. W końcu przyjemnie. — Przygryzła skórkę koło paznokcia. Wypluła. Pogładziła wypukłość pod sukienką, a ta niemal natychmiast poruszyła się. — Niedługo umrzesz. We mnie. — Kąciki ust uniosły się delikatnie, nie przypominało to jednak uśmiechu. Przez moment słychać było jedynie uderzanie zegara. Wreszcie padło jedno krótkie słowo:
— Grzyb.
Odwróciła głowę w kierunku głosu. Na jej twarzy pojawił się grymas, który gładko przeszedł w nieszczery uśmiech.
— Tak — odpowiedziała spokojnie. Siedzący obok chłopiec nawet nie podniósł głowy. — W tym lesie jest mnóstwo grzybów. Jeśli chcesz, możemy ich wspólnie poszukać.. Teraz namaluj coś. Wiem, że to cię uspokaja. Tam masz kredki. — Wskazała na białą komodę.
— Gdzie Olga? Nie żyje? Chcę do mamy. Zaraz przyjdzie? Dlaczego mnie zamknęłaś? Dlaczego kręci mi się w głowie? Oddaj mi długopis — wyrzucił z siebie na jednym tchu.
— Sporo pytań jak na chłopca z autyzmem. Nie podoba ci się tutaj?
— Nie. Co masz w brzuchu?
Znów utkwiła wzrok w widoku za oknem. Nic się nie zmieniło. Wciąż ten sam obraz. Chłonęła wszystko, jakby widziała to po raz pierwszy. Odwróciła głowę w kierunku chłopaka.
— Martwy płód — odpowiedziała chłodno.
— Dlaczego?
— Co dlaczego? — Podeszła bliżej. Tym razem strużka potu spłynęła po jej twarzy. Kobieta trzymała się kurczowo za brzuch, jakby chciała go ochronić przed ciosem. Pachniała drogimi perfumami o zapachu mdłej pomarańczy i drzewa sandałowego. Świeżo i rześko.
— Tak po prostu wyszło. Komplikacje jakieś, i tak nie zrozumiesz — jęknęła, wyraźnie zdenerwowana. — Wada letalna, jeśli już musisz koniecznie wiedzieć.
— Aha — odpowiedział beznamiętnie i zajął się przeglądaniem kredek. — Ta nie ma rysika. Kredki powinny być naostrzone równo. Nie lubię połamanych.
— Co?
— Zepsuta, widzisz? Gdzie mama? Jest na mnie bardzo zła? Kim jesteś?
— Już powtarzałam, musiała wyjechać na chwilę i przekazała mi opiekę nad tobą — wysapała, robiąc parę głębokich oddechów. — Możesz mówić mi ciociu. Ciociu Aniu.
— A tata? Też musiał wyjechać? — Nie patrzył na nią, wzrok wciąż miał spuszczony.
— Tak, tata prowadzi samochód. Przecież wiesz, że mama nie jeździ najlepiej. — Poczuła, jak przez jej podbrzusze przechodzi skurcz, mięsień natychmiast stwardniał, a źrenice się rozszerzyły.
— A Olga? — znów zapytał Tomek, tym razem nieco łamiącym się głosem. Odpowiedziało mu milczenie. Za nim przyszła kolejna fala skurczów, a kobieta nagle zgięła się wpół.
— To już. — Jej głos przeszedł w powolne rzężenie. — Nie mogę zrobić tego przy tobie. Nie tutaj. — Złapała się mocniej za podbrzusze.
— Boli cię? — Chłopiec przesuwał kredki, porządkował je i oglądał z każdej strony. — Mam w domu lalkę, która sika. To znaczy już nie, bo coś się zepsuło.
— Przestań! — krzyknęła i zacisnęła zęby. — Nic nie mów! — Podniosła głos, a on natychmiast zakrył uszy. Było zbyt głośno. Nie lubił krzyku.
Anna wyjrzała przez okno. W pobliżu nie było żywej duszy, jakby wszyscy schowali się przed upałem w cieniu czterech ścian.
— W łazience. Pójdziemy do łazienki. Nożyczki, papier. Jezuuu — wyrzęziła. — Dlaczego teraz? To za wcześnie, potrzebuję miesiąca, dwóch… Do auta! — wrzasnęła w końcu, jakby nagle odnalazła właściwe wyjście z sytuacji. — Jedziemy!
Niebieskie tęczówki dziecka nabrały jeszcze głębszej barwy. Tomek patrzył to na kredki, to na kartkę, której nie zdążył nawet lekko pomalować, po czym schował do kieszeni tę, którą trzymał w dłoniach. Żółtą. Kolor słońca, radości.
Nawet nie miał czasu zaprotestować, kiedy kobieta szarpnęła go za bluzę. Gorączkowo rozejrzała się po domu. Walizka, pomyślała. Potrzebuję jakiejś torby, żeby upchać potrzebne rzeczy. Weszła do łazienki. Huk spadających butelek to było pierwsze, co przerwało pełną napięcia ciszę. Zgarnęła do torby kilka fiolek z oszklonej szafki, zapas papieru toaletowego i opakowanie podpasek. Za nimi powędrowały też fryzjerskie nożyczki i gumowe rękawice do sprzątania. Wydawało się, jakby straciła zdolność logicznego myślenia, wrzucając do torby wszystko, co było pod ręką.
— Jeździłeś kiedyś samochodem? — zapytała z wnętrza łazienki.
— Tak, z tatą. Kiedy tam wrócę?
— Raczej powinieneś zapytać, kiedy my wrócimy. — Rozejrzała się po domku. Otworzyła po brzegi wypełnioną ubraniami komodę i zgarnęła kilka koszulek, trzy pary spodni, bluzę, bieliznę.
Zamknęła okno. Zaczęło padać. Małe wytchnienie od wszechobecnego skwaru. Skupiła myśli na tym, co powinna jeszcze zabrać, ale nic więcej nie przychodziło jej do głowy. Nie miała niczego dla noworodka — pampersów, niezbędnika, który powinien stanowić wyprawkę każdej matki. Po co, skoro był już praktycznie martwy? Nie dawano mu szans na przeżycie. Nie z taką wadą. Zacisnęła pięści i sięgnęła do schowka pod zlewem. Zabrała duże worki na śmieci. Takie, których używa się do utylizacji odpadów organicznych i które sporo pomieszczą. Zamknęła oczy, próbując wytrzymać skurcz bez wydawania żadnego odgłosu. To było trudne. Niemal czuła, jak coś tępego próbuje przeciąć jej brzuch.
— Jedziemy. To ten moment — powiedziała z krzywym uśmiechem.
Chłopiec jednak nie odwzajemnił go, nadal wpatrywał się w wypukłość pod sukienką. Kiedy zmrużył oczy, zauważył coś jeszcze. Małą strużkę krwi spływającą po nogach brunetki. Zaraz za nią kolejną. W końcu galaretowata maź spadła na podłogę. Patrzył tak, jakby pierwszy raz zobaczył słońce. Anna jednak zdawała się tym wcale nie przejmować. Na jego oczach wcisnęła pod ubranie dużą podpaskę i nacisnęła klamkę. Nie było czasu na zastanawianie się. Musiała działać szybko. Wiedziała, że jedynie w ten sposób będzie mogła poczuć się szczęśliwa.
Problem był tylko jeden — urodzić tak, żeby nikt się nie zorientował. Pytanie brzmiało: jak długo będzie musiała na to czekać?
***
Auto poruszało się z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, tak by można było spokojnie zdążyć przed kulminacyjnym momentem, a jednocześnie nie wzbudzać podejrzeń policji. Nie mogła się zatrzymać, nie teraz. Zaciskała palce sztywno na kierownicy. Tomek zaś wodził wzrokiem po mijanych domach, wciąż ściskając w rękach kredkę. Podniósł ją i na moment zmrużył oczy. Blask słoneczny wdarł się do wnętrza auta, oślepił kobietę, która lekko się zawahała i straciła na moment panowanie nad samochodem. Spojrzała we wsteczne lusterko. Pustka. Nikogo za nimi. Poczuła, jak po nogach znów leci jej krew. Zacisnęła uda, a pedał gazu znacznie się obniżył.
— Nigdy cię nie widziałem — powiedział zdenerwowany chłopiec. — Mama mówi, że nie można wsiadać z obcymi do auta.
— Ale ja cię znam — odparła spokojnie. — Nie jestem obca i nie zrobię ci krzywdy. To tak jak z nianią, rozumiesz? Będę się tobą opiekować, aż rodzice nie wrócą. Wiem, co zrobiłeś, to było bardzo złe. Za to są kary…
— Dlaczego rodzice nie dzwonią? — zapytał.
— Może jadą. W trakcie jazdy nie używa się telefonów.
— Ty czasem zerkasz — szepnął na granicy słyszalności.
— Bo muszę! — warknęła, a ból kolejny raz zaczął się nasilać. — Nie zadawaj tylu pytań! — zaczęła coraz głośniej krzyczeć. — Chcę to z siebie wyjąć. Wydrzeć. Jezu! — Zacisnęła dłonie na kierownicy tak mocno, że kostki niemal zbielały. Chłopiec skulił się w sobie, a z jego oczu poleciały łzy. Nagromadzone emocje znów doszły do głosu, a on sam zrozumiał, że znajduje się gdzieś daleko i na rychły powrót nie ma raczej szans.
— Nie ufam ci — jęknął. — Chcę do domu. Do mamy i do Olgi. Martwią się. Zawieź mnie tam albo…
— Albo co? Uciekniesz stąd? Do lasu? Tam, dokąd jedziemy, będzie tylko to. — Wskazała na widok za oknem. — Drzewa. Wiesz chociaż, jak określić kierunek, patrząc na nie? Tomeczku — użyła po raz pierwszy tego słowa — chodziłbyś wkoło, dopóki byś nie padł, a ja jestem za ciebie odpowiedzialna. Muszę tylko zrobić coś z tym brzuchem i wtedy wszystko będzie już dobrze — wystękała.
— Do mamy — zachlipał. — Nie lubię cię, jesteś dziwna! I leci ci krew! Zabrałaś mój długopis!!!
— Niczego nie zabierałam. — Zadrżała, starając się opanować. Ból jednak stawał się z minuty na minutę coraz bardziej intensywny. Czuła to. Nie musiała nawet liczyć przerw między jednym a drugim skurczem, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że rozwarcie jest coraz większe. Miała świadomość, że kolejny poród jest gorszy od pierwszego, tym bardziej wtedy, gdy dziecko nie współpracuje. Jeśli urodzi się martwe, wysiłek się zwielokrotni. Ułożyła w głowie plan. Oddychać spokojnie i miarowo, nie odrywać wzroku od kierownicy. Znów oddychać.
— Do taty… Wróćmy. Nie powiem o tej krwi, to będzie nasza tajemnica.
Anna uśmiechnęła się, choć jednocześnie grymas bólu przeciął jej twarz. Potarła intensywnie czoło i pokiwała głową, a kiedy Tomek już miał wrażenie, że jego prośba zostanie spełniona, i poruszył się nerwowo na siedzeniu w oczekiwaniu na decyzję, ostro rzuciła:
— Przyzwyczajaj się. Tej krwi będzie więcej. Tajemnica? Całe moje życie składa się z sekretów. Ty też nim jesteś. Kto wie, czy nie większym niż to, co we mnie siedzi. A teraz posłuchaj. Jeśli chcesz zobaczyć mamę, musisz być grzeczny. Nie bój się, nie skrzywdzę cię. Po prostu udawajmy, przynajmniej na razie, że jestem twoją ciocią. Dobrze? Chociaż raczej nikt nie zapyta. Tam, gdzie jedziemy, będzie pusto.
— Czyli gdzie?
— Mówią, że mieszka tam potomek Hel. Pewnie nie wiesz zbyt wiele o mitologii. To nieopodal polany, na której wszystko się zaczęło. Tam ukryjemy ciało.
Tomek zacisnął pięści. Szybko obracał kredkę w dłoniach. W jego uszach dźwięczało tych kilka strasznych słów. Tam. Ukryjemy. Ciało.
— Ma-mmoo! — wydał z siebie głośny ryk, zachłystując się powietrzem, ale Anna natychmiast posłała mu pełne wyrzutów spojrzenie.
Niebo przesłoniły duże, różnokształtne obłoki. Kolejna letnia burza nadciągała nad obszar, do którego zmierzali — do Hamerni. Małej mieściny w okolicach Zamościa. Kilkanaście budynków, z których większość było w ruinie, stary, pamiętający lepsze czasy młyn i zdezelowana stacja benzynowa. Coś w rodzaju miasteczka widma, choć ludzie nadal tam mieszkali, a las, który znajdował się tuż obok, obfitował w grzyby i jagody.
Wszystko wydawało się iść zgodnie z planem. Została godzina drogi, a Annę coraz częściej dopadały skurcze, które nie mogły skończyć się porodem. Jeszcze nie.
Tomek zamilkł. Zdołał na chwilę odciąć się myślami od sytuacji, w której się znalazł. Trwało to jednak krótko, pięć, może sześć minut. Wystarczyło jedno spojrzenie w stronę kobiety i znów wrócił ten sam smutek i przerażenie.
Im dłużej o tym myślał, tym większy niepokój go ogarniał. Miasteczko, domy, kolorowe światła, wszystko znikało gdzieś w oddali. Chłopak obserwował teraz jedynie las bliźniaczo podobny do parku, w którym widział siostrę po raz ostatni. Zrobiło mu się przykro. Ze wszystkich sił starał się nie rozkleić, ale to uczucie było silniejsze. Łzy poleciały jedna za drugą. W końcu zaczął drżeć, a płacz przeszedł w jeden wielki spazm.
Anna tym razem nie zareagowała. Skupiła się jedynie na drodze i na tym, żeby ból nie przeszkodził jej w prowadzeniu samochodu. Była blisko, wiedziała, że jeszcze kilkanaście kilometrów i droga zacznie się zwężać. Słońce przedarło się przez szyby, oślepiając ją na moment. Wcisnęła pedał gazu jeszcze mocniej, pocieszając się w duchu, że cel, do którego zmierzają, jest już niedaleko.
Skręciła w leśną ścieżkę. Słyszała teraz wyraźnie chrzęst gałęzi i najmniejszych krzewów. Przejechała jeszcze trzy, może cztery kilometry, błądząc po krętych drogach, aż w końcu zatrzymała się. Dopiero wtedy przeniosła wzrok na Tomka.
— W schowku są chusteczki. Wytrzyj nos. Jesteś cały mokry.
— Dlacz-cz-ee… Dlaczego tutaj jesteśmy?! Zgubiliśmy się?! — krzyknął. — I co tak śmierdzi? — Dopiero teraz, kiedy pociągnął mocniej nosem, poczuł dziwny zapach.
— Ja nic nie czuję. — Anna zgasiła auto i odchyliła fotel kierowcy do tyłu. Ułożyła się wygodnie i odetchnęła. Podbrzusze było napięte. Kobieta poruszyła się. Czuła, że po udach poleciała jej kolejna strużka krwi.
Otworzyła drzwi. Czyste powietrze wdarło się do wnętrza auta, co sprawiło, że mogła oddetchnąć już głębiej. Gdzieś w górze przeleciały ptaki i zniknęły w koronach strzelistych drzew. Wszystko było tu tak spokojne, jakby las na moment zamarł, a jedynym dźwiękiem, który przecinał ciszę, był jej chrapliwy oddech.
Chłopiec próbował pociągnąć za klamkę. Raz, drugi, trzeci, ale kiedy ta stawiała opór, przymknął powieki, a z kącików oczu znów spłynęły mu łzy. Radość, którą czuł w sercu jeszcze kilka dni temu, była czymś w rodzaju mglistego wspomnienia. Zaszlochał.
Nie przeszkadzało to Annie skupić się na tym, co powinna zrobić.
— Odwróć głowę. Popatrz w lusterko albo gdzie indziej — wycedziła przez zęby.
Pokiwał pospiesznie głową. Ona z kolei rozszerzyła nieco nogi, zagryzła wargi i wsunęła dwa palce między uda. Miękko. Szyjki tak naprawdę już nie ma, ale coś jest nie tak z rozwarciem, za małe, za małe, myślała gorączkowo. Zacisnęła pięść na fotelu, sięgnęła między uda i opuszką palca próbowała coś zdziałać. Ból natychmiast przeszył jej ciało.
— Nie ma wyjścia. Muszę się ruszyć. Przejdziemy się. Zanim się ściemni, powinno być już po wszystkim, wtedy będę mogła skupić uwagę tylko na tobie.
Dźwignęła się i wyszła na zewnątrz. Przez jedną krótką chwilę zrobiło jej się słabo, ale wiedziała, że musi to przetrwać, bo cena będzie satysfakcjonująca. Zakołysała biodrami i podeszła do auta z drugiej strony. Otworzyła je i wskazała chłopcu drogę, ten zaś rozejrzał się po okolicy, jakby ze strachu, że coś nagle wyskoczy z krzaków.
— To ten las? — zapytał tylko. — Tu widziałem grzyba?
Odpowiedziało mu milczenie, więc zwiesił nogi poza samochód i spojrzał w oczy kobiety.
— Jeśli ucieknę, nie dogonisz mnie — powiedział spokojnie.
— Och, nie będę musiała — odparła z subtelnym uśmiechem. — W schowku mam broń, więc nie zdążysz dobiec nawet do tamtego drzewa, bo będziesz martwy, a uwierz mi, nie chcę tego robić. Pamiętasz o naszym sekrecie?
— Do… do domu — wyjąkał Tomek.
— Wrócisz do niego. Mam wobec ciebie po prostu pewien plan. Niedługo dostaniesz coś słodkiego. Lubisz słodycze? Wiem, że tak. Tylko po zjedzeniu ich będziesz miał dziury w zębach. Wielkie jak oczy — mruknęła, pokazując ubytek w dolnej czwórce.
— Nie chcę twoich słodyczy. Chcę, żeby mama wróciła. Chcę do szkoły, do kolegów — zawył. — Tu nikogo nie ma! Ciągle krwawisz. Dlaczego tego nie zakleisz? — Wskazał na jej nogi.
Rzeczywiście, ciemna, jakby zakrzepnięta krew płynęła po udzie. Nawet podpaska, którą włożyła Anna, nie zdołało jej zatamować. Pomyślała, że finał jest już blisko, skoro odchodzi taka ilość wydzieliny, coś jednak zaczęło się dziać. Trzeba tylko to przyspieszyć.
— Wyskakuj. Muszę to rozchodzić.
Wzięła torbę i wolno, wciąż trzymając się za podbrzusze, weszła w miejsce, gdzie las stawał się coraz gęstszy. Kostropate krzewy raniły ją w ramię, a z ran natychmiast sączyła się krew. Szła. Chłopiec ściskał kurczowo w rękach żółtą kredkę. Coś, co kojarzyło mu się ze zwyczajnym dzieciństwem i przypominało o tym, jak malował z mamą. W górze zaskrzeczało. Nad ich głowami przeleciało stado wron, kracząc zajadle. Tomek przesłonił głowę rękami i zaczął biec. Dopiero po chwili zorientował się, że to było przecież zabronione. Miał trzymać się blisko, nie uciekać, bo inaczej…
Wolno odwrócił się w kierunku Anny. Stała daleko, opierając ciało o pień sosny. Wzdychała. W jej rękach błyszczał metalowy przedmiot. Coś takiego widział jedynie na filmach i choć sam miał kolekcję kilkunastu plastikowych imitacji broni — ta była rzeczywista.
— Nie powinieneś w ten sposób reagować. W lesie jesteśmy cicho. Bardzo cicho, bo inaczej sprowadzisz na nas niebezpieczeństwo.
Serce chłopca omal nie wyskoczyło z piersi, zrobił się blady od czubka głowy aż po cofniętą linię żuchwy. Zazgrzytał zębami, a nogi, choć przecież zdrowe i jego własne, odmówiły mu posłuszeństwa.
— Jesteś słaby — mruknęła. — Potrzebujesz opieki, sam nie poradzisz sobie ani w życiu, ani w tym lesie. Wiem to. Wiem też, że masz coś z psychiką, ale nie przeszkadza mi to, bo oprócz tego jesteś idealny. Tak, naprawdę piękny — powiedziała.
Podszedł bliżej. Zobaczył, że jej oczy świeciły. Wydawało mu się, że od łez. To był jednak tylko wysiłek. Anna nie poczuła żadnego wzruszenia własnymi słowami, po prostu ból był już na tyle uciążliwy, że nie wytrzymała.
Tomek zwiesił smutno ręce, otarł wilgotne powieki rękawem i czekał na to, co nastąpi. Kobieta z trudem zarzuciła torbę na ramię, choć nie ważyła więcej niż dwa, trzy kilogramy, i wskazała ręką kierunek. Tym razem nie było już ucieczki. Szli wolno i równo, robiąc małe przerwy, gdy nadchodził kolejny skurcz.
Przed nimi pojawił się niedokończony budynek, drewniana szopa i murek z czerwonej cegły. Całość wyglądała tak, jakby ktoś w trakcie budowy porzucił plany architektoniczne i po prostu uciekł.
Anna usiadła. Zimno ceglastego podłoża na moment ją sparaliżowało i wprawiło w drżenie. Oparła się o murek, wciąż nie spuszczając chłopca z oczu.
— Tu zaczekamy. Nie możemy odejść zbyt daleko od samochodu, bo kiedy urodzę, będę miała mniej siły, a kiedy adrenalina mnie opuści, poczuję jeszcze większy ból.
Tomek przekrzywił głowę. Pocierał kredkę, a nogą rozgrzebywał stertę liści.
— Wiem, że nie rozumiesz — powiedziała między jednym oddechem a drugim. — Nie musisz. Po prostu usiądź tutaj.
— Kiedy wrócimy do domu? Kiedy zobaczę mamę? Chcę tosty z dżemem. — Zaczął się kiwać. Do przodu, do tyłu.
— W lesie trzeba być bardzo cicho — przypomniała i napięła całe ciało niczym strunę. Tomkowi wydawało się, że kobieta traci przytomność. Zerknął w stronę auta, a w jego głowie kołatała się jedna myśl. Słowa ojca, który zabrał go kiedyś na przejażdżkę. „Musisz po prostu patrzeć daleko przed maskę i pilnować biegów. To proste. Nauczysz się”.
Miał kilka sekund. Zabrać broń i wejść do auta albo uciec na drogę i liczyć, że ktoś go odnajdzie.
— Usiądę. Poczekam tu z tobą — uśmiechnął się do własnych myśli. Na pewno się uda. Nie dogoni mnie, myślał.
Czy tak właśnie postąpiłby bohater jego ulubionej gry? Poczekałby na moment osłabienia przeciwnika? A może ona miała rację? Nie dałby rady przebrnąć przez gęstwinę lasu. Za wiele ścieżek pokonali i droga była zbyt zawiła, żeby móc uciekać tam, gdzie poprowadzą go nogi.
Oddychał spokojnie i miarowo. Coś poruszyło się między gałęziami drzew. Tomek poczuł, jak jego serce niemal spada w stronę żołądka. Im szelest był wyraźniejszy, tym większy niepokój w niego wstępował, ale i większa nadzieja, że nie utknęli tu sami.
Spojrzał na Annę. Wydawało się, że nie słyszała odgłosów. Zbyt mocno skupiona na bólu, tkwiła nieruchomo pośród chłodu budowli. Krew wciąż sączyła się z jej krocza. Wycierane papierem bordowe ślady krzepły, kontrastując z bladością ud.
Odgłos łamanych gałęzi był coraz wyraźniejszy. Tomek miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zobaczą coś lub kogoś przedzierającego się przez zwoje lepkiej pajęczyny.
Oprócz tego było jednak przeraźliwie cicho. Zamarł. Nie wsłuchiwał się już w szybkie bicie serca, teraz czekał na to, czy będzie kolejne uderzenie, a to było jeszcze bardziej przerażające.
Kolejny krok. Cichy jęk kobiety, nerwowe poruszenie udami. Do auta daleko. Gorączkowo zastanawiał się, co zrobić. Przecież nie zabije go w tym stanie, a on jest już na tyle szybki, że mógłby jej uciec, choćby na drogę. Ktoś na pewno zatrzyma tam samochód i zapyta, co się dzieje. Policja, jacyś ludzie. Było kilka wyjść. Tylko które wybrać?
Odpowiedź nadeszła wraz z kolejnym krokiem.
3. Sen
Przez zasłonę z krzewów najpierw przedarł się ciemny but. Zgniła zieleń, taka, którą widział u ojca na kaloszach, kiedy razem próbowali złowić ryby nad jeziorem. Dostrzegł coś jeszcze: żółty kapelusz i przeszywające spojrzenie błękitnych oczu. Mężczyzna nucił coś pod nosem, rozglądał się wokoło i stąpał uważnie, jakby szukał czegoś, co niedawno zgubił. Dopiero kiedy podszedł bliżej, przystanął, z jednej kieszeni wyjął okulary, z drugiej — siatkę.
— W sierpniu jest wysyp grzybów — powiedział, jakby do siebie. — Trzeba mocno uważać, żeby nie przeoczyć i nie zadeptać jakiegoś. — O, tutaj! Zobacz! — Wskazał ręką na pień, wokół którego rosła mała kolonia podgrzybków.
Tomek patrzył na mężczyznę i przełykał głośno ślinę. Ten nawet nie zerknął na leżącą nieopodal kobietę, nie zapytał też, dlaczego chłopak jest tu sam. Widocznie uznał, że jest na tyle duży, żeby móc chodzić leśnymi ścieżkami bez pomocy starszego przewodnika.
— Piękny okaz. Naprawdę bardzo ładny. — Otworzył scyzoryk, ale zanim nachylił się, żeby wyciąć grzyba, spojrzał w bok. Coś przeleciało nad ich głowami. Zaczęło się też ściemniać. Powietrze nadal przygniatało swoim ciężarem. Obaj oddychali głośno i chrapliwie.
— Czy-czy…? — Nastolatek próbował opanować drżenie głosu, jednak emocje były zbyt silne. Chciał wziąć dwa, może trzy głębsze oddechy, tak jak robiła to Olga przed ćwiczeniami wokalnymi, ale zamiast tego z jego ust wydostały się jedynie płytkie westchnienia. Zerknął na ściany budynku. Nie musiał nawet podchodzić bliżej, by upewnić się, że Anna nadal tam jest, bo w tym momencie jęk kobiety przybrał na sile.
— Proszę mnie zabrać do domu. Jestem… — chciał wytłumaczyć, ale mężczyzna przerwał mu, niezdrowo podekscytowany.
— Tak! Dużo grzybów. Zupełnie niewiarygodne. Tam! Muszę zebrać je wszystkie, wszystkie! — Nieznajomy w kapeluszu wskazał kolejny raz na kępkę wokół drzewa, jakby wcale nie słyszał tego, co mówił chłopiec. Ten zaś podszedł do niego bliżej i ledwie słyszalnym głosem dodał: — Chcę do domu. Ona mnie nie wypuszcza. Leży tam, mówiła coś o martwym dziecku — powiedział na jednym wdechu.
— Ach tak. — Starzec otworzył usta, ale natychmiast je zamknął. Wydawało się, że nie ma nic więcej do dodania, a sama historia nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Nie reagował na coraz częstsze jęki dochodzące spod ściany zburzonego budynku. Skupił się na poszukiwaniach.
Zaczął kropić deszczyk, gdzieś w oddali zapaliły się światła latarni, ich wątły snop przeszył gęstwinę lasu. Schyłek sierpnia nie obfitował w długie, jasne dni, a ciężkie chmury kłębiące się w górze dodatkowo pogłębiały ciemność. Wszystko wydawało się zamglone. Nie było śladu po aucie, mężczyzna zaś zatracił się w przeszukiwaniu roślin, odchylaniu gałęzi i chowaniu do sklepowej siatki kolejnych okazów. Wokół było cicho. Zbyt cicho. Jakby okolica wymarła, a ze zwierząt zostały jedynie ukrywające się wysoko w koronach drzew ptaki, ale nawet one nie zakwiliły. Bały się.
Tomek patrzył na to z niedowierzaniem. Poczuł, jak ściska mu się żołądek. Nie jadł, odkąd tu trafili, i nie zapowiadało się, żeby posiłek miał wkrótce nadejść. Zrobił kilka kroków w stronę mężczyzny i spróbował raz jeszcze opowiedzieć to, co zaszło:
— Szukają mnie. Mama, tata, siostra — powiedział, nerwowo oglądając się za ramię.
Kobieta nie ruszyła za nim. Coś było nie tak. Dlaczego nie wstała, żeby go powstrzymać? Czy nie zależało jej już na tym, żeby został?
— Ach, to wspaniale. Tak powinno być. Zaginione dzieci, zagubione małe larwy… — mężczyzna bełkotał coś przez kilka chwil, a potem skinął kapeluszem i zręcznie wyminął Tomka. Wyglądał, jakby nie był zainteresowany rozmową, a jedyne, co go ciekawiło, to poszukiwania wśród mchu.
— Nie słyszy pan?! — krzyknął za nim. — Ona mnie zabrała! Muszę zadzwonić do domu. Wyjść stąd i… — nie dokończył, bo błękitne oczy, które jeszcze chwilę temu mierzyły go w przejściu i zwiastowały wybawienie, patrzyły teraz ostro. Kapelusznik chwycił Tomka za ramiona i potrząsnął nim mocno. Dopiero po kilku sekundach, kiedy zdał sobie sprawę, że poniosły go emocje, zabrał ręce i pogłaskał małego po plecach.
— W lesie nie można krzyczeć. Bo wypłoszysz zwierzęta i sprowadzisz na siebie niebezpieczeństwo, rozumiesz? Jesteś na moim terytorium i tutaj panują konkretne zasady. Zachowujemy się bardzo cicho. To jedna z nich. Wszędzie są jakieś reguły. Trzeba żyć zgodnie z nimi. Przynajmniej dopóki tu będziecie.
Tomek przełknął głośno ślinę. W jego głowie rezonowały ostatnie słowa Grzybiarza. Przecież tu niczego nie ma, tylko drzewa i jakieś ruiny. Po co miałby tu zostać? Dlaczego?
— Czekają na mnie w domu — jęknął. — Chciałbym zadzwonić do mamy. Znam numer. Powtarzałem go na terapii. Będę bardzo cicho — dodał szeptem.
— Nie mam telefonu. Jest mi niepotrzebny. Zresztą tutaj i tak nie ma zasięgu, więc nikt nie odbierze. Musiałbyś dojść do ulicy, ale i tam jest z tym kłopot. Telefony ściągają nieszczęście, są zbędne. Płoszą zwierzynę. Dzwonią głośno i zwabiają obcych na moją ziemię.
— Jakie nieszczęście?
— Jakie… — powtórzył jak echo. — Muszę już iść, tam dalej czeka na mnie więcej okazów.
Oczy Tomka rozszerzyły się z zaskoczenia. Mężczyzna rozpiął płaszcz, jakby dopiero teraz poczuł na sobie ciepło letniego wieczoru. We wnętrzu okrycia tkwiły kolejne sztuki zasuszonych grzybów. Wszystkie ciemne jak noc.
— Kim pan jest? — Chłopiec uniósł brwi.
— Grzybiarzem, już mówiłem. Chociaż ludzie twierdzą, że jestem somnambulikiem o rozszczepionej osobowości. Moje sny są tak autentyczne jak to, co dzieje się naprawdę. Chcesz wiedzieć, co będzie dalej? Co będzie z tobą? — Patrzył w jakiś punkt w oddali.
— Proszę… — Tomek zaszlochał. — Zabierz mnie tylko na ulicę — przeszedł zgrabnie na ty. — Dalej już pójdę sam. — Zrobiło mu się gorąco, jakby miał temperaturę. Nieproszone obrazy, wizje, które stanęły mu przed oczami, rozpoczęły wędrówkę po jego umyśle. Zastanawiał się nie tylko nad słowami mężczyzny i jego dziwnym zachowaniem, ale także nad reakcją Anny. Nie podniosła się nawet na moment. Wciąż jedynie wzdychała. Miał wrażenie, że była przekonana o niepowodzeniu jego ucieczki.
— Musisz być dzielny — odezwał się Grzybiarz tuż przy jego uchu.
— Zabierz mnie stąd, zabierz! — Chłopiec zaczął się denerwować jeszcze bardziej. Uderzył ręką w głowę. Raz, drugi, byleby tylko się uspokoić. Nic to jednak nie dawało.
— Pomyśl o tym jak o jeziorze — zasugerował opanowanym głosem kapelusznik. — Wpadłeś do niego, chociaż nie umiałeś pływać. Wydaje ci się, że utoniesz, ale nadal masz na sobie kamizelkę i jesteś całkiem blisko brzegu.
— Nie! — Tomek krzyknął tak głośno, że mężczyzna natychmiast zmarszczył brwi. –Pójdę z tobą, pomogę szukać. Tylko do ulicy, potem możesz mnie już zostawić, naprawdę. Będę cicho. Cichutko — załkał, tym razem nieco mniej wylewnie. Ponieważ nie mógł sobie pozwolić na donośną rozpacz, zakrył usta rękami i próbował powstrzymać kolejny napad płaczu.
— Wyglądasz na załamanego. Ale to nic, minie. Na mnie już pora. — Mężczyzna dotknął ronda kapelusza i skłonił się lekko jak dostojny elegant przed damą, a następnie pochylony, uważnym wzrokiem lustrując podłoże, zaczął zbliżać się do tego samego przejścia, z którego się wyłonił.
— Hej! — warknął Tomek i ruszył za nim. — Nie zostawiaj mnie tutaj. Nie chcę tu być! Nie zjadłem śniadania. Tosty, potrzebuję swoich tostów!
— Muszę grać. Grzyby na mnie czekają, to jak ruletka. Ten trujący, tamten nie. Spróbuj, synku, zjedz, będzie śmiesznie — mamrotał, jakby do siebie. Miał zamknięte oczy. — Zjedz… Jeden grzyb, jedno życie, kończy się czasss — zasyczał, znów odwracając się do niego plecami.
Chłopak próbował złapać go za rękaw, ale mężczyzna wyszarpnął go zręcznie i spokojnie szedł dalej. Nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy tamten zastawił mu drogę. W końcu zaczął biec. Tomek słyszał tylko, jak suszone grzyby obijają się o siebie, a gałęzie pękają pod naporem ciężkich butów. Spojrzał w górę. Zakręciło mu się w głowie. Strzeliste wierzchołki drzew niemal wirowały. Zamrugał. Próbował uspokoić oddech. Nigdzie nie widać było jakiejkolwiek ścieżki, drogi, którą mógłby się udać. Ze zdziwieniem spostrzegł, że nie było też kapelusznika. Jakby rozpłynął się w powietrzu, stopił z jednym z drzew i wrósł w jego korzenie. Jakby nigdy tędy nie przechodził. W tym dynamicznym zespoleniu, w tej dziwnej historii pojawił się nowy element — płaszcz rzucony w gęstwinę krzewów.
Wszystko ucichło. Tomek nie słyszał już żadnych kroków. Nawet jęki i posapywania kobiety były tylko wspomnieniem. Pozostał szelest liści i blade światło latarni, które malutką strużką przedostawało się przez korony drzew.
— Jeśli jest latarnia, jest też ulica. Niemożliwe, że tutaj nikogo nie ma — powiedział do siebie z umiarkowanym spokojem. Sięgnął po płaszcz. Grzyby, pomyślał i zrobił się jeszcze bardziej głodny, ale kiedy wyciągnął po nie rękę, poczuł, jak po jego plecach rozchodzą się zimne igiełki. Chłodna dłoń zaciskała mu się na szyi. Chwilę potem jakaś postać znalazła się tuż przed nim.
— Trzeba ciąć. Zostało jeszcze łożysko. Tutaj. — Anna wyglądała blado, trzęsła się.
Chłopiec ściskał w rękach ubranie mężczyzny. Przeniósł wzrok na nożyczki, które kobieta trzymała w jednej dłoni, drugą zaś przytrzymywała kwilące delikatnie dziecko. Nie był to płacz, nie porażał intensywnością, ale nie pozostawiał złudzeń — niemowlę żyło.
— Tnij. Tu, przy brzuchu. Nie musisz tego robić jakoś dokładnie, ale trzeba odciąć. Teraz! — Spojrzała na niego spod zmrużonych powiek, a kiedy nie zareagował, odszukała miejsce do siedzenia. Z trudem dowlekła się do miękkiego mchu, nieopodal dębu. Oparła się o jego pień, nadal trzymając niemowlę tuż przy klatce piersiowej. Nie patrzyła na nie. Oddychała ciężko, chrapliwie. — Zrób to. Wtedy stąd wyjedziemy.
— Ten człowiek, on… — wydyszał chłopiec, nie mogąc oderwać wzroku od miejsca, w którym zniknął mężczyzna.
— Stary Szeptuch. Niegroźny. — Zamknęła oczy. — Jeśli tego nie zrobisz, raczej się stąd nie wydostaniemy. Umrzemy — skłamała.
Tomek podszedł do niej kilka kroków. Sięgnął po nożyce. Przypominały te, które mama trzymała w kuchennej szafce. Nie pozwalano mu ich dotykać. „Zrobisz sobie krzywdę, nie ruszaj ich”, pamiętał dokładnie te słowa. Zawahał się.
Coś nagle zaskrzeczało. Zakrył uszy. Nienawidził głośnych dźwięków. Anna patrzyła na niego z wyczekiwaniem. W końcu dotknął sznura, który łączył dziecko z kobietą, i natychmiast cofnął rękę, bo krzyk malca stał się głośniejszy. To było zbyt intensywne. Zaczął mruczeć, stękać i wydawać niezrozumiałe westchnienia, byleby tylko zagłuszyć ten płacz. W lesie trzeba być bardzo cicho, pomyślał. Bo stanie się coś złego, będzie nieszczęście.
— Mmmm… ymmm… — Wydawane przez niego odgłosy z minuty na minutę były coraz dziwniejsze. Ochronny pancerz, w którym próbował schronić się przed hałasem, imitował osobliwą kakofonię dźwięków.
Brunetka zadrżała. Zakryła małe usteczka i nos dziecka dłonią. Chłopieć zaś, słysząc, że niemowlę się uspokaja, przyłożył ostrze, a potem zacisnął je lekko na sznurze. Na mocniejszy ruch zdobył się dopiero wtedy, gdy zamknął oczy, a krzyk małego, śliskiego noworodka jakby ucichł.
Przez moment słychać było tylko bicie ich serc. Wściekle waliły. Jemu — ze strachu i oszołomienia całą tą dziwną sytuacją, Annie z kolei na myśl o tym, że miało być inaczej. Dziecko powinno być martwe. Tak jej zapowiadano. Nie przeżyje do dnia porodu, będzie trupem już w brzuchu. Poczuła, że nadchodzi kolejny skurcz. Nacisnęła na podbrzusze i wygięła się w łuk, tak że pod jej plecami znalazł się teraz mech i gałęzie. Trwało to dosłownie kilka sekund, ale powtórzyło się jeszcze parę razy. W końcu, gdy oddech kobiety nieco się uspokoił, a ona sama przestała wydawać jęki świadczące o bólu, spomiędzy jej nóg wypadło coś na kształt wielkiej wątroby.
Tomek odskoczył jak oparzony. Patrzył na to, a gula, którą miał w gardle, wydawała się przybierać niebotyczne rozmiary. Zwymiotował. Robił to tak długo, aż z gardła leciała już tylko kleista plwocina.
— W torbie mam papier i wodę — wycharczała. — To kilkanaście metrów. Będziemy musieli tam dojść, póki jeszcze adrenalina działa. Kiedy przestanie, będę potrzebowała pomocy, więc lepiej, żebyśmy znaleźli się w aucie już teraz. Łożysko zostanie tutaj. Będzie pożywką dla zwierząt — mruknęła, ocierając pot z czoła. Kałuża krwi nawet w ciemnościach była wyraźnie widoczna.
— Chcę… do… — Tomek przełykał ślinę coraz szybciej i szybciej. — Chcę pić.
— Więc musimy przejść do samochodu, ale najpierw trzeba coś zrobić z dzieckiem. Musimy znaleźć dogodne miejsce, żeby je zakopać. — Jej głos nie zdradzał żadnych emocji.
Grzyby, dziwny mężczyzna, trzęsawiska, szelest drzew i niedawne wydarzenia, których chłopak był świadkiem, nagle straciły na ważności. W umyśle przetwarzał słowa usłyszane przed chwilą. Przecież to dziecko płakało, wydawało z siebie odgłosy, jak to możliwe, że teraz jest już tylko ciałem?
— Co mu zrobiłaś? Dlaczego nie krzyczy? — Głos miał zachrypnięty, w gardle mu zaschło.
— Zatrzymane serduszko, pyszna malutka wątróbka. — Anna zakołysała się w przód i w tył. Odłożyła milczące zawiniątko obok i opierając się o pień, wstała.
Nad głowami usłyszeli pohukiwanie sowy, a okrągły, pełny księżyc świecił tak intensywnie, jakby chciał ich jak najlepiej oświetlić.
— Weź dziecko. Ja nie dam rady z nim iść, to za tamtymi drzewami, ale czuję, że siły mnie opuszczają. Weź je, zawiń w ten płaszcz. Przyciśnij mocno i owiń szczelnie. Szybko!
Nie posłuchał. Zaczął łkać, żałośnie zawodzić. Padł na ziemię tuż obok Anny. Zwinął się w kulkę, taką samą pozycję przyjmował podczas zbierania ciosów od kolegów.
— Pomocy, pomocy… — To jedyne, na co go było stać. Czuł, że znów robi mu się słabo. Chwycił za gałęzie. Nie zdołał jednak oddalić od siebie strachu, ten był coraz większy. Kim jest ta kobieta? Dlaczego nie pojechała do szpitala? Dlaczego zrobiła dziecku coś takiego? Zbyt dużo pytań kotłowało się w jego umyśle, a na żadne z nich, przynajmniej na razie, nie znalazł odpowiedzi.
Anna tymczasem sunęła wolno, a suche patyki trzeszczały pod jej butami. Obejrzała się tylko raz. To wystarczyło, żeby wstał. Przykrył płaszczem letnie ciałko tak, że wyglądała spod niego jedynie głowa i przycisnął do siebie mocno. Nie miał pojęcia, jak trzymać noworodka, a giętka szyja przy każdym ruchu wyginała się na różne strony. Objął go niezgrabnie. Jak przytulankę, jak maskotkę, z którą zasypiał jeszcze czasem w domu. Miał tylko to. I żółtą kredkę. Kolor słońca. Kolor szczęścia.
4. Nadzieja
Samochód był już całkiem blisko. Tomek widział tablice rejestracyjne, jedyny jasny punkt na nędznej mapie szarości. Żołądek skurczył mu się do wielkości ziarenka grochu, a w gardle zaschło po wyczerpującym płaczu. Kobieta otworzyła powoli drzwi i sięgnęła do schowka. To stamtąd wyjęła małą butelkę wody i natychmiast wlała sobie płyn do ust. Po chwili została już tylko połowa. Podała mu ją. Skrzywił się. Picie po kimś nigdy nie należało do jego ulubionych czynności, teraz jednak — z braku innej możliwości — upił dwa łyki.
Pachniało suszonymi grzybami i zaschniętą krwią. Anna rozłożyła papier na fotelu i usiadła, zwieszając nogi poza samochód. Oddychała ciężko. Wciąż się trzęsła.
— Połóż je tutaj. Pod tym drzewem. — Wskazała brodą kierunek, choć chłopiec z trudem odgadł, o czym mówiła. — Trzeba wykopać dołek. Nie musi być głęboki, tak naprawdę moglibyśmy je zostawić bez chowania, ale wtedy szybciej to truchło znajdą. — Odchyliła głowę do tyłu i pokręciła nią. Trwało to kilkanaście sekund. Następnie, trzymając się samochodu, przesunęła ciało w kierunku Tomka. Kiedy wydawało się już, że zechce mu powiedzieć coś więcej, minęła go i otworzyła bagażnik.
Chłopiec natychmiast poczuł zapach ziemi. Przywodził na myśl zbyt długo leżące w piwnicy zgniłe warzywa. Smród pozostał w powietrzu nawet wtedy, gdy zamknęła ostrożnie bagażnik. Podała mu łopatę. Była mokra, cała w błocie. Ktoś niedawno jej używał.
— Kop tam, gdzie jest miękko. Dół musi mieć jakieś pięćdziesiąt centymetrów na długość i trochę ponad czterdzieści na szerokość. Nie trzeba głęboko. Ważne, żeby się zmieściło. Kop szybko. Trzeba jechać.
Tomek chłonął każde słowo. Znów poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, jakby były z waty. Nie mógł zrobić nawet kroku. Zadrżał, kiedy wyciągnął dłoń po łopatę. Chwila nieuwagi i nagle płaszcz wraz z jego zawartością wyślizgnął mu się z rąk. Wszystko upadło, usłyszał tylko chrzęst. Nie wiedział, czy był on spowodowany łamiącą się gałązką, czy urazem noworodka, a może znów ktoś zbliżał się z tyłu?
— O Boże. Przepraszam — wyszeptał, przypominając sobie, że w lesie trzeba zachowywać się bardzo cicho. Kucnął i spróbował podnieść zawiniątko.
— Zostaw. Teraz siedzimy w tym już we dwoje. Ja i ty. Zrobiłeś mu krzywdę. Ale to nieważne, należy go zakopać jak najszybciej. Jeśli się uda, ruszymy dalej. Biedne małe dzieciątko, tak go upuścić… — Anna cmoknęła z udawanym żalem.
Chłopak się podniósł. Złapał za zimną i mokrą od ziemi łopatę. Łzy znów popłynęły mu po twarzy, tym razem jednak płacz nie był spowodowany strachem i tęsknotą za domem, lecz wynikał z obawy, że zrobił coś złego. Przekonany o własnej winie, zaczął wściekle kopać. Tak jakby nagle wstąpiła w niego jakaś dziwna siła. Podłoże, w większości suche, ustępowało dość szybko pod naporem ostrza. Kobieta instruowała go cicho, świecąc latarką i opierając się o auto. Dwadzieścia minut później mały dołek, z którego ochoczo wypełzały mrówki i inne robaki, był już gotowy.
Tomek miał wrażenie, że nie widzi już nic. Czerwone, pokryte pęcherzami palce zaczęły go piec. Patrzył w górę na ciemne, bezgwiezdne niebo, jakby w nadziei, że tam odnajdzie odpowiedź na wszystkie nurtujące go pytania. Nic takiego jednak się nie stało. Zapiekły go jedynie oczy i rozbolała głowa. Ból był pulsujący, tętnił gdzieś w okolicach skroni. Równomiernie i szybko. Chciał policzyć do dziesięciu. Próbował przypomnieć sobie, co mówił terapeuta w takich sytuacjach, ale w umyśle miał pustkę.
— Włożę je tutaj, a ty przysyp ziemią — powiedziała Anna. — Pozbieraj patyki, mech, wszystko, co będzie pod ręką. Trzeba wyrównać. Wiem, że prędzej czy później ktoś zajmie się padliną, ale lepiej dla nas, żebyśmy mieli dostatecznie dużo czasu.
Dla nas, powtórzył w myślach. Czuł się uwikłany w tę dziwną sytuację, czuł, że staje się nie tylko więźniem, ale i sprawcą kolejnego nieszczęścia.
— Poczekaj — powiedział głośniej. — Tam ktoś idzie. — Wskazał ręką kierunek.
Kobieta zgasiła latarkę i wytężyła wzrok. Tomek zaś wyjął z kieszeni żółtą kredkę, wymacał delikatną rączkę i włożył przedmiot między małe paluszki. To przyszło mu do głowy znienacka. Pamiętał pogrzeb dziadka i cioci Ali. Mama wkładała im różaniec między złożone na klatce piersiowej dłonie. Kiedy to robiła, szeptała, że w niebie potrzebna jest modlitwa i człowiek, stając przed obliczem Boga, ma tylko to. Nic więcej już mu nie pomoże.
Nie miał przy sobie nic takiego, jednak nie chciał, żeby dziecko trafiło do nieba zupełnie osamotnione. Nie był też pewny, czy potrafiłoby używać różańca, skoro nawet jemu myliły się pewne modlitwy.
— Gdzie? — zapytała Anna, ale Tomek nie odpowiedział. Myślał tylko o żółtej kredce i malutkiej zimnej rączce.
— Chyba coś mi się wydawało. To ze strachu — powiedział smutno i drżącymi dłońmi zasypał resztkę tego, co jeszcze było na wierzchu. Nie skupiał się na tym, co robi, próbował wyobrazić sobie kopanie ogródka z tatą u dziadków na wsi, myśleć o czymś innym, byleby nie zwymiotować kolejny raz. Chaotycznie wyrównał teren. Rzucił gałęzie, mech, trochę roślin. Ręce piekły go już porządnie.
— To będzie nasz sekret. — Kobieta raz jeszcze skierowała światło latarki na wykopany dołek. Obejrzała go dokładnie i powłócząc nogami, ruszyła w stronę auta. Dopiero kiedy zajęła miejsce na fotelu pasażera, Tomek zrozumiał, dlaczego wcześniej pytała o to, czy kiedykolwiek prowadził.
Tylko nie to, pomyślał. Ale wtedy usłyszał głos w swojej głowie: A może właśnie to jest ratunek?
Włożył ręce do kieszeni i przez moment patrzył na las. Starał się zapamiętać jakiś szczegół, wszystko to, co mogłoby pomóc mu w ucieczce, a później w odnalezieniu miejsca, gdzie leżało dziecko.
— Łopata. Mam ją schować? — zapytał niepewnie.
W odpowiedzi Anna kiwnęła głową. Przez moment szarpał się z bagażnikiem. Szukał odpowiedniego przycisku w zagłębieniu pod maską, próbował go wymacać po ciemku, ale wszystko na nic. W końcu, kiedy miał już poprosić o pomoc, klapa ustąpiła. Znów poczuł ten sam odór. Śmierdziało tak, jakby ktoś nie zdążył wynieść śmieci na czas. Tomek przesłonił usta ręką i położył narzędzie we wnętrzu bagażnika. Poczuł coś dziwnego, ale zanim jakakolwiek myśl dotarła do jego umysłu, kobieta odezwała się, wyjaśniając od razu wszelkie wątpliwości.
— Jego też trzeba będzie gdzieś schować, ale to trudniejsze, dużo trudniejsze, a ja mam za mało siły. Będzie musiał pojeździć z nami jeszcze trochę. Zawsze lubił podróże. — Wydawało mu się, że parsknęła śmiechem. — Będziemy jechać bocznymi drogami, za miastem. Zazwyczaj jest tam całkowicie pusto. Poradzisz sobie, mówiłeś, że już prowadziłeś kiedyś samochód, więc powinno być dobrze. Nikogo nie spotkamy, bo nikt tu nie dotrze bez odpowiednich wskazówek.
Serce Tomka waliło wściekle. Próbował odczytać z jej twarzy, czy żartowała. Trupi zapach drażnił mu nos.
Uciekaj, pomyślał. Uciekaj gdziekolwiek. Co cię tu trzyma?
Wziął kilka głębszych wdechów i rozejrzał się po lesie, analizując, co będzie lepszym wyjściem. Pobiec gdzieś, gdzie może nikt go nie odnaleźć, czy zostać z kimś, kto przed chwilą zrobił coś strasznego. Adrenalina zadziałała. Rzucił się do ucieczki.
Mimo zmęczenia i głodu biegł szybko, nie zatrzymując się nawet na moment. Rzucił się na oślep między drzewa. Nie odwracał się. Jeszcze trochę. Jeszcze kilkadziesiąt kroków. Patrzył prosto na latarnię, snop światła był prawie na wyciągnięcie ręki. Chłopakowi wydawało się nawet, że słyszy warkot silników przejeżdżających aut, las jednak nie stawał się nawet na moment rzadszy, złudne światło pojawiało się i znikało. Biegł. Noga zaplątała się w jakiś mocny, tnący bluszcz. Zapiekła, ale szybko ją wyswobodził.
Odwrócił się. Ciemno. Tak jakby kobieta zrezygnowała z pilnowania go albo straciła przytomność. Obie te opcje były dla niego korzystne. Wiedział, że na nogach go nie dogoni. Autem też nie. Zatrzymał się na kilka sekund z bijącym sercem i nasłuchiwał, ale do jego uszu nie dotarło nic niepokojącego. Dopiero wtedy wypuścił głośno powietrze i spojrzał przed siebie, a jego mózg skupił uwagę na tym, żeby odnaleźć właściwą drogę.
Coś zaszeleściło. Znów zaczął padać mały deszczyk, a wiatr smagał go po szyi, powodując dreszcze. Biegł dalej, ale odgłosy dochodzące z wnętrza lasu i deszcz nasilały się. Zamknął oczy, próbując sobie wyobrazić, że to tylko sen, a kiedy je otworzy, znajdzie się znów w bezpiecznym miejscu. Echo kroków niosło się daleko poza linię lasu. Tomek miał wrażenie, jakby goniła go jakaś zwierzyna, była to jednak myśl niedorzeczna. Nie słyszał ani ryku, ani chrząkania, jedynie swoje kroki. Zmrużył oczy. Przez mglistą poświatę dostrzegł coś białego. Pasy! Tak! Widział je wyraźnie. Był blisko nich, zacisnął pięści i pognał, z każdą sekundą oddalając się od kobiety z auta.
Ulica była tuż przed nim. Niestety, okazało się, że nie jest sam. Z mroku, gdzieś z mokrej gęstwiny krzewów, wyłonił się ktoś jeszcze. To sprawiło, że Tomek chciał wrzasnąć ze wszystkich sił. Nie mógł jednak zrobić nic takiego. Wzrok nieznajomego go sparaliżował.
Poczuł, że chce mu się sikać i nie da rady tego powstrzymać. Zmoczył spodnie. Zsikał się tak jak wtedy, gdy z kolegami pobiegł do oddalonego o kilka kilometrów sadu, a on jako jedyny zabłądził i wrócił do domu późnym wieczorem.
Teraz jednak szansa na powrót malała z każdą godziną.
Chłopak obejrzał się na wszystkie strony, jakby w nadziei, że z którejś z nich wyłoni się rozwiązanie. Nic takiego jednak nie nadeszło. Już otwierał usta, żeby wydać z siebie jakiś dźwięk, ale postać stojąca przed nim natychmiast wykonała gest, który jednoznacznie nakazywał milczenie.
— Nie uciekaj. Wróć tam, gdzie byłeś, i pomóż tej biednej kobiecie przez to przejść. Widziałem, co zrobiłeś. — Mężczyzna podszedł bliżej. Miał na sobie identyczny płaszcz jak ten, w który Tomek zawinął niemowlaka. Dokładnie taki sam.
Serce chłopca nie zwalniało nawet na chwilę. Myślał jedynie o tym, żeby pobiec gdzieś, gdzie nie dotrze ani auto kobiety, ani tym bardziej ten dziwny Grzybiarz. Jak się tu znalazł? Śledził go? A może mieszka niedaleko? Skądś przecież musiał wziąć okrycie, gdzieś musiało być jego mieszkanie. Może to ten zrujnowany dom? Myśli w jego głowie przesuwały się w szaleńczym tempie. Było ich zbyt dużo.
Zagryzł wargi i zaczął gnać przed siebie. Miał nadzieję, że mężczyzna go nie dogoni, choć w lesie poruszał się dużo wolniej niż w normalnych warunkach. Bał się jednak odwrócić. Musiał zaryzykować. Nogi, mimo że jak z ołowiu, brnęły dalej. Nie pamiętał, czy biegnie w dobrą stronę, wszystko zlewało się w jedną ciemną plamę ze świetlistymi punktami. Oddychał coraz bardziej chrapliwie, a dodatkowo — mimo adrenaliny — zaczęły dawać o sobie znać głód i pragnienie. Zamknął oczy i z całych sił prosił, żeby nadjechało jakieś auto. Błagał w myślach Boga, przepraszając za wszystkie krzywdy, które wyrządził swoim bliskim, obiecywał poprawę, a potem raz jeszcze wyszeptał pod nosem słowa modlitwy i dopiero wtedy odważył się spojrzeć przez ramię. Pusto. Mglisto i pusto. Nie było Grzybiarza, tak jakby mu się po prostu przyśnił. W oddali coś zamrugało jasnym światłem. Tomek schylił się, oparł ręce o kolana i głośno odetchnął. Nabrał powietrza w płuca, tak by móc głośno krzyknąć, ale kiedy miał już to zrobić, auto zaczęło samo zwalniać.
— Boże — jęknął. — Jak dobrze.
Samochód zatrzymał się tuż przy nim. Ze środka dochodziła głośna muzyka. Coś w rodzaju rocka. Ktoś opuścił szybę. Tomek dostrzegł dwie postacie: kobieta i mężczyzna, na oko dwadzieścia parę lat, elegancko ubrani. Blondynka z kręconymi włosami trzymała w dłoniach pomadkę, jej towarzysz zaś nachylił się w stronę chłopca, zmierzył go wzrokiem i zapytał:
— Nie za późno na spacery?
— Proszę — wyszeptał Tomek. — Proszę, zawieźcie mnie do domu. Ona mnie zabrała, ta kobieta wciąż jest w lesie. Chcę do mamy. Błagam — rzucił na jednym oddechu.
Para spojrzała na siebie porozumiewawczo. Uśmiechnęli się, a mężczyzna kiwnął głową w stronę fotela.
— Wsiadaj.
5. To nie takie proste
Drzwi do auta zamknęły się. Tomek nie rozmyślał już nad tym, czy można wsiadać z obcymi ludźmi do pojazdu, czy lepiej nie. Ten samochód był jego wybawieniem, szansą na ucieczkę. Oddychał spokojniej. Próbował opanować drżenie rąk, ale te wciąż nie chciały się uspokoić. Nie wiedział już czy z zimna, czy ze strachu.
— Ej! Ty jesteś tym chłopakiem? — zapytała nagle blondynka. — Tym, no wiesz, co zniknął gdzieś w parku? W wiadomościach mówili. — Dziewczyna ściszyła radio. — Biedny… Boże.
— Nie wiem. — To jedyne, co był w stanie odpowiedzieć. — Zabierzcie mnie gdziekolwiek. Do mamy. Proszę. To na pewno niedaleko. Znam jej numer. Siedem, dwa, cztery… — dyszał lekko — nie, siedem, dwa, osiem. Źle, pokręciłem coś. Nie pamiętam tego! — wrzasnął. — Nie wiem, co było dalej. Siedem, siedem…
— Uspokój się. — Dziewczyna ponownie zwróciła się w jego stronę. — Tu jesteś bezpieczny. Jak to się stało? Trzeba gdzieś zadzwonić, Radek. — Szturchnęła łokciem towarzysza.
Ten jednak nie odpowiadał, trzymał ręce sztywno na kierownicy. Milczał.
— Słyszałeś? Daj telefon, trzeba dzwonić na psiarnię. Jeśli to on, może nam coś odpalą. — Ostatnie zdanie powiedziała na jednym wdechu. — Wiesz, to tak, jakbyśmy znaleźli na drodze portfel, należą się procenty. — No już, nie płacz — powiedziała, odwracając się do chłopaka. — Miałeś szczęście, że przejeżdżaliśmy. To niezbyt przyjazna okolica. Mówią nawet, że łazi tędy duch starego Szeptucha. Ty nie jesteś stąd, to pewnie nie będziesz wiedział, kto to, ale trzeba uważać, bo to psychol. Powinni byli go uwięzić w zakładzie za to, co zrobił córce, ale zabił się i wymigał. Cholerny dupek — rzuciła. — Radek, ty też myślisz, że powinni byli go wsadzić za kraty?
Mężczyzna nadal nie odpowiadał. Uchylił szybę, przez którą głośno splunął.
— Co tak jebie? — Potarł nos wierzchem dłoni. — To ten smarkacz?
— Co? — Dziewczyna zmarszczyła brwi, a Tomek drgnął nerwowo.
— Śmierdzi gównem. Nie czujesz tego?
— Ja… — odezwał się chłopak, ale zawstydzony tym, że nasikał w spodnie, nie dokończył.
— Może trochę. — Blondynka wzruszyła ramionami. — W końcu ktoś go porwał. Nie sądzę, żeby ta osoba myślała o kąpieli i nowych ubraniach.
Radek pokiwał głową. Przejechał jeszcze kilka kilometrów, wciąż spluwając to tu, to tam, aż w końcu przystanął. Zgasił światła. Dziewczyna rozłożyła ręce i wpatrywała się w niego ze zdziwieniem. Przez moment w aucie panowała tylko pełna napięcia cisza. Cisza, która gniotła i irytowała.
— Jedź. Trzeba go zawieźć na policję. Zostało dwadzieścia kilometrów, to już z górki.
Mężczyzna bębnił palcami w kierownicę, jakby mocno rozważał w głowie słowa swojej towarzyszki, w końcu jednak z jego ust padło jedno krótkie słowo:
— Wysiadaj.
Tomek podskoczył na dźwięk tej komendy. Złapał kurczowo za klamkę, ale bynajmniej nie w celu opuszczenia samochodu. Nie chciał nigdzie iść, nie teraz, kiedy możliwość znalezienia się blisko rodziców była już na wyciągnięcie ręki.
— Proszę. Po prostu się przestraszyłem. Ja nigdy tak…
— Wynocha, rozumiesz?! — krzyknął znów mężczyzna. Nie odwrócił nawet głowy do tyłu. Mierzył jedynie Tomka zimnym spojrzeniem w lusterku. Jego twarz nabierała coraz bardziej zaciętego wyrazu, zaciskał usta, marszczył brwi, jakby toczył jakąś wewnętrzną walkę.
— Radek, co ty… — Dziewczyna utkwiła w nim zdziwione spojrzenie. Rozchyliła wargi i natychmiast je zamknęła. On zaś pokręcił głową, przewrócił oczami i gwałtownie poderwał się z fotela. Wyszedł z samochodu, okrążył go i pociągnął za klamkę od tej strony, gdzie siedział Tomek. Chłopiec wyczuwał jego pełne gniewu spojrzenie, ale przywarł do siedzenia tak mocno, żeby tylko zostać w środku. To, co nastąpiło potem, sprawiło, że w jednej krótkiej chwili jego nadzieja znów zaczęła się kruszyć. Mężczyzna szarpnął go za rękę. Był silniejszy. Szybszy.
Tomek nie miał szans.
— Wypierdalaj stąd, bo śmierdzisz — wydyszał facet i wykonał gest, jakby chciał go uderzyć. — To nowe auto, rozumiesz? Drogie. Zjebałeś się na siedzeniu i ciesz się, że nie każę ci tego czyścić jęzorem.
— Radek! Przestań! — Tym razem ton dziewczyny nie był już pobłażliwy.
— Mogę to zdjąć. Mogę zdjąć spodnie, zobacz. — Chłopak zaczął odpinać pasek, ale to jeszcze bardziej rozzłościło kierowcę.
— Co to, kurwa, gejowskie party? — Szarpnął go i popchnął tak, że Tomek upadł prosto na asfalt. Po chwili ciepłe wnętrze auta, wizja zobaczenia bliskich, znalezienia się w objęciach matki i własny pokój znów były tylko wspomnieniem. Wszystko stało się rozmyte i mgliste.
— Porąbało cię, idioto? — warknęła kobieta, kiedy jej towarzysz wrócił na swoje miejsce. — Tego dzieciaka szuka pół Polski. Jeśli ktoś, kto go porwał, krąży tam jeszcze, to brawo. Skazałeś właśnie małego na to samo gówno.
— Mam jechać na imprezę autem, w którym śmierdzi? Przecież żadna dziewczyna do takiego nie wsiądzie, bo się będzie brzydziła! Ktoś zaraz znowu będzie tędy przejeżdżał, to go weźmie. Ja nie będę sobie tym zawracał głowy. Są inni. Życie to sztuka wyborów, co nie? — Puścił oczko, jednak minę miał wciąż poważną.
— A jak nie będzie nikogo w pobliżu?
Nie odpowiedział. Przyspieszył. W lusterku wciąż widział chłopca. Był daleko, ale biegł za samochodem. Wciąż i wciąż.
— A jak nie?! — ponownie krzyknęła.
— To nie moja sprawa. Zadzwoń na policję czy coś. — Rzucił jej telefon. — Jeśli już tak bardzo ci zależy.
— Rozładowany.
— Trudno.
— Radek, zrozum, chłopaka może już nie być, zanim dojedziemy. Skręć na stację. Trzeba o tym komuś powiedzieć. Nie wiesz, co ludzie robią z tymi, którzy uciekają? Kurwa… Nawet nie chcę myśleć.
— Nie zepsujesz mi imprezy. Jakoś sobie poradzi, gówniarz nie jest głupi, przecież widziałaś, jaki wyszczekany. Będzie biegł, to w końcu gdzieś dobiegnie. Skoro raz zwiał, zrobi to i teraz bez problemu. Ma jeszcze z pięć kilometrów, tam kończy się las. Widzisz? — Wskazał ręką rozwidlenie na końcu drogi.
— Albo go zabiją. Jesteś popierdolony, trzeba było sobie otworzyć szybę i wystawić gębę. Mogliśmy zarobić!
— Skończyłem rozmowę na ten temat — burknął. — W lotto sobie pograj, za chłopaka nic by nam nie dali.
Odwróciła głowę. Światło latarni padało na ciemny punkt z tyłu. Kobieta niemal słyszała w głowie krzyk Tomka. Naciskała nerwowo klawisze, jakby w nadziei, że telefon nagle się uruchomi, jednak wciąż widoczny był jedynie czarny ekran. Odetchnęła kilka razy, patrząc na mężczyznę. Na jego twarzy znów pojawił się błazeński uśmiech, a po zaciętej minie nie było śladu.
— Jest coś takiego jak karma, idioto. Dopadnie i ciebie. Zobaczysz, będziesz potrzebował pomocy i ktoś też zostawi cię na środku ulicy. Mam nadzieję, że bez gaci — burknęła.
Nie odniósł się do tej przepowiedni. Wyszczerzył równe zęby, przekręcił gałkę radia, zwiększając jego głośność, i zaczął mruczeć pod nosem zrozumiałe tylko dla niego słowa piosenki. Wydarzenia sprzed chwili rozmyły się, jakby straciły na znaczeniu, stanowiły jedynie krótki przerywnik, a noc przecież była jeszcze młoda.
***
Kilka kilometrów dalej, wśród szumiących złowieszczo drzew, siedział skulony Tomek. Nie miał siły już biec. Chciało mu się pić. Było mu zimno, choć noc nie należała do chłodnych, ale mokre spodnie, które przywierały do nóg, potęgowały to wrażenie. Przypominały o przerażających wydarzeniach i o tym, że wciąż jest przecież tylko dzieckiem. Schował głowę między ramiona. Nie płakał. Pomyślał, że ktoś na pewno go zauważy, ktoś będzie musiał rano tędy przejeżdżać i jeśli znów będzie mocno i gorliwie modlił się do Boga, jak nauczyła go babcia, pomoc na pewno nadejdzie.
I rzeczywiście. Jego prośby zostały wysłuchane. Musiał jednak w swojej modlitwie zapomnieć o jednej istotnej rzeczy, a mianowicie o tym, że nie każdy napotkany człowiek, pozornie skory do pomocy, będzie miał dobre intencje. Los i tym razem okrutnie z niego zadrwił, o czym niebawem miał się przekonać.
Tymczasem zamknął oczy i przywarł do drzewa jak huba. Tkwił tak dłuższą chwilę, oswajając powoli strach. W końcu, kiedy nie słyszał już zupełnie nic, powieki zaczęły mu się powoli zamykać. Spał jednak czujnie. Jak pies warujący przy martwym już właścicielu. Tylko na moment wpadł w sen tak głęboki, że niedosłyszał szelestu. Króciutkiego, cichszego nawet niż podmuch wiatru.
A później już było głucho. Głucho i ciemno. I tylko na skraju świadomości wydawało mu się, że czuje krew cieknącą z ucha. Kap, kap, kap.
***
Obudziło go przyjemne ciepło. Zamrugał. Czuł, że bolą go plecy i głowa. Ból nasilił się, gdy tylko chciał lekko się podnieść.
Wtedy to usłyszał. Najpierw głos, który zdążył już poznać na tyle dobrze, że nie sposób było go pomylić z niczyim innym. Następnie do jego uszu doleciał fragment piosenki. Początkowo cichy. Ale im dłużej się wsłuchiwał, tym stawał się głośniejszy. To był rosyjski utwór. Znał już sporo słów w tym języku, ale nawet gdyby słyszał go pierwszy raz, większość wyrazów była tak podobna do polskich odpowiedników, że bez trudu mógłby rozpoznać ich sens.
Zorientował się, że już nie jest w lesie. Znów znalazł się tam, gdzie zaczęła się jego podróż. W tym samym samochodzie, w którym wciąż unosił się ten dziwny zapach. Smród ciała, które kobieta przewoziła w bagażniku. Zmienił się tylko kierowca. Wszystko zaczęło nabierać coraz bardziej ponurych barw.
Podróż mijała przy akompaniamencie szumu deszczu, niewyraźnych rozmów tych, którzy siedzieli z przodu, i rosyjskiej piosenki. Kołysanki puszczanej wciąż i wciąż w jakimś schizofrenicznym zapętleniu.
Bał się, trząsł ze strachu i zmęczenia. Nie miał już siły wołać o pomoc kolejny raz. Zaczął żałować, że pozbył się żółtej kredki. Gdyby ją miał, mógłby zrobić z niej użytek. Narysować drogę, dać jakieś znaki albo napisać drukowanymi literami: „TU BYŁ TOMEK”.
„Kiedy się boisz, pomyśl, że jestem gdzieś niedaleko i trzymam cię za rękę”, przypomniał sobie słowa matki i wszystkie myśli skupił na tym, by zwizualizować sobie jej twarz.
„Kiedy się boisz, policz do dziesięciu. Potem jeszcze raz i jeszcze, dopóki nie uspokoisz oddechu”, tak mówił z kolei terapeuta. Przyjaciel. Ktoś, komu zależało na jego przyjaźni. Później kontynuował: „Spróbuj ubrać swoje obawy w coś śmiesznego. W maskę. W strój. Ktoś obcy przebrany za żabę wcale nie jest taki straszny, prawda?”. Prawda. Tomek zacisnął powieki i spróbował sobie to wyobrazić, a głos w głowie szeptał:
Strach ma żółty kapelusz i pachnie grzybami. Strach ma żółty kapelusz i długi płaszcz, pod którym coś szeleści. Strach nosi tam suszone kwiaty, które później sprzedaje. Jest wiosną. Jest panem przebranym za wiosnę. Pan przebrany za panią. Strach jest śmieszny. Ma długie włosy i sukienkę zamiast płaszcza, ale męski głos. Strach nie wygląda już źle. Nie boję się go i uśmiecham lekko. Wiem, że zabierze mnie gdzieś, gdzie znajdę telefon i zadzwonię do mamy. Zjem tosty z dżemem. Równo posmarowane. Innych nie tknę.
Pan w żółtym kapeluszu jest dobry. Mówi cicho, cichutko, więc nie muszę zatykać uszu. Zła jest tylko ona. Ma pusty brzuch i ciągle krwawi. Czuję ten smród. Ogląda brudne ręce i ciągle wzdycha.
Anna. Ania. Pani.
To mój strach.
Przebieram ją w myślach za żabę, ale wyciąga do mnie wielki jęzor i oblizuje po policzku. Wtedy cały drętwieję. Żaba nie jest śmieszna. Nie bawi mnie. Chciałbym zapytać Jacka, za co jeszcze mogę przebrać Annę, ale nie ma go tutaj. On na pewno by wiedział. Zamykam się w żółwim domku. Zamykam się w swojej klatce. Nie ma Tomka. Nie ma…
— Jeden, dwa…
— Lubisz liczyć, prawda? — zapytała nagle kobieta, ale odpowiedź nie nadeszła.
Tomek wiedział, że do jego domku nie może się przedostać żaden obcy dźwięk.
6. Gdzie jesteś, synku?
— Nie ma go już trzy dni. — Ewa Sosnowska patrzyła gdzieś w przestrzeń. Krwawiące za horyzontem słońce zdawało się coraz bardziej maleć. W końcu jego blask zgasł, a kamienicę przy Chopina pokrył mrok. — Trzy dni, rozumiesz?! — Zacisnęła ręce na barierkach balkonu tak mocno, że aż poczuła ból.
Trwała noc kultury. Uliczny gwar, poprzetykany odgłosami przejeżdżających aut i gwizdem ptaków, zmienił się w umyśle kobiety w przerażającą kakofonię dźwięków. Ciepła, niemal duszna noc sprawiała, że zarówno na placu Litewskim, jak i na Starym Mieście pojawiały się tłumy.
— Mamo… — zaczęła Olga, ale nawet nie próbowała dodać nic więcej, bo wiedziała, że skończy się to tak jak ostatnio. Nie zdąży wytłumaczyć, że to nie jej wina, wysłucha po raz kolejny tego samego: że jest głupia, nic niewarta, że to przez nią Tomek się boi, że stała mu się krzywda.
— Dość, już wystarczy. — Kobieta spojrzała w stronę córki, a jej słowa były jak noże. Ostre, wymierzone prosto w młodziutkie jeszcze serce. — Miałaś go tylko przyprowadzić z terapii. Myślałam, że jesteś rozsądniejsza! — Jej głos był coraz wyższy, niemal przeszedł w falset, kiedy próbowała złapać oddech między jednym jękiem a drugim. — Dlaczego poszliście przez park? Po co?
— Tomek był zdenerwowany, coś się działo na basenie, już mówiłam — odpowiedziała dziewczyna beznamiętnie.
Powtarzała to wczoraj, przedwczoraj i kilka dni temu. Codziennie tłumaczyła, że weszli tam po to, żeby się uspokoił. Pieprzony park, pomyślała. Pieprzona dziecięca obawa. Gdyby nie ona, wszystko potoczyłoby się inaczej, zupełnie inaczej.
— Przyczepiłaś mi już łatkę winnej, tak? — Olga patrzyła w pustą, bezgwiezdną noc.
— Szliście tylko we dwoje. Ty i Tomek. Byłaś za niego odpowiedzialna. — Ton matki na moment złagodniał.
— Zadzwoniłaś do mnie. Zanim znalazłam telefon, zanim odebrałam… on po prostu przepadł. Nie było go tam, ci ludzie stwierdzili, że uciekł.
— Jeśli się nie znajdzie… Jeśli nie znajdę go jutro, pojutrze, za rok, zwariuję, rozumiesz?! Moje dziecko! — zawyła. — Mój syn! Boże, dziewczyno, czy ty w ogóle masz świadomość, co zrobiłaś? Przecież on ma dopiero dwanaście lat. Choroba sprawia, że ledwo przechodzi przez ulicę, gubi się. Przypomnij sobie jeszcze raz tamten dzień, może czegoś mi nie powiedziałaś, bo byłaś zazdrosna o brata? Specjalnie chciałaś się go pozbyć, tak? Może jest ci na rękę taka sytuacja?! — Olga miała wrażenie, że matkę słyszało teraz niemal całe osiedle. Najchętniej skuliłaby się w sobie, jak dziecko przed kolejnym ciosem, ale wiedziała, że milczenie rozdrażni kobietę jeszcze bardziej.
— Już mówiłam, pokłóciliśmy się, chciałam wiedzieć, co zaszło. Trochę go postraszyłam, że jeśli nie powie, to dostanie lanie, ale wiesz, że to tylko tak…
— Jak długo byłaś nieprzytomna?
— Co? — Olga wlepiła wzrok w drżącą brodę matki.
— Pięć minut? Dziesięć?
— Ja… — zawahała się — mówiłam to już policji. Nie pamiętam.
— Spojrzałaś na telefon, kiedy do mnie dzwoniłaś. Musiałaś to zrobić. Godzinę masz na wyświetlaczu. Jak długo byłaś nieprzytomna? — Ewa podeszła bliżej. Niemal stykały się nosami. Szara, zmęczona twarz kobiety nie przypominała już tamtej sprzed kilku dni. Gołym okiem można było dostrzec, że w wielkich tęczówkach nie ma już radości. Czterdzieści lat… Niby niedużo, a jednak coś się zmieniło. Jakby uszło z niej życie.
— Nie pamiętam. Wiem tylko, ile czasu tam spędziliśmy. Spojrzałam na telefon, kiedy weszliśmy do parku. Może trwało to z piętnaście minut.
— A jeśli on nie żyje? — Kobieta zakryła usta ręką, drugą łapiąc się za brzuch. Jakby poczuła jakiś nagły, palący ból, który zadomowił się w jego wnętrzu. — Albo przetrzymują go gdzieś siłą? Może został sprzedany i każą mu robić jakieś świństwa? Boże, nie, nie mogę w ten sposób myśleć, bo zwariuję. Czuję, jakby coś leżało mi na żołądku. Jakby jakaś wielka skórka od pomidora przykleiła się na jego obrzeżach i sprawiała, że wciąż targają mną mdłości. Okropne uczucie. To twoja wina. Tylko twoja! — Złapała się za głowę. Pomasowała skroń.
— Twoja też. Zostawiłaś nas i pojechałaś na jakiś jarmark z rupieciami za grosze, jakby tego samego nie można było kupić tutaj, w sklepie. Albo najpierw mogłaś go odwieźć. Dobrze wiedziałaś, jaki jest Tomek. Ciągle coś wywijał, a kiedy… — nie zdążyła dokończyć, bo właśnie poczuła na twarzy piekący ból. Wymierzony przez matkę siarczysty policzek był już drugim w ciągu ostatnich kilku dni. Ewa pierwszy raz uderzyła córkę, gdy tylko dowiedziała się o zaginięciu.
— Ty… — chciała coś dodać, ale rozłożyła jedynie ręce w geście bezradności. Spojrzała na nie, trzęsły się. Nie wiedziała, co w nią wstąpiło. Przecież nigdy nie skrzywdziłaby dzieci. Nie tak. Chciała przeprosić. Przytulić Olgę do piersi i powiedzieć, że nadal może jej ufać, nadal jest jej córką, tylko muszą ze wszystkich sił postarać się znaleźć Tomka.
Nie zrobiła tego. Stały teraz obie, słuchając odgłosów bawiącej się młodzieży. Obie też próbowały się nie rozsypać. Wyglądały trochę jak stare, kruche szarlotki, o których zapomniano.
— Znajdzie się. Na pewno się znajdzie. — Dziewczyna próbowała powstrzymać płacz, ale w pewnym momencie już nie mogła go pohamować i zaszlochała głośno. Rozpaczliwie.
Ubrany w kolorowe szmatki uliczny klaun machał do przechodniów. Dostrzegł dwie postacie stojące na balkonie i krzyknął do nich:
— Chodźcie się bawić! To jedyna taka noc! — Uśmiechnął się szczerze i pobiegł na wysokich, drewnianych szczudłach w głąb miasta. Gdyby zaczekał jeszcze moment, usłyszałby płacz. Ewy i Olgi. Żadna z nich nawet przez moment nie pomyślała o pięknym wieczorze, żadnej też nie zachwyciły kolorowe iluminacje i wesoło udekorowane uliczki.
W końcu kobieta wyszła. Zniknęła za drzwiami szarego pokoju. Pozbawiona możliwości przytulenia syna, usnęła obok małego łóżka w nadziei, że w środku nocy Tomek wróci i położy się tam, gdzie od kilku dni nocował tylko smutek. Jeszcze przez sen cicho łkała. Pomieszczenie wydawało się jednak zbyt małe, by pomieścić tyle łez.
***
Dzień zaczęła od przejrzenia wiadomości. Miała nadzieję, że przez noc ktoś dodał istotne informacje na temat jej syna. Wpisała w wyszukiwarkę „sprawa Tomka Sosnowskiego”. Oczy znów ją piekły, ale powstrzymywała się, żeby nie zaszły łzami. Większość newsów nie była aktualizowana, jakby zainteresowanie sprawą osłabło, zanim na dobre się rozpoczęło. Ewa czuła narastającą irytację. Odświeżała stronę, przeglądała wszystkie linki, łudząc się, że czegoś nie zauważyła. Zdjęcia zagajnika, krew, policyjne reflektory. Przeniosła wzrok na fotografię dziecka, najbardziej aktualną, zrobioną w dzień wyjazdu. Trzęsły jej się ręce, a tętno natychmiast wzrosło. Wiedziała, że jeśli się nie uspokoi, to jeszcze moment, a znowu wyładuje złość na córce. Nie chciała tego. Nie chciała przemocy.
— To nie jest jej wina — szepnęła do siebie. — Mogliśmy tam nie jechać.
Zerknęła w stronę pamiątek z bazarku. Przez otwarte okno wdarł się wiatr, drewniany łańcuszek z falą zachybotał od podmuchów. Sosnowska cisnęła nim o ścianę. Mocno, stanowczo. Powinniśmy tam wrócić, pomyślała. Tak, koniecznie. Policja nic nie robi, nie szuka go zbyt dobrze.
Nagle w jej głowie zakiełkowała myśl.
— Hubert! Hubert! — Wpadła do sypialni.
— Nie — usłyszała tylko krótkie słowo, mimo że nie zdążyła nawet nic wyjaśnić. — Nie zrobimy niczego więcej, nie da się.
— Pomyślałam, że możemy tam pojechać. Wiesz, do tego lasu, w którym znaleziono rzeczy Tomka, ten plecak, kredki. Zaczekamy z jakimś chłopcem, aż się ściemni. Z Kacperkiem od sąsiadów. On byłby idealny. Jeśli to jakiś porywacz, na pewno wróci na miejsce zbrodni. Zostawimy dzieciaka samego i wtedy — mówiła coraz szybciej — jak już ktoś wyjdzie, dorwiemy go. Rozumiesz? Takich ludzi ciągnie do kolejnego porwania. Przychodzą jak szczury, bo tylko tak czują napięcie.
— Ewa, ale to nie jest zagajnik porwań. Nie mieszaj rzeczywistości z filmem sensacyjnym. Nikogo wcześniej tam nie zabrano, Tomuś był pierwszy. Poza tym o jakiej zbrodni ty mówisz? Zbrodnia to morderstwo, a nie przypadkowa łapanka w lesie. Zresztą na dobrą sprawę nawet nie wiemy, co się stało z naszym synem.
— Nie, nie. — Przysunęła się bliżej męża. — Właśnie trzeba zrobić tak, jak mówię. To taka przynęta, rozumiesz?
— Chcesz narazić jakieś dziecko?
— Będziemy obok, za tym domkiem. Nikomu nic się nie stanie.
— Skąd ta pewność? A jeśli ten ktoś okaże się niebezpieczny? Będziesz mieć na sumieniu drugie nieszczęście.
Ewa usiadła. Schowała twarz w dłoniach.
— Czyli to moja wina?
— Nasza. To my odpowiadamy za małego. Nie Olga. Chociaż powinna być rozsądniejsza, w ostateczności to my zawiedliśmy. Pomyśl, nie możesz wystawiać niewinnego dziecka, żeby odzyskać Tomka. To absurd.
— To co mam zrobić? Siedzieć i biernie czekać? On może być już daleko stąd. Albo tkwić w jakiejś dziurze obok i błagać o pomoc. Ty przeszedłeś nad tym do porządku dziennego, ale ja tak nie potrafię.
— Dość! — krzyknął. — Martwię się tak samo jak ty, ale staram się myśleć logicznie.
— Nie robisz niczego, podobnie jak policja. Niby szukają, ale myślę, że ograniczyli się do rozesłania zdjęcia po komisariatach i do mediów.
— Porwanie to jedna z trudniejszych spraw — powiedział chłodno mężczyzna.
— Widzisz, czyli jednak twierdzisz, że to porwanie! Zgódź się na to. To już trzy dni, Hubert. Siedemdziesiąt dwie godziny. Nasz syn na pewno za nami tęskni. Pamiętasz, jak grałeś z nim w piłkę w weekend? Obiecałeś mu, że kiedyś zabierzesz go na prawdziwy mecz. Może nawet do Hiszpanii! Musisz dotrzymać słowa, rozumiesz?
Hubert zacisnął usta. Zabolały go te słowa. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę z tego, że żona nie wypowiedziała ich bez powodu. Chciała wywołać w nim poczucie winy tak wielkie, by przesłoniło logikę.
— Nie — uciął krótko.
— To trzeba zrobić teraz! Rozumiesz? Nie mamy czasu.
— Ewa, proszę cię. Dla mnie to też trudne, ale nie możemy działać w ten sposób.
Mężczyzna zbliżył się, żeby przytulić żonę, ona jednak nie wykonała żadnego ruchu. Zwiesiła smutno ręce i patrzyła tępo w przestrzeń. Pokręcił głową. Spojrzał na otwarte drzwi pokoju Tomka. Pościel na łóżku była rozgrzebana, nikt nie złożył jej od czasu porwania. Hubert wskazał na to ręką, a potem cicho, ledwie słyszalnym głosem, powiedział:
— Wróci. Nasz syn się odnajdzie.
Po tych słowach wyszedł. Ewa została sama w sypialni. Jej serce biło w nieregularnym rytmie. Raz szybciej, raz wolniej. Znów poczuła drżenie rąk. Wzięła kilka tabletek na uspokojenie i przywołała na twarz lekki uśmiech. Było w nim jednak coś nieszczerego.
Weszła do pokoju córki.
— Powinnaś już wstawać — to pierwsze, co doszło do uszu dziewczyny. — Trochę popracujesz.
Olga naciągnęła kołdrę po samą brodę, a poduszką przykryła twarz, dając matce do zrozumienia, że to nie jest najlepsza pora na pobudkę. Tamta jednak nie miała zamiaru czekać, zagryzła wargi i jednym szybkim ruchem zabrała wszystko to, co tworzyło pancerz ochronny nastolatki.
— Jaka praca? — Olga obróciła się w stronę Ewy. — Co takiego nie może poczekać do… choćby dziesiątej? Mieszkamy na wsi? Nie mamy nawet ogrodu, żeby tam cokolwiek zasadzić. Balkon metr na metr, zawalony praniem i jakimiś rupieciami, których nigdy nie uprzątniesz.
— I właśnie tym między innymi się dziś zajmiesz.
— A ty? Nie możesz tego zrobić? Przecież jeśli Tomek się nie odnajdzie… — nie zdążyła dokończyć, bo usłyszała brzęk tłuczonego szkła.
— Nie mów tak — rzuciła ostro Ewa.
Szklana kula z górskim motywem leżała na podłodze. Rozbita na kilka części. Sztuczny śnieg wysypał się na brązową wykładzinę. Nic nie wyglądało już tak magicznie jak kiedyś, zamknięte w naczyniu ze szkła. Pozostała tylko brzydka styropianowa posypka.
— Nie chcę słyszeć o tym, że on nie wróci. Tomek niedługo będzie w domu. Policja robi wszystko, co może — powiedziała, choć nie do końca w to wierzyła. — Musimy go znaleźć. On żyje, czeka gdzieś. — Głos jej się załamał. — I chce, żebyśmy go odnaleźli.
— Od tego są policjanci.
— Może coś przeoczyliśmy? — Kobieta usiadła na łóżku, nadal jednak ton jej głosu był szorstki i nieprzyjemny. — Muszę tam wrócić. Pamiętasz tę staruszkę, która pojawiła się na miejscu zdarzenia? — Zwróciła się do córki nieco delikatniej. — Stała razem z innymi, ale była zupełnie spokojna. Bełkotała o jakiejś legendzie. Może wie coś jeszcze?
— Pomylona. — Olga wzruszyła ramionami. Wstała z łóżka, obciągnęła kusą piżamkę i podeszła do okna. W szybie ujrzała swoje odbicie. Szara twarz i sińce pod oczami. Zupełnie nie przypominała siebie sprzed kilku dni.
— Co to może być za historia? — Sosnowska zagryzła wargi, a za chwilę mocno je rozchyliła.
— Jezu, mamo, serio? Starym babkom miesza się w głowie. Plotą trzy po trzy, a większość tych gadek to jakieś chore wyobrażenia. Tamtą też na pewno porąbało. Legendy są o rycerzach i damach dworu. No i o smokach. Chyba nie sądzisz, że ta jej opowieść jest prawdziwa?
— A skąd ta pewność? Przecież o kilku miejscach w Lublinie też krążą różne historie. Trzeba to sprawdzić, muszę mieć jakiś punkt zaczepienia, rozumiesz? Ubierz się. Zjedz śniadanie, a potem uporządkujesz balkon.
— Ale…
— Nie mam nic więcej do dodania, nie dyskutuj. Muszę coś załatwić.
7. Ten zapach
Drzwi do pokoju zamknęły się. Dziewczyna cisnęła w nie poduszką i usiadła na parapecie dużego okna. Samochody sunęły wolno, część dekoracji z wczorajszego wieczoru leżała na ulicy. Olga zapragnęła znaleźć się w centrum miasta. Z daleka od szarych ścian, pretensji matki i całego tego melodramatu. Nie mogła już znieść krzywych spojrzeń, docinków, a ostatnio nawet posuwania się do przemocy.
Spojrzała na gitarę i otwarty notes. Wiedziała, że nieprędko zasiądzie do pisania i stworzy coś nowego, a melodia na pewno zirytuje matkę. Nie chciała jej już bardziej denerwować. Jedyne, na co miała tak naprawdę ochotę, to otworzyć okno i patrzeć na uliczki. Wdychać powietrze. Tkwić tak do wieczora, aż przyjdzie pora na sen.
— Olga! — usłyszała i zatkała uszy.
Wróciła wspomnieniami do tamtego dnia. Przypomniał jej się maleńki grzyb mijany po drodze, chyba jakiś trujący, bo nie widziała nigdy podobnych w zbiorach ojca, i rozpalone z ciekawości oczy Tomka. Weszli do parku, żeby skrócić sobie drogę, na niebie jedna z wielkich chmur zdążyła przesłonić słońce. Mimo to w alejkach było jeszcze dość widno.
Zamrugała. Usłyszała krzyk Tomka i poczuła jego ręce odpychające ją od siebie. To wszystko, mimo że siedziało jedynie w jej głowie, wydawało się rzeczywiste, niemal namacalne. Obraz zamazał się dopiero wtedy, gdy nastąpił moment upadku. Ciemno. Wilgotno. Odgłosy policyjnych aut, zagajnik. I ten zapach, coś jakby…
— Mamo! — krzyknęła, układając w myślach to wszystko, co powinna powiedzieć.
Dlaczego uświadomiła to sobie dopiero teraz? Dlaczego nie powiązała wcześniej wszystkich wydarzeń? I wreszcie — dlaczego policja nie zwróciła na to uwagi?
— Mamo! — Wskoczyła do kuchni. Jej krzyk spowodował, że duży różowy kubek wypadł Ewie z rąk. Rozbił się na cztery części.
— Widzisz, co zrobiłaś? Musisz tu tak wpadać? — Matka zaczęła sprzątać odłamki szkła, które spadły na podłogę. Jeden z nich wbił jej się pod paznokieć. Syknęła i przyłożyła palec do ust, metaliczny posmak podrażnił jej język. Skrzywiła się i sięgnęła do kuchennej szafki. Wyciągnęła rękę po pudełko z napisem „podręczne”, ale przesunęła ją dalej, w kierunku małej buteleczki z tabletkami. Żółte opakowanie oznaczone niebieskim tytułem „nasenne” bynajmniej nie kojarzyło się z czymś relaksującym. Zawahała się. Wciąż czuła na sobie wzrok córki.
— Tam ktoś umarł, mamo — usłyszała. — Obok domku czuć było taki dziwny zapach jak… — podrapała się po czole — jak wtedy, gdy zmyło groby u dziadka. Pamiętam to.
— Przestań. — przerwała jej Ewa i zamknęła szafkę. — Ja niczego takiego nie zauważyłam. Nic nie czułam. Nie mów mi o żadnej śmierci.
— Bo to było blisko tamtego płotu i potem… hmm… jakby się ulotniło. Mówię ci, to smród taki jak na tamtych grobach. Ten sam!
Kobieta przekrzywiła głowę i pokręciła nią stanowczo. Spokojnie usiadła przy kuchennym stole i zajęła się przyklejaniem plastra. Kiedy niewielkie nacięcie było już niewidoczne, włączyła telefon. Weszła w rejestr połączeń i wcisnęła zieloną słuchawkę, ale rozłączyła się, zanim usłyszała pierwszy sygnał. Wiedziała, że jeśli policja wpadnie na jakikolwiek trop, na pewno do niej zadzwoni. Nagabywanie funkcjonariuszy dzień w dzień mogło obrócić się przeciwko niej.
— Nic nie powiesz? — Olga usiadła obok matki. Przez chwilę obie mierzyły się spojrzeniami, odpowiedź jednak nie padła. Minęło kilka minut, podczas których ciszę wypełniały jedynie nerwowe postukiwania w brzeg stołu i odgłosy starego zegara. Wreszcie dziewczyna podjęła przerwany wątek: — Jeszcze wczoraj pytałaś mnie, czy na pewno niczego nie ukrywam albo czy czegoś nie pominęłam. Teraz, kiedy mówię ci o takiej rzeczy, ty po prostu to ignorujesz? — Postukała palcem w stół. — Ja rozumiem, że…
— Nie — weszła córce w zdanie Sosnowska. — Nie masz o niczym pojęcia.
— Taa… — prychnęła Olga. — Bo teraz jedyną osobą, która cierpi, jesteś ty, tak? Dobrze, siedź dalej w tym smartfonie, może ktoś w końcu napisze, że Tomek zginął. Będziesz mogła się pogrążyć w rozpaczy. — Wstała, a jej twarz nabrała chłodnego wyrazu. — Mnie też to boli. Też jest mi cholernie przykro i gdybym mogła, nigdy nie poszłabym tamtą drogą przez park ani nie nakrzyczałabym na niego, ale jeśli mówię, że o czymś sobie przypomniałam, to tak właśnie jest!
— Olga, nie podnoś głosu. W ten sposób nie będziemy rozmawiać — odpowiedziała spokojnie kobieta, choć jej broda zaczęła mimowolnie drżeć.
— Tam ktoś umarł. Mówię ci to! I ten, kto zabrał Tomka, może mieć coś wspólnego z tym zapachem.
— Wymyślasz niestworzone historie. Wtedy, na grobach u dziadków, kiedy wydarzyła się ta straszna powódź, miałaś pięć, może sześć lat. Raczej niewiele pamiętasz z tamtego okresu.
— Ale…
— Później porozmawiamy, proszę. — Ewa czuła, że jeszcze chwila i wybuchnie. Była na granicy płaczu.
Olga chciała odpowiedzieć, że pamięta bardzo dużo, zwłaszcza z tamtego okresu, bo nie wspomina go zbyt dobrze, jednak dla matki temat był zakończony. Dziewczyna miała wrażenie, że kobieta oczekiwała czegoś zupełnie innego, jakiegoś śladu, który poprowadzi ją prosto do Tomka. Smród, o którym przypomniała sobie kilkanaście minut temu, nie był tym tropem. Wywoływał negatywne skojarzenia.
Olga pokręciła głową, sięgnęła po płatki i weszła do swojego pokoju. Miała jakieś dwadzieścia minut tylko dla siebie. Otworzyła laptopa i wpisała w okno wyszukiwarki frazę „jak rozkłada się ciało”. Pojawiły się nie tylko artykuły, ale też sporo zdjęć. Olga skrzywiła się, a wielka gula natychmiast urosła jej w gardle o kilka rozmiarów. Opanowała mdłości i rozchyliła szeroko usta, patrząc na jedną z fotografii. Zwłoki pokryte sinymi plamami, zapadnięty brzuch i niemal w całości zmasakrowana twarz. Zmieniła hasło wyszukiwania, tym razem wpisując „fazy rozkładu ciała”. Przesunęła wzrokiem po artykułach, starała się przy tym nie patrzeć na towarzyszące im zdjęcia. Weszła w pierwszy link. Miała pewność, że ta cuchnąca woń pochodziła od nieboszczyka, a co więcej — jeśli wierzyć temu, co właśnie przeczytała — ten ktoś umarł całkiem niedawno.
Jeśli nikt nie zwrócił na to uwagi, jeśli nie było żadnych śladów — a przecież wyszkolone przez policję psy są czujne na każdy zapach — to gdzie znajdował się trup?
— Chyba że… — zawahała się przez moment, a potem uświadomiła sobie coś jeszcze. Łyżka spadła na podłogę. Mleko natychmiast wsiąkło w wykładzinę. Nie było po nim śladu.
„Ciało w czasie rozkładu przechodzi przez kilka faz. Pojawiają się plamy opadowe, następnie gnicie, zapada się brzuch”.
Olga czytała co trzecie zdanie, próbując wychwycić coś, co mogłaby powiązać z tamtym miejscem i zapachem. Przeskakiwała wzrokiem po danych, wciąż jednak omijała fotografie. Nie znalazła niczego, co mogłoby jej pomóc. Wpisała w wyszukiwarkę kolejne hasła. „Liczba osób zaginionych” i „schemat porwania”. Już na początku pierwszego artykułu dowiedziała się, że to najtrudniejsza z kryminalnych zagadek, bo nie dość, że nie ma w zasadzie żadnych poszlak, to taka osoba może być łatwo wywieziona za granicę i żyć tam przez wiele miesięcy. Tylko dlaczego Tomek? Był chory, inny. Poza tym nie zauważyła, żeby w mieście dochodziło w ostatnich latach do podobnych incydentów.
Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy ktokolwiek przechodził przez park w tym samym czasie co oni. Pamiętała za to biały płot, kolorowe kwiaty, które pięły się prawie pod same okna, drewniane drzwi i ten specyficzny zapach. Jeśli tam znaleziono rzeczy Tomka, to staruszka musiała coś widzieć. Zwłaszcza że takie osoby często wyglądają na zewnątrz i obserwują okolicę.
Zamknęła przeglądarkę i mimowolnie zerknęła przez okno. Słońce wędrowało coraz wyżej po niebie, a jego blask raził na tyle mocno, że trzeba było przenieść się zza biurka na łóżko. Coś nie dawało jej spokoju. Ktoś musiał za nim pobiec, tylko dlaczego nie przekazał Tomka rodzinie albo policji? To nie przypadek, pomyślała i jednocześnie poczuła, że obolałe miejsce znów daje o sobie znać.
Czy policja na pewno wszystko sprawdziła? Dlaczego Tomek zniknął tak, jakby rozpłynął się w głębi parku? Nie dostrzegła żadnego samochodu, nawet cienia postaci, która mogłaby zabrać jej brata ze sobą. Od tego wszystkiego znów zrobiło jej się gorąco. Spojrzała na dłonie, spociły się.
Podeszła do szafy. Starała się unikać patrzenia w lustro. Wyjęła krótkie spodenki, bluzkę i włożyła je na siebie. W głowie wciąż miała tylko to, żeby jak najszybciej wrócić w tamto miejsce i zbadać okolicę. Najpierw jednak chciała raz jeszcze porozmawiać z matką. Wyszła ze swojego pokoju, wstawiła miskę do zmywarki i chwilę zbierała myśli.
— Zastanawiałam się nad tym, co powiedziałaś — rzuciła w jej stronę. — O tej kobiecie, która mieszka w tamtym domku. Masz rację, trzeba tam pojechać.
— Stwierdziłaś, że jest pomylona. — Sosnowska uniosła brew, ale widać było, że ziarno niepewności zostało w niej zasiane.
— Tak mi się wydaje, ale zdaje się, że ta staruszka mieszka sama. Mogła usłyszeć jakiś hałas, krzyk Tomka, cokolwiek. Może coś wie. No i ten zapach, ja bym się jeszcze rozejrzała.
Ewa oparła się o kuchenną szafkę. Przez kilka chwil zaciskała i rozluźniała pięści. Oddychała szybko, nerwowo, a ból w klatce piersiowej znów dał o sobie znać. Sięgnęła po pudełko z tabletkami i połknęła jedną bez popijania. Wiedziała, że zbyt duża dawka mogła być niebezpieczna, ale starała się ukoić nerwy za wszelką cenę.
— Najpierw porozmawiam jeszcze z Jackiem. Nie wierzę, że to przypadek. Myślę, że ktoś was śledził. Może nadal nas obserwują? — Wyjrzała przez okno. Sznur aut zatrzymał się na czerwonym świetle, a przechodzący przez pasy ludzie wyglądali całkiem zwyczajnie. Nikt nie ukrywał się pod klatką, nikt nie zerkał z sąsiedniego bloku przez szczelinę w żaluzjach, przynajmniej tak jej się wydawało na pierwszy rzut oka. Czuła, że zaczyna wpadać w paranoję.
— Eee… chyba nie. — Olga zmarszczyła czoło. — Chociaż już niczego nie jestem pewna. Trzeba znaleźć tę babkę i wypytać o wszystko. Co ona wtedy mamrotała? Nie mogę sobie przypomnieć.
— Zajmę się tym. Najpierw terapeuta Tomka. Porozmawiam z nim trochę o terapii, zapytam o dokumenty. — Zrobiła parę głębszych wdechów i sięgnęła po torebkę, ale kiedy tylko przekręciła zamek w drzwiach, poczuła, że córka staje gdzieś za jej plecami, blisko.
— Mamo… Ona szeptała. Nie mówiła tak jak my. Ta staruszka wyglądała tak, jakby się po cichu modliła.
Serce Ewy przyspieszyło. Rzeczywiście coś z tą kobietą było nie tak. Dlaczego nie zauważyła tego wcześniej?
— Wrócę w to miejsce. — Nie czekała już na reakcję córki, zniknęła za drzwiami. W oddali słychać było tylko szybkie kroki na zimnych granitowych schodach.
Olga została sama. Próbowała poukładać w głowie wszystkie dręczące ją pytania. A jeśli ta staruszka miała coś wspólnego ze zniknięciem Tomka? Nie wyglądała na normalną. Czy policja na pewno dobrze ją przesłuchała? Może ukryła się tam, bo miała jakieś grzechy na sumieniu?
Nagle jej rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi. O tej porze mogły być to tylko dwie osoby. Pierwsza, która wpadła dziewczynie na myśl, to był kurier. Niczego jednak nie zamawiała. Matka też nie, bo rzadko robiła zakupy przez internet. Serce zabiło jej mocniej. Nie zdążyła nawet zajrzeć przez wizjer, a już jej oczy przesłoniła mgła.
8. Na wyciągnięcie ręki
Otworzyła drzwi. Pierwsze, co zobaczyła, to długa spódnica w kwiaty i bursztynowe korale na szyi starszej kobiety. Stojąca w progu kobieta w rękach trzymała słomkowy kapelusz. Minę miała taką, jakby przed chwilą zrobiła coś bardzo złego i przyszła przeprosić.
— Babciu… — Dziewczyna w końcu się odezwała. Ostatni raz widziała ją jakieś trzy tygodnie temu. Przed wyjazdem na wspólny urlop Róża przychodziła często, gotowała, kiedy rodzice byli w pracy, i opiekowała się Tomkiem. Kiedy zniknął, a matka całą winą obarczyła Olgę, odcinając się od świata zewnętrznego i odbierając telefony tylko od policji, babcia przestała się do nich wpraszać.
— Jest… Ewa? — zapytała teraz niepewnie i wychyliła głowę przez drzwi.
— Wyszła. Myślę, że chwilę jej nie będzie. Chodź. Dawno cię nie było. — Przytuliła ją serdecznie i zaprowadziła do kuchni. — Chcesz herbaty, może coś zrobię?
— Nie, nie rób sobie żadnego kłopotu. — Róża przetarła oczy, w których zdążyły zgromadzić się łzy. — Jak mama?
— Źle — skwitowała Olga. — Wpada w jakąś paranoję i ma zmienne humory. Raz rozmawia ze mną normalnie, raz jest dziwna. Mówi, że to wszystko moja wina, zresztą wiesz. Tobie pewnie też to powtarzała przez telefon, ale jak mogę być za to odpowiedzialna, skoro on mnie uderzył? Co mogłam zrobić?
— Mogłaś nie pytać, nie denerwować go. — Rozłożyła ręce.
— Babciu…
— Tak, tak. To nie jest twoja wina, źli ludzie porwali Tomeczka — powiedziała smutno kobieta i usiadła z ciężkim westchnieniem na stołku. Trzymała na kolanach torbę i co chwilę spoglądała na kuchenny zegar. Wskazywał dziesiątą. Starsza kobieta wyglądała tak, jakby mocno nad czymś rozmyślała, ale wnioski wolała zostawić dla siebie.
— Coś wiadomo? — zapytała ponownie.
— Nic. Chyba nic. Wiesz… — Olga usiadła tuż przy niej. Niemal stykały się kolanami. — Mam przeczucie, że to nie był przypadek, tylko coś dobrze zaplanowanego. Nie ma żadnych śladów oprócz plecaka z rzeczami. Albo ktoś go zostawił, albo Tomek go zgubił, kiedy go zabierano. Gdyby był w Lublinie, na pewno ktoś by go już rozpoznał… Innych tropów brak.
— Zawsze jakieś są. Kiedyś czytałam w takim kryminalnym magazynie, że nawet jak ciało spłonie, to i tak można zidentyfikować ofiarę.
— Babciu, ale my mówimy o śladach zostawionych przez tego, kto go zabrał, a nie o ciele. Żadnego pożaru nie było.
— No to na pewno zostały jakieś na drodze. Na tym nie można oprzeć poszukiwań?
Olga uniosła brwi. Wiedziała, że rozważania kobiety są mocno naiwne, ale rozczuliło ją to. Nie chciała mówić, że takie sprawy są jednymi z najtrudniejszych. Wzruszyła jedynie ramionami na znak, że nie ma pojęcia, czy to coś pomoże.
— Ewa nie chce z nikim rozmawiać — kontynuowała kobieta. — Przecież ja nie jestem wrogiem, po prostu chciałabym na coś się przydać, tak jak dawniej.
— Wiem, ale ona twierdzi, że nikogo nie chce widzieć, bo im więcej osób, tym bardziej ją to przytłacza. Przedwczoraj pod domem złapał ją jakiś samozwańczy dziennikarz. Nawet go nie interesowało to, jak się czujemy i co mama ma o tym wszystkim do powiedzenia, tylko od razu ją zaatakował i wypalił z grubej rury, czy myśli o tym kimś jak o porywaczu, czy jak o mordercy. I co na to odpowiedzieć? Oczywiście w efekcie to ja oberwałam. Bo od tego wszystko się zaczęło. A ja też chcę przecież pomóc. Myślę, że… — zawahała się, ale po chwili dokończyła — w tym zagajniku i okolicach mieszkają sami dziwni ludzie. Była tam kobieta, trochę starsza od ciebie. Kiedy przyjechała policja, stała przed swoim domkiem i coś bełkotała.
— Starzy ludzie tak mają, czepiają się nas różne cholerstwa.
— Tyle że ona wyglądała, jakby coś wiedziała. Mówiła o jakiejś legendzie, szeptała do siebie, a jej twarz, babciu… Myślę, że to nie były żadne starcze przypadłości, tylko autentyczne przerażenie albo schizofrenia. Coś, co miała ciotka, pamiętasz?
Na dźwięk tych słów starsza kobieta się podniosła. Rozejrzała się po pomieszczeniu i ruszyła pod okno, a kolorowa spódnica sunęła wolno po zimnych płytkach. Zrobiła kilka kroków wzdłuż kuchni i dopiero wtedy zdobyła się na odpowiedź.
— Mirka, to znaczy twoja ciocia, nie miała żadnej schizofrenii. Tu chodziło o coś innego. Lekarze wpisali tak, bo musieli postawić diagnozę, ale ona od urodzenia była inna, milcząca taka. Dzieciaki krzyczały, biły się, a Mira siedziała spokojnie. Przesuwała sobie kredki, koraliki nawlekała.
— Czyli była grzeczna?
— Nie, taka bardziej, jak to się teraz mówi, zamknięta w sobie. Cicha. I z tej ciszy coś złego się narodziło. Tak to jest, jak człowiek trzyma wszystko w środku. Miała jakąś wadę, ale nie wiem, skąd jej się to przyplątało, bo u nas w rodzinie wszyscy zdrowi, żadnych takich głupstw nie mieliśmy, tylko ona. Może w niebie znajdzie spokój, którego szukała na ziemi. — Uśmiechnęła się.
— A gdzie ona właściwie zginęła? W Niemczech? — drążyła temat Olga. — I jak do tego doszło? Mama nie chce o tym mówić.
— Bo to trudna historia. Rzuciła się pod samochód, pod taką ciężarówkę dostawczą, i po wszystkim. Śmierć na miejscu.
— Mówisz o tym tak spokojnie, a przecież minęło ledwie kilka miesięcy…
— Bo swoje już wypłakałam. I przez tę chorobę, co miała, i przez ten jej stosunek do nas, przez wszystkie złe rzeczy, które zrobiła, i w końcu przez tę śmierć. Został po niej tylko plecak z dokumentami i portfel. Ciała nie przywieźli. Nie mieliśmy na to pieniędzy. — Tym razem Oldze wydawało się, że oczy babci zaszły na moment łzami, żadna z nich jednak nie spłynęła. Tak jakby płacz, przynajmniej z tego powodu, był już zakazany. — Szkoda, że skończyło się to w ten sposób i że znów coś spadło na naszą rodzinę.
Róża oparła ręce o blat i spojrzała na ulicę. Ciężko oddychała. Wyglądało na to, że wejście na trzecie piętro sprawia jej już kłopot, a uspokojenie tętna zajmuje coraz więcej czasu.
— Chcę tam znów pojechać. Przekonałam mamę, żebyśmy powęszyły — powiedziała spokojnie Olga. — Muszę zapytać tej kobiety, co miała na myśli. Starsi ludzie mają lepszą intuicję niż młodzi. Potrafią przeczuwać złe rzeczy i więcej widzą.
— Policja przeszukała teren od razu? Niczego nie znaleźli?
— Chyba nie. Nie dzwonią z nowymi informacjami, zapewniają tylko, że ciągle szukają. Nie mogę patrzeć na mamę. Coś niedobrego się z nią dzieje. Uważa, że tylko ona jedna cierpi i nikt więcej nie ma prawa do smutku.
— Może to dobry pomysł, żebyście tam pojechały. Trzeba się chwytać wszystkiego. — Dopiero teraz staruszka odwróciła się w kierunku dziewczyny. Na jej twarzy zagościł blady uśmiech. W głowie jednak miała nie Tomka, lecz Mirkę. Słowa Olgi przypomniały jej dokładnie dzień, w którym zniknęła.
To stało się zimą. Pokłóciły się o wyjazd, na który nie pozwoliła córce, choć ta od dawna była już dorosła. Czuła, że to nie będzie dobry pomysł, zwłaszcza że Mirka nie pasowała do towarzystwa organizującego ten wypad. Chęć przypodobania się kolegom i koleżankom była jednak tak wielka, że mimo ostrzeżeń wyjechała. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Przez pierwszych kilka dni dzwoniła, wysyłała esemesy, dzieliła się wrażeniami, a potem nagle… przeraźliwa cisza. Zero kontaktu. Jakby zapadła się pod ziemię. Dosłownie tak jak teraz Tomek, tyle że o nim nie mieli żadnej wiadomości. Z Mirką to był podobno wypadek, ale Róża w to nie wierzyła. Miała przeczucie, że córka zrobiła to umyślnie. Nie pasowało jej też, że grupka, z którą pojechała, nagle się ulotniła. Jakby mieli coś na sumieniu i chcieli uniknąć odpowiedzialności.
— Babciu? — zagadnęła Olga. — O czym tak myślisz?
— O tych wszystkich złych rzeczach, które dzieją się wokół nas. Mirka, Tomeczek. Kto wie, co jeszcze spadnie na tę rodzinę. — Pokręciła głową. Zrobiła kilka kroków w kierunku dziewczyny, a kiedy już miała przytulić ją na pożegnanie, w drzwiach zazgrzytało. Usłyszały dźwięk przekręcanego zamka i otwieranych drzwi. Za nimi stała Ewa. Wyglądała tak, jakby całą drogę biegła. Trzymała w rękach telefon, a jej twarz nabrała brunatnego koloru aż po linię włosów. Ciężko oddychała.
— Mamo… — wyszeptała, patrząc na starszą kobietę, ale kiedy już wydawało się, że posypią się pretensje o jej niezapowiedziane przyjście, machnęła nerwowo ręką, jakby się rozmyśliła. Poczuła, że widok przed nią nabiera mdłych barw, robi się rozmazany i mglisty. Osunęła się na podłogę i tylko refleks Olgi sprawił, że nie uderzyła głową w płytki.
— On chyba nie żyje. Policja znalazła… — nie zdążyła dokończyć, bo tym razem straciła już kontakt z rzeczywistością na dobre.
Ciemność. Głucha cisza. Kilkadziesiąt wściekłych uderzeń serca.