Wstęp
Rok 772. Mroczne średniowiecze. Lud jest tak ciemny, że gdyby wrzucić obserwatora w sam jego środek, rzekłby: toć to murzyni. Na północy Wikingowie plądrują Irlandię, apetyt seksualny Karola Wielkiego jest tak wielki, że dociera aż do Konstantynopola, a w Polsce, której jeszcze nie ma, biegają bizony i żubry, krzyżując się na potęgę. Tak mniej więcej wyglądała sytuacja.
Rozdział 1
Przełożony mego zakonu zawezwał mnie i tak mi rzecze:
— Pojedziesz do północnej Irlandii, do zakonu w pobliżu Antrim. Musisz zmienić myślenie tamtejszych zakonników, gdyż docierają niepokojące wieści o ich konszachtach z diabłem. Pojedziesz tam i jako człek prawy i Bogu wierny, pomożesz tym biedakom wrócić do Pana, bo zagubiły się nieboraki, oj zagubiły.
Cóż miałem robić? Spakowałem się i wyruszyłem z Antwerpii bez zbędnych pierdolamentów.
Droga obfitowała w trudy. Nie będę jej jednak opisywał, gdyż nudna była wielce.
A więc gdym stanął przed wrotami bryły niekształtnej a wstrętnej, załomotał żem piąchą trzy razy. Otworzył mi Odźwierny tak paskudny, że ropuchę przypominał.
— Ahoj — rzekłem.
— Co?
— Ahoj.
Facet długo studiował słowo, aż w końcu otworzył mi drzwi, a ja wszedłem do wnętrza zakonu tych owieczek zagubionych. Na pierwszy rzut oka wszystko było w najlepszym porządku. Pan Stajenny czyścił konia, Giermek żonglował jabłkami, jakiś braciszek odmawiał różaniec w cieniu drzewka. Zapytałem Odźwiernego:
— Gdzie mogę spotkać przełożonego waszego zakonu?
— Ło, tam.
Poszedłem we wskazanym kierunku. Przełożony był w swoim pokoju. Wszedłem, zapukawszy uprzednio.
Przełożony dziwnie się zachowywał. Czyścił swe gardło czymś co przypominało widelec. Rzekłem:
— Szczęść Boże! Przybyłem do waszego zakonu, aby odmienić wasze myślenie. Podobno zeszliście na drogę plugastwem się odznaczającą a hańbą skurwysyńską. Nazywam się Beda Czcigodny i przybywam z Antwerpii. A pana godność?
— Burczyfiut.
— Burczyfiut?
— Burczyfiut.
Dziwność jakaś zaistniała. Dziwność tak dziwna, że o Boże. I milczenie przeciągłe, ciężkie, złowróżebne. W końcu tak mówi Burczyfiut, paszczą swą kłapiąc niczym krokodyl egipski:
— Dobrze. Bądź pan w jadalni wieczorem. Urządzimy bal na cześć pana przybycia. Tymczasem idź pan, przydzielę panu służącego, który zaprowadzi do pokoju. Bywaj!
Dziwność jeszcze większa opadła na barki me obolałe. Przydzielonym mi przez Burczyfiuta służącym był sympatyczny mniszek o imieniu Edwin. Zaprowadził mnie do pokoju i życzył dobrego dnia. Usiadłem na zydelku drewnianym by rozkminiać tak: o Boże, o Boże. Cóż tu się odjaniepawla? Imprezkę będą robić? Na moją cześć? Faktycznie tu jakiś szatan musi być czynny, przecie zakonnik to człek, któremu obca rozpusta a seksy szkaradne! Muszę czuwać by samemu w szponach szatańskich ostatecznie nie wylądować.
Gdym skończył różaniec, wyszedłem na tak zwany spacer rekonesansowy. Czym spostrzegł co niepokojącego? Raczej nie. Gołąbka srającego ujrzały ślepia me, kurkę co ziarenka słodkie wpychała do ustek swych kurzych, świnkę co chrumczeniem na los podły skarżyć się zamierzała. I z nudów sięgnąłem po poezję Wergiliusza, gdyż od lat miłowałem autora tego, który geniuszem i Homera przebódł, oj przebódł. Znalazłem swój ulubiony wiersz i w głos czytałem:
— Malaosie, och Malaosie! Gdzież twój róg w tym chaosie, co boa węża przypomina. Twa mina niczym grymas z lampy Dżina. Twa klata jak u orła co na niebie lata, a poślad to skała, morzem skąpana cała…
Zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie popełniam grzechu czytając poezję Wergiliusza, lecz prędko sobie samemu odpowiedziałem, że nie, że przecie to jeno opisy jakiegoś pięknego Malaosa, więc wrzuciwszy na luz czytałem dalej.
Nadeszła pora wieczorowa. Włożyłem odświętny habit, kurzym białkiem włosy zalizałem i przepłukawszy usta rumiankiem, ruszyłem na biesiadę.
Trafiłem do sali ze stołami do ścian równolegle położonymi, jadłem i napitkiem zawalonymi, ławami na których goście znakomici. Jak się później okazało, byli tam wszyscy mieszkańcy klasztoru. Burczyfiut przedstawił ich po kolei: najpierw siedział Pan Stajenny, dalej znany mi Odźwierny, Giermek, brat Albert, Edwin — służący przydzielony mi przez Burczyfiuta, Prokreator Buraka, człek o wybujałym intelekcie i humorze ostrym jak brzytwa, Burak, syn Prokreatora, chłopak na pierwszy rzut oka bardzo skromny i cichy, pani Madamme Dobre Wychowanie i Blady Wladymir, tajemnicza postać o ponurym obliczu. Oczywiście byłem tam i ja, i wspomniany Burczyfiut. Zasiadłem do stołu. Burczyfiut wstał i przemówił:
— Szanowne Państwo! Dziś z rana przybył do nas gość z Antwerpii, pan Beda Czcigodny. Przyjechał, aby, uważajcie, odmienić nasze myślenie. Podobno błądzimy. Podobno z samym szatanem żeśmy się skumplowali. No cóż, pozwólmy naszemu gościowi działać, może sam dojdzie do wniosku, że my wcale nie błądzimy, a wypełniamy słowo boże od a do zet.
Burczyfiut usiadł a brawa wypełniły komnatę. Poczułem pewne speszenie. Czeka mnie ogrom pracy — pomyślałem z zatroskaniem niemałym.
Rozdział 2
Biesiada ruszyła z kopyta. Głos zabrał Prokreator:
— A więc przybyłeś do nas, Bedo, aby szatana wygonić. Gdzie jest ten szatan? Czy w tym winie, które na stole we flaszkach sobie chlupocze? Na pewno znasz Bedo ewangelię. Na pewno wiesz, co Jezus uczynił w Kanie Galilejskiej. W co zamienił Jezus wodę w Kanie Galilejskiej? W herbatę? W melisę? W zioła? Nic podobnego. W wino zamienił wodę. A po co w wino wodę zamienił? Żeby je do kibla czym prędzej wylać? Czy żeby pić sobie kulturalnie i grzecznie? Odpowiedz sobie sam w swym sercu, drogi Bedo!
Po słowach Prokreatora krew mnie zalała. Żeby mnie, zakonnika, Pisma Świętego uczyć? Mimo nerwów okropnych, tak odpowiedziałem interlokutorowi podłemu temu:
— Tak, maszże rację zacny Prokreatorze, tak było w istocie. Lecz zważ na okoliczności tej przemiany. Otóż Jezus przemienił wodę w wino na okazję weseliska, a tu? Kto się z kim żeni? Burczyfiut ze mną? A może ty, zacny Prokreatorze z Burczyfiutem? Odpowiedz proszę!
— A skąd pewność, że ja za Burczyfiuta nie wyjdę, no?
— Co? Chłop z chłopem? Przepraszam serdecznie, ale tego Święta Księga nie uwzględniła, ażeby ludzie tej samej płci na kobiercu ślubnym w ślinę ohydną leźli, niczym krowa w szkodę!
— Wielceś zacofany chłop, Bedo Czcigodny!
Cisza zapanowała. Nerwy puściły mi totalnie. Żeby nie wybuchnąć, łyknąłem trochę wina. Wino było mocne, musiało mieć piętnaście procent. Lub szesnaście.
Milczenie przerwane zostało przez Buraka, syna Prokreatora, który coś bełkotał.
— On coś mówi? — zapytałem Burczyfiuta.
— Cholera wie, to jest bardzo nieśmiały młodzian.
Głównym polewaczem imprezy był Edwin. Po pierwszej kolejce napełnił szklanki po same brzegi. Zawołał:
— Wypijmy!
Wypiliśmy. Jakoś luźniej się na sercu zrobiło. Ciepełko rozlane po całym ciele stanowiło przyjemne doświadczenie. Chciałem o coś zapytać Bladego Wladymira, ażeby kontakt jakiś załapać z tym gościem tajemnicą mroczną owianym, lecz nawiązanie z nim kontaktu było trudniejsze, niż zachowanie spokoju podczas rozmowy z Prokreatorem. Tymczasem Burczyfiut opowiadał dowcip:
— Przychodzi ksiądz do lekarza, a lekarz pyta: co panu jest, a ksiądz: połknąłem różaniec! — Cała sala buchnęła śmiechem okrutnie głośnym, co zdziwiło mnie niemiłosiernie, gdyż w mojej opinii żart był w ogóle nie śmieszny.
Burak zaś podpity dwoma szklankami wina, tak nawijał:
— Szkoda wielka, że tu panienek żadnych nie ma za wyjątkiem jednej, starej prukwy, pani Madamme Dobre Wychowanie!
Bardzo zdziwiła mnie ordynarna postawa Buraka, i to, jak wielce jest wstydliwy i cichy, kiedy trzeźwy, a jak okrutnie głośny i sprośny, kiedy pijany. Różnica ogromna. Mimowolnie spojrzałem w kierunku pani Madamme Dobre Wychowanie. Ta sznurowała ustami i oburzona do granic, mówiła:
— Skandal, skandal!
Edwin, niezmordowany polewacz wina, polewał trzecią kolejkę. Pomyślałem, że jeśli wypiję trzecią szklankę, zacznę tracić cenną równowagę i kontrolę. Raz się żyję — dodałem po cichu. Siorbnąłem cierpkiego płynu.
Pijany Burak wskoczył na stół i… nastąpił PRAWDZIWY SKANDAL. Otóż Burak, czerwony i sponiewierany ciężkim trunkiem, pokazał wszystkim swe przyrodzenie. W tym samym momencie na stole górował olbrzymi Prokreator, który sprzedał karcącego liścia synowi. Burak spadł na ziemię, wielki rumor czyniąc, aż Burczyfiut zaklął. Nikt jednak nie przejmował się leżącym chłopcem, ludzie śpiewali, opowiadali dowcipy, polewacz Edwin polewał, Blady Wladymir milczał jakby zaklęty, brat Albert, Pan Stajenny i Odźwierny rechotali wulgarnie, a wspomniana urażona dama wstała i cichaczem opuściła salę. Czwarta i piąta kolejka weszły niespodziewanie lekko, gładko, maślanie.
Świat wirował, wirował Burczyfiut opowiadający mi o czymś z wielkim zaangażowaniem, wirował Prokreator szpanujący znajomością Iliady, wirował zamazany Edwin, Burak leżący we własnych rzygowinach, słowem: cała płaska ziemia wirowała.
Gdy poczułem pęcherzowe napierania, chciałem wstać, lecz zaraz opadłem na krzesło. Wyprawa do toalety stanowić będzie nie lada wyzwanie — pomyślałem. Ale iść trzeba. Przecież sikać w habit to rzecz niepodobna. Ale jak, kiedy w głowie karuzela z madonnami?
Chciałem coś rzec, ale zamiast tego położyłem głowę na obrusie, pędząc w objęcia Orfeusza. Lub Morfeusza. Wszystko jedno.
Rozdział 3
Spałem twardo, gdy poczułem zimność. Zerwany na równe nogi, zawołałem: co do cholery! To Edwin, mój służący, wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Tak przemówił:
— Już siódmy kur zapiał, wstawaj wasan, ładnie zabalował żeś wczoraj, oj ładnie.
Wetknąwszy głowę w dłonie, doświadczyłem sporego rozpalenia, ciepłoty nadmiernej spowodowanej dużą dawką alkoholu. Gdy zwymiotowałem, odprawiłem Edwina i zostawszy sam, włożyłem nowy habit.
Trzeba działać — pomyślałem. W końcu przyjechałem tu nie po to, by balować razem z tymi nieborakami. Plan, który ułożyłem naprędce, wyglądał następująco: postanowiłem z każdym mieszkańcem klasztoru odbyć rozmowę, rozmowę będącą de facto rekolekcją ukazującą bożą potęgę i miłosierdzie. Pierwszą osobą miał być Odźwierny. To w końcu jego pierwszego ujrzały me ślepia, gdym przybył. A więc ruszyłem do tego warującego przy bramie człowieka, pociągającego od czasu do czasu z piersióweczki. Tak do niego zagadałem:
— Szanowny panie Odźwierny. Czy uważasz pan, że wczorajsza biba była na miejscu? Zanim odpowiesz wiedz, że we wszystkim trzeba znać umiar. Ja go tu w ogóle nie dostrzegam. Wino lało się wczoraj strumieniami, a zachowanie Buraka to już w ogóle rzecz niesłychana. Przecież to klasztor. Tu są reguły. Tu powinien odchodzić permanentny post, tymczasem… zmień swoje zachowanie, zmień myślenie, a zobaczysz, że Pan wynagrodzi trudy twe.
— Ale ten tego, przecie każden tu pije, dlaczego ja jeden do kielonka mam nie zaglądać?
— Przepraszam bardzo, ktoś pierwszy musi zacząć czynić dobro, by te mogło zaistnieć, rozumiesz?
— Moja kalarepa nie przyzwyczajona do takiej mowy, ja chłop prosty i prostą mowę miłuje serduszko me.
— Dobrze, a więc słuchaj, drogi Odźwierny. Jeśli przestaniesz pić i nie będziesz oglądać się na innych, Bóg da ci nagrodę w niebie.
— Flaszkę?
— Niezupełnie.
— To po kiego grzybasa ja do nieba mam iść?
Wezbrała we mnie nerwowość, niczym fala wzburzonego morza. Chciałem kontynuować rozmowę, ale koniec końców machnąłem ręką i odszedłem.
Boże, chyba zbyt trudna ta misja, odsuń ode mnie ten kielich — myślałem strapiony. Od razu sięgnąłem po poezję Wergiliusza, by trochę radości wpuścić do serca mego mizernego. Czytałem w głos:
— Pośladem sunie cudowny Malaos…
Gardłowy wrzask przerwał moją lekturę. Chyżo pobiegłem w kierunku odgłosów niepokojących wielce. Zza węgła wyszedł Blady Wladymir. Zapytałem:
— Co się stało?
— Nic.
— Jak to nic, przecież słyszałem okrzyk!
— Duprzyk, nie okrzyk — rzekł Wladymir i odszedł szybkim krokiem.
Tkwiłem w skonsternowaniu jak widły w kopce siana, aż napatoczył się Burczyfiut. Rzekłem:
— Tu się złe rzeczy dzieją!
— Złe rzeczy to dopiero nadejdą. Lada dzień nadjadą Wikingowie, by plądrować, gwałcić i palić.
— Wikingowie?
— Nie słyszał pan o Wikingach? Zatem słuchaj: Wiking to takie bydle, co na główce ma czapkę z rogami, a z ryja spirolem zajeżdża gorzej, niźli z gorzelni! Trzymaj się pan od nich z dala, jeśli ci życie miłe. Z pewnych źródeł wiem, że za dwa, trzy dni możemy być pewni ich najazdu.
— Trzeba modły do Boga wznieść!
— A tam, zaraz modły, dziś biesiadę organizuję, omówimy co i jak. No, bywaj Bedo, bywaj.
Poszedłem do swego pokoju, usiadłem na taboreciku, i począłem intensywną rozkminę:
— Rzecz cholernie trudna, by tych nieboraków na bożą drogę sprowadzić. Z Bogiem jednak nie ma spraw niemożliwych. Po pierwsze: Burak. Co za dramatyczna postać! I czy Burak nazywa się Burak dlatego, że jest taki czerwony ze wstydu, czy może dlatego, że zachowuje się jak Burak, kiedy jest odurzony alkoholem? Po drugie — Prokreator. Co za wredny typ. I jaki pewny siebie! Trzeba na tego intelektem obarczonego jegomościa uważać. Dalej, Blady Wladymir. Czy on sprawcą niedawnego okrzyku? A może to morderca? A pani Madamme Dobre Wychowanie? Dama pyszna i dumna, która w ogóle tu nie pasuje! Zresztą kto to widział, ażeby baba w klasztorze męskim mieszkała. A Edwin mój sługa? Tępy Odźwierny, Pan Stajenny? Może to właśnie z nim powinienem pogadać? Ruszyłem więc do stajni.
Pan Stajenny był człowiekiem niebywale prostackim, lecz prostactwo to stanowiło, jak się później okazało, jeno wierzchnią warstwę tej zawiłej osobowości. Tak przebiegała nasza wymiana zdań:
— Witam szanownego Pana Stajennego!
— A witam, witam!
— Co wasan czynisz?
— A co, nie widać? Konia czyszczę, karwasz twarz!
— Może opowie mi pan co nieco o koniach?
— No cóż. Koń to rzecz dwojaka. Są konie-zwierzątka, z główkami, nóżkami i ogonkami, są też konie-organy. Zna pan powiedzenie: walić konia?
— Walić konia? Chodzi zapewne o skarcenie konia, tak?
— Nie, nie. To to samo co tarmosić kapucyna.
— Kapucyna? Tarmosić? A po cóż?
— No, niemiaszka po kasku!
— Zupełnie nie wiem co pan do mnie mówisz. Jakiego znów niemiaszka? I po co po kasku, jak można bić w odsłonione miejsca?
— Pan jakiś dziwny jest.
— Ja? To raczej pan jest dziwny i ten pański slang! — To powiedziawszy obróciłem się na pięcie i obrażony poszedłem do swego pokoju.
Zapragnąłem doświadczyć zbawiennego działania snu. I sen nadszedł.
Rozdział 4
Obudził mnie służący Edwin:
— Mości Bedo, czas iść na imprezę!
Impreza, impreza, Boże wybacz, że znowu zgrzeszę uczestnictwem w tej dziczy okropnej — myślałem w duchu. Parę godzin temu leczyłem kaca, a tu kolejna biesiada otwiera swe wrota, niczym niewiasta nogi. Gdy wszedłem do sali, wszyscy siedzieli już na miejscach. Zająłem swoje, pomiędzy Burczyfiutem a Burakiem, dziękując Bogu, że nie muszę siedzieć przy Prokreatorze.
Trunkiem przewodnim spotkania był rum. Dreszcz przeszedł po plecach, dreszcz przerażenia. Jeśli wyjdę cało z tej biesiady, będzie to z pewnością ingerencja bożego palca.
Szczegółem, który odwrócił mą uwagę od wielkich flach rumu, było podbite oko pani Madamme Dobre Wychowanie. Nastąpiło błyskawiczne łączenie faktów: niedawny okrzyk — Blady Wladymir — limo nieszczęsnej damy. Osz ty bokserze damski — rzuciłem w myślach pod adresem Bladego Wladymira. Postanowiłem rozwikłać zagadkę, ale zauważyłem niezmordowanego polewacza — Edwina. Z uśmiechem rasowej szelmy, napełniał szklanicę piekielnym płynem. Krzyknął Edwin:
— Wypijmy!
Martwiłem się o Buraka. Już pierwsza biesiadna noc uświadomiła mi, że Burak plus alkohol daje trudne do przewidzenia akcje. Póki co, Burak, syn Prokreatora, tkwił w odmętach wrodzonej nieśmiałosci i ze wzrokiem wbitym w ziemię, przypominał jakiego świętego z obrazka. Burczyfiut zagrzmiał:
— Kochani zakonnicy moi! Doszły mnie wieści kurewsko niepokojące. Otóż Wiking siedzi nam na karku i lada dzień przylezie by gwałcić, plądrować, palić. Musimy być gotowi, musimy odeprzeć atak. Widły, motyczki, grabki, cepy, to wszystko będzie niezmiernie potrzebne do spuszczenia łomotu tym draniom przebrzydłym. Nie traćmy ducha! Nie traćmy dumy! Pijmy i cieszmy się wolnością, bo ta może zostać zdeptana podłym buciorem Wikinga! W górę szklany!
Rum wypełnił trzewia i palił rurę tak, że bez popitki nie dało rady. Dobrze, że w sąsiedztwie rumu był sok pomidorowy, sok ze świeżych pomidorków z ogródka Burczyfiuta. Głos zabrał Prokreator:
— Powiadam wam: Wiking to ścierwo jest cuchnące! Bać się takiego wieśniaka, to jak bać się małpiszona z krain czarnego południa! Prócz pochodzącego z Antwerpii Bedy, wszyscyśmy Irlandczykami. Duma tarczą nasza, a rum orężem!
— Błędem jest — mówiłem — alkohol do oręża porównywać, Prokreatorze. Wiesz zapewne dobrze, iż alkohol rozum odbiera. Za przykład wystarczy podać syna twego, który nie dalej jak wczoraj, śpiewał na stole z kindybałem na wierzch wywalonym.
— Bardzo Czcigodny, lecz niedorozwinięty lekko Bedo! Alkohol to rzecz niedoceniana przez wielu, lecz umysły światłe potrafią korzystać z onego napoju bogów. Byłeśże kiedy na polu bitwy? Nie masz na tym świecie wspomagacza cenniejszego od bukłaka rumu, a jeśli uważasz, że wspomagacz taki istnieje, proszę, wskaż mi go w tym momencie!
— O jakich bogach prawisz, Prokreatorze zacny? Ja jednego Boga jeno uważam, w jednego wierzę, a ty mi o jakimś wyśmiania wartym napoju bożków nawijasz!
— Pachole niedorozwinięty a nikczemny — tracił kontrolę Prokreator — nie czepiaj się słówek niczym rzep szczurzego ogona, bo tylko głupcy tak czynią!
— O ile mi wiadomo, ogon szczura włosia jest pozbawion, dlatego żaden rzep przylgnąć do niego nie zdoła!
Bitka wisiała w powietrzu. Po słowach mych Prokreator wstał, chcąc krzywdę ohydną mi wyrządzić, lecz czujny Burczyfiut powstrzymał rozgorączkowanego faceta jednym słowem: spokój.
Tymczasem rozochoconemu Burakowi alkohol na dekiel zaczął walić. Zawstydzony i cichy chłopiec ustąpił miejsca ordynusowi z piekła rodem. Tak wrzeszczał młodzian ten pijany:
— Dziwek nam tu trzeba, dziwek! Co nam z jednej, starej prukwy, pani Madamme Dobre Wychowanie! Gdzież są te panienki, które znam z pisemek ojca mego, Prokreatora!
Skandal nastąpił nieziemski. Każdy uczestnik biesiady gapił się na Prokreatora, jakby ten uległ niespodziewanie jakiejś metamorfozie koszmarnej. Czerwień intensywna zalała oblicze męża skompromitowanego, aż mi żal jakowyś jął się w sercu panoszyć. Burczyfiut rzekł:
— Burakowi już nie lać!
— Lać mi, lać kurwa mać!
Wybrzmiał huk olbrzymi, niby grom z niebios. To Prokreator opuścił salę z foszyskiem do okiełznania trudnym.
Cisza trwała parę minut. Patrzyłem na te twarze ogorzałe, dzikie, nieogolone, na Buraka któremu do zgona brakowało dwóch łyków rumu, na Burczyfiuta ze smutkiem bój toczącego, na Bladego Wladymira, co z bladością miał tyle wspólnego, co kot ze szczekaniem… i wbrew sobie, zaskakując wszystkich, zapytałem panią Madamme Dobre Wychowanie:
— Kto pani podbił oko?
Kolejny foch zwieńczony łomotem zatrzaskiwanych drzwi. To Blady Wladymir opuścił salę. Musiał czuć na sobie oskarżycielskie spojrzenia biesiadników
Rozdział 5
Zagadka podbitego oka musi zostać rozwiązana — powiedziałem sobie, gdy wyleczyłem rumowego kaca rumem. I sprawa druga: pisemka Prokreatora. Czymkolwiek są, do prawdy dojść trzeba, choćbym miał przypłacić to życiem. Oportunista Prokreator stanowił już nie tyle zagadkę, co swego rodzaju skazę na tkance tej mini społeczności. Czy to on był tym złym, tym ciągnącym innych za sobą w dół? A może winnym był przełożony Burczyfiut, człowiek pobłażliwie traktujący swych… poddanych? Z głową domniemań pełną wyszedłem na klasztorny ryneczek. Odźwierny pilnował furty, Stajenny czyścił konia, brat Albert pielił grządki. Właśnie. Brat Albert. Małom wspominał o tym cichym zakonniku, jakoś nie mieliśmy okazji przełamać loda. Podbiegłem do niego, z nadzieją, że przynajmniej on przejawia cechy normalności. Rzekłem:
— Jak rozumiem, to pan dba o sławny ogródek Burczyfiuta?
— Oczywiście. Na tym małym poletku wyrastają prawdziwe cuda natury. Na przykład: owocem romansu czosnku i cebuli jest czosnbula. A jeśli kalafior zapłodni seksowną kukurydzę? Co powstanie, jak pan myśli? No? Kalarydza! A z połączenia buraka i rzodkiewki? Bukiewka. Natomiast miłość ogórka i pomidora, zakończona konsumpcją, daje wynik, który nazwałem ogódor. Oczywiście związek ten jest zakazany przez kościół katolicki, gdyż nosi znamiona homoseksualizmu. Któż jednak by myślał o takich rzeczach, mając przed sobą na talerzyku wspomniane rarytasy? Są to przysmaki naszej irlandzkiej kuchni. Przyjdźże pan dziś do mnie, a zobaczysz cuda, o których tu rozmawiamy.
— Uważam, że ogódor powinien zostać wykreślony z jadłospisu w trybie natychmiastowym!
— A w życiu Warszawy! Ogódor to najpyszniejsza rzecz pod słońcem, jeszcze czego!
— Jak tu zjeść warzywo zakazane przez kościół?
— Normalnie: wsadzasz wasan do paszczy i mielesz zębami. Nic prostszego!
— Ogódorowi mówię stanowcze nie!
Foch ogarnął mnie nieziemski, więc poszedłem do swego pokoiku. Siedziałem w ciszy całkowitej. Wnioski nasuwały się same: brata Alberta należy spalić na stosie!
Już wiadomo którędy wszedł szatan. Przybrawszy postać ogódora, przez ogródek wlazł by sączyć plugastwa w dusze wiernych owieczek! Zacierałem ręce z wrażenia. Teraz jeno czekać, modlitwą żarliwą czas zabijać — myślałem podniecony.
Noc nadeszła jak to ma w zwyczaju — bezszelestnie. Stosik był gotowy. Poszedłem — niby pogadać — do brata Alberta. Zapukałem. Gdy zaspany zakonnik otworzył drzwi, chciał zapewne powiedzieć coś w stylu: wiesz która godzina? Niestety nie zdążył. Trzasnąłem chłopa młoteczkiem w czaszkę. Padł nieprzytomny. Zawlokłem nieboraka pod przygotowany stosik, przywiązałem do pionowej beli. Rzekłem:
— W imię Świętego Oficjum, płoń ogródkowy satanisto!
Suche gałązki błyskawicznie przejęły ogień od upuszczonej pochodni; ogień w oczach rosnący, trawiący, umiarkowania nieznający. Brat Albert odzyskał przytomność:
— Co tu się odjaniepawla?
— Spokojnie, twa trwoga ma uzasadnienie, gdyż zgrzeszyłeś. Tworząc ogódora stworzyłeś warzywnego szatana, otworzyłeś mu wrota! Niech stos ten będzie pokutą. Nie krzycz jednak, bo jeszcze Burczyfiut usłyszy, a tego bym nie chciał.
Bóg lubi psikusy. Jednym z nich był deszcz, który lunął w momencie. Syk walki wody z ogniem przypominał wężową mowę. Radość brata Alberta eksplodowała donośnym rechotem.
Co mam teraz czynić — myślałem w przerażeniu. Przecież brat Albert wszystko powie, a jeśli powie — będę miał przechlapane. Wpadłem w panikę.
Gdy ogień został ostatecznie pokonany przez wodę, dałem susa i odwiązałem brata Alberta, tak mówiąc:
— Błagam, niechaj braciszek nikomu nie mówi o tym fatalnym incydencie, błagam!
— Całuj psa w ogon! Wszystko powiem Burczyfiutowi, wszystko!
Otoczony ścianami pokoiku mego — drżałem. Co ja żem najlepszego uczynił! Teraz prawdopodobnie czeka mnie sąd, możliwe też że kara śmierci. Plan, który nie wypalił, zakładał że nikt by się o niczym nie dowiedział. Gdy ogień strawiłby braciszka do cna, za pomocą miotełki i grabi usunąłbym ślady spalenia. A na pytania: gdzie jest nasz brat Albert, rżnąłbym głupa, odpowiadając, że nic nie wiem. A teraz? Zgryzota, klapa, wtopa, dupa.
Padłem na ziemię. Leżałem krzyżem do samego rana.
Natrętny kur wyrwał mię z letargu. Przeklęty koguci kukurykant. Zmówiłem pacierz i ruszyłem na śniadanie z głową przeczuciami najgorszymi wypełnioną.
Rozdział 6
Na śniadaniu byli wszyscy, prócz Odźwiernego. Podobno zmogła go tajemnicza grypa filipińska. Jak ognia unikałem spojrzeń braciszka Alberta, który zdawał się mówić: zaraz wszystko wyśpiewam, jakie z ciebie ziółko, Bedo Plugawy!
Wcinałem owsiankę w towarzystwie zakonnej braci, wcinałem jakbym chciał nią, tą owsianką, zapchać, zagłuszyć rzeczywistość. Jadłem, myśląc: owsiankowe niebo, owsiankowe słońce, etc… Aż w końcu nastąpiło to, czego tak bardzo lękało się serce me. Braciszek Albert, z gębą owsianki pełną, przemówił:
— A wiecie, braciszkowie zacni, że oto nasz gość, Beda Czcigodnym zwany, chciał mnie wczoraj spalić?
Cisza. Tykanie zegara: tik-tak, tik-tak. Rżenie konia za oknem. Pierdnięcie Prokreatora.
Pierwszy śmiechem wybuchnął Burczyfiut, za nim pozostali.
— Udał ci się dowcip, Albercie, wyborny żarcik, wyborny!
— Ale to żaden dowcip, to prawda jest najprawdziwsza z prawd!
Czasami bywa tak, że słowo to podpałka do grilla. Tłumaczenia Alberta jeszcze bardziej rozradowały śniadającą brać. Pomyślałem, coby kuć żelazo póki gorące:
— Wygląda na to, że brata Alberta psychoza jakaś groźna trawi, może do psychiatryka by tak pójść, do Choroszczy jakiej, czy co!
— Nie wnerwiaj mnie Bedo, dobrze wiemy co chciałeś wczoraj zrobić i gdyby nie deszcz, byłbym teraz ze świętym Piotrem rozmawiał w niebiesiech.
Robienie głupka z brata Alberta nie było trudne. Wystarczyło każde jego zdanie kwitować humorystycznym akcentem, a rechoczący zakonnicy rechotali jeszcze bardziej. Nawet nienawistny Prokreator.
W atmosferze ogólnej wesołości nie zarejestrowałem, że nadeszła pora deseru. Co ujrzałem na talerzyku? Ogódora. Serce załomotało przepotężnie, w oczach pociemniało. Ludzie jedli, jeden brat Albert śledził każdy mój ruch, niczym jaki śledczy.
Jeść czy nie jeść — oto jest pytanie. Ale jak jeść? Przecież nie mogę delektować się satanistycznym, homoseksualnym warzywem. Burczyfiut musiał przyuważyć kotłowaninę mą wewnętrzną i tak mi wypalił basowo, w samo ucho:
— A co, pan nie głodny? Ogódor to duma naszej kuchni, jeśli waść nie spróbujesz, będzie to równoznaczne z nietaktem najsurowszej kary godnym. No, śmiało, skosztuj ogódorka pysznego!
Drżałem. Zamknąłem oczy, nabiłem na widelec ogódora i… włożyłem to coś do ust. Przebacz mi Boże, okaż mi miłosierdzie swe. Twarz braciszka Alberta ozdobił uśmiech triumfu.
Oto jem samego szatana — przeszło mi przez myśl i doświadczyłem mdłości tak silnych, że cudem można nazwać fakt, żem nie rzygnął. Burczyfiut zapytał:
— I jak? Dobry ogódorek?
— Tak, w istocie, delicje są to najwyższych lotów!
Po śniadaniu pognałem do Pana Stajennego. Poprosiłem, by pożyczył mi bat. Okładałem się nim w pokoju, aż krew tryskała. Nie mogłem znieść myśli, że on, szatan — ogódor jest we mnie, w trzewiach mych.
Muszę czym prędzej siąść na sedes — rzekłem sobie, gdy zmaltretowany aktem samobiczowania padłem na wyrko.
O, losie cholernie przewrotny! Dlaczego akurat wonczas musiałem dostać zatwardzenia! Mijały godziny, a ja nie potrafiłem oddać stolca. Czułem narastającą nienawiść, doszło nawet do tego, że pomyślałem o szubienicy. Gdy siedziałem na kiblu usłyszałem pukanie.
— Wejść!
Zdziwienie sięgnęło zenitu, gdym w drzwiach ujrzał Buraka. Jakiś glazurniczy blask bił z lica tego chłopca tragikomicznego.
— Co cię trapi, synu?
— Mam problem.
— Tak? Zatem wyznaj grzechy swe, chłopcze!
— Otóż… nadużywałem alkoholu, obrażałem ludzi po pijaku i… oglądałem czasopisma.
— Jakie czasopisma, mów śmiało Buraczku!
— Pornograficzne. Najbardziej jara mnie porno lesbijskie. Oczywiście oglądaniu towarzyszyły czynności…
— Jakie czynności?
— Czynności ma…
— Że co?
— Czynności masturbacyjne.
— Hmm… a jeśli można… co to są czynności masturbacyjne?
— To są czynności takiego typu…
— Jakiego? No mów Buraku!
— Typu autoerotycznego.
— Auto… co?
— Autoerotycznego.
— Hmm, hmm, no no, chyba nie bardzo rozumiem!
Histeryczny płacz targnął ciałem Buraka. Spazm ten przerwał jego wynurzenia. Burak wybiegł z pomieszczenia z prędkością światła.
Wszystko dobrze, lecz co to są czynności masturbacyjne? Zacząłem przeglądać książki, encyklopedie, sięgnąłem nawet po Platona i Arystotelesa, lecz ani czynności masturbacyjnych, ani typu autoerotycznego nie zdołałem tam znaleźć. Mam zbyt mierne doświadczenie spowiednicze, pomyślałem i wróciłem do pierwotnego zamartwiania.
Ogódor cały czas siedział w mym brzuchu. Stolec jak nie nadchodził, tak nie nadchodził. Stolec szatanem będący.
Rozdział 7
Mroczna topiel. To ujrzały oczy wyobraźni, gdym studiował swoje położenie. Na szczęście rozważania na temat nieuchronnej klęski przerwane zostały przez Edwina, mego służącego, który rzekł;
— Mamy się stawić do Burczyfiuta!
Burczyfiut zwyczajem swym czyścił gardło widelcem. Gdy skończył czynność tą pielęgnacyjną, zachrypiał:
— Jak już dobrze wiecie, za jakiś czas przybędzie Wiking. Zanosi się na to, że będzie nas tygodniami oblegał. Wybrałem was dwóch byście z klasztoru wyszli i zakupili potrzebne rzeczy: jadło i alkohol. Jedźcie zatem nieboraczki do Rozbrykanego Kucyka, i zróbcie com wam kazał!
Klasztor opuściliśmy tuż przed szóstą rano. Poranna szarość i chłodek rozganiały resztki senności, co spowijała głowę wzorem leniwej chmurki. Zapytałem Edwina:
— Co to jest ten Rozbrykany Kuc?
— To takowa knajpa, w której, prócz alkoholu i panienek, kupić można jadło i inne rzeczy ze spożywczością nic wspólnego nie mające.
Najpierw szliśmy polaną mglistą, potem weszliśmy w półmrok gęstego, starego, celtyckiego lasu. Ciało me pokrywała gęsia skórka. Nie przywykły do łażenia leśnymi dróżkami, co rusz odpychałem ponure wizje, w których bezwzględni złodzieje biorą nas żywcem. Pohukiwanie sów tylko wzmagało lęk.
Aby marszrutę naszą uczynić lżejszą, postanowiłem zasypać Edwina lawiną pytań:
— Opowiedz mi co o sobie, Edwinie drogi.
— No cóż. Poznał już wasan nasze klasztorne zwyczaje. Tak jest zawsze. Imprezy o charakterze periodycznym, brewerie, skandale, wulgaryzmy.
— Ja o ciebie pytam, nie o klasztor.
— Zwykły szaraczek ze mnie. Gdyby postawił pan obok mnie rolkę papiru do podciru, z olbrzymim trudem byś różnicę wyłapał.
— Czy wierzysz w Boga?
— Oczywiście, że nie.
— To czemu wasan do zakonu wstąpił?
— Żeby uwierzyć.
— I co? Uwierzył pan?
— Oczywiście, że tak.
Gdyśmy tak szli gadając, przypomniał żem sobie o ogódorze, którego cały czas miałem w brzuchu. No i o zatwardzeniu. Pomyślałem, że dłużej nie zniosę faktu, że jestem nosicielem diabła. Wskoczyłem w krzaki i jąłem przeć niczym kobieta rodząca. Edwinowi oczy dęba stanęły:
— A co pana tak nagle przyszpiliło?
— Nic, nic, po prostu muszę urodzić szatana!
— Że co?
Parłem, wrzeszczałem, parłem, ryczałem:
— Wyjdź podły ogódorze, opuść ciało me sukinsynie okrutny a szpetny!
Po jakimś czasie poczułem, iż wychodzi. Parłem tak, że jeszcze chwilka, a żyłka by mi poszła i właśnie wonczas wyskoczył. Z ulgą nieopisaną spojrzałem na stolca, mówiąc:
— Tu cię urodziłem i tu skonasz, szatanie podły, dusze niewinne na złą drogę sprowadzający, owieczki łagodne mamiący!
Edwin patrzał na mnie jak na debila.
— Nic to Edwinie, nic to — rzekłem ujrzawszy osłupienie jego, po czym pod rękę go chwyciłem i szliśmy dalej przez las dziki a złowróżebny.
Nagle, na łysym placku polanki dojrzeliśmy chatę. Edwin oznajmił, że to właśnie jest Rozbrykany Kucyk. Ruszyliśmy chyżo.
W środku panował gwar okrutny, śmiechy podpitych mężów mieszały się z wysokim, piskliwym rechotem białogłów. Znajoma woń alkoholu, dymu, mięsiwa, ziół, potu, moczu. Twarze zamorusane, nieprzyjazne, mętne. Rzekłem do Edwina:
— Kupujemy co trzeba i spieprzamy.
Sprzedawca wykładał na ladę soczyste kawały cielęciny, jagnięciny, wołowiny, gęsiny a nawet koniny. Dał również beczułkę rumu i kilka flaszek siarkowego wina. Zapłaciliśmy, chcąc czym prędzej opuścić to miejsce rozpusty i folgowań różnorakiego typu, lecz panie lekkich obyczajów jęły kleić się do Edwina, sącząc mu prosto do ucha plugastwa najohydniejszego sortu.
— Paszoł won — huknąłem do prostytutek.
Dziwki są jak mrówki, pomyślałem, i od razu przypomniałem sobie Buraka, który parę dni temu wykrzykiwał, że dziwek nam trzeba, czy coś w tym stylu.
I nagle wyszedł wąsaty alfons. Tak przemówił ów mąż paskudny:
— Czy ktoś tu obraził moje dziwki?
— Tak, to on, to on — krzyczała jedna przez drugą — kazał nam iść precz, ukarz go, o potężny alfonsie, najbardziej alfonsi z alfonsów!
Alfons zdjął pasa, którym przepasany był i jął naparzać mię z całych sił. Edwinowi takoż się dostało, chociaż nic złego nie uczynił.
Korzystając z zasapania alfonsa, wrzuciliśmy do wora zakupione towary i uciekliśmy.
— Nigdy więcej nie pójdę do Rozbrykanego Kucyka! — rzekłem, gdy oddaleni od knajpy na bezpieczną odległość, łapaliśmy oddechy jak ryby wyrzucone na piaszczysty łach brzegu.
Rozdział 8
Potrzebuję poezji Wergiliusza — pomyślałem, gdyśmy z Edwinem wrócili do klasztoru. Sięgnąłem po ukochany tomik, otworzyłem na przypadkowej stronie i zacząłem czytać — jak to mam w zwyczaju — na głos:
— Całuj mnie Malaosie, o Malaosie całuj po nosie.
Pierś twa faluje niczym jezioro wzburzone,
cały gorącym pragnieniem płoniesz!
O Malaosie piękny, erotyczny,
twoje przyrodzenie we wzwodzie
krytycznym…
Znów ktoś przerwał mi lekturę głosem ohydnym. Tym kimś był… Giermek. Cieszyłem się na myśl o rozmowie z tym dość szarym mieszkańcem klasztoru, w końcu mój plan zakładał, że z każdym trzeba odbyć rozmowę do Boga zbliżającą.
O Giermku małom pisał, bo, jak już zostało wspomniane powyżej — szarakiem z krwi i kości był, a na imprezach siedział zazwyczaj w kącie, głosu nie zabierając. Tak przemówił mąż ten cichutki:
— Witam Bedę szanownego!
— Witam. Nawijaj pan szczerze a z serca prosto!
— Problem mój jest natury intymnej. Długom myślał, zanim zdecydowałem się przyjść z tym do pana. Na wstępie mam prośbę: proszę nie wyśmiać mnie, kiedy usłyszy pan treść dramatu. Otóż… moje przyrodzenie to rzecz niezmiernie mała. Gdy osiąga wzwód ma jakieś cztery centymetry. To skandalicznie mało!
— Rzeczywiście mikroskopijnych rozmiarów masz pan członka, lecz to żaden problem. Przecieżeś zakonnik, po co tobie monstrualne przyrodzenie? I tak nie robisz użytku z tej części ciała, prócz, rzecz jasna, szczania. Wrzućże więc na luz i nie popadaj w obłęd!
— Nie w tym rzecz. Wartość faceta określa rozmiar jego przyrodzenia. Gdy ma się świadomość, że jest się właścicielem gargantuicznych rozmiarów jaj, to pewność siebie wzrasta z automatu o jakieś sto procent. Gdy zaś ma się małego pyrtka — wówczas psychika leci na łeb, a na końcu czeka mrok depresji.
— Czyli, jeśli dobrze rozumiem, pańska kondycja psychiczna zależy od wielkości kindybała? Nie w siuraku jednak upatruj mocy, a w Bogu!
— Nie potrafię. Na penisie bowiem zasadzona jest konstrukcja duchowo-psychiczno-cielesna, to przez penisi pryzmat postrzegam siebie samego.
— Cóż więc mam uczynić? Nie powiększę twego przyrodzenia, gdyż lezy to poza mymi zdolnościami.
— A gdyby tak dokonać przeszczepu? Podobno koń ma bycze klejnoty!
— Z tym to do Stajennego idź wasan.
— A pan co? Nic nie umiesz zdziałać?
— Ja posłaniec boży, nie chirurg plastyczny, drogi panie!
Niemiła atmosfera towarzyszyła naszej pogwarce. Kiedy Giermek poszedł do Stajennego, odetchnąłem z ulgą.
Cóż to za czasy, w których o wartości ludzkiej decyduje pewna część ciała? Apokalipsa musi być blisko — rozkminiałem i w tej samej chwili gęsia skórka pokryła całe ciało. Okrzyk to sprawił, okrzyk podobny do tego, który już raz miał miejsce w przeszłości nieodległej. Pognałem w kierunku hałasu.
Za stajnią, tuż przy kompostowniku, w cieniu jabłonki siedział Blady Wladymir z wyciągniętą w górę pięścią. Stojąca nad nim pani Madamme Dobre Wychowanie uderzała swoją rozczochraną w kułak, jakby głowa damy młotkiem była, a pięść Wladymira — gwoździem. Po każdym walnięciu dama wydawała okrzyk bólu. Chrząknąłem:
— Co to ma znaczyć?
— Nie widzisz pan? Ta kobieta atakuje mą piąchę swym czerepem wścibskim — tłumaczył Blady Wladymir.
— Ale… po co?
— Pocą to się nogi nocą!
Z otwartymi ze zdziwienia usty obserwowałem jak ta tajemnicza para ostentacyjnie zmienia miejsce pobytu. Już miałem ruszyć ich śladem, by podpatrywać praktyki logice się wymykające, ale głos zgrozą i przerażeniem napełniony zmroził mnie okrutnie. To Burczyfiut krzyczał:
— Wikingowie przybyli! Kryć się!
Rozdział 9
Gdyśmy z Burczyfiutem i Prokreatorem wyszli na mury obronne, zobaczyliśmy jak od strony lasu idą potężne chłopiska. Burczyfiut oznajmił:
— To Wikingowie. Poobserwujmy tych drani, zobaczymy co zrobią.
Otóż Wikingowie gdy podeszli pod samą klasztorną bramę, zamkniętą rzecz jasna na cztery spusty, zaczęli naradzać się, gestykulować i kląć szpetnie. W końcu głos zabrał największy z nich:
— Otwórzcie furtę, łachmyty!
— Dupę se otwórz — huknął Burczyfiut nieugięty.
— Zaraz otworzę dupę, ale twoją! — Wiking sprawiał wrażenie cholernie twardego gościa.
Burczyfiut zaś, mąż w pyskówkach wyćwiczon, musiał coś sobie chlapnąć z rana, bowiem nawet cienia strachu nie widać było w tym człeku przedziwnym. Tak do Wikingów krzyknął:
— Wracajcie lepiej do domów, wieśniaki! I tak wam nie otworzymy, będziemy się bronić do ostatniej krewki!
— Zaraz rozdupcymy tą śmiechu wartą furteczkę! I jak wejdziemy, to dupy wasze będą w stanie opłakanym! Otwórzcie, póki jesteśmy mili!
— Wy mili? Nie rozśmieszaj mnie waćpan. I zdejmij tą czapeczkę z rogami, bo wyglądasz niczym klaunisko z tandetnego cyrku dla psycholi!
— Ty się odchrzań od mojej czapeczki! U nas w Wikingowie każdy facet taką nosi. Zresztą ty nie lepszy, sukienkę jakąś masz na sobie, że nie wiadomo w ogóle czyś chłop!
— Mógłbym w tym momencie przyrodzeniem swym pomachać, na znak, żem facet, aczkolwiek nie uczynię tego. Zachowam takt i klasę.
Żeby nie stać niczym niemowa, no i oczywiście żeby przypodobać się Burczyfiutowi, tak krzyknąłem w kierunku najeźdźców tych przebrzydłych:
— Piesek wam mordy lizał, dzikusy brodate!
— Spieprzaj braciszku, bo ci makówkę toporkiem strącim!
— No to próbuj, wasan!
Gdyby nie wrodzony refleks, pewnie bym stracił czerep, gdyż sprowokowany Wiking rzucił we mnie toporem. Uczyniłem jednak przysiad, a broń przeleciała górą.
Prokreator natomiast cały ten czas stał milcząc i kiedy zerkałem ukradkiem na niego, trząsł się cały blady, jakby gorączka wysoka go trawiła.
Burczyfiut rzekł:
— Chodźmy do sali biesiadnej, trzeba zebrać lud i kminić co dalej.
W sali biesiadnej panowało ożywienie: ludzie krzyczeli, niektórzy wznosili modły, inni w płaczu miękli, a jeszcze inni konali w akcie samobiczowania.
Kiedy Edwin nalał wszystkim wina, Burczyfiut powiedział:
— Kochani! Nastały czasy wielkiej próby. Teraz na jaw wyjdzie, kto bohaterem, a kto tchórzem nikczemnym jest. Moja propozycja wygląda następująco: przeczekajmy w zamknięciu ten trudny dla nas okres, gdy Wikingowie będą próbowali sforsować mury, użyjemy wonczas siły. Kto jest za, niechaj podniesie szklane wina i wypije!
Wszyscy wznieśli swe szklany i wyżłopali zawartość. Jeden Prokreator nie sięgnął po trunek. Burczyfiut zapytał:
— Czemużeś szklany nie wzniósł, Prokreatorze?
— A nie wzniosłem, bo nie podzielam waszego zdania, towarzysze. Wikingowie mogą miesiącami siedzieć, czekać aż pokończą się nam zapasy, aż zapał nasz zgaśnie. Co wówczas? Czy przewidziałeś taką opcję, Burczyfiucie?
— To w takim razie co proponujesz?
— Zrobić podkop, tunel na pół kilometra długi, który to tunel umożliwi nam wymknięcie się z potrzasku, bo potrzaskiem klasztor ten się stał!
— Czyli szczurami mamy być? O, zawiodłeś mnie Prokreatorze, zawiodłeś wielce. Wiedz, że sprawa została przesądzona. Wszyscy wznieśli szklany, prócz ciebie. Proszę bardzo, jak chcesz kop sobie swoje tunele i czmychaj, ja cię zatrzymywać nie zamierzam. Wiedz jednak, iż przyjaźń nasza została zerwana z dniem dzisiejszym. Skompromitowanyś Prokreatorze, bardzoś skompromitowany. Myślisz, że zapomniałem o niedawnym skandalu z tobą w roli głównej? O pisemkach, o których raczył wspomnieć twój wiecznie nietrzeźwy syn, Burak? Nic podobnego, ja wciąż trzymam te sprawy w swoim sercu i rozważam dniami i nocami.
— Pisemka te to podły wymysł mego syna! Żadnych pisemek nigdy nie było!
Huk wielki wypełnił salę. To Prokreator walnął pięścią w stół, aż wino we flaszencjach zachlupotało.
— Zostanę tu jednak z wami, choćbym miał skonać, zostanę. I udowodnię, żem mąż bohaterski, odważny, szczery!
Pierwszy raz od czasu mego przybycia do klasztoru spojrzałem na Prokreatora z pewną dozą szacunku.
Rozdział 10
Sprawa przedstawiała się następująco: u podnóża bramy naszego klasztoru Wikingowie rozbili obóz. Nie atakowali, nie próbowali wniknąć do wnętrza, po prostu czekali.
— A to bestie cwane — rzekł pewnego dnia Burczyfiut, gdy z wyżyn murów obronnych patrzyliśmy na tych barbarzyńców.
Jeśli chodzi o moją misję, to nic nie stało na przeszkodzie by ją kontynuować. Nie ma jednak na świecie rzeczy trudniejszej, niż przybliżanie innych do Boga. Misja, jaką mnie obarczył przełożony, była niewykonalna — myślałem w chwilach zwątpienia.
Przypomniałem sobie Buraka, który przyszedł kiedyś do mnie by skorzystać z sakramentu pokuty. Cały czas chodziły mi po głowie nieznane terminy: czynności masturbacyjne, lesbijskie porno. Uznałem, że dobrze zrobię, jeśli zapytam o te rzeczy Burczyfiuta.
Burczyfiut siedział w swym pokoju i czyścił widelcem gardło. Gdy skończył, rzekł:
— No co tam, Bedo, jakie ważne zagadnienia sprowadziły cię do mnie?
— A więc tak. Parę dni temu przyszedł do mnie Burak. Odbyliśmy niezwykle intymną rozmowę. Padły wówczas hasła, dla mnie dość egzotyczne, typu: czynności masturbacyjne i… lesbijki. Jeśli waść zna te słowa, proszę pokornie o podanie ich znaczeń.
Burczyfiut zasępił się. Minęło parę długich minut, nim przemówił:
— Czynności masturbacyjne są to czynności tajemnicze, dziwne, jeszcze nie zbadane. Mogą to być czynności polegające na jakichś ćwiczeniach umysłowych, lecz równie dobrze mogą oznaczać swego rodzaju praktyki magiczne.
— Wiedziałem… wiedziałem, że z tego Buraka alchemik jest skryty!
— Co zaś się tyczy lesbijek — kontynuował zamyślony Burczyfiut — to sprawa jest nieco prostsza. Wystarczy rozebrać to słowo, lesbijki: les, tu chyba chodzi o las, i bijki, czyli bić, bijatyka. Lesbijki są to zatem dziewki pochodzące z lasu, które biją.
— Kogo biją?
— Wszystkich. Dlatego dobrze jest unikać…
— Dziękuję wszechwiedzący Burczyfiucie żeś rąbka tajemnicy uchylił!
Bogatszy o nową wiedzę, pobiegłem by ewangelizować.
Tego dnia padło na Pana Stajennego. Nasza pierwsza rozmowa miała przykry finał, dlatego, zmówiwszy parę zdrowasiek, ruszyłem pewnie w kierunku stajni łajnem cuchnącej.
Rzekłem:
— Miłosierny jest Pan i łaskawy!
— A jego ścieżki są zbyt wąskie!
— Dlaczego tak sądzisz, Panie Stajenny?
— Bom jest człek spasiony!
— Wiedz, że to dusza sądzona będzie, nie ciało!
— Panie, jeśli ja jestem spasiony, to i dusza gruba jest!
— A skąd ta pewność?
— Burczyfiut mi tak kiedyś powiedział.
— No cóż, ja tu autorytetu Burczyfiuta podważał nie będę. Jeśli on tak rzekł, znaczy prawdę rzekł. Tak czy siak, zaciekawiła mnie koncepcja duszy jako niematerialnego odzwierciedlenia ciała, Panie Stajenny.
— Aha.
Trwaliśmy kilka dobrych chwil w niezręcznym milczeniu. W końcu powiedziałem:
— Rozmawiałem niedawno z Giermkiem. Straszną pustkę duchową wyczułem w tym człowieku.
— Bo to pomyleniec! Był tu u mnie i prosił, bym mu końskiego fallusa przyszył.
— Tego się obawiałem. Ale jak tu go wyprostować, panie, jak?
— Normalnie: piąchą w ryj i już!
— Czy nie można mniej inwazyjnymi metodami?
— Może i można, lecz po co się męczyć? Życie nauczyło mnie, iż pięść bywa najlepszym lekarstwem.
— Bóg nie kazał bić, Bóg to miłość!
— Czyżby? A co Abrahamowi uczynić kazał, przypomnij sobie waść!
— Oczywiście, ja to bardzo dobrze pamiętam, lecz zważ na jedną rzecz: Bóg chciał, aby Abraham zabił swego syna z miłości!
— Ach, czyżby? Ja takoż z miłości bliźnich naparzam, jak waść chcesz, zaraz zademonstruję, jak wielką miłość żywię do pana!
Odskoczyłem, gdyż Stajenny wziął zamach, aż powietrze zaszumiało.
Ludzie w różny sposób okazują uczucia. Muszę zacząć być tolerancyjny, muszę zaakceptować fakt, że Pan Stajenny kocha bliźniego za pomocą pięści.
Ja na przykład, gdy kocham, palę na stosie. Wystarczy podać przykład brata Alberta, który cudem bożym stosu uniknął.
Ale zaraz, zaraz… czy Bóg nie chce, abym kochał brata Alberta?
Rozdział 11
Zaczęło wchodzić w nawyk, że dzień zaczynaliśmy od pyskówki z Wikingami. Wchodziliśmy na mury, najczęściej ja, Burczyfiut i Prokreator i wymienialiśmy się formami grzecznościowymi z tymi barbarzyńcami zarośniętymi. Pierwszy gębę otwierał zawsze Burczyfiut:
— No co tam Wikingi, nie nudno wam?
— Zawrzyj dziób — odpyskowywał dowódca Wikingów. — My sobie świetnie umilamy czas. Za chwilę przyjdą do nas panienki z Rozbrykanego Kucyka i będzie zabawa na sto dwa!
— Zapewniam cię, szpetny Wikingu, iż żadna, nawet najbrzydsza panienka nie zechce dotknąć takiego dzikusa jak ty!
— Mało wiesz o panienkach, zakonniku, mało. Dzikość najbardziej pociąga niewiasty, dzikość, pot i krew!
— Takie rzeczy atrakcyjne są dla dziewczyn prymitywnych, te z wyższej półki nawet by na was nie spojrzały!
— A skąd możesz to wiedzieć, zakonniku?
— Ja dużo wiem, wieśniaku w czapce z rogami. Może i noszę szaty zakonne, lecz nic co ludzkie nie jest mi obce!
— Ooo, patrzta patrzta, co to za zakonnik, co na babach zęby zjadł! A może wy tam burdelik macie w tym klasztorze, co?
— A może mamy, może mamy, ale wara wam od niego!
— Nie wnerwiaj nas kleszko w spódniczce, bo zaraz zrobimy wjazd taranem, a wonczas nie będziemy na płeć patrzać, jeno z każdym współżyć!
— Hahaha! O wy podłe zboczeńcy! My się tam waszych członków nie lękamy! Zresztą nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz!
— Owszem, już się zesrałem — rzekł Wiking, po czym rzucił w Burczyfiuta kałem rozwodnionym.
Burczyfiut nie posiadał wrodzonego refleksu. Dostał pechowiec prosto w czoło. Dziki rechot wybuchnął w szeregach Wikingów. Burczyfiut zaklął i poszedł dokonać ablucji. Prokreator i ja ruszyliśmy za nim.
Wnerwiony przełożony ogłosił, że wieczorem odbędzie się wieczerza biesiadna.
Może to i dobrze, pomyślałem, może zakonna brać powinna odpocząć po stresach z najazdem barbarzyńców związanych.
Trunkiem przewodnim było wino Byk. Wino miało siedemnaście woltów, smakiem wiśnie, bądź czereśnie na myśl przywodziło. Kiedy polewacz Edwin napełnił ostatnią szklankę, Burczyfiut wstał i tak jął nawijać:
— Kochani zakonni! Jak już wiecie, Wiking tuż za furtą siedzi. Czatuje, czeka. Węszy i patrzy w jaki sposób nam zaszkodzić. Nie wpadajmy w panikę! A niechaj sobie siedzą, tam za bramą, niechaj czekają miesiącami, może im w końcu obmierznie ten bezruch bezowocny i pójdą, za przeproszeniem, w cholerę.
Kiedy przełożony klapnął zadziskiem na krzesełko, głosik zabrała, raczej cicha i skromna, pani Madamme Dobre Wychowanie:
— Jestem jedyną niewiastą w tym towarzystwie i śmiem wyrazić zaniepokojenie. Wiadomo do czego zdolni są Wikingowie, wiadomo, że dla nich zgwałcić to jak splunąć. Czy mogę polegać na was, drodzy panowie, w chwili grozy i niepewności? Czy jest wśród was mąż prawy i odważny, dla którego nie straszne będą boje w obronie płci przeciwstawnej? Czy są tu faceci z jajami?
Giermek spuścił głowę. Zauważyłem również, iż pani Madamme Dobre Wychowanie ma podbite lewe i prawe oko.