E-book
4.41
drukowana A5
64.68
Imię Storczyka

Bezpłatny fragment - Imię Storczyka


Objętość:
441 str.
ISBN:
978-83-8324-908-7
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 64.68

Prokreator

Rozdział 1

Jestem człowiekiem wyjątkowym. To bez dwóch zdań. Człowiekiem zacnym, mądrym, złotym. Dlaczego, zapyta facet jakiś. Ano dlatego. Bóg wybrał, Bóg rzekł: bądźże Prokreatorze mózgiem ludu ciemnego, ludu zacofanego, ludu ubogiego. Oto więc jestem. Jestem byłem i będę. Ja — Prokreator, mąż intelektualnie rozbestwiony, mąż żywej prawdy spragniony!

Ta książka to zbiór mych przygód. Bo ja — prócz czytania dzieł greckich filozofów — brałem udział w wydarzeniach wielce ważnych. Towarzysząc Karolowi Młotowi widziałem walki, w których ginęli ludzie potężni, ludzie waleczni, ludzie stworzeni do katowania Saracenów w bitewnym szale. Opiszę więc swoje dzieje z nadzieją, że kiedyś zostanę wpisany w karty historii przez jakiegoś kronikarza. Przecież jestem wyjątkowy. Przecież jestem zacny. Czyż, cholera, nie? A więc tak…


Na świat przyszedłem w roku 712. Ten dziadowski okres mego żywota skwituję trzema słowami: bla bla bla. Nic ciekawego. Rodzice tyrali w polu, a ja jako pachoł żwawy robiłem za michę wody i pajdę chleba ze smaluchem.

Gdym osiągnął wiek godny, pomyślałem: chcę być jak Karol Młot. Piąłem się po szczeblach kariery niczem jaki karaluszy intruz.

Rok 732 przyszedł cichuteńko. Był to czas grozy, ponieważ emirem Kordoby został Abdul Rahman Al Ghafiqi. Ten cwany wódz postanowił przekroczyć Pireneje i wkroczyć na teren Franków.

Jak przystało na przybocznego Karola Młota, nosiłem za wodzem teczki, trunki oraz buzdygany. Wódz uwielbiał broń; gdy bywało, iż w pobliżu zabrakło miecza, toporka, bądź korbacza, wpadał wtenczas Karol w szał nieokiełznany. Nalewałem mu prędko wina, a ten pił i pił, aż osiągał stan uspokojenia.

Kiedy dowiedział się o Abdulu co Pireneje przekroczył, krzyknął:

— Jasny gwint!

— Tak jest, dobrze powiedziane — mówiłem, by okazać wsparcie memu szefowi.

Siedzieliśmy w domu u Karola Młota. Karol jadł pizzę z karczochami, ja zaś delektowałem się kebsem.

Dobry kebs to dar niebios. Szkoda tylko, że potrawa ta powstała na terenach Bliskiego Wschodu. Czyżby Arabowie byli lepszymi kuchmistrzami niż my, Europejczycy? Bóg jeden wie. Gdym tak tkwił w zamuleniu rozkminnym, Młot z ustami zapchanymi karczochami, rzekł:

— Czeka nas ważna bitwa. Wiedz Prokreatorze, że wygrana gwarantuje nam wejściówkę na karty historii. Czyś zadowolon z takiego obrotu sprawy?

— Oczywiście. Najpierw jednak musimy wygrać.

— Czy wierzysz w wygraną?

— Wierzę!

— To dobrze. Kocham cię Prokreatorze miłością rycerską, miłością surową, miłością dziką. Nie myśl jednak, iż masz do czynienia z homoseksualnym dewiantem. O nie. Jestem chłop prawy. Prawy i lewy.

— Co to znaczy?

— Znaczy to, że skręcam czasem sobie…

— Gdzie skręcasz waćpan?

— W rejony dzikie, nieznane…

Dziwnie patrzył Młot. Chytrze zerkał. Niepokój jaki targnął mną deczko, lęk o proweniencji nieznanej. Pierwszy raz przestraszyłem się Karola Młota. Kiedy ten powrócił do pałaszowania pizzy, ja odetchnąłem głęboko. Wstałem, poszedłem na werandę. Widok dzikich łąk rozanielił mą duszę. Zacisnąłem pięści. Arab tu nie wejdzie — mówiłem cichuteńko do mego alter ego.

Usłyszałem kroki. Odwróciłem głowę i ujrzałem go. Młot stał za mną. Dyszał.

Rzekłem:

— Muszę do toalety.

— Jedynka czy dwójka?

— Czwórka.

Umknąłem zwinnie, wyślizgnąłem się z onej matni onirycznej. Biegłem. Gdzie jest ten cholerny wucet? Napieranie potężniało.

Wskoczyłem w buraki. Sikałem strumieniem silnym. Ulga to wspaniałe doznanie. Proces mikcji to jakby huk wody, przyjemność zakazana…

Poszedłem do lokalnego baru. Wąsaty oberżysta stanął na wysokości zadania napełniając kielich, który został prędko osuszony.

Perspektywa bycia sławnym uskrzydlała. Jeśli wygramy z Arabami będziemy znani na cały swiat! Wpadłem w stan euforyczny. Moja wyobraźnia kreśliła różne scenariusze; krzyczące nagłówki gazet, plakaty z mą facjatą, wywiady, biografie… Prokreator powstrzymał muzułmańską armię! Prokreator jako ludzka tama, brama na cztery spusty zamknięta! Duma ma skrzydła i lata. Oj, daleko lata. Musiałem niekiedy przywoływać ją do porządku. Co ona sobie myśli ta duma, że kim ona jest. Niech bierze przykład z pokory. Pokora nie lata, pokora leży i cichutko woła. Pokora bywa nudna.

Rozdział 2

Mieszkałem sobie w Akwitanii u Karola Młota. Domek jego to zameczek zrujnowany nieco. Zameczek przypominający hacjendę świętej pamięci Gargamela. W zameczku tym mieszkała żona Karola — Swanhilda, syn Karola — Gryfo, służący — pan Stefan, kochanica Karola — Ruda Lisica, pierwsza żona Karola — Chrotruda, ochroniarz Karola — Pepin Krzywozębny i tajemnicza postać — King of wands. Ten ostatni to mag. Gandalf przy nim to cieć.

Śniadaliśmy sobie spokojnie, spożywaliśmy pierogi ruskie. Kefir na popitkę był świetny: zimny i słabo gęsty. Aby umilić poranne pochłanianie tłustości, postanowiłem coś zagadać. Zwróciłem się do Młota:

— Jak się spało?

— Wybornie, kochany Prokreatorze, a tobie?

— Świetnie, jeno łupania jakoweś kostne zaburzały homeostazę snu… ale jeśli boli to znak, że człek przy żywota wodzie jeszcze.

— Co ty gadasz, przecieżeś młodzik, o jakich łupaniach prawisz?

— Młodzik, nie młodzik, jednakowoż swoje w życiu przeżyłem. Ciało pamięta, ciało kwili żałośnie.

— Nie popadaj w patos, Prokreatorze, boś skłonny do wchodzenia w buty poetów tragicznych.

Zamilkliśmy. Przy stole, prócz mnie i Młota, była Swanhilda, Ruda Lisica i Chrotruda. Dziwiło mię, iż damy, bądź co bądź rywalki, siedziały grzecznie w nastrojach zgoła pogodnych. Odezwała się Swanhilda:

— Ruda Lisico, czy podasz mnie kefir?

— Oczywiście, pani Swanhildo, proszę…

Gdy Swanhilda wzięła solidnego łyka, przeszyła Lisicę wzrokiem dziwnym, po czym tak rzekła:

— Ruda Lisico, jak sądzisz, czy mój mąż pokona Arabów?

— Tak, to bez wątpienia, przecie to pewne, jak dwa plus dwa daje pięć…

— Cztery.

— Że co?

— Dwa plus dwa daje cztery, nie pięć.

— Z całym szacunkiem, ale mylisz się, droga Swanhildo, ja przecie ukończyłam kurs matematyczny z wyróżnieniem!

— Zatem nauczyciel twój to luj. Ale okej, przyjmijmy, że masz rację. Zobacz: przy stole siedzi Prokreator, Karol Młot, z drugiej strony ty i Chrotruda. Mnie nie licz. A więc, Prokreator i Młot, plus ty i Chrotruda jaki daje wynik cyfrowy?

— Pięć.

— Dobrze, policzymy zatem razem. Prokreator — raz, Karol Młot — dwa, ty — trzy, Chrotruda cztery. Cztery, słyszysz?

— Pięć.

Przeczuwałem nadchodzącą nawałnicę. Kobiece kłótnie to sprawa gorsza niźli najazd Saracenów. Boże chroń, mówiłem sobie w duchu, pałaszując pierożki w trybie przyspieszonym. Chciałem bowiem jak najszybciej skończyć i umknąć w kąt jaki…

Kiedy zjadłem, złożyłem ukłon i poszedłem do mego pokoju. Pokój sąsiadował z sypialnią Młota. Nocne odgłosy dobiegające zza ściany umarłego by obudziły. Miał finezję Karol, oj miał.

Planowałem wskoczyć do łóżka, by odbyć kwadransową drzemkę, ale usłyszałem pukanie.

— Wejść — rzekłem nieco podenerwowany.

Do pokoju wbiegł Gryfo, syn Młota.

— Panie Plokleatoze, pobawimy się w chowanego?

— Później drogi chłystku, dopiero co zjadłem obfite śniadanie, daj odpocząć.

— Ale Plokleatoze, nie być wafel!

— Powiedziałem, że później, uszanujże starszego smarku żałosny!

— Wsystko powiem tacie, głupi Plokleatoze!

— A to se mów…

Gdy dzieciak trzasnął drzwiami, pomyślałem, iż tarapaty są blisko. Przecie Gryfo to nie byle gówniarz, to syn samego Młota! Prędko wybiegłem za smarkiem, by jednak przystać na propozycję tej durackiej zabawy. Niestety, było za późno. Zapłakany Gryfo obejmował nogę Karola. Młot rzekł:

— Tego się nie robi dziecku królewskiemu. Przegiąłeś Prokreatorze, przegiąłeś ostro. Będę cię musiał ukarać.

— Jaka to będzie kara? — zapytałem drżąc nieco.

— O tym dowiesz się podczas kolacji. A tymczasem zjeżdżaj. Nie chcę widzieć człeka, przez którego kwili me dziecię!

Biegłem w rozpaczy przez łąki barwne, łąki południowym słońcem oblane. O ja głupi, o ja pozbawiony mózgownicy — marudziłem wewnętrznie. Biegłem dobre pół godziny, aż zadyszka wzięła górę nad tężyzną moją. Zasiadłem zadem na pniaczku jakimś. Dookoła umajenie, woń taka, woń siaka. Kwiatki, pszczółki, ptaszki. Kichnąłem. Okazałe glucicho wypłynęło z nosa i zawisło na wysokości pępkowej. Gdyby ktoś ujrzał mnie w tamtej chwili, rzekłby: oto biedny niedorozwinięty parob. Na moje szczęście nikogo w pobliżu nie było. Glut jak zwisał, tak zwisał.

Rozdział 3

Gdy czas kolacji nastał, moje serce przesunęło się w stronę przełyku. Usiadłem między Chrotrudą a Rudą Lisicą. Pan Stefan położył na stole gar. Zaczęliśmy boże spożywanie.

Jedliśmy w milczeniu posępnym a krwistym. Synek Karola Młota obrzucał mię nienawistnym spojrzeniem. Musiałem włożyć sporo wysiłku, by nie zbesztać smarka słowami typu: gównarz żeś jest, gównarz gównarski z gówniarzerii rodem!

Ciszę zakłócały sztućcowe postukiwania, chlipania, chlapania, chrupania. W końcu Karol Młot rzekł:

— A więc, Prokreatorze, tak jak obiecałem, przedstawię ci zaraz karę jaką musisz ponieść. Ukarać cię muszę, boś mi dzieciaka rozkaprysił odmową w zabawie. A więc słuchaj waćpan: dobrze wiesz, iż Arabowie przekroczyli Pireneje. Starcie z nimi to rzecz pewna. Nie wiemy jednak, kiedy ono nastąpi. Wyślę cię więc na przeszpiegi, byś zdobył cenne informacyje. Gdy uda ci się ten niebezpieczny wypad, wówczas możesz być pewien mojej dobroduszności. O powodzeniu misji będziemy mogli mówić wtedy, gdy wrócisz z bagażem cennych wiadomości. Musisz wiedzieć ilu najeźdźców jest na obszarze naszego państwa, co zamierzają zrobić, a także, czy kradną i plądrują nasze świątynie. Dobrze też będzie, jeśli uda ci się jakiego jeńca capnąć. Gdy to wszystko uczynisz, ja przestanę być człekiem zeźlonym i odpuszczę ci twe przewiny względem dzieciaka mego.

— Kiedy mam ruszyć, zacny Młocie?

— Za tydzień. Masz tydzień na balowanie, odpoczywanie, po łąkach hasanie. Czy jasne jest to, com rzekł?

— Oczywiście. Jak słońce wieczorową porą. Zrobię jakżeś mi nakazał, o potężny Karolu Młocie.

— Znakomicie. A teraz popijmy nieco wina. Swanhildo, zabierz no Gryfa do łóżeczka, nadchodzi bowiem pora męskich rozrywek, pora wulgarnych żartów i sprośniactw niemożliwych!

Posłuszna żona zabrała synka bez oznak sprzeciwu, bądź twarzowych grymasów. Było dziwne, że Karol nakazał, by Chrotruda i Ruda Lisica zostały przy stole. Było to nie w porządku wobec jego małżonki. Ale co ja się będę wtryniał w sprawy cudze — pomyślałem.

Wino było mocarne. Pan Stefan polewał niczym rasowy żulniczy chlor, a my, czyli ja, Chrotruda, Ruda Lisica, Karol, i ochroniarz Karola — Pepin Krzywozębny, byliśmy w humorach mocno ordynaryjnych.

Gardziłem kobietami odkąd sięgam pamięcią. Jednak alkohol rozmiękczał moją pogardę, rozpogardzał ją do tego stopnia, że pogarda nie przypominała pogardy, a coś, co jest jej przeciwieństwem. Zacząłem smalić cholewki do Chrotrudy. Poalkoholowe smalenie cholewek szło całkiem całkiem, a gadkę jaką rozwijał mój język, miałem giętką, plastyczną, lepką. Oto przykład takiego podboju:

— Droga Chrotrudo. Wiedz, że mój konar płonie wtedy tylko, gdy w pobliżu znajduje się kwiat niewieści o zapachu oszałamiającym.

— Czy w tej chwili twój konar płonie?

— Nie.

— Jak mam to rozumieć?

— Zwyczajnie. Po prostu nic nie płonie!

Tu muszę wyjaśnić czytelnikowi, że mój sposób na podryw był taki: im bardziej dowalałem kobiecie, tym bardziej zadurzony w niej byłem. Może brzmi to dziwnie, ale tak to wyglądało. I właśnie w chwili, kiedy Chrotruda miała mi sprzedać karcącego listka, ja wywinąłem się w taki oto sposób:

— Oczywiście są to z mojej strony droczenia, dworowania, głupostki. Ona ceregielnia to w gruncie rzeczy hołd składany pięknu.

— Twój hołd zatem przypomina buracki wybryk gołowąsa. Sorry Prokreatorze, aleś w ogóle nie w mym guście. Idź do innych panien, pukaj do innych drzwi!

Ubodła mię ta dama. Wstałem, przybrałem minę zranionego żubra i z wielką ostentacyjnością zmieniłem miejsce imprezowania.

Gdym zasiadł w pobliżu Pepina, ten tak mi wystrzelił werbalnie prosto w twarz:

— I jak Prokreatorze, czy aby twoja misja szpiegowska nie przerosła cię?

— O tym jeszcze za wcześnie mówić, wiedz jednak Pepinie, że jam człek co zadań się nie lęka. Zresztą nie wyruszam jutro, mam jeszcze tydzień na pasa popuszczanie! Być może lęk zawita w przeddzień onej misji, teraz trwa bal, bal ludzki.

Do rozmowy wkroczył Karol Młot:

— Prokreatorze! Ta misja to test zaufania. Jeśli go zdasz, będziesz moim przybocznym do końca mych dni.

— Z całym szacunkiem Karolu Młocie, ale ja nie zamierzam być li tylko jakimś marnym przybocznym. W swych planach mierzę daleko dalej…

— Nie wnerwiaj mię Prokreator! Kim ty chcesz być? Królem Franków? Władcą Europy? Nie rozśmieszaj nas, nie pleć głupot!

— Zacny Młocie! Czy me śmiałe plany są ciosem wymierzonym w twe dobre imię? Zastanów się! Ja chcę tylko zaistnieć, do historii wejść jako bohater prawy, jako rycerz, a nie jako przyboczny. Przecie przybocznych nikt nie pamięta, przybocznych traktują jako parobków…

— Prokreatorze, ja nie chcę na łonie swym hodować niebezpiecznego pasożyta o chorych ambicjach. Historia zna takie przypadki, gdzie byle pachoł wyrasta na krwiopiłcę!

— Karolu, ranisz me uczucia…

— I robię to celowo, byś mnie potem batogiem po rzyci nie smagał!

Rozdział 4

Tydzień to dużo — pomyślałem myślą swobodnie przeciekającą przez palce. Przez palce patrzałem na boży świat. Będąc zagorzałym fanem pelagianizmu, ludzie mówili mi, żem heretyk. Ja jednak nie przejmowałem się tym zbytnio. Analizowałem ludzi, ludzie ciekawili mię niezmiernie, uwielbiałem zaglądać im do dusz, do sfer gdzie psyche oddycha sobie powietrzem z kosmicznych wyżyn. Psychologia fascynowała mię. Psychologia wnerwiała mię. Psychologia doprowadzała do szału mię. Czasami.

Poniedziałek przyszedł jak listonosz. Poniedziałek erotyczny jak biustonosz. Postanowiłem zabawić się. Za tydzień miałem wyruszyć na przeszpiegi. Misja to będzie trudna, bolesna, w stres wprowadzająca człowieka. Zabawa miała przykryć rozedrganie, zamaskować zdemaskowanie. Udawałem, żem w skowronkach. Udawałem pacjenta szpitala psychiatrycznego. Takiego Jasia, co to nie wie co grane jest. Głupiego głuptaka, pijanego birbanta, poszukiwanego banitę, owcę co owocami zapycha pyszczek. Pycha, więcej, dawać więcej owoców — mówiła owca ta.

Mamiłem zmysły. Oszukiwałem siebie, by potem poszukiwać siebie, pierdalamentowałem, gadałem takie bzdury, że jeno pałę chycić i lać onego po mordziszku aż do usrania mordziszka.

A tak na serio, to piłem sobie w poniedziałek, piłem we wtorek, piłem w środę, piłem w czwarty dzień i piąty. Stąd bełkoty one. Koty zabełtane bełtem mym. Alem balował, alem wlewał do gardła napoje! Napoje złote, napoje srebrne, napoje różnobarwne, smakujące niczem cierpkie powietrze międzywojnia. Jakiego wojnia? Ano takiego to a takiego. Gadałem tak do siebie w niedzielny dzień kaca. Jutro trza iść, szpiegować Arabów, informacyje zdobywać, jeńca jakiego dorwać, powrozem związać i niczem wilka dzikiego po piachu włóczyć.

Gdym wypił pięć szklanic soku z ogórków, odżyłem. Przytroczyłem miecz do pasa, nożyk w cholewkę żem wpuścił, nunczako takoż skitrałem sprytnie.

— Po cóż ci ono nunczako — spytał Młot.

— By wroga tłuc. Przecie im więcy broni, tym lepi, co nie?

— A umiesz obsługiwać się takim narzędziem?

— Nie. Wiem jeno, że wymachiwać należy, wymachiwać zdecydowanie, wymachiwać widowiskowo.

— Widzę, że popisy ci w głowie. Wiedz, podgłupiasty Prokreatorze, iż Arab zna takie sztuczki, że gdybyś ujrzał zręczność takiego, zwinność takiego, szybkość takiego, byś rzygnął ze strachu, a także w nachy deczko popuścił byś.

— Nie, na pewno nie.

— Tak, na pewno tak.

Karol Młot zbił mię z pantałyku. Poczułem gorzkość w ustach, przykrości gorzkość. Chciałem wyrazić ból swój, jednak postanowiłem grać twardziela, co to nie lęka się słów wypowiedzianych głosem tłustym, głosem basowym, głosem polipowym i dymnym. Pakowałem się, się pomadowałem, chciałem bowiem z terenem jedność stanowić, tłem być, niczem więcy.

Karol bacznie obserwował me pakownicze, pakowalne poczynania. Nie interesowało mię to, chociaż nie pasowało, że gapił się na mnie namolnie mol ten. Ale co tam.

Kaca pokonałem ostatecznie. Stanąłem twardo, pewnie. Rzekłem do zgromadzonych:

— Witam szanowne towarzystwo. Pragnę rzec coś, na pożegnanie coś. Jutro wyjeżdżam na przeszpiegi. Będę szpiegował Arabów, spisywał ichniejsze zachowania, będę badał, do dusz im zaglądał. Gdy wrócę — a wrócę w glorii, nimbem otoczony i cudownością — a zatem gdy wrócę, damy mdleć będą. Zobaczą bowiem bohatera, człeka, co sam wyruszył na tysięczne wojska nieprzyjaciela. Otóż żegnajta ludzie, żegnaj Karolu, żegnaj Swanhildo, żegnaj Ruda Lisico, żegnaj Chrotrudo, żegnaj smarku Gryfny, żegnaj panie Stefanie i Pepinie Krzywozębny. Nie ma z nami pana maga, pana King of cośtam. Przekażcie mu ode mnie skromne pa pa. Czy wszystko jest jasne?

— Jak księżyc — burknął Karol Młot.

Posłałem im soczystego całusa, odwróciłem się na pięcie i… poszedłem do łóża, była bowiem niedziela, a ja w poniedziałek wyruszyć miałem.

Długo nie mogłem zasnąć. Różne lęki nawiedzały głowinę moją. Wyobrażałem sobie rozmaite przykre sceny. Na przykład, że porywają mię Araby, torturują mię, biją mię, przypiekają ogniem mię. Cholera jasna — krzyknąłem prawie — w co ja żem wpakował się.

W końcu przyszedł sen. Zasnąłem niczem struty trutką szczur. Dlaczego do szczura się przyrównywałem? Jakby zbadał mię jaki psychiatra, to by wiedział. Śniłem o Rudej Lisicy i Chrotrudzie. Cóż to był za sen wykwintny! Okrutnie lepki, sokiem jakby zalany, malinowym, czerwonym, ależ cierpkim też, cholera, cóż one w onym śnie wyczyniały, jakie wygibasy, figury jakie… a ja w tym cichy, podpatrujący zza winkla jakiego. Kiedy doszło do zbliżenia, zamknąłem oczęta. We śnie. I zasnąłem w tym śnie.

Obudzenie nastąpiło w innej rzeczywistości. Wszędobylska zieloność liści i zapach skoszonej trawy. Z listowia wyłoniła się Swanhilda. Naga. Ssaki, niczym zaczarowane, w nieruchomościach zostały. Potrząsnąłem głową, zamknąłem oczy znowu i… następny sen otwierał wrota. Tym razem ujrzałem żółty, niemal złoty piach. Pustynia. Leniwe camele paliły głupa, że niby do pracy lezą, ale z tego co mi wiadomo, to do pracy się biegnie, więc co, w bambuczko lecim, tak?

I nieoczekiwana zmiana scenerii. Kolejna. Zobaczyłem, iż otacza mię tłum dziki, tłum krewki mej łaknący. Cholera dzika, krzyknąłem, a podpity Arab uniósł swój miecz, taki wiecie, arabski i mi tym mieczyskiem łebski łeb odciął jednym zamachem. Spadła głowa, poturlała się głowa, ja za nią, goniłem łeb w turlaniu zapamiętały. W końcu złapałem głowę. Trzymając ją za włosy, taką gadkę zapodałem dzikusom tym:

— Bóg chrześcijański, Jezus, w proch was zetrze! Wygramy! Paszoł won, dziady jedne!

Rozdział 5

Gdym otrząsnął się ze snów tych chorych, wstałem z łóżka z trudem wielgachnym. Jako żem spał we zbroi, nie musiałem prosić pana Stefana o pomoc w odziewaniu.

Zmówiłem krótką modlitewkę, zjadłem plaster wędliny soczystej, sera ementalerka, mortadeli też skubnąłem i będąc w nastroju dość dobrym, opuściłem posiadłość Karola Młota.

Pokonałem łąki łan, mały zagajniczek, potem lazłem przez błota cuchnące, aż dotarłem do drogi. Ta droga prowadzi aż do Iberii — pomyślałem i strach objął mię niczem kochanica we burdelowym łożu. Szedłem dziarsko, głowę mając wysoko, może zbyt wysoko… nie widziałem bowiem przeszkód i parę razy glebę zaliczyłem, bo: albom na kamyczek nastąpił, albo żaba jaka pod nogami mnie się zawieruszyła, albo bóbr ogonem chlasnął po goleniach. A trzeba wam, czytelnicy, wiedziec, iż bobrze ogony są jak pasy, którymi to ojczymowie przybranych synów naparzają w szałach alkoholowych. Nie wiedziałem, iże pierwszej kontuzji nabawię się tak szybko. No cóż, takie życie. Parłem do przodu jak kuń, jak ogier, jak byk, bydlak jaki. Zgniatałem ślimaki, zadeptywałem mrówki, biedronkom robiłem małą apokalipsę wg. św. Prokreatora. Nie czułem żalu ni skruchy. Te pogromy insektowe traktowałem jak ćwiczenie przed walką właściwą. Bo to, że przyjdzie mi walczyć z arabskim wojem, było pewne, jak to, że po dniu nastanie noc.

Kiedy przyszła godzina dziewiąta, zachciało mię się pić. Wyjąłem bukłaczek w którym chlupotało wesoło winko. Czy winko może wesoło chlupotać? — zadałem sobie pytanie retoryczne. In vino veritas — przyszło nie wiadomo skąd. Lazłem dali jak… cholera, czy ja wiecznie muszę przyrównywać coś do czegoś? Nie! A więc lazłem. I lazłem. I lazłem. Aż człon mię strzelił. Ileż można iść? I dlaczego Karol nie dał mnie kunia? A to sknerus podły! Dziad cholerny! Pokemoński kulis! Wyzywałem go z pewną ulgą, nigdy bowiem nie mogłem tego czynić, bo Karol zazwyczaj znajdował się na orbicie mego jestestwa. Zawsze był blisko. Zbyt blisko. Ta bliskość czasem przytłaczała mię. Gniotła mię. Uwierała mię. Denerwowała mię. Nagle ujrzałem po lewej stronie oberżę. Wchodzić, czy nie? Po namyśle ciężkim postanowiłem wkroczyć tam, gdzie wino i dziewki, mięso i pajdy chleba, ciepełko kominkowe i oberżysta wąsaty. Stanąłem w otwartych drzwiach jak bohater jaki, co zaraz rozdupić miał zbirów paru. Tak sobie jeno wyobrażałem, bo w rzeczywistości było tak, iż jakiś wkurzony miłośnik piwska kazał mi prędko zamykać cholerne drzwi, bo przeciąg. Zamknąłem posłusznie. Usiadłem przy samiutkiej ścianie, przy wąskim stoliczku. Zerknąłem na menu, ale w menu były kotlety z psów, trzeciej kategorii, itd… Pomyślałem, iż dobrze uczynię, kiedy zamówię browara. Zamówiłem więc. Zimne, pszeniczne, jasne, z pianką na trzy palce. Czy tam dwa. Wziąłem łyka. Zimność zalała żołądek, w ustach niebo. Beknąłem. Drugim łykiem dobrnąłem połowy. Trzecim osuszyłem pokal. Kiwnąłem na kelnera, by podał mnie drugiego. Ten na jednej nóżce, raz raz i już postawił drugi. Ja doń tak:

— Do kufla lej waćpan, do kufla!

Wypiłem szybciusieńko. Trzeci browar był — tak jak chciałem — we kuflu ogromnym. Chłeptałem teraz wolniej, jakoś tak nieśmiało, jakbym zatkany, zagazowany zbytnio był. Dopieroż beknięcie żubrze odkorkowało przewód. Ludzie zaczęli zerkać na mię, a w tych zerkaniach nienawiść jakaś, zło jakieś. Zdziwiłem się, bo przecie nic złego im nie czyniłem. Siedziałem sobie i piwerko żłopałem. Z pełną kulturką.

Kiedy napój został wypity w całości, stanąłem przed pewnym dylematem: czy pić dali, czy może zbastować, ogarnięcie zdecydowane wybierając. Pierwsza opcyja nęciła bardziej. Bo przecie, aby sprytnie Arabów podejść, musiałem być trunkiem złocistym pokrzepion. Czyż tak? Piłem więc kolejne piwo, aż poczułem brzuchowe burczy burczy. Krzyknął żem:

— Kelner! Goloneczkę, a prędko, bom głodny niczem dinozaurzy abominator.

Kelner musiał w przerażenie jakoweś wpaść, bo zaiste, jakby mu kto motorek jaki w zadzisko wsadził. Przybył zziajany i postawił przede mną michę z pachnącą goloneczką. Rzekłem:

— Dziękuję.

Pałaszowałem zwierzęco. Browar sprawił, iż mógłbym tak jeść i jeść, i jeść. W końcu z bebechem na wierzch wywalonym, doświadczałem przykrych napierań przejedzenia. Postanowiłem wucet odwiedzić. Gdym dupnął na tron, zgrzyt jakiś niepokojący mych uszu dobiegł. Czym muszlę rozpieprzył?

Czynności toaletowe to sprawy wchodzące w skład rzeczywistości intymnej. Byłoby głupstwem, gdybym zaczął tu opisywać, jak, co, ile. Jednakowoż właśnie ona przykra czynność spowodowała, iż następne wydarzenia miały charakter bandycki; otóż po mnie, do toalety wszedł pewien duży facet. Facet, o którym rzekłbym: oto gość, co na siłowni spędza więcej, niźli przewiduje ustawa. I zaraz jak wszedł, wrzasnął:

— Ten kto obsrał całą toaletę, niech tu zaraz wraca i posprząta po sobie!

Jako żem pod chmielem był, nie miałem zamiaru wchodzić w buty pokoranta, grzecznisia, gumisia. Tak mu w facjatę wypaliłem (gdy ten z kibla wyszedł):

— Sam sobie posprzątaj, co ja sprzątaczka?

Nastąpiło: bij, zabij a równo i z pasją. Barowe mordobitki mają jeden wspólny mianownik. Jest nim nieustępliwość. Każda strona z takimż samym uporem do wiktoryji dąży, do chwały, do godności.

Na początku srogo oberwałem od onego zbulwersowanego mymi fekalnymi poczynaniami jegomościa. Ale po czasie i ja wigoru nabrałem. Waląc piąchą na prawo i lewo, pomyślałem, że w gruncie rzeczy ta bitka to dobry trening przed ewentualnymi starciami z Saracenami.

Złamałem trzy nosy, pięć żeber (tak na ucho), jedną rączkę. I gdym to uczynił, czmychnąłem niczem zajączek, co przed ruskim wilkiem zwiewa. Na zewnątrz panowały już nocne ciemności.

Rozdział 6

Była północ kiedym zorientował się, iż leżę w rowie. Jak to, dlaczego, kiedy? Pytania odpowiedzi pozbawione są straszne, ale gdy przypomniałem sobie, że spożywałem alkohol, jasność i klarowność wzięły górę nad pomrocznościami. Przecie ja plus alkohol — to rów niezaprzeczalny. Rów cholerny.

Wygramalanie z dołu nie szło mnie łatwo. Miałem w końcu na sobie blachę, a miecz, mój główny przyjaciel, ważył prawie drugie tyle co ja.

Po paru minutach stałem na nogach. Księżyc rozjaśniał noc, a ja postanowiłem kontynuować marsz. Lazłem trochę krzywo, ale można rzec, że dziarsko. Idąc pogwizdywałem. Gdybym tylko wiedział, że gwizd mój zbirów zwabi, pewnie samemu sobie bym liścia soczystego wypłacił, ale człek jest mądry dopieroż po szkodzie. Na rezultaty braku roztropności nie musiałem długo czekać. Pięciu zakapiorów wystrzeliło z krzaków. Stanąłem jak wryty. Tak zagadał jeden z nich (najpewniej szef szajki):

— Dawaj waćpan dziengi bo jak nie, to sprawimy łomot!

— Drodzy moi! Nie dalej jak dwie godziny temu dostałem omłot, sam omłotu sprawcą będąc. Jeśli chceta się sprawdzić czyście w formie odpowiedniej, proszę was bardzo!

Moje słowa musiały zasiać niepewność w ichniejszych sercach, bowiem stali czas jakiś w milczeniu, zastanawiając się zapewne, cóż to za zacz idzie duktem nocną porą i czemu lęk się go nie ima. W końcu przemówił dalej ten sam:

— Kimżeś jest, zuchwały włóczykiju?

— Jam Prokreator, człek prawy i pobożny. Idę sam na Arabów!

— Nie może być!

— A jednak może.

Kolejna zawiecha odebrała mowę zbirom. Rzekłem:

— No dobra, ja czasu nie mam, jak chcecie sobie pomilczeć, to chyba możecie to robić bez mojego udziału. Bywajcie, obowiązki wzywają.

— Stać!

— Co znowu?

— Zanim pójdziesz, daj nam forsę!

— Czy mam na czole napisane: bank? Hę?

— Rzeczywiście nie masz, ale to nie zwalnia cię od daniny!

— Daniny? Czyście są normalni, czyście z byka na dyńkę poupadali? Ustalmy coś: jesteście zbirami i chcecie mojej sakwy. Ja jestem rycerzem i nie chcę waszej zguby. Ale. Jeśli przekroczycie granicę mej cierpliwości, wówczas wyjmę miecz z pochwiska!

— Hahaha!

Ich śmiech wzbudził gniew. Ruszyłem. Nagle poczułem ból w plerach. Upadłem. Złodziejskie wielkie łapska obmacywały, szukały sakiewki.

— Mam, mam! — wołał szczęściarz, któremu udało się wyrwać woreczek z cennościami. W momencie odzyskałem pion, gotów do walki. Krzyknąłem:

— No dobra, żarty żartami, aleście przegięli. Albo oddacie mnie woreczek, albo… zrobię z was sałatkę!

— Hahaha!

Śmiech szyderstwa zawsze działał na mię niczem płachta na byka. Ruszyłem z nagim mieczem na tych drani. Minuty ostrej szarpaniny, wulgaryzmy, uderzenia.

Skądś ja to znam — rzekłem do siebie, gdy leżałem w rowie przywalony własną tarczą i mieczem. Dobrze, że przynajmniej tego nie zdołali zabrać — pocieszałem kogoś, kogo do tej pory miałem za woja pierwszej wody. Poczucie własnej wartości leciało na łeb, na szyję. Cóż, taki los.

Wyłażenie z rowu zabrało tym razem nieco więcej czasu. Gdyby ujrzał mię Karol Młot, pewnie by ze śmiechu sczezł.

Szedłem jak paralityk. Kuśtykałem, o własne nogi się potykałem. Stanowiłem obraz rozpaczy i nędzy.

W pewnym momencie ujrzałem dość wysokie drzewo. Pomyślałem tak: tylko głupcy maszerują nocą w pojedynkę. Powinienem w nocy spać, a nie wędrować, na niebezpieczeństwa rozmaite się narażając. Drzewo to miejsce wymarzone na przeczekanie nocy. Nie kminiłem już wiele. Jak małpiszon jaki zacząłem wspinaczkę. Trzy minuty nie minęły, a ja już tkwiłem w koronie drzewnej, patrząc z góry na księżycem oblany krajobraz. I wtedy usłyszałem:

— Kto śmie przerywać mój cholernie kruchy sen!

— Kto tu jest? — zapytałem zapytaniem strachem podszytym.

Zatrzeszczało, zaszeleściło. I buchnęła płomieniem pochodnia. Ujrzałem brodatą gębę jakiegoś dzikusa, lub czarodzieja. Ten ktoś wyglądał jak przeciwieństwo oazy spokoju. Tak mi huknął małpolud ten:

— Spierniczaj gdzie raki zimują, jeśli ci życie miłe!

— A w życiu! Przed chwilą stawiłem czoła zbójcom, chyba należy mi się odpoczynek?

— Ale dlaczego w moim domu?

— To jest twój dom?

— A jeśli powiem że tak, to sobie pójdziesz?

— Ni cholery, muszę gdzieś przenocować!

Trudno powiedzieć co ten małpolud uczynił, ale musiał być bardzo zwinny, bo nim się zorientowałem w moim położeniu — już leżałem obolały na glebie przy akompaniamencie rechotu dziada.

Rozdział 7

Mój towarzysz ma na imię Pech. Słońce południa paliło niemiłosiernie. Pocieszająca myśl brzmiała: gorzej jest jeszcze na pustyni.

Dotarłem do jakiejś wioski. Wieśniacy stali z otwartymi gębami i gdym wlazł w opłotki, rzekłem:

— Płatnerza potrzebuję na gwałt! Trza wyklepać blachę tu i ówdzie. Znajdzie się ktoś taki?

Głos zabrał najbardziej ogarnięty facet. Tak przemówił (bełkotliwie dość):

— Do kowala idź waćpan, kowal panu pomoże!

— A gdzie ten kowal?

— Ło, tam!

Poszedłem we wskazanym kierunku.

Kowal naparzał młociskiem, aż błona uszna zassaniom ulegała. Stał ten kowalski mąż pośród iskier wytrysków, językami ogni pieszczony, osmalony, umięśniony, lśniący od soków skóry, jakby z kąpieliska prosto wyszedł, pracował wytrwale, pracował potężnie, pracował zwierzęco. Na nic wówczas moja chrząkanina, kaszlnięcia, o chwilkę przerwy proszenia. Kowal pracą zahipnotyzowany — hipnotyzował. Gapiłem się na młotkowanie kowadła, jakbym pierwszy raz widział takie dziwy. Po czasie nieokreślonym, kowal chyba doświadczył zmęczenia, bowiem z rytmu pracy wytrącon, spojrzał na mię i tak przemówił:

— Widzę, że trzeba panu zbroję wyklepać! Spokojnie, wyklepie się. Chyba musiał waćpan jakieś straszne boje odbyć…

— Owszem, odbyłem ja boje, masz nosa mości kowalu. Były to boje straszne…

— A z kim, jeśli można wiedzieć, toczyłeś waść te boje?

— Z Arabami. Cały oddział się rzucił, a ja, choć strudzony i osamotniony, odparłem najazd ten niespodziewany…

— Szacunek!

— Dziękuję.

W dalszej części rozmowy kowal poinformował mię, iż klepanie zbroi trwa zwykle parę dni, i że dobrze będzie, jeśli zakotwiczę tu na pewien czas. Przystałem na tę propozycję z radością. Wlazłem do domu niezwykle gościnnej i pobożnej rodziny, usiadłem w kuchennej izbie i przywitawszy się z wąsatym chłopem, jego żoną oraz córką, czekałem na zupę.

Kiedym napełnił bęben potrawami, tak rzekłem do wieśniaków:

— Bardzo wam dziękuję, że pozwoliliście mi pomieszkać u was parę dni. Oczywiście, nie myślcie sobie, iż będę jeno na dupie siedział i muchy łapał. Nie. Jeśli zajdzie potrzeba, będę niczem fryga kręcił się przy obowiązkach wszelakich. Ja i krowę wydoję, kurze łeb odjebię, gnój przerzucę…

Uradowałem wieśniaków tymi słowami. Trafiłem bowiem do nich w czasie żniw.

Kolejny dzień przyniósł ze sobą dwie opcyje: miałem pójść kosić zboże lub z dziewkami do lasu zrywać jagody. Bez namysłu wybrałem leśne jagobranie. Rolnicy patrzali na mię jakoś tak dziwnie, jakby ze złością jaką…

Trzymając pusty jeszcze koszyczek, szedłem podskakując i podśpiewując z innymi dziewczętami. W lesie panował miły chłodek. Zbieraliśmy owoce ze swoistym tumiwisizmem. W sensie, że nie obchodziło nas, czy spotkamy jakąś jagodę, czy też nie. Skupieni byliśmy na rozmowach. Tak żem wypalił do jednej dziewki (najbardziej urodziwej):

— Widzę, że na licu waćpanny kolory jakieś, freski jakieś, różowości jakieś…

— Eee tam, co też waćpan wygaduje, lico jak lico, normalne!

— Nie! Lico pani jest oblane rumieńcem, a to oznacza, iż tkwi pani w podnieceniu, podekscytowaniu jakimś tajemnym!

— A w życiu! O jakim podnieceniu gadasz pan? Ja nie dziwka co w krzakach zada daje za marne słowo, bądź grosików garść…

Speszyłem się deczko po słowach tej dziewczyny, więc zamilkłem. Tymczasem weszliśmy w las bardzo gęsty: gdyśmy przekroczyli granicę z paproci, wkroczyliśmy do jagodowego raju. Zaczęliśmy rwanie, gdyż owoców był tam cały ogrom. W krótkiej chwili zapełniłem mój koszyczek. Nagle podeszła jedna dziewka i tak mnie rzekła:

— A słyszał waćpan o wilczym gwałcicielu?

— Nie. Opowiedz o nim prędko!

— A więc w tutejszych lasach grasuje pewien chłop. Łatwo można go poznać, gdyż na łbie ma maskę wilka. Łajdak ten gwałci niewiasty na potęgę, dlatego bardzośmy szczęśliwe, że jesteśmy tu z panem, panie Prokreatorze.

— Jest zatem szansa, iż natrafimy na onego zboczeńca?

— O tak, jest to wielce prawdopodobne!

Zacząłem uważnie zerkać na wszystkie strony. Ciążyła w końcu na mię pewna odpowiedzialność, nie wyobrażałem sobie, aby coś którejś dzieweczce miało się stać.

Gdy gęstwina drzewna blokowała promienie słońca, zawołałem:

— Hej panny, może by tak już wracać dodom?

— Eee nie, poczekaj waćpan, jest tu jagód od groma!

Usiadłem na pniaczku wygodnym i obserwowałem. Dziewki zbierały jagody z gracją, rzekłbym, że nawet ze swoistą maestrią. I byłoby wszystko w porządku, ale krzyk jak nagły nóż rozpłatał ciszę na połowy. Wstałem do akcji gotów; wszędy pisk i ucieczki. Co jest do licha — pomyślałem spanikowany ostro. W zamieszaniu mignęła morda wilka. Mam cię gagatku — wysyczałem, miecza szukałem, alem miecz w chałupie zostawił.

— Dziewczęta, wskakujcie na drzewa, a żwawo — wrzeszczałem, mając nadzieję, iż mają opanowaną umiejętność wspinaczkową.

I, szanowne państwo, było tak: zrobiłem parę kroków i dostałem w łeb czymś twardym. Straciłem tak zwaną przytomność.

Rozdział 8

Otworzyłem oczy: ciemność dookoła, zimno, sowy jakie, oczy w zaułkach, oczy drapieżne, oczy strachu szukające. Oczy moje i oczy złych potworów. Szybko powiedziałem sobie: nie być dzieckiem Prokreatorze, pawiana nie świruj!

Wstałem i ruszyłem w kierunku wsi. Gdy dotarłem, doskoczyli do mię wieśniacy i tak gadać poczęli:

— Gdzie dziewki, co się stało, gadaj zbójcu podstępny!

Musiałem prędko wyłożyć im przebieg wydarzeń, bo gdybym tego nie uczynił, oni gotowi byli zlinczować mię, skarcić mię, oplugawić mię, zabić mię…

Kowal, chłop najpotężniejszy (mię nie licząc), wziął głos:

— Trza w las ruszyć i wilczego gwałciciela zabić a dziewki uwolnić, bo pewnym jest to, że zbok ów dziewki wziął w niewolę. Ty Prokreatorze ruszysz z nami, boś widział tego karakana. Prowadź zatem!

Ruszyliśmy. Prowadziłem wieśniaczy kondukt. Byłem nieco podreperowany duchowo, bowiem mieczyk dyndał przy boku, a nożyk słodko uwierał w cholewie buciora ukryty. Nunczako zaś za pazuchą dodawało pikanterii. Było nas z dziesięciu chłopa. Pochodnie rozjaśniały ponurą noc letnią. Świerszcze wygrywały znane muzyczki, nocne ptaki skrzeczały sprośniaczo, dziki i bobry obserwowały nas z bezpiecznego ukrycia. Chyba. Szliśmy dumnie i mocno. Kroczyliśmy tak, jak potrafią kroczyć jeno chłopy, czyli dudniąc, łomocąc, pierdząc. O tak, tak właśnie. I nagle wleźliśmy w znane matecznikowe gęstości. Gałęzie orały gęby, czyniły bruzdy na skórach chłopskich. Jednakowoż olbrzymie łapska łamały gałązki, rozgarniały chaszcze, piąchy wyrąbywały korytarz. W końcu pokonaliśmy okropną gęstość drzewiastą. Przed nami rozciągała się mała łączka, która w samym sercu lasu była niczem oaza jaka, przystań jaka… kowal rzekł:

— I co teraz, Prokreatorze, gdzie jest ów wilczy gwałciciel?

— Tego ja nie wiem drogi kowalu, może powinniśmy pójść dali, przeca nikt nie powiedział, iż wędrówka ta będzie lekką, przyjemną i rozrywkową.

I gdym to rzekł, szelest jakiś, tupot stóp, chichot ob(leśny), dziki, wrednawy. Zaraz skoczyliśmy kupą w stronę hałasów tych groźnych. Biegliśmy, a ten ktoś uciekał szybciutko, spierniczał fachura fachowo, unikał bowiem wykrotów, korzeni, dołów, biegł jakby od dziecka znał las, jakby w lesie całe życie swe, jakby las żywotem jego, sercem jego, fiutem jego. Cholera — zakrzyczał wieśniak jaki, co łbem w glebę zarył. Zaraz jednak wstał i ruszył pędem. Czułem, że gagatek umyka nam, że skrzydła mu wyrosły i lata teraz ponad koronami drzew. Wiedziałem również, iż to wyobraźnia płata mię figla, iż żadnych skrzydeł uciekinier ten nie posiadał. Nastąpił jednak pewien niemiły akcent. Padłem całym ciężarem i pędem na pień. Krew chlusnęła mię z ust, z nosa, z dziury w czaszce. Otarłem juszkę i rzekłem: a członek z tym, i biegłem dali z onymi szalonymi wieśmakami. W końcu nastąpiło coś, co można opisać mniej więcej tak: stanęliśmy jak wryci. Przed nami sapał zmęczony i spocony wilczy gwałtownik. Wyglądał drań ten następująco: łeb, jak już zostało wspomniane niejednokrotnie, miał un wilczy; kły cholerne łyskały mu z japska, chuch miał niczem cuch z najgorszych śmietławców, gnojowicy czy nawet trupiarni. Dali; miał un, człek ten ciało zgoła normalne, takie jak każdy śmiertelniczy humanoid. Ręce, nogi, pomiędzy nogami człon (to w domyśle).

Na przodek wysunął się kowal. Tak mu w wilczy pysk wycharczał:

— Gdzie są dziewki, podły nicponiu!

Wilk wwiercał się spojrzeniem w ślepia kowalowe. Nastąpiła walka spojrzeń: kowal przybrał minę psychopatycznego klauna, łilk natomiast uśmiechem sadysty poczęstował obecnych. Mierzyli się dobre parę minut. Kiedy straciłem cierpliwość, rzekłem:

— Dobra, koniec tych debilnych zabaw. Gadaj wilku z Łol Strit gdzież są dziewczyny, do cholery ciężkiej!

Dziwna rzecz, ale wilkowi chyba zmiękła rułka. Spuścił un łepek, coś burknął pod nosem.

— Gadaj głośno i wyraźnie — skarciłem dewianta tego. Rzekł tedy:

— A gdy zaprowadzę was do dziewek, czy puścicie mię wówczas wolno?

— Oczywiście, że tak — powiedziałem, maskując prawdziwe zamiary.

— To chodźcie za mną — burknął smutno łilk.

Ruszyliśmy więc. Znowuż te dudnienia krokowe, oddechy ciężkie, sapania, świsty. Po około dwunastu minutach dotarliśmy do miejsca, gdzie łąka przechodziła płynnie w las. Stała tam chatka, przy ścianie lasu, mała, stara, dzikim winem porośnięta.

Łilk wymamrotał:

— Tu, w tej chałupie są wasze panienki. Czy mogę sobie teraz pójść w tak zwane pizdu?

— Poczekaj jeszcze chwilunię — rzekłem z wymuszoną grzecznością. Twarz wilka, ta maskowata, posmutniała jeszcze bardziej. Chyba przeczuwał co.

Tymczasem kowal otworzył drzwi chaty i wszedł do środka.

Rozdział 9

Pisk dziewczęcy niczem zimny prysznic otrzeźwił mię. Wbiegłem tam, do chaciszcza małego a drewnianego. Otóż dziewki były nagie. Wszystkie. Kowal gały wybałuszył i słowa wypowiedzieć nie mógł.

— Czy zrobił wam coś ten wilk? — zapytałem.

— Nic nie zrobił, ale gdybyście nie przyszli, to miał nas tej nocy chędożyć. Jak to dobrze, żeście przybyli!

Płacz wdzięczności targnął dziewczętami. Płakały jak bobry, dziewki te. Rzekłem:

— Nie płaczcie już, już dobrze jest, spokojnie, spokojnie, no, już, wysmarkajcie ostatki i weźcie się w garść, kochane skarbeńka!

Niewiasty jęły odziewać się w kiecki pstrokate. Kiedy wyszły z chałupska, otoczyły wilka i zaczęły szydzić z niego, dręczyć, męczyć, krzyczeć, drwić. Łilk trząsł się jak osika. Huknąłem wtenczas:

— Dosyć! To my, mężowie, musimy zbesztać zbereźnika wilkiem się zasłaniającego, nie wy, niewiastki. Po pierwsze: zdejmij maskę, podły synu suki!

Wilk nie chciał ściągnąć machy szpetnej. Nie kminiąc za dużo, podszedłem i zdjąłem z niego wilczą przykrywkę.

To co ujrzały ślepia me wprawiło mię w stan zawałowy. Otóż wilczym gwałtownikiem był… bardzo dobrze znany mi mag — King of wands. Z wrażenia padłem na kolana.

— Nie wierzę, po prostu nie wierzę — mówiłem jakby w malignie, gorączce okrutnej, kowidowej.

Mag wyglądał normalnie: lekki wąsik zakręcał ślimaczo nad ustami wąskimi, oczy miał duże, patrzał przenikliwie, badawczo patrzał. Nos garbaty nie stanowił ujmy, czy defektu jakiego. Wszystko w tej twarzy do siebie pasowało. Powiedział mag:

— Prokreatorze! Wybacz mi, żem ci kuku zrobił, żem dziewki porwał, że moją pasją są ostatnio gwałty leśne, szpetne, ohydne. Czy wybaczysz?

— Tak, wybaczam ci, King of wands (a tak na marginesie, masz strasznie ciulowate imię, twoi rodzice mieli poczucie humoru, oj mieli!). Ale do rzeczy. Co teraz masz zamiar zrobić?

— Ja? To raczej wy powiedzcie, co chcecie ze mną uczynić…

Popatrzyłem na wieśniaków, na dziewki: ich twarze były groźne, współczucia pozbawione. Wiedziałem, iż zrobią wszystko, aby ukarać zboka karą straszną, choćby nawet śmiertelną. Zapytałem więc:

— Czy okażecie litość temu draniowi? Otóż wypłynęły na wierzch pewne fakty, fakty mnie samego z pantałyku zbijające. Ten wilczy zbok to… mój dobry znajomy magik. Powiadam: ulitujcie się nad nim!

Wieśniacy i wieśniaczki odkrzyknęli chóralnie:

— Nigdy w życiu! Śmierć fejkowemu wilkowi!

Stanąłem wtenczas przed magiem, zasłaniając go ciałem. Rzekłem:

— Okej, jeśli chcecie go zabić, musicie też zabić i mnie!

Wieśniactwo ruszyło na nas. I nastąpiło coś takiego: mag za mymi plerami wypowiedział cichaczem zaklęcie i w sekundzie ci agresorzy ulegli przeobrażeniu. Miast ludzi, pędziło na nas stado osłów. King of wands rzucił:

— Oto moja odpowiedź na ludzką podłość!

— Z całym szacunkiem, ale ty też byłeś podły, przecieżeś parę minut temu miał w planie szpetne chędożysko!

— O tym porozmawiamy potem, teraz spadajmy stąd, te zwierzęta są coraz bliżej!

Osły w istocie podeszły na niebezpieczną odległość, daliśmy więc przysłowiowego dyla.

Biegnąc przypomniałem sobie, iże zbroja moja jest w pracowni kowala. Gdym powiedział o tym magowi, ten rzekł:

— Spokojny twój rozczoch! Jestem magiem, zrobienie takiej zbroi to dla mnie pikuś.

Osły biegły i my biegli. Gdyby Karol Młot zobaczył ten żałosny spektakl — pękłby ze śmiechu. Jeden osioł, pewnie kowal, dobiegł do mię i ugryzł w zad. Zakwiliłem. Mag znowuż wymamrotał zaklęcie, a zwierz zmienił się w ślimaka. Pozostałe osły takoż ześlimaczone, zwolnione do tempa iście geriatrycznego. Przestaliśmy biec. Zapytałem:

— Kochany King of wands, powiedz dlaczego gwałciłeś… przecie tkwiłeś do tej pory po jasnej stronie mocy, czy tak? Dlaczegoż więc, do cholery dennej, przeobraziłeś się w szpetnego zbereźnika?

— Bo pragnąłem poznać zło. Od dawna wiem, czym jest dobro, teraz zaś chciałem spenetrować mroczne korytarze zła. Czy jest coś złego w tym, iż człek pragnie poznać świat? Świat bowiem, zacny Prokreatorze, zbudowany jest z klocków różnych. Są klocki dobra, są klocki zła. Aby być mądrym, należy poznać wszystkie klocki. I te dobre i te złe. Zrozumiano?

— Niby tak, ale… to jest jakieś chore. Nie potrafię tego pojąć, nie potrafię tego wyczuć.

— Spokojnie, wszystko przyjdzie z czasem. Jesteś jeszcze szczawikiem, gołowąsem, szczylem, który gada bzdury.

— Ja bzdury? O nie! Nie zgadzam się!

Szliśmy razem przez pola szerokie, ogromne, płaskie. Niebo przybrało kolor zmęczonego błękitu. Brak zbroi zasmucał mię, dlatego zacząłem marudzić niczem rozkapryszone dziecię, któremu odebrano lizaczka w kształcie serduszka. King of wands stanął, wyjął z rozporka różdżkę i jął bełkotać w tym swoim zaklęciowym dialekcie.

Nagle patrzę i szok: miałem na sobie piękną, lśniącą zbroję. Duma rozsadzała mię. Miecz, nóż, nunczako i świetna zbroja. Oto rycerz z krwi i kości — pomyślałem rozradowany.

— No, tera możemy sobie powalczyć! Hej, Arabowie, nadciągamy! Bójcie się!

Gdyśmy tak leźli i leźli, King of wands tak przemówił:

— Dosyć już tego marszu żałosnego. Czy chcesz sobie polatać, zacny Prokreatorze?

— Oczywiście że tak, też mam dosyć tego łażenia z monotonią nieodwracalnie zjednoczonego. Polatajmy sobie niczem wiedźmy dzikie!

King of wands w mamrotaninie pogrążon, wyczarował nam piękne miotełeczki. Bez namysłu wskoczyliśmy na nie i po sekundzie lataliśmy w przestworzach. Cudowność lotu była, że o w mordę. Wiatr targał włosy, muskał lica, łzawił oczęta. Widok z góry zapierał dech w piersiach męskich. Poczułem wolność tak ogromną, iże bluzgi szpetne wydobywały się z mych ust. Mag takoż poczuł rozkosz, bo wył niczem łilk jakiś, krzyczał jakby rodził. Jako żem nigdy wcześniej nie latał, doświadczenie to odmieniło mię bez reszty. Pomyślałem sobie tak: jeśli latam, tom na pewno lepszy od innych szaraczków, co jeno łażą po ziemi i ględzą, i ględzą, i nie wiedzą, że wolność ptasia jest czymś wyjątkowym, że latać mogą jeno wybrańcy. O tak, w wielką pychę wbił mię ów lot miotełkowy, lot wiedźmowy, lot wiedźmiński. Gdyśmy wylądowali na polanie za borem koszmarnie wielkim, King of wands zapytał:

— Czy lot ten zrobił na tobie wrażenie, podgłupiasty Prokreatorze?

— Oczywiście, że tak. Pragnę jeno wtrącić jedno małe ale. Proszę, nie obarczaj mię przymiotnikiem szpetnym a wulgarnym. Ja podgłupiastości w sobie nie dostrzegam, a jeśli ty ją we mnie widzisz, proszę, wytęż zmysły i zobacz, iże podgłupiastość ona jest jeno wymysłem twego rozbujania intelektualnego. Zbastuj więc magu zacny i potężny.

— Ja zbastuję wówczas, gdy uznam to za potrzebne. Teraz jadę na fali bystrej spostrzegawczości i żadne słowa nie są w stanie zburzyć mej przenikliwości umysłowej. Czyś zrozumiał?

— Widzę, że pycha rozszerza twe jestestwo do granic możliwości. Powtarzam, zbastuj pan!

— Prokreatorze nadwzroczności pozbawiony! Ujrzyjże potworne deficyty tkwiące w rozumowaniu twoim. Jesteś jeszcze, jak powiedziałem wcześniej, młodzikiem szczawnym, młodzikiem gołowąsnym, bezruchalnym, bezrozumnym. Ja wiem, iż ciężko jest dostrzec belkę, bo przeca ta belka zasłania obraz, więc tak: najpierw usuń belkę, potem możemy porozmawiać.

— Przeginasz magu, ja żadnej belki nie mam, sukinkocie jeden!

Rozdział 10

Bezhołowie w mojej głowie to rzecz, która przekładała się na poczynania w rzeczywistości. Okej, może King of wands miał nieco racji odnośnie mojego zacofania, może powinienem popływać sobie w cierpkiej wodzie pokory, ale… w końcu żem Prokreator!

Szliśmy wzdłuż wartkiej rzeki. Szum tej umilał wędrówkę. Chociaż nie, wędrówka nie była miła. Tak gadał mag:

— Prokreatorze! Duractwo twe to rzecz przerażająca. Nie masz na świecie człeka równie zadufanego w sobie, co ty!

— Nie zgodzę się z tobą, zacny magu. Nie wiesz co w mojej głowie się mieści, jakie zachodzą tam procesy, co jest tematem moich rozważań. Widzisz jeno powierzchnię, nic więcej!

— O nie, mój drogi, mylisz się. Posiadam dar wwiercania się w duszę interlokutora. Potrafię rozebrać go do naga, uczynić prawdziwą duchową wiwisekcję.

— Pozwól, iż nie uwierzę w te brednie, magu-sragu. Jesteś bucem!

— Coo? Ja buc? Ożeż ty draniu cholerny!

I tu nastąpiło coś, co można włożyć do szufladki z napisem: szczyt chamstwa. Oto mag King of wands popchnął mię tak, żem wpadł na główkę do rwącej wody rzeki. Rzeka ta porwała mię. Rzeka ta zjadała mię. Rzeka ta gwałciła mię swym zimnem, młynem, szumem, szałem swym bałwanowym. Otóż liczne fale zalewały głowę mą i parę razy zachłysnąłem się. Kaszlałem, krztusząc się, kichając, umierając prawie. Wrzeszczałem: ratunku, ale przecie nikt nie słyszał, boż nikogo nie było prócz cholernego maga, którego zostawiłem daleko w tyle. O to bydlak, o to cholernik — myślałem płynąc tak niczem bela drewna. Płynąłem i płynąłem. Straszne to — nie mieć wpływu na los własny. Niesiony wodą uzmysłowił żem sobie, iż losem mym kieruje siła wyższa, siła boża, bo czyż nie?

Mijały minuty, a ja płynąłem. W pewnym momencie pochwyciłem myśl, która brzmiała mniej więcej tak: fajne doświadczenie tak sobie pędzić szlakiem wodnym w nieznane. I wiecie co? Płynąłem. Szybko płynąłem. Nade mną mostki, mosty, kładki, kłady, kłody. Woda wszędzie: w ustach, poza nimi, cały świat wodą, wodny świat, rześki świat, podły świat. Kropelki, krople, fale, bałwany, spienienia, piana tu i tam. Zimność dawała mi się we znaki. Zimność parząca niemal, powodująca drętwienie kończyn, nie czułem już nóg, rąk, bębna, plerów, łba. Gdy próbowałem chycić jakiego badyla z brzegu wystającego, prąd wyrywał mi z dłoni pochwycony koniuszek, próbowałem capnąć kępka trawiastego, ale znów klapa, klapa wszędzie. Byłem płaczu bliski. O, jak to dobrze, że nie widział mię Karol. Zawiodłem cię Młocie — myślałem, ze śmiercią prawie pogodzon. Pędziłem wodą niesiony w nieznane, na nieznane zatraty, wodniste zaświaty. Dopadała mię jakaś mroczność. To znaczy latały mroczki jakieś, mroczki mroczne, zwiastujące koniec mój. I nagle… coś dziwnego. Rzeka płynęła a ja nie, ja w miejscu stojący. Siła jakaś duża poczęła mię ciągnąć do tyłu.

Okazało się, iże rybak jaki złowił mię i teraz ciągnął wędką, by wyłowić belę Prokreatorem będącą.

W końcu wyłowił. Drżałem jak galaretka. Rybak rzucił koc, którym okryty, dziękowałem wybawcy:

— Szacun ci rybaku, bardzo dziękuję, uratowałeś moje życie.

— Nie ma sprawy. Myślałem, żeś rybą wielką, ale niestety…

— Kiedy dorobię się bogactw wielkich, sypnę ci garść złotych monet!

— Haha, ale kiedy to nastąpi, ono bogactwo?

— Niebawem.

Zasnąłem snem człeka styranego.

Obudzenie nastąpiło dwadzieścia cztery godziny później, w chacie rybaka. Tak zagadałem:

— Dajże chleba, dobroduszny rybaku, głodny jestem jak wydra.

— Mosz!

Jadłem. Mlaskałem. Naśliniałem. Łykałem. I znów… gdy brzuch został zawalony potrawami, rzekłem:

— Zostanę u ciebie ludzki rybaku, zostanę parę dni. Razem będziem teraz łowić.

— I co, mam się z powyższego cieszyć?

— By wypadało, w końcu jestem Prokreator.

— Że jak? Nic mi to nie mówi.

— Nic a nic?

— Zupełnie nic.

— Cholera, muszę popracować nad sławą, wciąż ciąży nade mną pieprzone nołnejmstwo. No cóż, może jak dokonam jakiego przewrotu, odkrycia jakiego… albo złowię wielką rybę, potwora wodnego!

— Mosz wybujałą wyobraźnię, chłopcze.

— Proszę nie mówić do mię per chłopiec, boż to wkurzenie budzi, a po cóż kurzyć w miejscu odkurzonym?

— I bystrość mosz pan, no no…

Rybak ten denerwował mię. Cóż un sobie myślał, przecie szedłem jako szpieg na arabski przeszpieg, czyż już sam fakt ten nie czynił mię wielkim? Olałem jednak tego faceta. Może był denerwujący, ale co najważniejsze, uratował me życie. Olałem więc może nie faceta, lecz przykre emocje, jakie budził rybacki mąż. Wstałem, przeciągnąłem się i rzekłem:

— No to możemy na rybołowy ruszyć!

— Przepraszam pana, ale to ja będę decydować, kiedy na łowy ruszymy.

— No to decyduj pan!

— … a pies tam, możemy iść.

Wzięliśmy wędki, robale, flachę z trunkiem i ruszyliśmy.

Rozdział 11

Łowiliśmy ryby z moim rybackim wybawcą, a ja układałem plan zemsty. Mag King of wands zasługiwał na karę, karę okrutną, wulgarną, chamską. W wyobraźni mej przypiekałem dziadygę żywym ogniem, biczowałem, podtapiałem w wodzie. Jednak mag to mag, złapać takiego gagatka to rzecz prawie niemożliwa. Aby do tego doszło, musiałbym zatrudnić innego czarodzieja, czarodzieja zdolnego do pochwycenia pana King of wands.

Nie znałem zbyt wielu magów. Gandalf nie żył od setek tysięcy lat, inni zaś bytowali w odległych zakamarkach Europy i trudno było się z nimi skontaktować. Może Arabowie posiadają w swych szeregach czarowników? Jeśli tak, powinienem dogadać się z takim, sypnąć mu nieco grosiwa a wtenczas… drżyj King of wands! — rozmyślałem podczas monotonii, jaką czasem niesie ze sobą czynność połowu rybiąt.

Wybawiciel rybak nie należał do ludzi dużo gadających. Był to raczej milczek. Pociągaliśmy z flaszeczki, ogóreczkami zagryzając, aż poczułem, iże wędka ma ulega naprężeniom jakimś. Zacząłem ciągnąć, ciągnąć, nawet mój towarzysz odrzucił swą wędeczkę, by pomóc mi wyciągnąć potwora. W końcu udało się. Na brzeg wyskoczył sumiasty sum, tłusty, dorodny, oleisty. Jako, że gad ważył swoje — prędko pobiegliśmy na targ.

Stoisko rybaka wybawiciela było w samym sercu cuchnącego rybnego targowiska. Targowisko to miało miejsce w wiosce dość znanej w tej części Akwitanii. Nie minął kwadrans, gdy przybył kupiec rybką naszą oczarowany. Dał nam więcej niźliśmy przypuszczali. Rzekłem uradowany:

— Za tyle pieniążków to mogę kupić konia!

— Hola hola, jeszcze nie podzieliłem zarobionej forsy! Co prawda ty złowiłeś wodnego bydlaka, jednakowoż wędka to moja własność.

— Czyli co proponujesz, rybaku wybawicielu?

— Nic. Całą kasę biorę ja.

— Coo?

Rybacka brać (skąd ona się nagle wzięła) rzuciła się na mię. Nim żem się zorientował — byłem związany, leżąc na jakimś wozie drewnianym. Chłop dał z batoga, a koniczek pognał.


Oto pozbyliśmy się problemu — rzekł rybak wyzwoliciel do jakiegoś swego kumpla.

Konie szły w wolnym tempie, a moje myśli krążyły wokół klęski. Coś się zaczyna, coś się kończy.

Słońce paliło niemiłosiernie. Znowu maligny dopadały mię, jakby kto włożył ducha mego w imadło i zacisnął, samą esencyję wyciskając. Jak pokrętne i dziwne bywają drogi. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, iż powinienem krążyć wokół tego co najważniejsze, czyli wokół mojej misji szpiegowskiej, ja natomiast nie zbliżyłem się nawet na milę do obozowiska Arabów.

Żal. Leżałem na wozie, a konie ciągnęły mię. A pies: co ma być to będzie.

Jedyny widok jaki rejestrowały oczy me, był to przesuwający się krajobraz nieboskłonu. Lecz, czy krajobraz ten podlegał jakiemuś ruchowi? Niebo drwiło ze mnie. Jeszcze nie tak dawno temu latałem na miotle w przestworzach, a teraz przywiązany do rozklekotania na kółkach, stanowiłem obraz kupki nieszczęścia. Który to już raz zdany byłem na los. Na Boga. Bo, podług moich rozumowań, Bóg i los to w gruncie rzeczy jedno i to samo, bo czyż nie?

Myślicie sobie teraz, szanowne państwo, iż skorzystam — będąc bądź co bądź narratorem — z wygodnego dość wybiegu, polegającego na tym, iż zaraz stracę przytomność i tym samym przejdę płynnie z jednego rozdziału do następnego, w którym dzięki sprzyjającym okolicznościom, wymknę się po raz któryś ze szponów śmierci. Nie tym razem moi mili. Rozkład ciała trwał w najlepsze; brak wody na dłuższą metę to pewna śmierć. Na nic moje plany, że wejdę na karty historii z przytupem i fajerwerkami, że Karol Młot uczyni mię swym następcą.

Konie ciągnęły wóz z leżącym dogorywem, przegrywem, truchłem niemal. Gdzie mię tak ciągniecie dobre zwierzątka, przecie chyba wiecie, iż mój koniec równoznaczny jest z waszym. Chciałem jeno dokonać zemsty na magu, a teraz do grona zdrajców zawitał też rybak wybawiciel… cóż to za czasy, w których rewers człeka poczciwego pokrywa ohydna plugawa!

Konałem w skwarze tym. W ustach pustynia, w oku czerwone pęknięcia, oko wysychające, nawet łzy pożegnalnej pozbawione.

Konie stanęły. Biedne zwierzęta te wydawały rzężenia przedśmiertne. I nagle coś na przekór rzeczywistości; jakby fala ożywczości zalała mię, konie i cały wóz, na którym leżałem. To było jak nagłe odzyskanie wigoru i sił. Szybko oswobodziłem się ze sznurów, zeskoczyłem z wozu, próbując poukładać sobie w głowie zdarzenia z ostatnich godzin.

Czyli:

a) razem z rybakiem wyzwolicielem złowiliśmy tłustą rybę.

b) na targu rybnym szybko sprzedaliśmy wspomnianego suma.

c) nastąpił pewien zgrzyt, bowiem mój wspólnik chciał całą zarobioną forsę tylko dla siebie.

d) mój sprzeciw zaowocował tym, żem został przez rybackich drabów przywiązany do wozu i pognany hen na zatracenie i pewną śmierć.


Nagle zza przysłowiowego krzaka ktoś krzyknął:

— Hej Prokreatorze! Nie czas na rozkminki! To ja, mag, King of wands. Przybyłem by cię uwolnić, bo owszem, działasz mi na nerwy, ale to nie znaczy, że mam ci nie pomagać w sytuacjach trudnych i beznadziejnych.

Serce załomotało mię z wrażenia.

Rozdział 12

Spotkanie z magiem wzbudziło we mnie dwojakość uczuć: z jednej strony chciałem zadźgać go byle nożysławem, zakatrupić ostatecznie i bezapelacyjnie, jednakowoż przecie typ ten wyzwolił mię ze śmierci sideł; wystawiony na szczery upał padłbym jak ta mucha przylepiona do lepkości jakiej. Tkwiłem więc w konsternacji, a słowa jak nie przychodziły, tak nie przychodziły. Pierwszy paszczę otworzył mag:

— Na sam początek chciałem cię przeprosić za tamto… no wiesz, żem cię do rzeki wtrynił.

— Okej, ale powiedz: po jasną cholerę żeś to zrobił? Za co chciałeś mię ukarać wpieprzając do tej lodowatej, rwącej rzeki?

— Jeśli mam być szczery, to powiem tak: wkurzałeś mnie Prokreatorze. Twoja duma, zuchwałość, pewność siebie, zadufanie, przekonanie, żeś wszystkie rozumy pozjadał, to wszystko wzbudzało we mnie mega niechęć w stosunku do cię.

— Ale… ludzie inteligentni inaczej rozwiązują problemy swe, czyż nie?

— Skąd pewność, że należę do tej inteligentnej grupy zwanej potocznie mózgowcami?

— Jesteś magiem, ciężko sobie wyobrazić maga-głupa.

Rozmawialiśmy dobre pół godziny, aż dotknęliśmy spraw ważych. King zapytał:

— Co planujesz, zacny Prokreatorze, w najbliższych dniach?

— Mój pryncypał, Karol Młot, obarczył mię misją. Misja ta polega na szpiegowaniu Arabów, którzy przekroczyli Pireneje. Do tej pory nic jeszcze nie zdziałałem.

— No dobrze… w ramach tak zwanego odbudowania naszych relacji, mógłbym pomóc ci w tej misji. Wyczaruję miotełeczki i zaraz polecim w kierunku nieprzyjaciela.

— Tylko ciężko jest określić, gdzie ów nieprzyjaciel się znajduje!

— Drogi Prokreatorku! Toć z lotu ptaka wszystko widać jak na dłoni, spokojny twój rozczoch!

Wskoczyliśmy zatem na miotełeczki i sru. Znowu ten wiatr, szum, pęd wyzwoleńczy.

Kiedy mag zauważył podejrzane skupiska ludzkie, dał znak byśmy lądowali. Okolica ta nie należała do urodziwych — pewnie stoczono tu krwawą bitwę, bo tu i ówdzie walały się zwłoki. King of wands rzekł:

— No, mości Prokreator, możesz teraz pokazać na co cię stać w roli szpiega.

— A ty co będziesz wtenczas czynił?

— Ja? To twoja misja a nie moja. Ja będę sobie czekał na ciebie, rum z flaszeczki popijając.

— No dobra. Zatem bywaj szlachetny, acz złośliwy magu!

Rozdzieliliśmy się przy dębie wielce rozłożystym. Lampardzim susem wskoczyłem w zarośla. Dookoła brzęczały komary, muchówki, drobinki owadzie i inne.

Po czasie cholera wie jakim, zauważyłem namiocik. Niczem orangutan podbiegłem na palcach. Z namiotu dobiegały takie oto głosy:

— Mówiłem ci już tyle razy, że zupa nie może być przesolona!

— Ale kochany mężu, w warunkach biwakowych trudno jest w ogóle coś ugotować, cóż dopiero mówić o przyprawianiu i doprawianiu!

— Wnerwiasz mnie małżonko ma!

— I co teraz nastąpi?

— Przemoc domowa!

I gdym usłyszał pisk, wbiegłem z nunczakiem do namiotu niczem wybawca ludzi uciśnionych a źle traktowanych.

Niestety — namiotowa masakra skończyła się niezbyt fortunnie, bo nunczako uderzyło również niewiastę, która wpadła w lament okrutny, myślała bowiem, iż zbój jaki zaatakował ichniejszy obozik. Musiałem prędko tłumaczyć, żem jest rycerzem samego Karola Młota i że mym zadaniem jest śledzenie Arabów.

Przeprosiwszy biwakowiczów, pognałem dali w poszukiwaniu orientalizmów jakich, śladów świadczących o bytności Arabów bądź innych tego typu.

Pora wieczorna sadziła wielkie kroki — znać to było, iże ciemności są blisko. Moje złe doświadczenia z nocnych wędrówek skierowały me stopy do pewnego barku prowadzonego przez sympatycznego braciszka. Braciszek o imieniu Zygfryd prowadził coś jakby szynk. Wlazłem tam, usiadłem na zydelku i zamówiłem piwo.

— Skąd waść przybywasz? — zapytał braciszek.

— Od samego Karola Młota.

— Ooo, to zacnyś wielce przybysz! W takim razie nie jedno a dwa piwa dostaniesz!

— Nie nie, jedno wystarczy. Moja czujność musi być wyostrzona niczem strzała jakiego łucznika.

— O tak, czujność to rzecz pierwszej wagi!

— Powiedz no mi braciszku, czy tu doszło do jakiejś bitwy? Pytam, gdyż widziałem trupy…

— O tak, to sprawka pewnego bogatego właściciela ziemskiego. Zachciało się paniczowi nowych ziem, a że nikt nikomu niczego nie daje za darmola, to doszło do małej rzezi.

— A już myślałem, iż to Arabów sprawka…

— Niee. Co prawda doszły mnie słuchy, iż udało im się Pireneje przekroczyć, lecz póki co nie wzniecili żadnej burdy.

Gdym wypił browara, mniszek zaprowadził mię do sypialnej izdebki. Siadłem na skrzypiącym łóżku, minęło może pięć minut i zasnąłem snem, Bogu dzięki, iż nie wiecznym.

Rozdział 13

Szynkwasownia braciszka Zygfryda to dobre miejsce na bazę wypadową — pomyślałem sobie pewnego ranka. Oczywiście braciszek Zygfryd okazał mi tyle dobroduszności, że bez problemu ulokowałem się u niego. Przy śniadaniu wybuchnął nawet szczerą radością, bo jak powiedział:

— Wiele złych typów krąży po tych stronach, dobrze mieć bratnią duszę, co w czasie niebezpieczeństwa poda pomocną dłoń, a zbirów w pierony pogoni.

Braciszek ułożył mi także plan dnia. Do dziewiętnastej mogłem robić co dusza zapragnie, jednak o dziewiętnastej miałem pomagać mu w nalewaniu piwska. Bowiem wieczorem miejscowa ludność waliła kupą, by wychylić parę głębinowych shotów.

— Nie ma sprawy — powiedziałem mając nadzieję, że i mi jako nalewającemu spłynie troszkę do gęby.

Zaraz po obudzeniu schodziłem zwykle na dół by zjeść obfite śniadanie, potem zaś wyruszałem na tak zwane zwiady. Aby nie rzucać się w oczy, zbroję i tarczę postanowiłem zostawić w szynkwasowni. Nawet miecz musiałem, namówiony przez braciszka Zygfryda, odłożyć na bok.

Chodziłem po okolicach uzbrojony jeno w nunczako, mały nożyk i butelkę wina. Bo, drodzy czytelnicy, wiedzieć musicie, iż taka flasz, gdy rozbita o pniaczek brzozy, tworzy rzecz tulipanową, rzecz zdolną do rozpłatania wrogiej mordy w trybie natychmiastowym.

Łaziłem więc i łaziłem. Aż oczy me dojrzały boginię, nimfę, cudowną dziewkę zbierającą polne kwiaty. Wszedłem na łąkę — niby zielska ciekaw — pełen buzujących motylków, onieśmielony, dziwnie zaczarowany. Zrywałem te wrotycze zbliżając się do niej. W końcu nawet nie zważałem na to, co zbieram, co zrywam. Nim doszło do mię, iż w dłoni trzymam pokaźny bukiet pokrzyw, stałem przed samą białogłową. I gdy podniosła oczy — odjęło mię mowę.

— Czy pan zabłądził? — zapytała głosem obsypanym cukrem pudrem (czy czymś w tym rodzaju).

— Nie… to znaczy tak… to znaczy chyba…

— O Boże, pan chyba udaru dostał, proszę za mną, zaprowadzę szanownego do mej chatki, tam jest deczko chłodniej niż tu na tej patelni.

Słowa niewiasty uradowały mię niezmiernie. Udawałem człeka upałem zamroczonego, zmordowanego, zgonu bliskiego. Gdyśmy weszli w półmrok chaciska tej pięknej dziewczyny, mogłem wówczas dojrzeć prawdziwe skarby jej urody: niebieskie oczy, mały, lekko zadarty nosek, włosy koloru dojrzałego zboża, twarz szlachetna — czy możliwe, że dziewka ta jest chłopką? — rozważałem dochodząc do siebie.

Kiedy podała kubek zimnej wody, zaordynowała krótką drzemkę. Wskoczyłem do wyra niczem gołowąs do seksiwa gotów. Dzieweczka rzekła:

— Proszę sobie tu odpocząć. Mam nadzieję, iż chyżo odzyska pan siły. Ja tymczasem lecę zbierać zioła. Bywaj, tajemniczy łąkowy mdlejaku!

Jak tylko zniknęła z mego pola widzenia, wyskoczyłem z łóżka by iść za nią. Od drzewka do drzewka, aż odprowadziłem ją na znaną polanę. Zacząłem toczyć wewnętrzną batalię, aż finalnie postanowiłem objawić się dziewczynie w prawdzie. Wyszedłem zza brzózki, chrząknąłem, a gdy ta odwróciła główkę w moim kierunku, krzyknęła:

— Rany boskie, przecie miał pan leżeć! A może już pan wyzdrowiał, co?

— Ja tylko udawałem, szanowna białogłowo, jam okaz zdrowia i tężyzny kuńskiej, proszę jeno zobaczyć na ten biceps, albo na triceps, a o triceratopsie lepi nie wspominać, gdyż zejdzie pani w odmęty omdlenia…

— Pan mnie oszukał!

— Tak.

— Dlaczego?

— Bo odjęło mię mowę. Pani uroda wprowadziła mię w nastrój dość specyficzny, w nastrój, w którym mistycyzm i biologia tworzą mieszankę wybuchową!

— Co też pan nachrzania!

— Nie, ja nie nachrzaniam!

— Nie?

— Nie!

— No i co ma wyniknąć z tej dosyć żenującej sytuacji?

— A to, żem zadurzył się w pani.

— No i…

— Chcę pójść z waćpanną na randeczkę, na swoiste rendez-vous.

— Okej. W takim razie zapraszam pana dziś wieczorem. Przyjdź pan pod figurkę Matki Boleściwej, nieopodal ruczaju.

— Zgoda!

Z sercem wypełnionym motylami, ruszyłem w kierunku szynkwasowni braciszka Zygfryda. Gdym go spotkał, tak żem mu, pełen podniecenia miłosnego, w gębę wypalił:

— Kochany Zygfrydku! Niestety (a może stety) nie będę mógł ci dziś pomagać w barze, bo wieczór mam już zajęty.

— Czyżby? Zresztą nic nie musisz mówić. Z daleka widać, iż przebodła cię strzała amorasa.

— Oj tak, przebodła jak bonie dydy!

Rozdział 14

Chędożenie odpadało zdecydowanie. Przecie to rzecz niebywała, aby na pierwszej randce smyrać, macać, sprośniactwa szeptać szpetne. O nie! Znam jednakowoż takie osoby (choćby mojego niby kumpla — Kinga), które chrzaniąc konwenanse, przechodzą do konkretu. King of wands, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, brał dziewki, rwał je niczem chwasty, rwał drapieżnie, rwał ku chwale zboczeń seksualnych.

Ja byłem zgoła inny. Znaczy, ubrany a nie goły.

Delikatnością pragnąłem zdobyć serce pani mej. Taktem, skromnością, pokorą i odwagą. Tak mi przynajmniej podpowiedział braciszek Zyguś.

Odziewałem się ze dwie godziny, a Zygfryd obserwował me wyrabiania. Łeb mój nie należał do małych, musiałem więc dokonać pewnych zabiegów, by cymbał ów zminiaturyzować. Założyłem przeto cholernie obszerny płaszcz, aby głowina ma tonęła w nim, zanikała… jednakowoż było lato. Jakże, do suki nędzy, przychodzić na miłosną schadzkę w płaszczu zimowym? Wyrzuciłem go w pierony.

— A po cóż ja mam łeb swój zmniejszać! Patrz, drogi Zygfrydzie; duża głowa to z punktu widzenia estetyki, erotyki, mody, amorii, to rzecz niemalże przeklęta. Ale! Jest jeszcze druga strona tego cwanego medaliku. Otóż duży łeb, z angielska: big head, ma w sobie mózg. Słuchaj teraz waćpan: wielki łeb — wielki mózg. Czy to nie jest wspaniała wiadomość? Przecie inteligentnym będąc mogę ja spokojnie wejść w buty panka, elegancika, alfonsa, Adonisa… tak! To klucz do sukcesu — ma duża głowa! Ja jej zmniejszać nie zamierzam, ja nawet wyeksponuję mą kalarepę wulgarnie olbrzymią, o tak, tak właśnie! — rozkminiałem podniecony własną wspaniałomyślnością.

Kiedy lustro ukazało jegomościa pięknie wypindrzonego, rzekłem: do boju Prokreatorze!

Wyszłem z szynkwasowni z dumą nieba sięgającą. Wyszedłem znaczy. Chociaż słowo “wyszłem” brzmi jakoś tak finezyjnie a “wyszedłem” to taka kwadratura koła, słowo kanciaste niczem głaz od skały odłupany. Ruszyłem.

Dama serca mego czekała przy ruczajowej Matce Boleściwej. Lekko przechylona, o gałąź oparta, przypominała pomnik jakiś żywy. Podbiwszy nieśmiało, taką gadkę zapodałem:

— Wielce czcigodna damo! Jak ty w ogóle masz na imię?

— Jola.

— Jola?

— No Jola, coś nie pasuje?

— Hmm, myślałem, iż dziewczyna tak szlachetna, tak wyjątkowa, nie może być nosicielką tak śmiesznego i płaskiego imienia. Cóż to jest Jola? Jola poszła do przedszkola? Hahaha!

Chmury jakoweś jęły przykrywać oblicze niewiasty. Chmury złości, smutku, rozczarowania.

Tak rzekła dama ta:

— Imię to jeno pokrywka, nic więcej. Rozumiem, że zatrzymał się pan na moim imieniu, że nie pokonasz pan tej “przeszkody”, że nasza schadzka to w gruncie rzeczy okazja, by ponabijać się z mojego imienia, nic więcej, czyż tak?

Bystrość dzieweczki nie była bystrością klozetową, o nie, zdecydowanie nie. Takoż więc powiedziałem, ze skruchą krusząc lody pychy i dumy:

— Przepraszam serdecznie, że pierwszymi słowami zraniłem panią okrutnie. A tak w ogóle, to co pani sądzi o moim czerepie?

— Czerep jak czerep, nic szczególnego.

— Mówi pani?

— Mówię.

Szliśmy dali dróżką w kierunku lasu. Ogromelnego lasu.

— Nie boi się pani lasu?

— Jeśli jest przy mnie mąż odwagą i siłą obdarzon, to pewnie że nie.

Weszliśmy zatem do tego lesiska potwornego.

Musieliśmy wpierw pokonać przeszkody z wykrotów uczynione. Wiatrowały taranowały drogę, a my co rusz wpadaliśmy w nory, jamy, czeluście jakoweś. Potem szliśmy lejem prowadzącym w dół, aż ukazała się nam płaska, nieco wąska dróżka. Szliśmy pomiędzy wielkimi drzewami, drzewami pamiętającymi zapewne czasy Cesarstwa Rzymskiego. Gdy teren zaczął przypominać spokojny park (choć do parku było mu nieco daleko), mogłem znów próbować zagłębiać się w psychikę niewiasty, która grzecznie przy boku mym, która w kiecce zwiewnej, która z półgębkowym uśmieszkiem, która uwodzicielsko mówiła, ale mówiła ciałem, podczas gdy usta zamknięte na kluczyk przypominały czereśniowe serduszko. Rzekłem:

— Masz waćpanna całuśne usta.

— I co wynika z powyższego?

— To, że…

— A tak właściwie dlaczego nie przedstawiłeś się? Zapytałeś o moje imię, ale swoje skryłeś w mroku jakiegoś sekreciku. No, jak cię zwą, zacny człowieczku?

— Jam Prokreator, człek wybitny, z tym że słowo “wybitny” oznacza tu dwojaką treść. Otóż wybitność to lotność, bystrość, umiejętność włażenia w stany abstrakcyjne. Druga zaś strona słowa wybitny oznacza walkę. Wy — bitny. Ja jestem zdolny by wybić, być bitny, wybić zęba i bitnością pokazywać cwaniakom gdzie raki zimują.

— Aha.

— Co, tylko aha, nic więcy?

— A cóż chcesz więcej, Prokreatorze?

— Miłości twej, pani.

— Na miłość trzeba zasłużyć, wiesz?

— Czyli na przykład napada na nas jaki zbój, ja mu zasadzam kopa w zada, ten zmyka. Czy można wtenczas rzec, iże kochasz mię szalenie?

— Trudne pytania zadajesz waść… poczekaj, zobaczysz…

Szliśmy dali. Wielkie grzyby ozdabiały brzegi dróżki, kwiaty leśne cudownością swą zmysły odbierały.

Nadchodził wieczór. W głowie zakwitła myśl pod tytułem: trza wracać dodom, lecz gdybym to wyrzekł, panna by sobie pewnie pomyślała, iże z mięczakiem jakim ma do czynienia. Szliśmy twardo, na mroczności nie zważając. Nagle w zaroślach szelest jaki. Zasłoniłem pannę plecami i wydygany na tak zwanego maksa, jąłem powstrzymywać pęcherzowe (i nie tylko) napierania. I wiecie co? Z krzaczorów wyszedł byczy, na dwa lub trzy metrasy miś. Wrzasnąłem niczem opętany. Przypomniałem sobie w tym amoku, iże w majtkach mam skitrane nunczako. Wyjąłem je prędko. Wymachiwanie szło całkiem, całkiem. Kiedy miś zawarczał, przeleciało mi przez głowę, czy to aby nie mag za niedźwiedzia przebrany robi sobie z nas przysłowiowe jaja, ale nie, miś to był realny, prawdziwy, krwi żądny, trupów żądny, miodu żądny. Miodu? Krzyknąłem do Joli:

— Masz może miód?

— Tak, w domku moim.

Srał zatem pies miód, pomyślałem i pognałem w kierunku potwora niedźwiedziego. Naparzałem gada nunczakiem, ale nastąpiło coś, w co uwierzyć trudno… otóż… miś zabrał mi nunczako. I jak prawdziwy mistrz walk wschodu, czynił takie sztuczki, takie wymachy, takie pokazówy, iże ruła ma zmiękła po całości.

Ja i panna dostaliśmy twardym drewnem nunczakowskim. Łby bolały nas koszmarnie, a miś nie zamierzał przestać. Lał nas okrutnie, po zadach, po goleniach, po plerach, o Boże! Musieliśmy uciekać. Biegliśmy ile w nogach sił. Kiedy Jola mię wyprzedziła, krzyknąłem:

— Oż ty żmijo jedna!

W końcu dobiegliśmy do rzeczki. Jolka zrobiła hyc, a ja plusk do wodziska zimnego jak jasny gwincior. Dopłynąłem jednak do brzegu i tak oto uniknęliśmy śmierci. Miś za rzeką ryczał jak buc.

Rozdział 15

Była cicha noc. Siedzieliśmy przy ognisku, a za rzeką warował miś z moim nunczakiem. Jola przytuliła się do mię. To niespodziewane zbliżenie wprawiło mię w miłosno-rozmemłany nastrój. Złączeni w przytuleniu, trwaliśmy w blasku dogasającego ogniska. Minuty mijały, powieki ważyły coraz więcy, aż w końcu zasnęliśmy.

Obudził nas miły chłodek poranka. Luknąłem za rzekę — misia tam nie było. Żegnaj nunczako — pomyślałem ze wzruszeniem.

Kiedyśmy strzepali z siebie resztki snu, postanowiliśmy opuścić ten cholerny bór. Jola minę miała dziwną, ciężko było mię rozeznać cóż takiego tkwi w duszy tak pięknej niewiasty. Szliśmy. Szliśmy. Szliśmy. Aż wyszliśmy z gęstwiny leśnej a podłej. Panienka oznajmiła, iż musi prędko wracać dodom. Ja takoż ruszyłem do braciszka Zygfryda.

U Zygfryda doznałem małego szoku, gdyż od rana lał chłopom piwsko. Gdym wlazł na zaplecze, zapytałem:

— A cóż to za zawierucha już od rana?

— Tutejszy królewicz ma urodziny i jak to królewicz, postanowił świętować od rana. Powiedz co u ciebie Prokreatorze, czy randka udana?

— Randka była cudowna. Miś zajebał mię nunczako, no i dostaliśmy po łbach…

— Rzeczywiście widać ślady…

— Najgorsze jest to, iże baba takoż zerwała. Mam nadzieję, że jej ojciec nie sprawi mię lania.

— Jeśli dobrze kojarzę, ta dzieweczka nie ma ojca. Opuścił on ziemię lat temu dziesięć, Panie świeć nad duszą jego.

Po rozmowie z braciszkiem, udałem się do swego pokoiku. Wskoczyłem na wyro i zacząłem myśleć o magu Kingu. Rozstaliśmy się pod dębem, facet pociągał ze flaszencji, ciekawe czy poszedł w tan…, a może dali chędoży panny w wilka obleczon, kto wie.

Przyszedł kolejny dzionek. Dokonawszy ablucji — ruszyłem do miłosnych podbojów.

Jolę spotkałem na łące. Zbierała kwiatuszki i podśpiewywała pioseneczki różniaste.

Huknąłem:

— Witam piękną Jolę!

— Cześć Prokreatorze. Jak się czujesz po wczorajszej walce z misiem?

— Po japońsku: jakotako. A tak na serio, to niezły łomot sprawił nam ten niedźwiedź.

— Prokreatorze… muszę ci coś rzec…

— Mów niewiasto szczerze a swobodnie!

— A więc… wiem, że jesteś we mnie zakochany. Lecz jest jedno ale. Bo wiesz, jest taki jeden, któremu obiecałam iż będę jego…

— Coo? A któż to?

— To arabski szach. Gdy Arabowie przekroczyli Pireneje, zaczęli chodzić po wioskach i szukać żon. Pewnego deszczowego popołudnia przyszli do mojego domu i przedstawili mi mojego przyszłego męża. Był to człowiek wysoki i cały okutany w te ichniejsze szaty, więc małom widziała, ale boje się…

— Boisz się, że wezmą cię, mimo że nie wyraziłaś zgody? Spokojnie, na szczęście przy twoim boku jest Prokreator, mąż wulgarny… znaczy brutalny chciałem rzec, więc niech nie lęka się serce twe, bo ja jestem!

W rzeczywistości sam wpadłem w sidła lęku, bowiem zręczność arabskich wojów to rzecz, której lękają się wszyscy. Druga sprawa to moja misja. Karol Młot rzekł, że jeńca trzeba capnąć. Jak tu capnąć chłopa, co potrafi mieczem muchę w locie przesiec! A to, iże przyjdzie mi tłuc się z onym zalotantem, podłym zaborcą mojej Jolki, to pewnik.

— Kiedy macie się spotkać? — zapytałem.

— Abdul al Ogór ma przyjechać jutro. No i jutro chce wziąć ze mną ślub.

— Coo? A to łotr, a to cymbalista jeden! Stanę do boju z tym gagatkiem, jak bonie dydy!

— Uważaj jednak zacny Prokreatorze, bo oni masterami fechtunku są!

— Ja zaś nunczakiem nieźle wywijam… jeno mię miś cholernik ukradł…

Gdy przyszła pora wieczorna, poszedłem pomagać braciszkowi Zygfrydowi. Gości było całkiem sporo, więc uwijałem się niczem mrówka atomówka.

Będąc po drugiej stronie barowego blatu, zobaczyłem całą prawdę: nie miałem pojęcia, iże ludzie żłopią jak wieprzaki, iże ichniejsze bębeniska dna nie mają, iże wlewają w siebie, potem szczają, potem znów wlewają i znów szczają. Bo piwo, szanowni czytelnicy, można pić, chlać i żłopać. Żłopanie to najgorsza forma picia. Taki gość wlewa prosto do rury, smaku nie czując, zapachu nie czując, niczego nie czując. Toć to zezwierzęcenie totalne! Oburzenie moje, kiedy podawałem piwożłopom piwo, nie mogło zostać ukryte. Po którymś kursie z tacą zapełnioną kuflami, huknąłem na gardło całe:

— Dość już tego chlania, lania do gąb, do tych ryjów waszych świńskich, prosiaczych, krówskich! Czy wy nie macie innych rozrywek? Czy wy jeno pić, ba, żłopać umiecie? Chamy, cwaniuchy, brzuchobójcy, rzygownicy, parchy!

Braciszek Zygfryd natychmiast podbiegł ku mię i taką gadaniną poczęstował mię:

— Słuchajże Prokreatorze! Nie odstraszaj mi klientów, przecie to mój chleb! Co ty wyprawiasz, do jasnej cholery! Zostaw ich w spokoju!

Poszedłem. Zamknąłem drzwi swego pokoju i zagłębiony w obserwowaniu wyobrażeń dotyczących jutrzejszego pojedynku z arabskim wojownikiem — zasnąłem.

Obudził mię krzyk Zygfryda. Prędko zbiegłem na dół, odnalazłem braciszka, który blady niczem trup, zawołał:

— Arabowie najechali! Biada nam, biada!

Rozdział 16

Wyszedłem na podwórz. Zygfryd też. Arabowie wchodzili do chałup, jakby do siebie i czegoś szukali. Czasem któryś wyprowadzał z domu jaką niewiastę, czasem jakiego chłopca. Nie namyślając się, pognałem do domu Jolki.

— Jola kochanie moje, gdzie jesteś? — zawołałem przerażeniem ścięty. Z łaźni wyszła ona — piękna Jola odziana w suknie granatową.

— Arabowie przybyli, biorą dziewczyny i porywają, chodź ze mną, znam kryjówkę której nawet śledczy Wąsaty Dżon nie znajdzie!

— Dobrze!

Wybiegliśmy z chaty niczem myszy ścigane kocią policją. Musieliśmy zwracać na siebie uwagę, gdyż rzadko widuje się damę tak wytworną, tak pachnącą, tak nęcącą, no i chłopa tak mężnego, tak postawnego, tak chamskiego, iż, powiadam, szok. Byliśmy prawie przy rzeczce, kiedy arabski oficmajster kazał nam pokazać dowody.

— Dowody czego? — zapytałem wścieknięty.

— Dowody dawać! — ryczał arabski wścibak.

Szukałem niby po kieszeniach, w brustaszy gmerałem, w butonierce gmerałem, tam i ówam, aż Arab cierpliwość zgubił. Tak wypalił z twarzy swojej:

— Pójdziecie do niewoli!

— A ty pójdziesz do szpitala dla psychicznych!

I wtenczas nadjechał na kuniu wypomadowany, arabski szach, zmieszany, zmiksowany, różniasty.

— Oto Abdul al Ogór — rzekła porażona Jola.

Cudowny woj zeskoczył z rumaka, ukłon uczynił zamaszysty i wskazując na Jolę, rzekł:

— Ta panna żoną moją jest!

Czułem, jak w środku buzuje nienawiść jakaś szpetna. Tak wystrzelił żem w kierunku pięknisia tego:

— Nigdy w życiu! Ta dziewka jest moją rzeczą! Precz najeźdźco!

Arabski wojownik wyciągnął miecz. A wyciągnięcie miecza oznaczało tylko jedno: pojedynek. Bez namysłu chyciłem po swój, gotów do bankowego przelewu krwi. Stanęliśmy w pozycjach kocich. Lekko nachyleni, czekaliśmy na pierwszy ruch. Chwile napięcia, oddechy ciężkie, twarze naburmuszone. I poszło: pierwszy cios zadał pan piękny. Nauczony unikania, zrobiłem skok w bok i zaatakowałem. Arab natychmiast odparł moje natarcie i ruszył niczem dzikie zwierzę. Broniłem się jak Bronisław, mój miecz w zderzeniach z mieczem tamtego wydawał żałosne dźwięki. Czyżby i miecz chciał powiedzieć, iże o poddaniu marzy? Nic z tego. Iskrzyło od tarcia stali, przeciwnik atakował z pasją szewską, naparzał aż furczało. I nagle stała się rzecz karygodna. Arab wytrącił mię broń. Miecz poleciał daleko. Upadłem. Przeciwnik przytknął koniuszek swego miecza do szyi, po czem rzekł:

— W moich rękach teraz jesteś woju marny. Wiedz też, iż dziewka jest moja. Zabieram ją do pustynnych krain Maroka! Ty zaś trafisz do niewoli. Moi ludzie zabiorą cię zaraz aż do Libii na targ ludzki. Tam może kupi cię jakiś bogacz. Długa droga przed tobą! Piachy pustyni, słońce, spiekota… wpadłeś w tarapaty, nędzny rycerzyku!

Kiedy szach odstawił ostrze od mej szyi — odetchnąłem. Gapiłem się w bezradności jak moja Jola, wsadzona na wielbłąda, jedzie gdzieś wbita w kolorowy karnawał karawany. Wrzasnąłem:

— Gdzie zabieracie moją Jolę?

— Do dupy! — krzyknął jakiś Arab żartowniś.

W końcu przyszli też po mnie. Związali mię ręcę powrósłem, przywiązali do innych złapanych tak, iż tworzyliśmy łańcuch ludzi smutnych, ludzi beznadziejnych, ludzi zniszczonych. Po jakimś czasie, dowódca wydał rozkaz. Ruszyliśmy. Oczywiście ci arabscy rycerze siedzieli na wielbłądach, bo jakżeby inaczej…

Po trzech dniach istnej mordęgi doczłapaliśmy do Pirenejów.

— Teraz zacznie się armagedon — rzekłem do jednego pojmańca o imieniu Czochrach.

Góry tworzyły pas, stanowiły naturalną barierę do przejścia trudną. Wszak można było zauważyć liczne, wąskie dróżki wijące się pomiędzy skalistymi nawisami, formami nieregularnymi, ostrokątami jakimi.

Wlaliśmy wody do gąb i ruszyliśmy dali.

Trzy tygodnie zajęło nam przeprawianie się przez Pireneje. Teren na którym stanęliśmy, choć europejski, zajęty był w dużej mierze przez Arabów. Szliśmy upokarzani, nękani, bici, osłabieni do granic możliwości. Iberia była miejscem gorącym, suchym, surowym. Wszystko w kraju tym miało w sobie element surowości. Nawet byle kwiatek polny miał w sobie coś z wredoty, pozbawion łagodności i piękna.

Szliśmy. Zmęczeni, styrani, brudni, cuchnący. Nawet nie miałem sił płakać za moją Jolą. Łez nie było, ale była wściekłość. Wyobraźnia płatała mię figle różniste, na przykład widziałem najdroższą w ramionach onego szejkera. Cóż miałem robić? Jak pomóc? Mag King of wands pewnie dalej uskuteczniał wilcze przygody w leśnych okolicznościach… na niego nie ma co liczyć — myślałem.

Nocowaliśmy pod chmurką, byle gdzie, upał doskwierał nawet w nocy, a hieny czekały tylko, by pożreć najsłabsze ogniwo.

Czochrach rzekł mi:

— Tośmy wpadli jak śliwka w kompot.

— Ale spostrzegawczy jesteś. Miesiąc tkwimy w niewoli a ty, że śliwka, że kompocik.

— Chciałem jeno dialog nawiązać jaki.

— Aha.

— Rozchmurz oblicze swe, Prokreatorze.

— Nie. Moją pannę chędoży szejker, mój szef, Karol Młot czeka na sprawozdanie, a ja siedzę związany w jakiejś hiszpańskiej dziurze, gdzie słońce niemiłosiernie pali skórę.

— To jest jeszcze pikuś. Na pustyni będzie sto razy gorzej.

— Coo?

Wybrzmiał gwizd — znak do dalszego marszu. Wstaliśmy, ruszyliśmy. Mijaliśmy szkielety ludzkie, zwierzęce, widzieliśmy wiedźmy, które uradowane wypędzeniem katolicyzmu, czyniły zbereźne gesty.

Żadnych lasów, żadnych zagajniczków — myślałem zrozpaczony, spocony, jakby wszystkie soki opuściły ciało me, ciało suchmelcowe, zasuszone, suchnące cuchem, cuchnące suchem: bolesna prawda Iberii.

Tu skonam — rzekłem raz do kumpla mego Czochracha. Czochrach miast mię pocieszyć — zmarł.

Tymczasem przylazł nowy dzień i nowa marszruta po ziemi spękanej. Wtem, w niewielkiej dolinie, na spękaniu ziemskim ujrzałem taniec kostnych trupów. Chwyciwszy się za trupie rączki, stworzyli koło. Koło wirowało. Wiruj z nami — zaskrzeczał jeden truposz, a drugi dodał: toć to wyzwalająca zabawa, wskoczże pan w on wir, zakosztuj chlebka śmiertelnego.

Arabowie przelękli się kostnych tancerzy, więc poganiali więzienny kondukt by zostawić oną makabreskę w tyle. Ja jednak czułem, że powinienem pójść tam do nich, zatańczyć z nimi ten trupi dance. I wiecie co? Wyswobodziwszy się ze sznurów tych okropnych, pobiegłem do tańcujących. Truposze otworzyli koło i wszedłem do środka. Oni wirowali, ja wirowałem, oni rechotali, ja rechotałem, słowem: balanga na całego, jeno trunków brakło. Gdy rytm tańca zamierał, podszedł do mię truposz w cylindrze i tak mi zaklekotał kostnie:

— Odważnyś, nie każdy może wejść do kręgu śmierci.

— Tak, bom jest Prokreator, kiedyś wejdę na karty historii.

Kościotrupy zarechotali. Lub zarechotały. Siedliśmy sobie na zimnych głazach i w ruch poszły karty. Grałem razem z nimi i spostrzegłem, iże jeden trzyma w zębach cygaro.

Arabowie którzy prowadzili nas, doznali szoku. Kościotrupy grające w karty to już za wiele! Arabski boss zeskoczył zwinnie z kunia. Podbił na drżących nogach do kostnej braci i powiedział:

— Hej ty, wracaj do konwoju, jesteś przecież naszym więźniem!

Kościotrupy w śmiech. Cygarowy kostek rzekł:

— On teraz nigdzie nie pójdzie, on teraz z nami w pokera rżni.

Boss zmieszał się totalnie. Zupełnie nie wiedział co czynić. A ja w uśmiechu szczerym, ukazałem zębów żółć, po czem tak rzuciłem od niechcenia:

— Nigdzie nie idę, zostaję z truposzami, zrozumiałeś?

Boss wyciągnął miecz. Kościotrupy skoczyli na Araba, jak dzikie małpy: tłukli go kostnymi piąstkami, ciskali własnymi piszczelami… do walki wkroczyli pozostali podwładni. Jako że byłem wolny, mogłem pędzić w stronę uwięzionych. Szybko rozwiązywałem, rozluźniałem supły, węzły, przecinałem powrozy. Pięć minut minęło, a ludzie stali oswobodzeni z krępujących sznurów. Tymczasem Arabowie toczyli walkę z kościotrupami. My — wyzwoleńcy dołączyliśmy do mordobicia.

Kościarze potrafili wspaniale korzystać ze swego kostnego „ciała”. Rzucali na przykład własną czaszką w przeciwnika, wyjmowali golenie z nóg i naparzali wroga. Ja zaś waliłem z piąchy, z dyni i Bóg wie z czego jeszcze. Arabowie przyparci do skalnej ściany mogli jeno wymachiwać ostrzami, trzymając nas na dystans. Trupiarze nic sobie z tego nie robili. Bez najmniejszego problemu weszli w obszar cięć i mimo, że jednemu czy drugiemu odcięto przedramię, czy nogę, oni szli, by w końcu udusić ofiarę, bądź przebić kością strzałkową.

Bitwa została wygrana. Podziękowaliśmy kostnym trupom. Kostniak w cylindrze podbiegł do mię i tak rzekł:

— Bitwa bitwą, ale szanowny panie, poker czeka. Dawaj pan, przecie żeśmy jeszcze nie skończyli!

Poszedłem więc uradowany wygraną, wyzwoleniem i owładnięty euforią, krzyknąłem:

— Niech żyją kościotrupy!

I wszyscy wyzwoleńcy zaczęli śpiewać: sto lat, sto lat, niech żyją, żyją nam!

Kostni miny mięli dziwne. Chyba nie bardzo zakumali.

Zasiadłem do pokera. Graliśmy ostro, chamsko, pieruńsko. Karty szły i szły. Tu as, tam dupek, tam znowuż król, joker i dama. Mieniło się w oczach, kolorowe karteczki z rąk do rąk (kościstych), w głowie karuzela, aż w końcu powiedziałem, że mam już dość. Kostne trupy spojrzały na mię, jakbym nietakt szpetny uczynił.

— Masz grać, pieruńska mać — rzekł cylindrowy kostek.

Wyczułem niebezpieczeństwo. Huknąłem do uwolnionych: w nogi!

Biegliśmy i biegliśmy, aż dobiegliśmy do skalnego labiryntu. Tam było ciasno, ale dość miło. Trochę jak w domu — pomyślałem.

Rozdział 17

Opuściliśmy skalny labirynt, potem biegliśmy jakiś czas, aż dotarliśmy do zniszczonej budowli, która kiedyś musiała być kościołem. Weszliśmy do środka, klapnęliśmy dupiskami na wszechobecnym gruzie i tak rzekłem:

— Dobra panowie. Uwolniłem was, więc jestem bohaterem. Nie o tym jednak chcę nawijać. Otóż odzyskawszy wolność, możemy wracać dodom. Ja jednak pójdę w pustynię, gdyż tam jest panna ma, panna porwana przez jakiegoś tam Abdula Ogóra. Żegnam was oschle, bo pić się chce!

Gdy to powiedziałem, wstałem i ruszyłem w kierunku Gibraltaru.

Jeśli chodzi o higieniczny aspekt mego funkcjonowania w społeczeństwie, to tragedia jest słowem zbyt wątłym, by opisać to, co działo się w rzeczywistości. Marzyłem o kąpieli, o mydełku fa, o balsamach, o mleku (przecie Kleopatra kąpała się w mleku, a mnie do niej całkiem blisko, w sensie wybitności… ), marzyłem o szlafroczku, ręczniczku, podusi, pościeli… tymczasem smród, błoto okrywające ciało, głód i łaknienie. Upadłem sił pozbawion.

Szczęśliwie przejeżdżał tamtędy jeden wieśniak. Zatrzymał kunia, po czem rzekł:

— A cóż to za dziadyga siedzi na środku drogi przejazd tarasując?

Brak odpowiedzi zmusił go do zeskoczenia z bryczki. Podszedł.

— Ło Jezu przenajłaskawszy, toć ty łajnem zalatujesz gorzej niż sam Łazarz!

Wziął mię na wóz i pojechał dodom. Do chaty wniósł mię na rękach, niczem pannę młodą i kazał żonie naszykować kadź, bądź misę jaką. Kiedy beczułka z gorącą wodą pojawiła się w kuchni, wsadził mię tam i mył jakbym dziecięciem był. Szorował plery, włosy mył, gębę, a resztę zostawił dla mnie. Chyciłem więc gąbkę i wio. Po paru minutach byłem czysty jak panienka do ślubu gotowa.

Pożegnałem się z tym dobrym człowiekiem i ruszyłem w dal. Szedłem mając dobre przeczucia. Skąd one? Z kosmosu? Nagle spotkałem wychudzoną krowę stojącą pomiędzy jabłonkami. Gdym podszedł, zobaczyłem w jej oczach coś jakby prośbę, że ona nie należy do normalnych krówiąt, żebym ją zabrał. Wskoczyłem więc na nią, rzekłem: pędź maleńka! Ku mojemu zdziwieniu, mućka ruszyła. Jechałem więc na krówskim zwirzu, dość co prawda wolno, ale zawsze. Mućkę nazwałem Kretynka, bo zawsze właziła w szkodę, mimo mych surowych zakazów; zdawałem sobie jednak sprawę, że krowa nie zna mowy Prokreatorskiej.

W chwilach, w których nadchodził głód, zrywałem dla Kretynki trawsko i pakowałem prosto do paszczy. Sam bym zeżarł taką trawę, lecz już jeden kłos sprawił, żem zwrócił zawartość żołądka.

Po paru dniach weszliśmy w krainę w zieloność obfitą. Krówsko poczęło żreć, pić z przeczystych strumyczków, zrywać mlecze, obrywać całe gałęzie owocowe. Ja zaś zbierałem czereśnie, porzeczki, jagody i inne tym podobne. Gdyśmy napełnili bębeniska, poleżeliśmy chwilkę na łące. Aby nie rozleniwić się totalnie, trzasnąłem mućkę w zad, dając jej znak coby wstała. Wskoczyłem na nią i… stała się rzecz niewiarygodna. Otóż Kretynka zaczęła tak pędzić, że Boże kochany! Przebiegliśmy tak całą łąkę, potem przez las aż wbiegliśmy do małego miasteczka. Ludzie stali i podziwiali, a my wciąż biegli. Ujrzawszy oberżę, nakierowałem zwierzę na właściwy kierunek (a kierowałem krową trzymając za rogi) i wybijając drzwi, wbiegliśmy do środka z wrzawą, harmidrem jakim. Zawołałem:

— Dwie flachy tequili mospanie!

Blady oberżysman podał butelki, które wsadziłem do sakwy, po czem zawróciłem Kretynkę i pognalim w inne rejony świata. Kretynce spodobało się iść rzeką. To nic, iże miałem całe mokre spodnie, to nic iże woda była lodowata, ważne że Krówce było dobrze.

— Do pustyni afrykańskiej daleko jeszcze? — zapytałem jakiego rybołowa.

— Najpierw musisz pan przejść Gibraltar, potem będziesz miał pan swoją pustynię.

— Dziękuję panu.

Postój zrobiliśmy w ciekawym miejscu, bowiem widok był przecudowny. Mućka zasnęła od razu, a ja odkorkowałem tequilę. Nagle przylazł jakiś facet i tak rzecze:

— Al alkoholu pić tu nie wolno!

— A kimżeś jest, dziwny al kapusiu?

— Jestem hiszpańskim islamistą.

— A mi to loto, panie Hiszpan.

— Słuchaj; albo wylejesz zawartość flaszki, albo zawołam swych bliźnich i uczynimy to, co miłe jest Allahowi!

W tym czasie Kretynka, jakby pobudzona do ruchu dodatkowym zmysłem, wstała i nabiła na rogi arabskiego stróża porządku. Ten krzyczał jakby go ktoś na rogi nabił, ale zaraz potem mućka zrzuciła go na glebę. Prędko wskoczyłem na krówkę i pognalim dali na południe.

A to mi się trafiła bestyja — pomyślałem z radością i dumą.

Gnalim przez pustkowia południowej Iberii, wiatr targał me włosy, słowem: szał, dziki szał, gdybyś tylko chciał! Na głód i pragnienie reagowałem tak, iż kierowałem Kretynkę do jakiegoś gospodarstwa, tam czyniliśmy swoistą burdę (kradłem jaja, mięsiwa, sery, a mućka zaś kopyciskami i rogami odganiała miejscowych rolników). Gdyśmy zapełnili sakwy żarciem, ruszaliśmy dali.

Pewnego porannego dnia, zmęczeni spaniem w kamienistych niewygodnościach, spotkaliśmy wędrowca. Gdyśmy go mijali, ten krzyknął:

— Weź mnie ze sobą!

— Poczekaj, muszę naradzić się z mućką.

Zeskoczyłem z Kretynki, podszedłem do jej pyska, szepnąłem coś do krowiego ucha, ona burknęła…

— Dobra, krowa wyraziła zgodę, siadaj waćpan!

Rozdział 18

Co Kretynce dawało tyle siły? Mango. Zauważyłem to, gdy pewnego ranka odpoczywaliśmy po długiej podróży. Mućka od paru dni szła jakby miała zaraz paść na krowi zawał, ale gdyśmy postanowili odpocząć, Kretynka dorwała się do wspomnianych owoców i odzyskała znany krówski pęd.

Byliśmy coraz bliżej Cieśniny Gibraltarskiej. Krajobraz surowiał z minuty na minutę, powietrze znad pustyni było odczuwalne, jednak nafaszerowana mangosami Kretynka mknęła niczem jaki potwór z baśni dla niesfornych brzdąców.

Jako człek mający predylekcję do borderlajnizmów wszelakich, lubiłem permanentny pęd i akcje w stylu: bij bydlaka do pierwszej krwi. Kretynka rozumiała to doskonale.

Im bliżej Cieśniny tym więcej kręciło się arabskich zwiadowczych grupek. Postanowiliśmy ukryć się w grocie, z której mieliśmy cudny widok na dolinę i morze w oddali. Kretynka poszła spać, a ja wziąłem wędrowca w krzyżowy ogień pytań:

— Jak cię zwą, włóczykiju?

— Mysz.

— Mysz? A to czemu?

— No bo odznaczam się lękliwością mysią, a poza tym lubię ser.

— A jeśli by zaszła taka konieczność, to dałbyś w mordę intruzowi?

— No cóż, chyba nie…

— Szkoda. Ale może jeszcze wyjdziesz na ludzi.

Zasnęliśmy. Przed zachodem słońca obudziła nas Kretynka głośnym: muuu!

Wyszliśmy z groty pomalutku, by podejrzeń jakich nie wzbudzać. Pomysł, aby wędrować nocą był mój (no bo przecie nie Kretynki ani tego pana Myszy, co wszystkiego się lękał), więc uradowany porannym chłodkiem, szedłem i pogwizdywałem w najlepsze. Gdyśmy minęli podejrzane skupiska ludzkie, daliśmy Kretynce do paszczy dwa mangosy, wskoczyliśmy jej na grzbiet i nim zdążyłem zawołać do Myszy aby się trzymał — ona już gnała jakby brała udział w krowiej olimpiadzie biegu na długi dystans.

Pędzilimy. Zniszczyliśmy parę przygranicznych budek, Arabowie zmykali przed szaloną krową, uważając ją za zwierzę przeklęte. I w takim dzikim szaleństwie upłynęła nam cała noc.

Nad ranem staliśmy tuż nad brzegiem przesmyku. Rzekłem:

— Tu nasze drogi muszą się rozejść. Oddaję Kretynkę tobie, panie Mysz.

— A w życiu, ja nie chcę mieć nic wspólnego z tą wariacką krową!

— Tak czy siak ona musi zostać. Ty zresztą też.

— Ale szanowny panie, myślałem, iż będę mógł robić za towarzysza pańskiej podróży!

— Na cóż mi towarzysz, który lubi ser? To już bardziej przydałaby mi się Kretynka!

— To czemu jej nie zabierzesz?

— Krowa nie wytrzyma na pustyni. Zresztą nikt tam chyba nie wytrzyma.

— To co ja mam robić?

— Weź Kretynkę. Wystarczy, iże nie będziesz podawał jej mango. Bo właśnie to mango sprawia, że krowa szaleju dostaje.

Myszy dałem męskiego poklepańca plecowego, Kretynce zaś soczystego buziola. Zbliżał się bowiem żaglowiec, co miał mię przetransportować na afrykańską stronę.

Wskoczyłem bagażu pozbawion, pomachałem im i nim cokolwiek zdążyłem pomyśleć — już dopływaliśmy do czarnego brzegu. Ale szybko — pomyślałem.

Zetknięcie z afrykańskim lądem to w gruncie rzeczy jakby przedłużenie Iberii — przeszyła mię myśl. Dopieroż potem miały zacząć się schody. Jeno nie te do nieba…

Szedłem wiedziony intuicją. Była środa, więc bez trudu trafiłem na targ. Ludu tam od groma. Zapachy, kolory, smaki, to wszystko w mieszaninie ogromnej, orientalnej, kotłowaninie nieludzkiej, końca nie mającej. I te wtrynianie towaru na tak zwanego chama, bez barier, granic, taktu. Sfera intymności w Afryce nie istnieje — pomyślałem i była to pierwsza myśl charakteryzująca ten egzotyczny kontynent. Koniec końców kupiłem słomkowy kapelusz, nowy miecz, chciałem nabyć też nunczako, ale afrykanerzy nie wiedzieli co to jest. Opuściwszy to rozwrzeszczane targowicho, podbiłem do pewnego pomarszczonego starca, co suszoną śliwę przypominał i takie pytanie wyleciało z mych ust:

— Psze pana, co ile wychodzi w pustynię karawana?

— Co dwa tygodnie.

— A kiedy ostatnio taka karawana wyszła?

— Dziś.

No to pięknie. Miałem czekać dwa tygodnie wśród onych rozwrzeszczanych, wtryniających wszystko co popadnie afrozacofańców? Przecie panowali tu Arabowie, gdzież ten ich ład, ta kultura, cywilizacja podobno przewyższająca naszą — europejską? Siadłem na zydelku obok suszonego dziadka i zapłakałem.

Dość — krzyknąłem w przestrzeń — przecie nie będę beczeć niczem szympans, któremu banana zajumano!

Dosyć sprawnie poszły mi sprawy związane z zakwaterowaniem, bo przecie jakoś te dwa tygodnie przeczekać musiałem. Usiadłem na tarasie popijając drinka z palemką i zacząłem myśleć o Joli, mej lubej. Nawet zaśpiewałem dla niej cichutko romantyczną pieśń: lubo ma, lubo ma, tam na wzgórzu skunks… czułem jednak, iże coś w tej piosence sknociłem, więc zamilkłem.

Rozdział 19

Balowałem. Szot za szotem, za szotem szot. Sztos. Imprezy odbywały się głównie na mym tarasiku, z którego widok był przedni. Tak naprawdę czułem, iż dalej jestem w Europie, przecie każdego dnia widziałem ją, brzeg Iberii, na którym jeszcze parę dni temu siedziałem razem z Kretynką i Myszą czekając na żaglówkę.

Zaprzyjaźniony z paroma handlarzami bronią, samozwańczym wezyrem i Tuaregiem, odbywaliśmy takie tanga, iże głowa małą bywała, kiedy poboczny obserwator widział co się odjaniepawlało. A odjaniepawlało się strasznie. Al alkohol, po przekroczeniu drzwi mego wynajmowanego mieszkanka, przestawał być trunkiem szatańskim z dopiskiem „al” a zyskiwał rangę, powiedzmy sobie szczerze: anielską.

Bo to bywa tak: kiedy człowiek ma znietrzeźwiony umysł, wtedy działa jakieś dziwne prawo przyciągania, iże lgną do takiego ludzie tacy sami, o takich samych skłonnościach, zainteresowaniach i parametrach życiowych. Tłoczno się wonczas robi, duszno się wonczas robi, od potu kwaśno i od innych wydzielin też. Azali w sposób duracki dążyć mam do uzyskania tytułu birbanta przodowego? — myślałem cichaczem. Po tygodniu nudzić i wnerwiać zaczęli mię ludzie ci przypadkowo do mię przyklejeni, a jeszcze kiedy okazało się, iże brakło trunku pozbawionego przedrostka al, wtenczas rozpierzchła się hałastra ta namolna.

Zostałem sam. Jak góra lodowa sam. Za tydzień ruszę w korowodzie karawany. Zakrawa to na sen — kminiłem. A kminiłem często-gęsto, bo człek osamotniony ma wzmocnione niektóre narządy odpowiedzialne za reminiscencje i przyszłości wyobrażenia.

Jak to będzie, kiedy siądę na grzbiet wielbłądzi, kiedy zabłądzę w wydmowym widmie, kiedy zgaśnie słoneczne kółeczko, a powstanie mrok i chłód…

Tydzień filozoficznych bajań skończył się we wtorek. Wziąłem potrzebne potrzebności typu: miecz, koc, bukłaczek, pierścionek dla Joli, zapasowe sandały i frotowe skarpety.

Przywitawszy się z organizatorem karawany, zapytałem:

— Ile potrwa wyprawa i gdzie tak naprawdę jest przysłowiowa meta?

— Teraz jesteśmy w Tangerze, a zmierzamy do Marakeszu. Pyta pan ile potrwa wyprawa. To zależy od wielu czynników. Może ona potrwać dziesięć dni, ale może też trzy tygodnie. Wszystko w rękach Allaha.

Zacząłem intensywnie myśleć, czy możliwym jest, aby moja Jola była w Marakeszu. Zapytałem:

— Przepraszam pana jeszcze… czy wie pan może gdzie wywozi się panny, które porywane są w europejskich krajach?

— Nie wiem. To równie dobrze może być Aleksandria.

I wtedy właśnie przypomniałem sobie, że szach mówił coś o Maroku, że tam właśnie trafi moja Jola. Powiedziałem o tym organizatorowi karawany. Ten rzekł:

— No to na bank pańska dziewka jest w Marakeszu. Cierpliwości mospanie, wszystko jakoś się ułoży!

Podbudowany na duchu, przytuliłem organizatora karawany, a nawet sprzedałem mu soczystego buziaka. Ten otarł usta z obrzydzeniem.

Kiedy przydzielono mi wielbłąda pomyślałem, iż z twarzy przypomina maga King of wands. Z pomocą pomagierów dostałem się na wielbłądzi grzbiet. Nad sobą miałem coś w rodzaju baldachimu.

Karawana składała się z trzech podróżujących (wśród nich byłem ja), pięciu Tuaregów i szefa — organizatora, którego pochodzenie oraz narodowość pozostawały w tajemnicy. Z rysów jego twarzy nic byś nie wyczytał, drogi czytelniku, bo mógł być to tak samo Hiszpan, jak obywatel z dalekiej północy.

Organizator o imieniu Rahim upewniony, że wszyscy siedzą na swych wielbłądzich koniach, rzekł a raczej wrzasnął:

— Jazda!

I ruszyła karawana. Mój wielbłąd kołysał się niczem łódź rybacka. Wydawał przy tym odgłosy świadczące o tym, iże posiadał potężne problemy z polipami nosowymi…

Jako trzeci w kolejce (pierwszy jechał Rahim, potem Tuareg, potem ja, inny podróżnik, jeszcze inny ktoś, potem Tuareg, znowu Tuareg i na końcu Tuareg) odczuwałem swoiste bezpieczeństwo. Przede mną miałem bowiem Tuarega i szefa tego całego wielbłądziego przedsięwzięcia.

Jechaliśmy równo, miarowo, spokojnie. Monotonia ruchu, obrazu, powtarzających dźwięków, usypiała, lecz ukrop nie sprzyjał drzemce. Pociłem się okrutnie, gdyż łeb miałem cały okutany w jakoweś gałganki, co to niby przed piachem chronić miały… aby nawiązać nić (potrzeba rozmowy była tak silna, że gdybym dali milczał — we furię jaką bym wpadł), zagadałem do jadącego przede mną Tuarega:

— Długo robisz pan w tym fachu?

— A co?

— Nic, po prostu ciekaw jestem…

— Aha.

— No to jak, długo pan robisz w tym fachu?

— Jakim fachu?

Czułem, iże zalewa mię fala krewy, już miałem wybuchnąć, kiedy Rahim rzekł:

— Cisza!

Karawana stanęła. Przed nami coś zamajaczyło, coś w rozedrganym powietrzu, srebrna śreżoga…

Rozdział 20

Coś nas zatrzymało. Rahim zeskoczył z wielbłąda i poszedł w stronę powietrznych falowań. Gdy długo nie wracał postanowiłem wkroczyć do akcji. Chciałem zejść z wielbłąda fachowo, ale spadłem twarzą w piach, co wzbudziło śmiech Tuaregów. Dziwiło mię, iż ci bądź co bądź obyci z pustynią ludzie, siedzą sobie na wielbłądach, jakby nic się nie wydarzyło. Swą dezaprobatę wyraziłem słowem dość wulgarnym.

Byłem coraz bliżej oślepiającej jasności. W końcu, połknięty przez naświetlone powietrze, ujrzałem w pełni co jest grane. Otóż Rahim rozmawiał z jakąś niewiastą. Tak mówiła białogłowa:

— Jeśli chcecie, aby wasza podróż była lekką i przyjemną, poślij jakiego męża do mego łoża…

— Droga Millordino. Przecież ostatnio wypożyczyliśmy ci aż trzech mężczyzn. Bądźże tak dobra i odpuść tym razem!

— Dobrze, mogę odpuścić, lecz wtedy wydarzy wam się coś wielce fatalnego.

— Millordino, błagam…

— O, widzę, iż przyszedł tu jakiś młodzik, może on będzie chętny?

— Chętny na co? — zapytałem próbując zrozumieć o co cho.

Rahim podbił do mię i tak mi szepnął w ucho:

— Ona pragnie miłości fizycznej z jakimś mężem, rozumiesz? Jeśli tego nie dostanie, wtedy nasza podróż może obfitować w rozmaite niebezpieczeństwa.

— A kimże ona w ogóle jest?

— To pustynna wróżka Millordina.

— No to dalej, czemu nikt nie chce skorzystać?

— Bo… ona roznosi choroby, ale jeśli ci to nie przeszkadza, to idź!

— Ja nie mogę. Mam swoją dzieweczkę, której jestem cholernie wierny. Ale. Jestem również Prokreator. Kiedyś moje imię wejdzie na karty historii. Ludzie wielcy są do poświęceń skłonni. Pójdę więc do onej wróżki, a o chorobę się nie lękam. Znam maga, który potrafi poradzić sobie z każdym schorzeniem.

Kiedy Rahim oświadczył Millordinie, że pójdę z nią do łoża, ona aż podskoczyła z radości.

Gdyśmy weszli do domku onej pustynnej dziewki, cały ten blask, który do tej pory ją otaczał, zgasł i mogłem wówczas ocenić jej urodę. A więc było to dziewczę klasy Ce, co w mojej skali było wynikiem dobrym. Gdyśmy wskoczyli do łoża, nastąpiło kilka figur i po całych pięciu sekundach nastąpił kuniec. Wróżka miała maskowatą twarz, gdym wciągał kalesony. Tylko, że w kalesonach zrobiła się dziura i poprosiłem Millordinę, by ją zaszyła. Trwało to dość długo, gdyż wróżka nie umiała nawlec igły na nitkę.

— To cześć — rzekłem do Millordiny, gdy ta dokończyła robotę krawiecką.

Gdym wskoczył na swego wielbłąda, wesołkowaty Rahim zapytał:

— I jak wam poszło? Długo baraszkowaliście! Prawie godzinę! Niezły wynik!

— Było całkiem wporzo.

— Super. Zagwarantowałeś nam bezpieczną podróż!

— Przecie żem Prokreator — rzekłem z dumą.

Karawana ruszyła znowu. Wszelkie lęki i niepewności dotyczące wyprawy prysnęły nieczem mydlana bańka, w końcu wróżka ucieszona odbytym stosunkiem, odczarowała wszelkie zła i niecności.

Kiedy nadeszła noc, rozbiliśmy namioty. Spałem z innym uczestnikiem podróży, panem Bazylim. Bazyli był mieszkańcem Maroka i jechał odwiedzić swoją ciotkę. Gadka nie kleiła się jakoś szczególnie, więc położywszy łeb na poduszeczce — zasnąłem.

Na śniadanie była jajecznica na bekonie i kiefir (po arabsku: al kafar). Potem spakowaliśmy rozgardiasz w trybie szybkim i wskoczyliśmy na wielbłądy.

Wielbłąd, gdyby go tak do kunia przyrównać, wielce niemrawym zwierzęciem jest, poza tym wygląda paradnie z onym garbem, w którym pono wodę sobie magazynuje. Dziwne stworzenie.

Karawana posuwała się wolno. Wszechobecne milczenie denerwowało mię. Przecie czas płynie szybciej (choć wiadomo, że to złudzenie jeno), gdy pogwarka skręca w rejony zajmujące, w rejony pasjonujące, arcyciekawe. Aby przeciąć tę nudną jak papier toaletowy ciszę, postanowiłem zrównać się swoim wielbłądem z wielbłądem Rahima. Gdy to nastąpiło, tak rzekłem:

— Panie Rahim, ja wiem, iż należycie do ludzi milkliwych, do ludzi, co wolą zachować myśli dla siebie tylko, lecz zrozum, że są też inni, co potrzebują rozmowy jak spragniony chłop wody. Zatem czy możemy porozmawiać?

— W sumie czemu nie.

— To wspaniale. Wiadomo bowiem, iż podróż nasza będzie nudna niczem flaki z oliwą, przecie seks z Millordiną zagwarantował nam bezpieczeństwo, czyż nie? Wobec powyższego byłoby wskazane, aby rozmawiać. Rozmowy bowiem kształcą, zresztą tak samo jak podróże. A więc: czy ma pan żonę?

— Nie.

— A czemu to?

— Żona to kłopot. Po co brać sobie kobietę, która kłopotem jest?

— Pan wybaczy, ale inne mam podejście do onych spraw. Myślę, iż kobieta to skarb, bo prócz urody, która uskrzydla mężczyznę, ma ona również w posiadaniu takie umiejętności jak: sprzątanie, gotowanie, dzieci rodzenie, dzieci wychowywanie, dzieci karmienie. To dużo, prawda?

— No niby tak, masz pan całkiem arabskie podejście do kobiet. Ale mój zawód to rzecz konfliktogenna. W domu bywam raz na dwa miesiące. Jak pan myślisz, co bym słyszał, gdybym wracał po tak długim czasie? Właśnie dlatego nie mam żony.

— Teraz rozumiem.

— A teraz ja zadam pytanie. Czy zamierza pan powiedzieć swojej Joli, żeś pan stosunek seksualny z wróżką pustynną odbył?

— Oczywiście, że tak. Powiem jej wszystko, od a do żet.

— Hmm, chyba będzie z tego awantura…

— Nie, moja Jola to kobieta mądra. Mądre kobiety są w stanie zrozumieć, iż zachodzą czasem okoliczności wyjątkowe, w których stosunek seksualny jest jak bohaterstwo.

— Mam nieodparte wrażenie, iż bredzisz pan.

— Proszę nie wchodzić na tory bezsensownej agresji. Pan chce za wszelką cenę uwypuklić swoją rację. Po co to panu. Ja wiem po co. Pragnie pan uchodzić za filozofa, fizjonoma a nawet filatelistę.

— Raczy pan odpuścić już.

— Dobrze, ja odpuszczę, lecz wiedz pan, iż przegrał pan potyczkę słowną!

Przemieszczaliśmy się przez wydmy na dziesięć metrów wysokie. Lekki wiatr wprawił piach w ruch. Uszczelniłem okutany łeb i prawie nic nie widząc, jechałem na biednym wielbłądzie. Czy wielbłąd może zabłądzić? Głupie pytania przetaczały się przez mą łepetynę.

Kiedy zrobiliśmy przerwę na przysłowiową kawę, poszedłem oddać mocz. Zimny dreszcz przebiegł po mych plecach, gdym spostrzegł, iż moje przyrodzenie zzieleniało. Mój stosunek do pustynnej wróżki zmienił się deczko. Chciałem już rzucać mięsiwem soczystem, obrażając tą dziewkę, lecz pohamowałem się. Nie chciałem uchodzić za jakiego wrednego prymitywa, wieśniaka, wulgarnego parobka. Uspokojenie przyszło, kiedy uświadomiłem sobie, że mag King of wands uleczy mię z tej choroby. Swoją drogą ciekawiło mię, co akurat robi ten drań. Po onym wilczym chędożeniu wszystkiego się mogłem po nim spodziewać. Lecz w końcu mag to mag.

Podbiwszy do Tuarega, z którym jeszcze nie zamieniłem słowa, tak rzekłem miłym głosem:

— Jak podróż? Jak samopoczucie?

— Dobrze, dziękuję że pan pytasz.

— Ten nasz przewodnik, pan Rahim, to człek wielce w sobie zadufany.

— Być to może.

— Ale czy tak powinno być? Myślę, iż organizator wyprawy winien być człekiem pełnym taktu i kultury, tymczasem on wyraźnie coś do mię ma…

— Aha.

— Czy pan też jest z tych chamskich, z tych agresywnych, z tych gburowatych?

— Myślę, że nie.

— A ja myślę, iż gburostwo tkwi w pańskich trzewiach niczem strzała łucznika w sercu wroga!

Rozdział 21

Szliśmy i szliśmy, a niebo stało się granatowe. Upał zelżał. Przeczuwałem w kościach, że coś nastąpi i, że to coś będzie kiepskie raczej. Skąd u mię takie przeczucia? Prorokiem jakim byłem, czy co?

Wielbłądki szły jakby nigdy nic. Spokojnie, a jednak nie. Podskórnie coś wyczuwałem. Było to dziwne, bo przecie układ z wróżką wykluczał jakąkolwiek złą przygodę.

Nagle zza wydmy wyskoczyli bandyci. Czarne szatany — przeleciało mię przez łeb. Odziani w czarne przewiewne szaty, wymachiwali mieczami i żądali pieniędzy. Podła Millordina zrobiła nas w bambuko. Nasza karawana zatrzymała się grzecznie. Rahim zbladł, ale wciąż sprawiał wrażenie człeka rozsądnego i stanowczego.

Tymczasem ci czarni filipowie konopni otaczali nas. Rahim przybliżył się do mię i tak mi szepnął:

— Co jest grane, przecieżeś baraszkował z wróżką dobrą godzinę, mieliśmy bezpiecznie dotrzeć do celu za wiadomą usługę…

— Drogi Rahimie, ja z nią baraszkowałem niecałe dziesięć sekund. Reszta czasu to było zaszywanie dziury w mych kalesonach…

— Czyś ty oszalał? Dziesięć sekund? Dziesięć sekund to dla niej obelga, brak szacunku, nie dziwię się teraz, że napadli nas jacyś podli złoczyńcy!

Szef szajki zabrał głos:

— Kochani! Albo oddacie wszystko co macie w sakiewkach, albo jeśli nie pójdziecie na współpracę, będziemy musieli posunąć się do przemocy, a tego byśmy nie chcieli. Więc?

Zabrałem głos:

— Całuj psa w ogon!

— Z całym szacunkiem, ale ja nie widzę tu żadnego psa — rzekł spokojnie szef zbójów.

Rahim zeskoczył z wielbłąda i tak przemówił:

— Mój przedmówca chciał rzec, że żadnych pieniędzy nie oddamy. I wiemy z czym się to wiąże. Wiemy, że za chwilę wybuchnie tu jatka jakiej pustynne jaszczurki nie widziały od lat!

— Zatem do boju moje zbóje kochane!

Doszło do walki. Okazało się, iż każdy członek karawany miał jakąś broń. Walczyliśmy mężnie, stawialiśmy opór, jak to mawiają, zaciekły. Wielbłądy uciekły, a w dodatku szła burza piaskowa. Gdym walczył, czułem napływ pozytywnej energii, mimo zielonego przyrodzenia, płynęła we mnie błękitna krew wojownika, wojownika co zasiądzie kiedyś na kartach historii. Pokonawszy trzech zbirów, skoczyłem z pasją na czwartego, jednak ten posiadał zręczność, o jakiej mówił mi onegdaj Karol Młot. Oj, ciężko z nim było, facet władał mieczem wspaniale, kręcił młynki, wywijał, podawał miecz z ręki do ręki, a ja w tym wszystkim jak cielak wgapiony we wrota malowane. W końcu wkroczył Rahim, który zauważywszy me zmęczenie, położył łotra jednym, mocnym ciosem.

Piach coraz bardziej dawał się we znaki. Trudno walczyć, gdy musisz mieć zamknięte oczy, więc walka przypominała potyczkę ślepców, którzy dziabali na chybił trafił. Trwało to długo, bo nikt nie chciał odpuścić.

Trupy padały. Ja i Rahim trzymaliśmy się razem, siekliśmy, jak już było powiedziane, na oślep, Tuaregowie też łoili, lecz jakby mniej skutecznie. W końcu burza przybrała na sile tak, że nie sposób było toczyć dalszych bojów. Osłaniałem oczy wszystkim co miałem pod ręką, potem skuliłem się i tak postanowiłem przeczekać do końca tej zawieruchy piaskowej.

Spokój i ciszę przyniósł ranek. Rozejrzawszy się uważnie zanotowałem, iż przy życiu zostałem ja, Rahim i szef zbójów. Reszta leżała osypana piachem; niektórzy mieli wbite w brzuch miecze, inni odcięte głowy, jeszcze inni poderżnięte gardła. Widok okropny.

Szef szajki nie musiał lękać się o swoje życie. Ja i Rahim ledwo trzymaliśmy pion ze zmęczenia. Zbój zapytał:

— No i co teraz?

— A co myślisz, że będziemy kontynuować bitkę? Sytuacja uległa zmianie; teraz musimy przeżyć, a bez wielbłądów, prowiantu, wody, będzie to cholernie trudne — rzekł Rahim.

— No to chodźmy. Jedyne co nam zostało to iść — powiedział szef martwych zbójów.

Szliśmy. Dziwna sprawa, iż człek który chciał nas ograbić stał się naszym kompanem. Pytał nas o zdrowie, czy coś nam dolega, czy coś nas boli. Zdziwiony zatroskaniem zbira, rzekłem:

— Proszę pana, dobrze by było, gdybyśmy znali pańskie imię. Więc jak ono brzmi?

— Szekim Raszer. Bardzo serdecznie przepraszam was, że chciałem uczynić zło grabiąc, zabijając, gwałcąc. Myślę, że zachodzi we mnie pewna przemiana…

— Czy jest to przemiana natury duchowej? — dopytywałem.

— Oczywiście, tak. Duchowa przemiana zachodzi we mnie. Czuję dotyk anioła, czuję oddech Allaha, czuję go mocno!

— Czyli, jeśli dobrze rozumiem, porzucasz pan zbójniczy fach?

— Och tak, pewnie, fach zbójnicki mam już w dupie. W dupie mam fach ten!

— Można zatem rzec, iż z tego zła, które zaszło, powstało ziarenko dobra kiełkujące w twym sercu Szekimie, czyż nie?

— Och tak, ziarenko ono kiełkuje, kiełkuje jak bonie dydy, czuję jak kiełkuje, cholera jasna!

— Widzę, żeś srogo podniecon oną sytuacją, można powiedzieć, że boską.

Rozdział 22

Szliśmy. Spiekota, gorąco, sucho, męcząco, źle, fatalnie. Krok za krokiem, za krokiem krok. Słońce odkryło swe wredne oblicze. Wredota słońca to koszmar, kto tego nie doświadczył, ten mało wie o świecie. Pierwszy padł Rahim. Czołgał się ten człek niczem czołgacz — powoli, ale skutecznie. Potem padłem ja: wzorem Rahima czołgałem się za nim. Szekim dzielnie się trzymający szedł najdłużej, ale takoż dopadło go czołgactwo; upadłszy na piach jął naśladować nasze płazowe wyczynania. Bo w płazy żeśmy się zamienili, bo tak jak one poruszaliśmy się szorując brzuchem o piach. Piach wszechobecny; gdzie nie spojrzysz tam ziarenka, drobnica w miliardach zaklęta. Piasek w ilości gwiazd dościgający.

Rahim zaczął krzyczeć:

— Wody! Wody! Wody!

Wnerwiało mię to wołanie, gdyż przecie nikogo na tej pustyni nie było, więc po kiego grzyba on wołał. Ale wołał:

— Wody! Wody! Wody!

Aby być lepszym od Rahima, począłem głośniej krzyczeć:

— Wody! Wody! Wody!

Szekim zarażony wołaniem naszym zaczął ryczeć najgłośniej, co do szału mię doprowadzało:

— Wody! Wody! Wody!

Rahimowi takoż musiał gul skoczyć, bo ryczał tymczasem niczem opętany bawół:

— Woooooody!

Wkurzenie me zenitu sięgające pchnęło mię do warczenia niemal zwierzęcego:

— Wwoooodyyyyy!

Szekim nie odpuszczał:

— Wooody!

Wścieknięcie Rahima musiało przebić dotychczasową ścianę, albowiem przebił on wołaniem, a raczej warko-rykiem ścianę płaczu:

— Wwwoooddddyyy!

Pełzaliśmy wciąż rycząc, krzycząc, wołając, a piach wpadał nam do ust otwartych. Nagle zaczęliśmy ścigać się w pełzaniu, kto lepiej płaza przypomina, kto bardziej zpłazował się, zapłazował, zgłupiał, zbłaźnił. Rahim z Szekimem na czołówce, ja z tyłu wołająco-błagająco-rycząco-buczący:

— Wowowodydydy, Wowowodydydy!

Rahim podchwycił me werbalne, wymyślne wyczyny i tak zahuczał:

— Wodydydy, Wodydydy!

Szekim pomysłowością obdarzon wypalił:

— Wodyrydyrydyrydy, Wodyrydyrydyrydy!

Wścieknięty takim wybrykiem, wynaturzeniem słownym, tak zaprojektowałem wołanie swe tragiczne:

— Dyrydyrywo, dyrydyrywo, dyrydyrywo, dyrydyrywo!

Rahim wrzasnął piachem:

— A pies z waszym dyrydyryzmem, ja chcę jeno zwykłej wody!

— Ja też — krzyknąłem.

— I ja — burknął Szekim.

Pełzanie szło nam całkiem nieźle. Zapiaszczone głowy ulegały zmąceniu coraz gorszemu. I nagle zauważyłem palmy, a na tych palmach kokosy, a w środku palmowego kółka był stawik, tak, to boży dar, bożydar, a może nawet bożybór?! Rzekłem:

— Widzicie to?

Lecz oni nic nie widzieli, oni wiedzieli swoje, w swoje brnęli swojskości. Znowóż rzekłem, z tym że rzeknięcie to było krzykiem prawie:

— Tam jest oaza czubki!

Gdzie tam, leźli pełzając, uszy mieli zatkane piachem. Piach. Dlaczego piach. I znowuż:

— Tam jest oaza, patrzcie jeno!

Nic. Ale jednak coś. Rahim przestał pełznąć i tak huknął:

— To jest twój zwid, tam niczego nie ma cholerny nicponiu!

Nicponiu? Dlaczego nazwał mię nicponiem, podczas gdy byłem tak samo jak oni upokorzony płazem, że pełznąc musiałem jak on — płaz. I przypomniałem sobie nasze bojowe zawołanie:

— Wody psiakrew, wody!

Szekim znowuż:

— Wody do luja ciężkiego!

A Rahim:

— Dupa!

Pełzanie pełzaniem, ale jest jeszcze miłość — myślałem. Jolę przywoływałem, Jolą się od słońca zasłaniałem. Bo Jola parasolem, kocem, parawanem.

Nadeszła noc i przestaliśmy pełzać. Chociaż to głupie, bo nocą chłodniej i wtedy pełzać powinniśmy. Siedzieliśmy strząsając piasek. Gwiazdy świeciły pięknie, aż słów brakło na opisanie zjawiska tego. Rzekłem:

— Jak te gwiazdy pięknie świcą!

A Szekim:

— No.

Rozdział 23

Byliśmy wyczerpani na maksa. Przestaliśmy liczyć dni, godziny, przestaliśmy się martwić w ogóle. I pełzać przestaliśmy — co warte odnotowania. Trwaliśmy.

Myślenie o śmierci w czasie cierpienia to ochłoda dla duszy i ciała. Powiadam to wam ja — Prokreator.

W pewnym momencie usłyszałem jakieś głosy. Czyżby Rahim z Szekimem tak rozprawiali? Ale nie, to były odgłosy z dalszej dali. Otworzyłem oczy i ujrzałem karawanę. Zatrzymali się przy nas. Jakiś otyły Arab zeskoczył dość zgrabnie z wielbłąda i dał nam pić. Picie po bardzo długim czasie suszy sprawia ból. Ale jest to ból rozkoszny, ból wyzwalający, bo w końcu upragniona ciecz zalewa wnętrzności z siłą kaskady.

Gdyśmy odzyskali siły, radość, że wybawienie przyszło w postaci karawany, była niezmiernie wielka. Skakaliśmy niczem małpy jakie, zające, hipopotamy. Wąsacz (zapewne szef karawany) usadowił nas na wielbłądach (a miał akurat trzy wolne sztuki na zapas), po czym powiedział:

— Wio!

I ruszyliśmy. Serca nasze były wdzięcznością i miłością napełnione. Miłość zalewała wszystko dookoła. Miałem ochotę ucałować tych obcych dla mnie ludzi, podziękować im i uściskać. Zerknąłem z ciekawości na Rahima i Szekima — oni takoż uradowani, ugruntowani w przeświadczeniu, że widmo śmierci poszło precz.

Jechaliśmy. Bujało (jak to na wielbłądzie), lekki owiew spowijał mą gębę, gębę od słońca spaloną. Zresztą zauważyłem, iż moja wrodzona biel ciała dawno zniknęła. Stałem się mulatem prawie. Karol Młot nie pozna mię, kiedy do spotkania naszego dojdzie — myślałem. W ogóle myśl o Karolu radowała i zasmucała mię jednocześnie, albowiem tęskniłem za tym facetem z całego serca, wiedziałem jednak też, iż nie sprawię mu radości, gdy przyjdzie zdawać relację z misji. Przecie ja nic nie zdziałałem, nie capnąłem żadnego jeńca, nic! Ale jeszcze pozostawała Jolanta, moja miłość. Przy niej wszystko bladło, traciło sens i znaczenie.

Nie mogłem się doczekać przyjazdu do Marakeszu. Wyobrażałem sobie, że wbiegam do komnaty tego Abdula Ogóra i przebijam go mieczem, wyzwalając Jolę. O, jakaż to była fantastyczna myśl, jedna z tych uskrzydlających! Jednakowoż nie miałem pojęcia gdzież ten człek mieszka. Będę musiał popytać tu i tam, może się dowiem — myślałem podekscytowany.

Zbliżywszy się do Rahima, takim zapytaniem go zawaliłem:

— Pomożesz mi, wspaniały Rahimie, w jednej sprawie?

— Zależy jaka to sprawa.

— Muszę odbić dziewkę. Zresztą wiesz, wspominałem ci o tym. Pomożesz?

— A co będę z tego miał?

— Czy musisz być aż tak interesowny? Ale dobra. Dam ci… cholera, przecie ja nic nie mam!

— Hehe, spoko oko, damy radę Prokreatorze.

— Czyli, mam rozumieć, że pomożesz?

— Czyli masz rozumieć, że tak. Można by jeszcze Szekima poprosić, w końcu facet zna zbójnickie sztuczki, prędko wywącha tego twego Ogóra.

Byłem rad, że mam na kogo liczyć.

Na horyzoncie zamajaczyły mury Marakeszu. Serce zabiło mię mocniej. Jola była coraz bliżej, ale coraz bliżej był też mój śmiertelny wróg, szach Abdul al Ogór. Gagatek ten nawet nie podejrzewa, że zbliża się ręka sprawiedliwości — mówiłem sobie w myślach.

Co do tego gadania do siebie, to, drodzy czytelnicy, taka moja uroda. Toczę czasem godzinne monologi lub dialogi z urojonym rozmówcą. I właśnie na podstawie onych wewnętrznych rozmówek w niektórych kręgach uważany jestem za schizofrenika. Cóż, taki już mój los, że przyklejają się do mię różniste przykrostki.

Odnośnie przykrostek, coraz bardziej martwiło mię me zielone przyrodzenie. Mag, King of wands był gdzieś cholernie daleko, a tu trzeba było działać. Może jaki arabski znachor by co doradził?

Wjeżdżając do miasta doznałem swoistej ulgi. Widok wszechobecnego piachu obrzydł mi do tego stopnia, iż nawet nie mogłem zerkać na piaskową klepsydrę.

Kiedy zeskoczyliśmy z wielbłądów, serdecznie podziękowaliśmy wąsatemu wybawcy. Tamci pojechali w głąb miasta, a my, w sensie: ja, Rahim i Szekim staliśmy czas jakiś, jakby w amoku jakim. Tyle przeżyć w krótkim czasie, tyle ze śmiercią spotkań.

Poszliśmy potem pokrzepić się do jakiejś knajpy. Jako, że nie mieliśmy pieniędzy, postanowiliśmy żreć na tak zwanego sępa.

Zamówiliśmy baraninę w sosie miętowym i jedliśmy niczem jakie dzikusy z puszczy głębokiej a mrocznej. Potem poszło piwo jedno, drugie i trzecie. Postanowiłem tym razem nie szaleć z alkoholem, przypomniałem sobie bowiem szpetną popijawę w szynkwasowni u mego przyjaciela, braciszka Zygfryda.

Kiedy przyszło płacić, do akcji wkroczył, zdolny w tych rolach, Szekim. Tak do kelnerzyny przemówił:

— Kochany panie, gdybyś pan wiedział cośmy przeżyli, jak mało od śmierci nas dzieliło, popadł byś waćpan w szaleństwo jakie. My jednak nie popadli. Co to może oznaczać? Ano jedno. Żeśmy są cholernie mocni. Nie złamał nas żar pustyni, ziąb nocy, głód, pragnienie i osamotnienie. Czy myślisz pan, że kiedy nie zapłacimy, zdoła nas pan złamać? Nie, nie zdoła pan. A wiedz pan, że nie zapłacimy za zjedzoną baraninkę. Nie zapłacimy, bośmy o śmierć się otarli i my w szoku są cały czas.

Kelner gały wybałuszył i nie wyrzekł ni słowa. My zaś odeszliśmy w spokoju i kulturze.

Rozdział 24

Szukaliśmy Ogóra cały dzień. Nawrócony zbójnik pytał, węszył, rozkminiał. Widać było przemianę w tym człowieku. Ze zbója pozbawionego uczuć stał się skłonnym do poświęceń i odkupienia swych przewin, pokornym człeczyną.

Wąskimi uliczkami miasta pokonywaliśmy zatłoczenia, wtopieni w masę ludzką mieliśmy oczy i uszy nastawione na wyławianie szczegółów związanych z szachem al Ogórem. Nikt jednak nie wypowiadał takiego imienia. I nikt nie wiedział, gdzie taki ktoś mieszka i czy w ogóle taki ktoś jest.

Około południa nastąpił przełom w onej ważnej dla mię sprawie. Otóż Szekim natrafił na służącego Ogóra. Ludzie Ogóra nosili niebieskie wdzianka ze złotą opaską. Tak właśnie odziany sługa robił zakupy na targu. Zbój poszedł cichaczem za nim. Szedł, szedł, aż doszedł. Służący skręcił w uliczkę prowadzącą do wielkiego gmachu.

— Tu mieszka ten Ogór — rzekł Szekim, kiedy służący zniknął we wnętrzu pałacu.

— Co robimy? — zapytałem zniecierpliwiony i podenerwowany lekko.

— Wchodzimy, rąbiemy każdego po kolei, bierzemy dziewkę i zwiewamy — powiedział rozbójniczy Szekim.

— A więc do dzieła panowie — rzucił Rahim.

Jakby nigdy nic, weszliśmy po schodach ku pałacowym drzwiom. Strażników nie było, więc z łatwością pokonaliśmy parę pomieszczeń. Abdul al Ogór w najśmielszych snach nie przypuszczał, że przyjdę tu po moją pannę, więc nie zadbał o ochronę. Szliśmy i nagle wpadł na nas jakiś chłopek. Nim krzyknął, Szekim walnął go z piąchy, aż zgrzytnęło. Szliśmy dali. I znów jakiś mąż wąsato-brodaty. Tym razem ja wziąłem go w obroty. Trzasnąłem go jakimś kołkiem w łeb i po sprawie. Szliśmy znowuż. Zza winkla skoczyło dwóch, tym razem groźniejszych, bo z mieczami przy boku. Zbójnik i Rahim obezwładnili ich w trybie natychmiastowym. Po minucie leżeli we krwi jęcząc i kwicząc. Szliśmy dali. Wspinając się po schodach na pierwsze piętro napotkaliśmy trzech. Tu było ciężej. Faceci wyćwiczeni w mieczowych pojedynkach machali aż furczało. Rahim oberwał srogo w ramię, aż miecz mu z ręki wypadł. Razem z Szekimem łoiliśmy drani. Daliśmy im rady.

Na piętrze roiło się od rycerzyków Ogóra, musieli wyczuć, iż coś się święci, bo powylatywali z każdej strony niczem pszczoły jakie. Robiło się arcytrudno.

Zbój rzucił w ich stronę rodzaj gazowej bomby, co oślepiła przeciwników na minut parę. W tym czasie wchodziliśmy do przypadkowych pomieszczeń szukając Joli i Ogóra.

Jako że Szekim posiadał jakiś dodatkowy zmysł łotrzykowski co to wie co, gdzie i jak, szliśmy za nim wierząc, że doprowadzi mnie do ukochanej. Na każdym kroku pojawiał się jednak przeciwnik, który chciał nas zatrzymać, zranić lub zabić. Trzymaliśmy fason cały czas, ja i Szekim, a nawet Rahim, chociaż zraniony, dawał przykład męstwa i bohaterstwa.

Zostawialiśmy za sobą sznur trupów. Albo Ogór miał tak słabych wojów, alboż my byliśmy megasprawni.

Kopniakiem otworzyłem drzwi, jak się okazało, sypialniane: tam panna moja, Jola i Ogór. Ona zapłakana, z oczyma podkrążonymi i un, szpetny wróg mój, parszywy luj. Zbójnik i Rahim zabarykadowali drzwi, by nikt nie wlazł.

Podbiłem do niego z zamiarem mordu dokonania, lecz drań z szybkością światła broń swą wyciągnął i starliśmy się. Dźwięk stali, pot, gniew, chęć zemsty. Ze strony Ogóra: zaskoczenie, niedowierzanie, szok. Ciach — trach — mach. Ja unik, un unik, ja odparowałem, un odparował.

Waliłem mieczem (miecz pożyczył mię Szekim) z całych sił, z serca całego. Iskrzyło z nienawiści. Gdy Ogór uniki czynił, ja rozwalałem krzesła, stoły, półki, cokolwiek co natrafiło pod miecz.

I nagle sukces: wytrąciłem mu broń z dłoni. Przystawiwszy koniuszek mieczysława do szyi, taką przemowę żem popełnił:

— A więc spotkaliśmy się wrogu mój, Ogórze podły. Już raz pojedynkowalim się, czy pamiętasz? Darowałeś mi wonczas życie i w niewolę posłałeś. Dziewkę mi zabrałeś. Powiedz, co ja mam z tobą uczynić?

— Daruj waść życie…

— Zabij go! — krzyknął Szekim.

Zrobiwszy mu sznytę na policzku, poderwałem się do biegu: zgarnęliśmy Jolę i z Rahimem i Szekimem wyskoczyliśmy przez okno: najpierw ja z Jolą, potem oni. Spadliśmy na kopę siana, która na wozie jakimś…

— Wio! — krzyknąłem, a kuń poderwał się do biegu. Gnaliśmy leżąć na onej kopie siana. Wpatrzony w Jolę, łzy słone roniłem, łzy miłości i tęsknoty.

Tymczasem jeszcze nie wyjechaliśmy z podwórca Ogóra, a zaczęli gonić nas na kuniach rycerze jego.

— Wio, wio — krzyczał zbój, który przejął stery. Rahim coraz mocniej krwawił, a rycerze na ogonie. Cudem wyjechaliśmy z onego podwórca, pędziliśmy potem wąskimi uliczkami, skręcaliśmy przypadkowo, przecie nie znaliśmy miasta. Wyprzedzając wolno jadących, łamaliśmy wszelkie przepisy drogowe, ale pies z przepisami, przecie gonili nas wojowie mego największego wroga.

I wjechaliśmy w uliczkę pechowo ślepą. Rycerze z jednej strony, z drugiej ściana. Rahim rzekł:

— Nie damy rady tylu wojom!

Wtenczas stało się oto to: daleko w górze, na mietle leciał mag King of wands, ale na drugiej mietle też coś leciało. Gdym wytężył wzrok, tom dojrzał. Otóż na drugiej mietle leciała Kretynka.

Wylądowali między nami a zakapiorami Ogóra.

Tym oczy dęba stanęły. Krowa z jakimś magiem, niczem grom z jasnego nieba. Zahuczał mag ku arabskim rycerzykom:

— Wy nędzni, wy skalani grzechem śmiertelnym! Czy to normalne, że musiałem aż z Akwitanii lecieć tu, by gadkę umoralniającą odwalić? Czy to się godzi tak? I jeszcze krowę brać? Co? Cholera jasna i ciemna! Otóż zabieranie dziewczyny innemu mężowi to łotrostwo pierwszej wody! Powiedzcie to waszemu Ogórowi czy tam Pomidorowi. Ale do rzeczy. Jestem mag King of wands. Nazwisko mam angielskie, bom Anglik, choć francuski. Wiedzcie, że wasz pan szach uczynił wybitne kurestwo, porywając pannę Jolę. Powtarzam: wybitne! Nie rzucę jednak na was żadnego zaklęcia, bo widzę, że już w szoku jesteście ostrym. Bez psychiatry się nie obędzie.

Mag w mig wyczarował mietły dla mię i Joli. Zbój i Rahim nie chcieli lecieć, bo oni do tamtych stron należeli (ich dalsze losy są nieznane). Wskoczylim na mietły, King wrzasnął jakieś zaklęcie i wzbiliśmy się w powietrze. Lecieliśmy: Un, czyli mag, Kretynka, ja i Jola. Rzekłem:

— Cholera, w tym szaleństwie zapomniałem podziękować Szekimowi i Rahimowi…, ale powiedz mi magu, po kiego grzyba zabrałeś ze sobą Kretynkę?

— By zrobić wrażenie. Czyś widział ich miny? Pewnie minie tydzień, nim dojdą do siebie.

Lecieliśmy do Akwitanii ponad chmurami. Zrównałem się mietłą z Jolą i posyłałem jej uśmiechy sympatii. Ta odśmiechiwała się wdzięcznie.

Lot miał parę minusów. Jednym z nich był ziąb. Strasznie zmarzliśmy lecąc z niesłychaną szybkością. Drugim minusem był hałas. Szum lotu uniemożliwiał normalną rozmowę. Trzecim był widok lecącej krowy. Nawet mi, choć widziałem wiele, mózg gąbczał, ale to wszystko pikuś przy fakcie, iż zostaliśmy wybawieni z matni w iście pokazowym stylu.

Rozdział 25

Wylądowaliśmy na podwórzu posiadłości Karola Młota. Krowę zaprowadziliśmy do obory i daliśmy jej jeść. Jadła sobie pyszne sianko.

Gdy stanęliśmy przed drzwiami domu naszego władcy, serce załomotało mię potężnie. Zrobiliśmy puk puk. Drzwi otworzył ochroniarz Młota, Pepin Krzywozębny. Ten facet o maskowatej twarzy chyba nigdy nie okazał ni grama uczuć. Weszliśmy do środka.

W korytarzu wpadł na nas sam Karol. Uścisków nie było końca; gestem prawdziwego gospodarza zaprosił do sali jadalnej.

Gdyśmy usiedli, Karol zapytał:

— A cóż to za nowa panna, co?

— To jest moja dziewczyna, Jola.

— Bardzo miło mi panią poznać!

— Dziękuję — rzekła speszona Jola.

Karol zaczął krzywo zerkać w kierunku maga. Dało się wyczuć pewne napięcie. Tak rzekł w końcu Karol zwracając się do Kinga:

— A gdzieś ty był jak cię nie było, co?

Speszony King of wands spuścił głowę i milczał przez chwilę, po czym rzekł:

— Zbłądziłem, szanowny Karolu, zbłądziłem okrutnie. Ja… ja po prostu gwałciłem… tak, gwałciłem niewiasty, za wilka będąc przebrany!

Złość Młota do legendarnych należała, ale tym razem chyba przeszedł samego siebie; zaczął krzesłami ciskać, talerzami, wszystkim co wpadło mu pod rękę. Kiedy dyszał, łapiąc opanowanie niczem ryba powietrze, wycedził:

— Nakładam na ciebie karę. Będziesz siedział w domu przez dwa miesiące!

— Dobrze.

— Co dobrze, co dobrze? Nic nie jest dobrze! Żeby mój nadworny mag chędożył po lasach jak przygłup jakiś, toć to hańba, hańba jak skurczybyk!

— Wiem…

Czułem, iż jeśli nie zabiorę głosu, spojrzenie Karola na Kinga będzie niepełne. Rzekłem więc, lękając się nieco:

— Otóż, szanowny Karolu. King of wands popełnił co prawda zło, do którego się przyznał, ale jest też autorem wielkiego dobra. Fakt, iże teraz siedzę tu i rozmawiam z tobą Karolu, jest dziełem Kinga. King bowiem wyrwał mię i moją pannę z matni, przyleciał dosłownie w ostatniej chwili ratując nas…

Młot łagodniej spojrzał na maga.

— Masz szczęście. Wielkie szczęście, bo to co rzecze Prokreator, są to tak zwane okoliczności łagodzące.

Kiedy podano dania, atmosfera zmiękła jeszcze bardziej. W pewnej chwili zorientowałem się, iże nie ma tu panien. Zapytałem:

— A gdzież są nasze panny? Czyżby wszystkie uległy sfochowaniu?

— Panny są na grzybobraniu — wyjaśnił pan Stefan, służący.

Tymczasem pałaszowaliśmy. Takich pyszności nie jadłem od dawna. Tu ziemniaczek, tam buraczek, brukiew, kalafior, bułeczka tarta, szczypiorek, schabowszczak, kapusta smażona, mizeryja, ananas, żabie nóżki i tym podobne. Rzekłem:

— Musimy porozmawiać Karolu. Ale rozmowa ta ma odbyć się w cztery oczy. Bo wiesz…

— Tak, tak, Prokreatorze, o takich rzeczach trzeba w cztery. Chodźmy zatem do innej komnaty rozmowę ważną odbyć.

Poszliśmy. Karol zaprowadził mię do małego pomieszczenia ze stołem na środku. Dwa krzesła jakby czekały na nas. Kiedy klapnęliśmy zadami, drżącym głosem, głosem niemal panienki, powiedziałem:

— Dupa jest Karolu. Dupa blada. Nic, ale to nic nie zrobiłem. Nie złapałem jeńca, nie wiem ilu arabskich wojowników jest na terenie naszego kraju, nie wiem jakie mają zamiary. Bo musisz drogi Karolu wiedzieć, iże ja porwany zostałem przez Abdula al Ogóra, który wpakował mię w niewolę, a Jolę wziął ze sobą do Marakeszu. Ruszyłem zatem ich tropem. Oczywiście najpierw musiałem wyrwać się z niewolniczego konwoju, w którym, przykuty do łańcucha, szedłem razem z innymi pojmanymi. Przekroczywszy Pireneje brnąłem wśród kurzu, smrodu, trupów. Kiedym w końcu dotarł do Cieśniny, żaglówka przetransportowała mię na czarny ląd. Tam wszedłem w skład karawany i ruszyliśmy w stronę Marakeszu, by Jolę odbić. W czasie podróży napadli nas zbóje. I jeszcze jakby tego było mało, powstała burza tak wielka, że jeno leżeć i końca wyczekiwać. Obudzony rankiem ujrzałem, iż przy życiu zostało trzech. Ja, szef karawany i ten zbój, co to chciał nas ograbić. Szliśmy w skwarze miłosiernym inaczej, umierając prawie… trudno o tem mówić, bowiem wspomnienia są tak żywe, że spokój i homeostazę szlag trafia. Ale przyszła inna karawana i zostaliśmy ocaleni. Razem z nimi dotarliśmy do Marakeszu. W Marakeszu odnaleźliśmy miejscówkę Ogóra, wparowaliśmy tam, położyliśmy trupem prawie całe wojsko Ogóra i, proszę słuchać, nastąpiło starcie z samym Ogórem. Szybko wytrąciłem mu z ręki miecz i mając go na ostrzu, myślałem: zabić czy nie zabić. Jako wielkoduszny pan, nie zabiłem drania. Wzięliśmy Jolę, wyskoczyliśmy przez okno prosto na wóz z sianem i jazda. Gonili nas ci gamonie cały czas. Aż żeśmy wpadli tym wozem w ślepą uliczkę. To koniec — pomyślałem wonczas, ale w porę przybył mag z krową i uratował nas.

— Z krową przybył?

— Tak, z Kretynką.

— Z Kretynką?

— Tak nazwałem oną krowę, bo głupia jest niczem but dziurawy.

— Prokreatorze. Ty mówisz, iż nic nie uczyniłeś. A ja powiadam, że wiadomości, któreś mi właśnie sprzedał, są bezcenne. Teraz wiadomo: oni porywają nasze kobiety, w niewole wtłaczają ludzi godnych i sprawiedliwych, słowem: panoszą się w naszym kraju bezkarnie. Ale damy im jeszcze popalić. Dzięki ci Prokreatorze, wielkie dzięki. Teraz nie będziesz przybocznym. Będziesz rycerzem!

— Czy pasowanie nastąpi dziś?

— Tak.

— Dziękuję tobie, sprawiedliwy Karolu, jestem dumny, iż moim panem jest ten, co zwie się Karol Młot.

Rozdział 26

Czekałem na pasowanie z wielką niecierpliwością. Staliśmy na pięknej łące, wyczekując mistrza ceremonii — pana Karola Młota. Tron czekał na onego męża bohaterstwem przebijającego każdego.

Najpierw przyszły niewiasty: Swanhilda, Chrotruda i Ruda Lisica. Jola była cały czas z lewej strony. Stefan i Pepin Krzywozębny stali z boku. Mag King of wands jak zwykle się spóźniał.

W końcu nadszedł. Odziany w wór pokutny (rozkaz Karola) dołączył do Stefana i Pepina. Czekaliśmy. Woń kwiatów była wspaniała. W ogóle okoliczności przyrody składały się na piękno rodem z Raju. Ptakowie śpiewały, owady brzęczały, Kretynka muczała (choć była w oborze, dawała o sobie znać). Cudowności łąkowe odurzyły mię mocno. Może to sporysz — pomyślałem.

Przyszedł Karol. Zasiadł na tronie i przemówił:

— Drodzy moi! Dziś nastąpi pasowanie Prokreatora na rycerza. Z dniem dzisiejszym przestanie być przybocznym. Misję wykonał porządnie. Dostawszy się do niewoli nie tracił ducha, walczył o wolność swoją i swojej ukochanej Joli. I dokonał cudu. Uwolnił ukochaną, a zbira Ogóra zostawił przy życiu. Czy to nie świadczy o dobroduszności, o wielkości onego męża? Co prawda, gdyby nie mag, King of wands, Prokreator straciłby życie. Ale nie stracił. Przeżył, skoczył na miotłę i na miotle przyleciał aż tu. Ze świtą swą przyleciał. Brawo, brawo dla Prokreatora, mistrza nad mistrzami!

Brawa eksplodowały niczem gołębie wystraszone jakimś stukiem nagłym. Speszony, opuściłem łepetynę. Karol wstał, podszedł do mię i mieczem swym ogromnym dotknął mego ramienia. Mówił:

— Pasuję cię na rycerza, Prokreatorze!

Poczułem, jak ciary przechodzą przez me ciało. Wstałem z klęczek i ucałowałem pierścień Karola. Ceremonia dobiegła końca. Od tej pory mogłem o sobie mówić per rycerz. Co prawda wcześniej też nosiłem zbroję, miecz, tarczę, lecz było to nieco nielegalne. Teraz, jako prawilny rycerz, mogłem zbawiać świat.

Podbiegłem do Jolanty i uściskałem ją. Wtedy ona szepnęła mi do ucha:

— Pragnę spędzić tę noc z tobą, o rycerzu!

Zmartwiło mię to, gdyż przyrodzenie me wciąż zielonym będąc, nie nadawało się do tak zwanej miłości fizycznej. Rzekłem jednak:

— Oczywiście kochana, będziem figlować tej nocy jak jasny gwint!

Karol Młot ogłosił, iż kolacja odbędzie się w okolicach podwieczornych. Zostawiwszy Jolę na boku, prędko pognałem do Kinga. Tak mu w panice nawijałem:

— Magu mój kochany. Muszę ci coś rzec. Otóż na pustyni wydarzyła się pewna przygoda: aby karawana mogła szczęśliwie przejść pustynne odmęty, musiałem pójść w seksiwo z pewną wróżką. Taki był warunek. No i poszedłem. Ale wróżka ta, prócz tego, iż była piękną dziewoją, roznosiła choroby.

— Czyżby zaraziła cię jakąś szpetną wenerą?

— Nie wiem. Wiem jedno: moje przyrodzenie jest zielone.

— No to mamy problem. Bo to nie jest zwyczajna choroba. Pachnie mi to zaklęciami. Magia moja jest bezradna w zetknięciu z zaklęciami wróżkowymi. Takiej wróżce blisko do wiedźmy. A zaklęcia wiedźmowe to są najgorsze ścierwa na świecie!

— Cóż więc mam czynić?

— Mogę ci jeno doradzić dawne metody naszych znachorów. Otóż obłóż swego, nazwijmy go nietoperza, babką lancetowatą i czekaj na rezultaty w spokoju i ciszy.

— Ale Jola chce współżyć już dziś w nocy!

— No i co? Przecież będzie ciemno, nie zauważy zieloności…

— Niby masz rację, ale jak ją zarażę?

— Nie zarazisz. Chyżość bakteryj zmalała niemal do zera od czasu zarażenia, bądź więc spokojny.

— Dzięki Kingu za porady.

— Noł problem maj frend.

Czas kolacji nastał. Zjawili się wszyscy i wszyscy zjawiskowo cudowni.

Swanhilda odziana w obcisłą suknię z elementami brokatowymi, z brunet włosami w kok upiętymi, Chrotruda z rozpuszczonymi blond włosami, w zielonej kiecce swobodnie zwisającej, motywami roślinnymi ozdobiona i Ruda Lisica w najkrótszej kiecuszce, białej ze srebrną przepaską. Jola wyglądała najskromniej, bowiem miała swoją jedyną burą kieckę w stokroty.

Do stołu podano wieprza tłustego. Mnogość win sprawiała, iż od samego patrzenia kręciło się w czerepie.

Przemowę kolacyjną wygłosił Pepin:

— Kochani. Jedzmy i pijmy, bo wrócili nasi najmilsi bracia. Bardzośmy się o was martwili, bardzośmy się o was troszczyli, płakali pokątnie, po kątach, zagajniczkach, studniach, oborach. Nieraz ryk jaki z obory wyszedł. Ja tam zaglądam, a tam Ruda Lisica szlocha, a raczej ryczy niczym łoś lub też locha. Tak moi mili, tak było. I ja żem łezkę uronił wprost do kieliszka. Potem oną łzę wypiłem, na cześć smutku wypiłem ją. A więc: jedzcie, pijcie, śmiejąc się od ucha do brzucha!

Rozdział 27

Zawsze bardzo lubiłem Rudą Lisicę. Musiałem uważać, albowiem była to kochanica Karola Młota.

Złote kandelabry za głową onej niewiasty jeszcze bardziej rozpłomieniły jej ognisto-czerwone loki. Patrzała na mię niczem na bohatera, którym przecie byłem. Chrotruda zaś, usadowiona obok Rudej, była jakby ostentacyjnie znudzona; trzepotała rzęsidłami i powstrzymywała ziewanie, co podpadało już pod lekki skandal. Wnerwiała mię swoją postawą, więc odwróciwszy od niej głowę, szukałem okazji do konwersacji. Swanhilda obok Karola Młota stanowiła okaz szlachetności. Żadna nie miała do niej nawet podejścia. Nawet moja Jola. Siedziała dumna i zaznajomiona z delikatnością, powściągliwością. Moja megalomania malała w zetknięciu z cnotami Swanhildy.

Karol Młot z ustami pełnymi jakiegoś soczystego mięsa, przemówił:

— Mamy teraz rycerza co się zowie. Pokaż no nam, Prokreatorze, sztuczki jakie, może mieczem powywijaj albo co…

Speszony nieco taką prośbą wstałem, wyjąłem miecz z pochwy i wyszedłem na środek sali. Najpierw przerzuciłem miecz z prawicy do lewicy. Potem zatoczyłem nim w powietrzu małego młynka. Podrzuciłem raz, drugi, trzeci i ukłoniłem się.

Karol wyraźnie zawiedziony, zawołał:

— A rozdupc co tym mieczysławem, do cholery dennej!

Podszedłem więc do rzeźby, która Wikinga przedstawiała, wziąłem potężny zamach i dupnąłem prosto w drewnianą postać: poszła cała w drzazgi.

— Brawo — huczał Karol — brawo, ten Wiking od dawna mnie już denerwował.

Schowałem miecz i usiadłem do stołu. Swanhilda rzekła:

— Mógłbyś pan powstrzymać swe dewastacyjne zapędy.

Czułem, iż buraczana czerwoność zalewa oblicze me. Swe trzy grosidła wtrąciła Ruda Lisica:

— Co ty mówisz, droga Swanhildo, przecież sam Karol prosił naszego Prokreatora, aby, za przeproszeniem państwa, rozpieprzył figurkę Wikinga.

Swanhilda obróciła lekko głowę w stronę Rudej. Tak jej odpaliła:

— Mąż mój miewa głupie pomysły. Gdyby powiedział, że masz, droga Lisico, wsadzić rękę do kominka, co wówczas byś uczyniła?

— Bym wsadziła.

Cisza zapanowała. Głos zabrała Chrotruda:

— Karola znam najlepiej, bowiem jestem jego pierwszą żoną. Wybacz Swanhildo, że ośmielam się tak mówić, ale weszłaś na zbyt wysoki piedestał, piedestał dumy, pychy. A piedestały, moja droga, świętym się należą, nie zaś nam — grzesznikom.

Obleczona w spokój, prawie że anielski, Swanhilda rzekła:

— Chrotrudo moja najmilsza. Jeśli widzisz ten piedestał pod mymi stopami — rozburz go natychmiast. Ja nie chcę tkwić na wzniesieniu, przecież, jak sama rzekłaś, to przejaw pychy. Więc jak będzie? Zburzysz go? Ja sama go zburzyć nie mogę, gdyż żadnego piedestału nie dostrzegam.

Chrotruda zamilkła. Za to Ruda Lisica, korzystając z ciszy, powiedziała:

— A cóż to za gadki-szmatki? Jakieś pierdołki? Zamiast wesoło bawić się, cieszyć z przyjazdu Prokreatora i maga, wy jak kwoki kokoko i kokoko. Wstyd mnie!

Chrotruda jakby obudzona z letargu krzyknęła:

— Odezwała się najgłupsza z siedzących tu niewiast! To fakt, Bóg dał ci urodę, ale rozumu to ty nie masz!

— Ja nie mam? Ja przeszłam kurs matematyczny z wyróżnieniem!

— Tak tak, znamy twoje: dwa plus dwa daje pięć!

— Cisza — huknął Karol.

Nawet komar bał się przelecieć, takież było napięcie. Nagle do komnaty weszli grajkowie. Ukłoniwszy się ładnie, poczęli grać skocznie a melodyjnie. Poczułem zew tańca. Rzekłem:

— Kochana Jolu, zatańczymy?

— Oczywiście, że tak!

Porwałem więc dziewkę w tan. Szybkie rytmy wprowadziły nas w wir. Czy to ja prowadziłem Jolę, czy to Jola prowadziła mię? Ciężko było się zorientować. Tymczasem na parkiet wskoczył Karol ze Swanhildą. Ci tańczyli inaczej, jakby wolniej, ale bardziej. Uświadomiłem sobie, iż nie w pędzie jest sukces, nie w szybkości gloria. Oni tańczyli namiętnie, poznawczo, odkrywając siebie na nowo. Dziwiło mię, iże w tańcu można być odkrywcą, iże w tańcu można badać duszę partnera. Zazdrościłem im tego. Moje hopsa hopsa z Jolą w porównaniu z ichniejszą dystynkcją to śmiechu warte wybryki. Gdyśmy poszli odpocząć, do tańca szykowała się Ruda Lisica z magiem Kingiem. Oni zaś poszli w erotyzm totalny. Taniec ich przywoływał wulgarne słowa wylatujące z ust pani lekkich obyczajów. Nie zauważyłem tam gracji, taktu, klasy. Był jeno seks, oczywiście w znaczeniu symbolicznym. Kto tańczył najlepiej? Zbiorowisko różnych charakterów to frajda dla psychologa, nie zaś dla rycerza, co próbuje nim być.

Rzekła do mię Jola:

— Nie mogę doczekać się nocy!

— Ja też…

Oczywiście kłamałem. Bałem się tej nocy jak zając wilka. Co będzie, jeśli w księżycowym blasku zobaczy zieloność?

A może ucieknę! Nie, tak czynią gołowąsy, a ja żem jest Prokreator, rycerz oficjalny. Cóż więc robić? A może powiedzieć prawdę? Prawda pono wyzwala.

Rozdział 28

Kiedy kolacja dobiegła końca, każdy udał się do swoich pokoików. Jola poszła dokonać ablucji, a ja kminiłem i kminiłem jak wybrnąć z krępującej sytuacji. Siedziałem na łóżku i rękoma obejmowałem głowę. Myśl, myśl Prokreatorze — myślałem. Aż wymyśliłem. Gdy dziewka wróciła z kąpieli, rzekłem:

— Wiesz co, głowa mi pęka i wymiotować mi się chce.

— Spokojnie, rozluźnij się, idź obmyj swe ciało i wróć tu, a gwarantuję, że ci przejdzie.

— Nie, nie przejdzie mi, gdyż malaryja jaka mnie złapała, lub też zatrułem się wodą na pustyni.

— Spokojnie, wejdziesz ze mną do łoża i wszystko minie!

W końcu mię przekonała. Poszedłem obmyć ciało, potem wskoczyłem w piżamę i runąłem niczem kłoda na łoże. Obok leżała Jola, która zaczęła się zbliżać. Rzekłem:

— Porozmawiajmy wpierw. Otóż jest wiele spraw do omówienia. Na przykład sprawa Kretynki. Zauważyłem, iż zgrubła moja krowinka.

— No i?

— Martwi mię to.

— A mnie nie bardzo. Jak gruba to znaczy że wszystko gra i buczy.

— No niby tak. Ale martwi mię też mój nowy miecz. Jest strasznie ciężki. Muszę potrenować, aby władać nim swobodnie.

— No to trenuj.

— Tak wiem.

— Prokreatorze…

— Tak?

— Czy możemy… wiesz…

— Co?

— No, ten teges…

— Sedes? Naprawię, ja też zauważyłem, iż u dołu wycieka…

— Ty głupku, nie o sedesie mówię. Mówię o miłości!

— Miłości? O tak, miłość to jest najwznioślejsza rzecz pod słońcem. Bez miłości świat by przypominał pole bitwy! Miłość to potęga, dla miłości ludzie zdolni są…

— Prokreatorze! Nie o takiej miłości mówię. Mówię o miłości fizycznej!

— Fizyka, cóż to jest fizyka! To, obok matematyki, królowa nauk. Czy wiesz…

— Prokreatorze! Ja czuję, że coś knujesz lub ukrywasz!

— Ja? Eee, gdzie tam, ja jestem jak woda czysty.

— No to zbliż się do mnie!

— Nie mogę.

— Dlaczego? Prokreatorze, jeśli w tej chwili nie zbliżysz się, to pomyślę sobie coś…

— Dobrze, powiem całą prawdę! Otóż będąc na pustyni stanąłem przed pewnym wyzwaniem. Musiałem odbyć… stosunek z wróżką, aby cała podróż była bezpieczna. No i w związku z onym stosunkiem, moje przyrodzenie stało się zielone niczem trawa rosnąca w ogródku babcinym.

— Coo? Czy ty mi właśnie mówisz, że mnie zdradziłeś? Ty podły wróżko-dziwkarzu ty!

Jola zerwała się z łóżka i wybiegła z naszej komnaty. Oczywiście pobiegłem za nią krzycząc, żeby wracała, żebyśmy sobie wszystko na spokojnie wytłumaczyli. Ale ona zaraz wybiegła z domu a potem z podwórza Karola Młota. Była noc. Gdzie ona biegnie? — myślałem również biegnąc. Przebiegliśmy całą łąkę, która w blasku księżyca wyglądała pięknie i tajemniczo, przeskoczyliśmy przez rzeczkę, przebiegliśmy mały zagajniczek, ale gdy Jola wbiegła do lasu, tom się zatrzymał.

— Co jak co, ale nocą do lasu to ja nie wejdę — rzekłem do siebie, po czem obróciwszy się na pięcie wróciłem dodom.

Rankiem powiedziałem o całej historii Karolowi. Ten zarządził poszukiwania. Więc ja Karol i mag, który na tę okazję został zwolniony ze swej kary, ruszyliśmy konno w bór.

W lesie wołaliśmy: hop hop, hop hop, ale niestety — żadnego odzewu. Zaglądaliśmy wszędzie gdzie się dało, co nie należało do łatwych rzeczy, bowiem las to był olbrzymi. W końcu King przywołał pewną sowę, powiedział jej coś na ucho i odleciała. Zapytałem:

— Co żeś tej sowie rzekł?

— A jak myślisz? Że jak znajdzie twą dziewkę, to żeby mnie o tym poinformowała.

Gdy minęły cztery godziny, wróciliśmy do posiadłości Karola Młota. Smutni i zdołowani.

Rozdział 29

Obudziłem się strachem napełniony. Zawezwałem prędko służącego Stefana. Tak mu rzekłem:

— Idź drogi Stefanku, Kinga mi zawołaj.

Kiedy King of wands przybył, tak mu wystrzeliłem werbalnie:

— Magu! Co robić? Co czynić?

— Myślę, iż w takich chwilach najgorsza jest bezczynność, bezruch, bezfinezyjność. Ruszmy się zatem i chodźmy sami, bez Karola, bez orszaków czy innych tego typu aberracyj mających na celu pokazanie światu, że oto ma miejsce wielkie poszukiwanie! My chodźmy cichaczem i migaczem! Wejdźmyż tedy do lasu, bez hałasu, szukajmy, działajmy!

— Dobrze zacny magu, lecz odpowiedz mi proszę, dlaczego działania Karola porównałeś do aberracyj jakichś?

— Bowiem szukanie winno odbywać się w absolutnej ciszy, by poszukiwanego nie spłoszyć lub, jeśli ukrywa się i nie chce zostać odnalezionym, do dalszych gierek nie prowokować, drzwiczek mu fanfarowymi poszukiwaniami nie otwierać! Przecie Karol zabrał się za to fatalnie!

— Myślę, iż twój stosunek do Karola skażony jest uprzedzeniem. Przecie kiedy zbeształ cię publicznie, zauważyłem twe wycofanie, zauważyłem twe obleczenie się w cynizm, cynizm w samego Karola wycelowany!

— Prokreatorze! Może masz rację, może jej nie masz. O tym teraz rozmawiać nie będziemy. Chodźmy do lasu, bo gadaniem samym nic nie zdziałamy. Szukajmy tej Joli, no, już!

Słowa maga były niczem bat, co koński zad smaga. Ruszyliśmy. Minęły trzy kwadranse, a my byliśmy już w lesie. Oczywiście tym razem nie wołaliśmy, hałasu żadnego nie czyniliśmy. Szliśmy. Po chwili przyleciało sowisko i usiadło na gałęzi. Mag delikatnie, bezszelestnie podbił do sówki, a ta mu na ucho makaron nawijała. Mag rzekł:

— Sowa widziała dziewkę parę godzin temu w towarzystwie jakiegoś męża. Dziewka jest na południowym wschodzie, o, mniej więcej tam.

Szliśmy więc dali, szliśmy, szliśmy aż doszliśmy. Była tam swego rodzaju polanka lasem gęstym otoczona. Polanka całkiem przyjemna oceniając ją pod kątem wybryków. Wybryków z intymnością mających wiele wspólnego, of course.

Mag zawołał:

— Hej, hej, czy jest tu jakaś niewiasta i mąż jakiś?

Cisza i ptasie trele. Podszedłem w stronę kłębowiska paproci, ostrężyn. Morfologia ciernista, tam pięciornik złoty, owam pięciornik srebrny, trawa, krzewy płożące, głowa wciąż nisko i com ujrzał? Pantofelek. Fioletowy pantofelek Joli. Wziąłem i pokazałem Kingowi. Ten tak skwitował znalezisko:

— Oto dowód, że są.

Wtargnęliśmy we wspomniane wyżej kłębowisko. Gęsto, gałązki orały skórę, ale nagle znów wolna przestrzeń i kolejny bucik fioletowy. Podniosłem i rzekłem:

— Ona musiała szybko uciekać albo przed onym mężęm, albo razem z nim. Chodźmy dali.

Dali było mało ciekawie; jakieś torfowisko, mech, powój krzewiasty, kwiatki w fazie preagonalnej.

I nagle jak w mordę strzelił: z krzaków wybiegła Kretynka, a na niej Jola z jakimś fagasem. Prawie nas stratowali, ale King pociągnął mię za rękę i żeśmy śmierci uniknęli. Tamci pobiegli gdzieś, a my za nimi, lecz Kretynka (zapewne nakarmiona mangosami) zapierniczała niczem gepardzi kot jaki z krain dzikiej Afryki. Wołałem:

— Biegnij magu, biegnij, musimy ich capnąć!

To nie mogło się udać. Po paru minutach zrezygnowaliśmy z gonitwy tej sensu nie mającej. Łapaliśmy powietrze jak ludzie co gonili krowę wiozącą na grzbiecie swym babę i chłopa.

— Co robimy teraz? — zapytał King of wands.

— Sam nie wiem. Może twoja sowa coś pomoże?

Mag gwizdnął gwizdem przedziwnym, w ucho się wwiercającym, ostrym niczem gwózdek zardzewiały.

Sowisko przyleciało kornie. Gdy na gałęzi usiadło, zaczęli gaworzyć w sposób dla mię dość dziwny.

Po niecałej minucie mag powiedział:

— Sowa rzekła, iż pojechali do wioski za lasem.

— No to idziemy tam!

Opisywanie wędrówki jest tak męczące, iże czasem wpadam w mikro szał, dla czytelnika ukryty, bowiem gdyby czytelnik ujrzał me wnerwienie, me przedmiotami ciskanie, me firankowe darcie, me w ścianę łbem walenie — by pomyślał, że autorem świr jest ostry. Albowiem prawdą jest to.

Szliśmy zmęczeni. Las kończył się, zanikał w rozrzedzeniu. Pojedyncze drzewa stanowiły jakby rodzaj łagodnego przejścia z drzewostanu ku przestrzeni wolnej.

Za zakrętem ukazały się domy słomą kryte, szopy i stodoły, psy chude, koty na drzewach ze szpakami o czereśnie bój toczące.

Ta wioska w dolinie była. Dolina ta przytulna, jakby otulała brzegami domy tkwiące w przytuleniu z innymi domami. Piękny widok. Rzeka przecinała środek wioski, rzeka rwąca; podszedłem do niej i włożyłem rękę. Przyjemna zimność otrzeźwiła mię. Na brzegu dojrzałem praczki tłukące w biel lizny, bowiem tak postanowiłem nazywać tę część garderobianą, która zakrywa wstydliwość. Zacząłem popadać w głębokie rozkminy: dlaczego właściwie się wstydzimy i czego się wstydzimy. Czy grzech popełniony przez Ewę musi bez przerwy podlegać sile grawitacyjnej, czy ciążyć musi nad ludem uczciwym, poczciwym, chciwym? Czy musi on?

Tymczasem King szturchnął mię łokciem w bok, pokazując pewną scenę; otóż Jola i on fagas prowadzili moją Kretynkę gdzieś w dal jakąś. Nas nie widzieli. Obniżyliśmy więc swe ciała, tak dla pewności, zerkając na parę dziwną, parę sztuczną, bo jest rzeczą niemożliwą, by w czasie tak krótkim znaleźć sobie męża i popaść w przyjaźń z nim głęboką.

Rozdział 30

Kroczyliśmy ich tropem. Krok za krokiem, krok za krokiem, krok za krokiem. W ciszy, cichaczem, cichcem. Tup tup, tup tup. A oni w objęciu, uśmiechu, śmiechu. Krowę do drzewa przywiązali. I jak przywiązali, tak poszli dali gdzieś. My za nimi.

King szedł pierwszy w tym potarganym już i brudnym worze pokutnym, ja za nim w zbroi, z mieczem przytroczonym do boku i tarczą z godłem Młota. Na czerwonym tle tarczy widniał młot. W marzeniach sennych widziałem ten młot w towarzystwie sierpa, ale to jeno marzenia, nigdy nie udało się namówić Karola, aby do młota dołączył też sierp. No cóż, taki los.

Tymczasem buszowaliśmy po okolicach niczem rabusie co śladem zabłąkanych nieszczęśników idą. Ale my szli po moją Jolę. W głowie mrowie pytań. Dlaczego ukradła mię Kretynkę i co to za chłop. I w ogóle dlaczego oni razem pod rękę, za rękę, za nogę, za głowę. Ohyda, powiadam, ohyda. Wzdłuż rzeki wlekli się. No i my siłą rzeczy takoż. Wtem wpadł mi do głowy pomysł. Powiedziałem Kingowi coby wrócił pod drzewo z krową, odwiązał ją i przyszedł z nią do mię. Ja miałem obserwować ową dziwną parę. Mag poszedł. Po krótkiej niczem mój nietoperz chwili (za szczerość płacę czasami bardzo, bardzo dużo), King przyszedł z mućką. Wsiadłem na Kretynkę i powiedziałem jej na ucho, iże jak pobiegnie chyżo, to dostanie wóz mangosów. Zrozumiała. Pognałem na niej ku cholernikom tym pieprzniętym. I co? I oto to: Wpadłem na nich krową, tratując ich. Fagas wpadł trupem do rzeki, natomiast Jolanta skonała pod stopokopytami Kretynki. Wielki błąd to był, przeleciało mię przez czerep, który sposępniał w sekundzie, w sekundzie żem zbladł. Podbiegł zdyszany King i zawołał:

— Cożeś ty zrobił mamucie bezduszny!

Wieśniacy wybiegli ze swych chałupisk i na nas kupą. Ja ruszyłem. Kretynka pędziła rozwalając domostwa, stodoły, obory szopy, szopki, budy, płoty. Snopy rozburzała, a ja na niej przypominający dowódcę szalonego. Bydło ruszyło z rozwalonych byłych domostw swych; świnki, krówki a także kaczki, kury, gęsi, indyki i króliki. W całym tym zamieszaniu King wsiadł na jakiegoś zabłąkanego prosiaka i wiśta wio. On takoż poczuł szału zew, zawezwał go jego własny szaleju najedzony duch. I niszczyliśmy wszystko. Ludzi tratowała Kretynka, a mag wbiegł na prosiaku na wzgórze i stamtąd dowodził całą operacją dewastacyjną. Krzyczał:

— Spalić stodołę, ludzi tratować, kury zadeptać!

A ja paliłem stodołę, ludzi tratowałem, jenom kur nie zadeptywał, bo żal serce ściskał. Wielki ogień trawił szybko drewniane zabudowania. Zwierzęta uciekały, te które potrafiły przefrunąć, to frunęły, te które jeno biec, biegły, a te większe jak prosiaki, krowy, konie, to pierwsze stały już na drugim brzegu rzeki. King of wands wrzeszczał z pagórka, a ja nawet nie słyszałem jego komend, bo hałas wszędzie, tu pożar, tam zwierzyna kwiczy, słowem chaos niczem na wojnie. Bieganina tu i tam. Pognałem na Kretynce do maga. Tak mu rzekłem:

— Chyba trochę przesadziliśmy.

— Nie da się ukryć.

— Co robimy?

— Nie wiem. Kiedy siadłem na tym prosiaku to jakby mi rozum odjęło…

Staliśmy tak na pagórku nie wiedząc co czynić. I nagle z ognia wyszedł jakiś duch. Wygląd miał un nijaki, bo był jednocześnie i widzialny i niewidzialny. Tak jakby ognisty i jednocześnie wodnisty. Szedł ku nam dysząc, sapiąc, klnąc. Mag po namyśle intensywnym rzekł:

— To chyba duch tutejszego sołtysa lub wójta, lepiej pryskajmy stąd.

Dziwny duch posiadał prędkość nadzwyczajną. Widząc to, klepnąłem krowę w zad, King klepnął swego prosiaka i daliśmy dyla.

Byle dobrnąć do lasu, myślałem w krowim pędzie. Zostawiony z tyłu King był w nieco gorszej sytuacji, bowiem duch miał go już na widelcu.

W lesie rozejrzałem się uważnie; zaraz potem King wbiegł z prosiaczym kwikiem.

— Tu jestem! — krzyknąłem.

King dołączył do mię błyskawicznie. I wtenczas do lasu wparował jak kula wodnistego ognia duch.

— Zrób coś, w końcu jesteś magiem! — krzyczałem do Kinga. Ten zeskoczył z prosiaka i strzelił z dłoni wiązką oślepiającego, blado-niebieskiego światła. Strzał ten okazał się celny; duch stracił zdolności latania i padł na mech. Ale to nie był koniec, bo zaraz potem podniósł się i przybrał postać męża. Mąż barczysty, brodaty, poczciwy. Strzelił w Kinga oczami, to znaczy z gałek jego ocznych wystrzeliły intensywnie różowe strumienie ognia. Mag uczynił unik i gwizdnął przeraźliwie. W sekundzie pojawiła się sowa, która upuściła na brodatego męża szyszkę, ale szyszkę nadzwyczajną, bowiem kiedy ona spadła, nastąpiła silna eksplozja. Olbrzymi skowyt wypełnił las, zatrzęsło ziemią i nastąpiła pierwotna cisza. Będąc w silnym szoku, zapytałem:

— Czy to coś umarło?

— Tak. To był mocarny duch, ale takich może być więcej. Lepiej będzie, gdy opuścimy ten bajzel.

Siedząc na swych zwierzakach opuściliśmy teren grozy, dymu i zniszczeń wszelakich.

Szok mijał powoli. Kiedy weszliśmy na znajome tereny łowieckie Karola Młota, rzekłem:

— Nie wiedziałem, że masz taką moc, zacny Kingu!

Rozdział 31

Wciąż brewerie. Mając predylekcję do radykalizmów powinienem zrozumieć i zaakceptować fakt, iż obecność awantur w moim życiu to rzecz nieunikniona. Bo, proszę państwa, kiedyśmy wrócili do Karola, ten wpadł w gniew. Wpadł jak śliwa w kompocisko, bowiem dowiedział się, iż śmierć Joli była potrzebna i dla niej i dla mnie. Otóż Karol uważał inaczej. Tak mówił, gdyśmy we trzech siedzieli w komnacie specjalnie do narad wybudowanej:

— Prokreatorze durny! Twój mózg jest w stanie produkować jeno brednie, których ja słuchać nie mogę. Żeby mówić, że śmierć Jolanty była potrzebną, trzeba być człekiem rąbniętym. Przecie to kobieta wspaniała, wyjątkowa, cudowna. I fakt, iż muszę mówić o niej w czasie przeszłym wpędza mnie w pasję szewską oraz w odmęty deprechy.

— Z całym szacunkiem panie Karolu, ale to chyba gruba przesada. Owszem, mój mózg jako masowa produkcja bzdur, to jedna strona medalu. Drugą jest to co ukryte.

— Dalej nie wiem o czym mówisz. I nie wiem po kiego grzyba przejechałeś tą biedną dziewkę krówskiem, a jej brata do rzeki wepchnąłeś.

— Nie wiedziałem, że to jej brat.

Do akcji wszedł czujny mag:

— Przepraszam, że zabieram głos, ale myślę, że gdy działa się pod wpływem smutku i przygnębienia, wówczas obraz faktyczny ulega przemianie. Prokreator działał jako człek chory i jako człek chory przejechał krówskiem ową kobietę, bo jego postrzeganie rzeczywistości było zniekształcone.

— W takim razie krowa zawiśnie.

— Nie, panie Karolu — zawołałem głosem płaczliwym.

King of wands rzekł:

— Ja bym inaczej zarządził. Ja bym ogłosił powszechną żałobę, a nie mnożył kolejne trupy w akcie bezsensownej zemsty.

— I to mówi facet, który parę miesięcy temu gwałcił dziewki po lasach.

— Może gwałciłem, Karolu Młocie, lecz w gwałceniu tym nieraz żem płakał…

— Dość! Obaj jesteście ostro stuknięci i ty magu i ty Prokreatorze. Idźcie już, no chyba że macie coś wybitnie ważnego do powiedzenia…

Zabrałem nieśmiało głos:

— Bo ogólnie rzecz biorąc, zabójstwo Joli miało związek z przyrodzeniem mym zzieleniałym jak kapuściany głąb.

— Dość! Wynocha mi stąd!

Razem z magiem prędko opuściliśmy komnatę. Byliśmy wyrzutkami społecznymi.

Chodziliśmy po parku i rozmawialiśmy. Mag tak mówił:

— Karol to bardzo znerwicowany człowiek.

— To fakt, ale ma też sporo racji. Jestem teraz ludzkim strzępkiem.

— Ja też.

— Magu… a jeśli bym cię o coś poprosił, to czy byś wykonał prośbę?

— Oczywiście.

— Chcę abyś mnie zabił. Nie chcę już żyć.

— Coo? Czyś ty zwariował? Idź, ochłoń, może kontakt z jakąś panną poprawi ci nastrój?

— Nie. Nikt nie poprawi mi nastroju, żadna kobieta, czy mąż.

— W takim razie ja nie pozbawię cię życia.

— To sam sobie wtrynię miecz w brzuch.

— Karol chyba miał rację. Bredzisz, jakbyś miał gorączkę. Czekaj, masz tu sproszkowane zioła. Zalej je wrzątkiem i wypij. Poczujesz się lepiej.

— Dobrze, dziękuję.

— A tak w ogóle jak się ma sprawa z twym „nietoperzem”? Rzeczywiście dalej jest zielony?

— Sorry, ale w dupie mam „nietoperza”.

— Nie pogniewaj się Prokreatorze, ale wielce niepokojąco to zabrzmiało.

Poszedłem do swojej komnaty. Zapaliłem świece i zalałem wrzątkiem proszek od maga. Gdy płyn nieco ostygł, wypiłem go prawie duszkiem. Po pięciu minutach poczułem nadchodzącą radość. Postanowiłem nawet pójść na kolację organizowaną przez Karola. Wziąłem kąpiel, zmieniłem przepocone ciuchy i poszedłem.

W sali stoły były już zastawione. Usiadłem obok Rudej Lisicy. W pomieszczeniu był jeszcze pan Stefan, Chrotruda i Karol. Ten ostatni zerkał na mię z niechęcią.

Kiedy zaczęliśmy spożywanie, postanowiłem, tak jak radził mi mag, pogadać z jakąś panną. Najbliżej była Ruda Lisica. Tak jej nawijałem, pomimo powszechnej milkliwości:

— Pewnie już wiesz o Joli. To było chyba jej pisane. Zginąć pod kopytami Kretynki. Ale… ty chyba tego nie zrozumiesz…

— Ależ ja wszystko bardzo dobrze rozumiem. Jola zginęła, ponieważ zalała cię fala zazdrości, kiedyś ją ujrzał z innym chłopcem. Inną sprawą jest, iż żeś nie wiedział, że chłopiec ten bratem jej był.

— Masz rację Ruda Lisico. Nie sądziłem, żeś jest aż tak przenikliwą.

— Jeszcze wiele rzeczy o mnie nie wiesz, zacny Prokreatorze.

— Zacny? Czy użyłaś słowa: zacny?

— Tak, użyłam słowa: zacny, czy to coś złego?

— Nie. Myślę, że potrafisz kochać bezwarunkowo.

— Możliwe, że tak. Jeśli nie sprawdzisz, będziesz wciąż w niewiedzy.

Gdym zjadł, zaczekałem aż Lisica dokończy swoją porcyję kolacyjną i gdy to nastąpiło, namówiłem ją na spacer. Ta zgodziła się.

Nadchodziły wieczorne ciemności kiedyśmy wybrali się na przechadzkę. Szliśmy w kierunku lasu. Ruda Lisica była wniebowzięta, że może iść przy boku prawdziwego rycerza. I chyba wyczuwała swoją szansę w drodze do mego serca, bo opowiadała wciąż o rzeczach zmyślonych i prawie zmyślonych.

Nagle zauważyłem, iże jesteśmy w lesie. Jak to mogło nastąpić? Zazwyczaj unikałem lasu w czasie nocnym, ale tym razem musiałem być zbyt pochłonięty rozmową. Czułem się nieswojo, chciałem jakoś zawrócić, ale Lisica parła cały czas w głąb.

Co ta wariatka wyprawia — myślałem, lecz szedłem tam gdzie ona, a ona była osobą prowadzącą. Drżałem na myśl o misiu. Przecie już raz miałem styczność z niedźwiedziem, już raz miś dał mię popalić zabierając nunczako. Odpychałem wszelkie myśli obarczone pesymizmem, odpierałem wizje ponure, wizje śmiertelne.

Noc rozwinęła już swe skrzydła w całej rozciągłości, a Ruda Lisica rozmawiała głośno, opowiadała z pasją o swoich miłosnych przeszłościach, o romansach, o rycerzach co umieszczali się w orszaku bohaterskim, a tymczasem okazywali się zwykłymi tchórzami. Ona twardniała w rozgadaniu, ja zaś miękłem w strachu przeogromnym. I wtenczas z krzewów wyskoczył wilk. Wilk ten nie miał nóg człowieczych, więc nie mógł być to King. Serce chciało mię z klatki wyskoczyć. Wilk zawołał drugiego, a ten drugi trzeciego i było pozamiatane. Warczenie, piana z pysków, dzikość w oczach. Moja ręka powoli przesuwała się w stronę miecza.

Teraz albo udowodnię swe męstwo, albo skonam jako cap.

I wyjąłem. Machać zacząłem niczem przerażone dziecko. Ruda Lisica ze sprawnością małpy weszła na drzewo. Zaczęła krzyczeć, co jeszcze bardziej rozwścieczało wilczą gromadkę. I za moimi plecami szelesty, chrupotania, chrzęsty. Nim zdążyłem odwrócić głowę, z gracją króla lasu i pana, kroczył majestatycznie łoś. Gdy ten leśny stwór zrównał się ze mną, myślałem, iże na dwa fronty przyjdzie mię walczyć, ale nie. Łoś prychnął, a plazma śliny wyleciała mu z paszczydła i spadła tuż przed wilkami. W świecie zwierzęcym znaczyć to musiało coś bardzo istotnego, bowiem wilkowie zrobiły parę kroków w tył, potem jeszcze parę, aż poszły sobie gdzieś. Łoś popatrzył na mię i… nie wiem jak to wytłumaczyć, ale poczułem wówczas śmiech, ale to nie był śmiech zwykły, jeno taki wyśmiewający. I gdy to nastąpiło, łoś poszedł w swoją stronę.

Kiedy ochłonąłem (a trwało to chwilkę), zawołałem:

— Ruda Lisico, możesz złazić, wilków już nie ma.

Gdy ta zeszła, powiedziała:

— Prokreatorze! Ty i ten łoś daliście rady, przepędziliście całą watahę! Szacunek, szacunek dla ciebie i łośka tego, który gdzieś polazł, a szkoda, bo by udomowić go można było!

Rozdział 32

Mój język, drodzy czytelnicy, to odrębny rozdział. Otóż, jak żem na początku książki wspomniał, urodziłem się na wiosce wśród wieśniaków, prymitywów i nieuków rozmaitych. Mam świadomość, iże można w gadce mej dostrzec brak konsekwencji, pewien też dualizm. Raz używam zwrotów jakbym z uniwerka jakiego prosto wyszedł, a innym zaś razem używam słów, które latały w mym domu rodzinnym niczem muchy. Otóż gadka moja (pewnie z racji młodego wieku) nie jest jeszcze ukształtowana, nie jest w pełni rozwinięta. Język mój to przybłęda, który stojąc na rozdrożu, bliżej jest opcji z tabliczką uniwersytetyckość niźli buractwo. Lecz dali un przybłęda stoi i nie wie, czy w prawą, czy w lewą stronę liźć. Słucha jednak dużo i zapamiętuje.

Zawezwał mię razu pewnego Młot. Gdy wszedłem do sali to zdumienie: otóż obok Karola siedziała żona jego, Swanhilda. Chyba o coś grubego musi chodzić, pomyślałem. Rzekłem:

— Przyszedłem Karolu, boś mię wzywał. Jakie masz sprawy?

— Chciałem ci rzec Prokreatorze, w obecności świadka, żony mej, że odpuszczam ci winy twe. Pomyślałem sobie, że twoje prywatne sprawy nie powinny mnie obchodzić. Ostatnio zbytnio uniosłem się śmiercią Joli. Wiem też, że z mojej strony padły słowa ciężkie, chamskie, nikczemne. Mówiłem, że twój umysł tworzy jeno brednie, głupowizny i tym podobne. Nie miej do mnie urazy. Tak jak wspomniałem, odpuszczam ci, mimo żem nie ksiądz. Ale nie tylko po to chciałem się z tobą spotkać — by okazać ci łaskawość. Wiedz Prokreatorze, iż wojska arabskie idą na północ. Jako rycerz masz obowiązek brać udział w walkach. Myślę, iżeś wszystko dobrze przemyślał, poukładał w swojej głowie. Wiem też, że trwasz we związku z Lisicą. Pomijam już fakt, że to moja kochanka, lecz nie w tym teraz rzecz. Chodzi o to, aby myśli swe skierować jeno na celu jakim jest Arab. Miłość odkładamy na bok. Kiedy wróg będzie blisko, myślcie tylko o tym, by być bardziej brutalnym od niego. W oczach macie mieć jeno śmierć. No, za parę dni musimy wyruszyć i rozbić pierwszy lepszy oddział jaki napotkamy. Czy wszystko jest jasne?

— Jak słońce, panie Karolu Młocie!

Kiedy opuściłem Karola, poszedłem poćwiczyć. Jako sparing partnera wybrałem Kinga. Mag miał lekki mieczyk, ja zaś ciężki, z którym musiałem się oswoić.

Bardzo źle wypadłem w pierwszych pojedynkach, bowiem każdy przegrałem. Dopiero za piątym razem zdołałem odeprzeć ataki maga.

— Musimy częściej odbywać takie walki — rzekłem zasmucony rezultatem. King nic sobie z tego nie robił. On cały czas podlegał karze, jaką Karol na niego nałożył. A karą było między innymi siedzenie w domu. Mag złamał parę razy zakaz opuszczania domu, ale dobroduszny Karol nie zareagował. Każdy jednak dobrze wiedział, że jeszcze jeden wybryk Kinga, a cierpliwość Karola mogła się skończyć.

Romans z Rudą Lisicą rósł w oczach. Albo przynajmniej mię się tak zdawało. Codziennie odbywaliśmy romantyczne spacery, wieczorami nawet wchodziliśmy do lasu.

Raz gdy żem szedł korytarzem zamku Karola, wpadłem na Chrotrudę. Tak mi wtedy rzekła ta dama:

— Prokreatorze! Bardzo dobrze wiem, że masz romans z Rudą Lisicą. Wiedz, że nie przepadam za nią, lecz kobieca solidarność jest ponad wszelkie podziały. Otóż gdy tylko dowiem się, żeś ją zdradził, czy skrzywdził, tak jak miało to miejsce ze świętej pamięci Jolantą, to wiedz, że marny wtedy twój los.

— A co to w ogóle ma znaczyć? Groźby jakie? Wiedz Chrotrudo, żem jest rycerzem i nie mogę lękać się kobiety!

— Może nie możesz, ale zlękniesz się, gdy tylko ujrzysz mój gniew!

— Kobieto puchu marny!

— Tak, słucham cię Prokreatorze?

— A nic.

Poszedłem wkurzony do swojej komnaty.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Razem z Karolem pojechałem konno dołączyć do wojsk stacjonujących w sąsiedniej miejscowości. Gdyśmy dojechali, Karol poszedł do karczmy spotkać się z podwładnymi dowódcami, ja zaś podszedłem do innych rycerzy. Powiedziałem:

— Czołem rycerstwu!

— Czołem! — odpowiedzieli inni.

— Jak się czujecie przed walką?

— Świetnie. A tak w ogóle, kim jesteś?

— Jestem Prokreator, przyjechałem tu z Karolem Młotem, z którym zresztą mieszkam.

Przyznanie się do mieszkania z Karolem wzbudziło powszechne zainteresowanie. Rycerze zaczęli zwracać się do mię z szacunkiem i bojaźnią.

Kiedy Karol opuścił drewniany przybytek będący karczmą, wsiadł na konia i krzyknął:

— A więc ruszamy! Weźcie pod uwagę, że jeszcze dziś możemy stoczyć potyczkę z arabskim oddziałem. No i nie tracić mi ducha! W końcu to Arabowie są na obcym terenie, nie na odwrót. Wyobraźcie sobie co by z wami zrobił taki Arab, gdybyście przypadkiem zawędrowali na jego ziemię. To samo zróbcie i mu, gdy przyjdzie nam prać się dziś. Czyście w nastrojach bojowych?

Wtenczas wojowie krzyknęli:

— Taaak!

Ruszyliśmy. Szliśmy głównym traktem wzbudzając powszechny podziw oraz szacunek. Ludzie wychodzili przed swe chaciska i machali nam chustkami czy innymi materiałami.

Byłem najbliżej Karola Młota i już samo to wyzwalało mą siłę i krzepkość.

Rozdział 33

Skitrali my się za kopką siana cuchnącego i obserwowaliśmy. Arabowie zrywali z drzew śliwy, rwali agrest, porzeczki czarne, porzeczki białe, maliny i tak dalej. Karol zerkał przez lornetę długą na parę centymetrów i gapił się na twarz Araba, zapewne podwładnego Mahmeda Al Kartofla.

— Tego trza prędko kropnąć, to głowa tamtejszych doradców!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 64.68