Wszystkie postaci i miejsca tej książki są wytworem mojej wyobraźni, a ich ewentualne podobieństwo do osób realnie żyjących i miejsc istniejących jest przypadkowe, choć niektóre wydarzenia historyczne faktycznie miały miejsce.
Książka zawiera wulgaryzmy, sceny przemocy i seksu oraz treści o paleniu tytoniu, piciu alkoholu, zażywaniu narkotyków i uzależnieniu od leków, co czyni z niej lekturę nieodpowiednią dla osób poniżej szesnastego roku życia.
रैवेन का नाम
.
We are such stuff as dreams are made on.
William Shakespeare
We live, as we dream — alone.
Joseph Conrad
II n’y a pas de hors-texte.
Jacques Derrida
L’homme est condamné à être libre.
Jean-Paul Sartre
Dedykuję mamie i wszystkim kolorowym rodzinom.
❤ prolog
vigeat veritas, et pereat mundus
Zakrzywiona soczewka oka załamywała światło, dochodziło do refrakcji. Widziałam. Nocą, kiedy zagrzebana byłam w pościeli, to światło biło ze snu, a sen był jedynym źródłem tego światła. Za dnia oko wysyłało do mózgu impulsy z informacjami, a ten je łamał jak kod, przyjmował pospiesznie i chętnie, tworzył obraz. To, co widziałam nocą było inne, choć niezupełnie obce. Nie mogło być obce. Odległe, odleglejsze, ale bardzo jasne. Nazywają to innymi światami, mogą być lepsze lub przerażające, w zależności od tego, co tam na nas czeka. Czytałam o wyższych wymiarach, światach równoległych, do których dostęp mamy niekiedy tylko po zamknięciu powiek.
Jako trzylatka wystraszyłam się kiedyś szklanego deszczu, który przyśnił mi się pewnej nocy. Tygodniami, rozpaczliwie prosiłam ojca o aluminiowy parasol…
Pośrodku miasta stała studnia, a za nią gmach gotyckiego kościoła. Na wieży, w miejscu zegara, wmurowano szerokie na metr oko. Mrugało z prędkością leniwej wskazówki. Źrenica pozostawała martwa, zawieszona, skupiona na tym, co przed wieżą — polem, lasem, klifem, morzem. Przy wysokich falach, które łomotały w ścianę klifu, z oka kościelnej wieży wypływała mała łza. Rozbijała się piętra niżej, w samym środku suchej studni. Wypełniała ją płynem niezdatnym do spożycia.
Kiedy byłam małą dziewczynką bałam się powracających w chorobie snów, które wtedy potrafiłam określić tylko jako pulsujące. Szczególną intensywność przybierały, gdy przewiało mi ucho. Wówczas mogłam mieć z pozoru prosty sen, ktoś stawiał zwykłe kroki na znanym mi chodniku, ale te kroki nabierały nieludzkich odgłosów. Nie były ogłuszające ani donośne. Miały w sobie coś niebezpiecznego.
Od zawsze wydawało mi się, że najstraszniejsze, co może człowieka spotkać, to niezrozumienie. Tego, co się dzieje, co mu jest albo kto za tym stoi. Bałam się utraty kontroli nad sobą. Tak też było i tamtej nocy. Stałam, nie pierwszy raz, na deptaku. Patrzyłam w tarczę oka, a choć ono nawet nie drgnęło, czułam jak bardzo chce spojrzeć w dół. Serce biło mi coraz szybciej i zaczęły się drgania. Drżało moje ciało, moja krew, a więc i miasto, i wieże, zapadłe, stare kamienice i trawy musiały zadrżeć. Drżała woda.
Bałam się bez powodu. Chyba nic innego mi do tej pory bardziej nie zagrażało.
Życie miałam krótkie i dobre, dni krążące wokół pracy, najczęściej przy starej maszynie do pisania i ze stosem książek dookoła. Naturalnie, nie w wieku trzech lat, ale pamiętam z tamtego okresu jeszcze słonie, które dziś wciąż wydają się tak kolorowe i żywe jak wtedy, jakby nadal ubrane były w barwne, ręcznie dziergane na drutach serwety, jakby malowano ich twardą skórę naturalnymi barwnikami, jak spokojne były, w przeciwieństwie do roztańczonych kobiet, od stóp do głów przyodzianych w czerń.
Te moje przebłyski wspomnień stały się jaśniejsze, kiedy pokazano mi starą mapę, Indie i opowiedziano o tym, gdzie przyszłam na świat, ile czasu, a w zasadzie jak krótko spędziliśmy te wczesne dla mnie lata w Azji, co miało związek z pracą rodziców. जंगली, dźangli słyszałam po każdej swojej samotnej ucieczce do ogrodu, krótkiej, żądnej przygód i odkryć, na jakie pozwolić może sobie mała dziewczynka na obcej ziemi. Dźangli to w tym ujęciu mała, nieokrzesana dzikuska. Tyle, że dla małych stópek nie ma ziemi obcej, bo każda poddaje się tym samym fizycznym prawom, każda ziemia potrzebuje śladów i dotyku. Pamiętam też kurwy — रंडी, randi, randi — choć czułam, że tych słów się nie powtarza, nie na głos.
W końcu kawałki oka zaczynały pękać i spadać, roztrzaskując się o ziemię. Były ze szkła, którego szerokie, wilgotne pasy rozcinały przechodniów, kroiły jak szynkę. Rozsypywały się po kocich łbach. Nie widziałam ich twarzy, tylko wątłe, mgliste kontury. Mogłabym ich dziś naszkicować ołówkiem, jeśli sama uwierzyłabym w to, jak wyraźnie zaznaczyli swoją obecność w mojej pamięci. Mogłabym, gdybym miała do tego talent. Owszem, na czystej kartce potrafię bez problemu ich sobie wyobrazić, ale wyobraźnia to jeszcze nie talent. Czytałam, że są we Wszechświecie planety, na których padają deszcze żelaza, plazmy…
W moim śnie widziałam szklany deszcz. To nie była przestrzeń sprzyjająca życiu.
शुभ रात्रि
sen świadomy
Rozdział pierwszy
Mała alchemiczka
Człowiek jest odkryciem niedawnym, jak wykazuje bez trudności archeologia naszego myślenia. Wykazuje też ona możliwość jego rychłego kresu.
MICHEL FOUCAULT
Pamiętam tylko, jakie poruszenie medialne wywołała w tamtym czasie ta makabryczna zbrodnia. W sierpniu 2001 roku miałam już prawie pięć lat, żyliśmy już w Londynie i potrafiłam przyzwoicie czytać, chociaż dostęp miałam jedynie do książek w lewym skrzydle domu, do tej części biblioteki, która przynależała do matki. Miałam wrażenie, że okres, w którym wolno było mi płakać i płaczem wymuszać cokolwiek, został mi skradziony przez ojca. To on wówczas płakał przy stole, a ręce drżały mu za każdym razem, kiedy próbował coś przekroić. Ta jego emocjonalna huśtawka, nieadekwatna do wieku, jak mi się już wtedy wydawało, sprawiała, że chociażby przy kolacji, to mamie szybciej udawało się przekroić żylaste mięso, które czasami nazywała przyczyną swojej melancholii. Zapijała je czerwonym winem, jak się okazało, gdy skończyłam osiem lat, jej ulubionym; wyjątkowo kwaśnym i odrętwiającym język. Tata więc przeżył straszliwie to, co dwudziestu młodych mężczyzn z Villon Pray we Francji spotkało pewien czas wcześniej. Doskonale był w tym temacie poinformowany, stosy papierów na jego biurku rosły, a on sam zaczął na mnie inaczej patrzyć. Jednego razu patrzył, jakby widział we mnie obcą dziewczynkę, nie-córkę; kiedy indziej, nawet jakby mnie się obawiał. Jakkolwiek w wieku lat pięciu mogłam to odczuć, czas w miarę swojego upływu, oddalał nas od siebie, przerywał rodzinne rytuały, które dotychczas były dla nas normą. Więcej frajdy miałam z ludźmi, którzy tu pracowali, szczególnie w kuchni.
11 sierpnia 2001 roku mała Juleczka obudziła się w środku nocy, ale nie spojrzała nawet na zegar o kocich oczach, którego czarne źrenice poruszały się to w lewo, to w prawo. Przeszła bezszelestnie i niezauważenie przez korytarz na piętrze, wcześniej nie zamykając nawet drzwi swojej sypialni, a przecież tatuś powtarzał, że jest najmądrzejszym, oprócz tego, że i najśliczniejszym, dzieckiem na świecie. Teraz nie myślała o tym, co tatuś powiedział, bo i jej myśli były jakieś zamglone. Mogła zrobić, co jej się żywnie podobało. Nawet o tak późnej porze, nawet w środku nocy, gdy słychać było jedynie ponury rechot żab. Mimo to, zachowanie tej pięciolatki było co najmniej niepokojące i pozbawione jakiejkolwiek logiki. Chyba, że przyjąć logikę lunatyczki. Zeszła po schodach niedbale, jak w transie. Przemieściła się w pośpiechu, robiąc przy tym nieco hałasu, gdzieś między holem a spiżarnią, ale znowu nie aż tyle, by zbudzić ojca, który z twarzą w haftowanej poduszce zasnął przy biurku, a miał tę poduszeczkę tam w konkretnym przecież celu, od zawsze; ani mamy, która po swoich tabletkach nasennych, spała jak nieboszczka.
W ogrodzie, przed domem, minęła nawet stary zegar słoneczny, ale i na niego nie zwracała uwagi. Po co niby, w środku nocy? Niebo było pełne gwiazd, a Księżyc raził swoim blaskiem, niemo przywoływał do siebie. Za fontanną dziewczynka wzięła do rąk biały kamień i schowała w koszulkę, którą teraz formowała jak kangurzą torbę. I zebrała tych kamieni jeszcze z tuzin. Potem przykucnęła na żwirowej ścieżce, która prowadziła do szklanego namiotu na pomidory i ułożyła z tych kamieni literę X. Po wszystkim weszła do namiotu, z którego żarzyste powietrze już dawno uciekło, zostawiając jedynie zapach liści pomidorów. Zerwała czerwone serduszko i plamiąc nocną pidżamkę, ugryzła kawałek. Potem nieco się wybudziła, zakrztusiła się i wróciła wystraszona na górę, goniona rojem sierpniowych Perseidów, który przecinał raz po raz mroki nieba na peryferiach miasta.
To ja byłam tą dziewczynką, noszę w pamięci ten somnambuliczny, ruchomy obrazek. Pięciolatką byłam wyjątkową, tak też wspominał mój świętej pamięci dziadek. Nosił śmieszny gruby wąs, tak na żywo, jak i na wymalowanym w holu obrazie. Szczególnie zabawny, związany ze mną, był dla niego epizod, kiedy zatroskani rodzice oddali mnie w ręce specjalisty od dzieci, które jak to określała z kolei babcia, paplają od rzeczy, jakby je coś opętało. Pojawiłam się na trzech sesjach z zaprzyjaźnionym rodzinie psychologiem, dowoziła mnie na nie matka. Moje fantazje szybko jednak sklasyfikowano jako typowe dla wieku oraz położenia, cokolwiek miało to znaczyć, wciąż nie uspokajało nikogo w domu.
— Co widzisz na obrazku? — zapytał raz pan Smith, psycholog, wyciągając białą sztywną kartkę z kilkoma plamami i ostrymi rysami w dwóch, może trzech kolorach.
Czułam, że może mieć na nogach dziurawe skarpetki, a jego pięty kilka odcisków, trzewiki zasznurował tak mocno, że aż pociły się, próbując trzymać w ryzach cholewki opinające tłuste racice mężczyzny. Dziadek uważał, że po zagnieceniach garnituru i kolorze krawata, poznać można, ile dziur jest w skarpetce.
— Widzę tłumy — odpowiedziałam, wierzyłam w to.
— Co te tłumy robią? — wystrzelił z drugim pytaniem, jakby był dobrze przygotowany, jakby mu zależało.
— Nie robią nic wyjątkowego. Po prostu, nie żyją. Leżą na ziemi.
— Leżą. Dlaczego?
— Postanowiłam ich zabić.
— Taki los im zgotowałaś? Ile osób uśmierciłaś?
Nie podoba mi się jego ton.
— Nie dam rady policzyć, ale może być pan pewien, panie Smith, że wszystkich ich uśmierciłam.
— Rozumiem. Czym się tobie narazili?
— Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, panie Smith.
Nie pamiętam, czy była to prawda. Musiałam przecież wiedzieć coś więcej, może nie chciałam się do końca zdradzić. Miałam pięć lat. Pamiętam jeszcze jego okropne, krzaczaste włosy, wystające mu z dziurek nosa. To one mnie rozpraszały, być może wpłynęły na jakość tamtej rozmowy.
— Czy na obrazku widzisz więcej kobiet, czy mężczyzn?
— Nie widzę ich twarzy ani genitaliów, ale zapewniam pana, że wszyscy są martwi.
— Skąd w tobie ta pewność?
— Już mówiłam, wszystkich zabiłam osobiście.
— No, tak. Jak? Jak ci się to udało?
— Nie pamiętam.
— Czy ten obrazek budzi w tobie jakieś negatywne uczucia? Czujesz się zakłopotana, zdenerwowana, a może jest ci przykro?
— Panie Smith, obrazek nie budzi we mnie żadnych emocji, ponieważ wszyscy nie żyją.
— Chciałabyś im coś powiedzieć, oczywiście gdybyś mogła?
Nie miałam takiej potrzeby, w końcu była to tylko zabawa. Nikt na poważnie nie tworzy takich obrazków, a na obrazkach się znałam, mieliśmy mnóstwo pięknych malowideł w domu. Także w domku nad jeziorem i w miasteczku, o którego klify uderza morze. Może, gdy byłam jeszcze mniejsza, ich gęstość na ścianie nie zwracała mojej uwagi. Nie różniły się niczym od tapety, ale to się zmieniało. Udało mi się nawet podpalić jeden z obrazów ojca.
Przedstawiono na nim alchemika, który podgrzewał własny mocz, jak w 1771 roku zilustrowano przypadkowe odkrycie fosforu, a nie, co zapewne zakładał alchemik, kamienia filozoficznego. Autorem był Joseph Wright z Derby, ale podejrzewam, że przy spiżarni wisiała wierna replika dzieła. Nocą, z hukiem, zwaliłam obraz w drewnianej ramie na podłogę, bo pomysł odkrycia kamienia bardzo mnie się podobał. Pomyślałam z pewnością, że może niewłaściwa osoba zabrała się za to zadanie. Dziadek sporo mi wówczas naopowiadał o właściwościach i legendzie kamienia, a że byłam dziewczynką uważną i miałam dobrą pamięć, skojarzyłam to szybko z zasłyszanym dużo wcześniej monologiem matki o bolesnym rodzeniu jakichś kamieni. Wszystko zaczęło nabierać sensu, takiej twardej, dziecięcej logiki.
Nasikałam więc w miejscu, w którym znajdowała się szklana fiolka na obrazie i po kilku nieudanych próbach udało mi się w końcu podpalić róg płótna miotaczem ognia ojca. Dostałam za to lanie.
Szybko, lecz rozgoryczona, pożegnałam się z alchemią. Nie było w tym nic złego, taka magiczna substancja pomogłaby mamie zasypiać spokojnie, zwalczyłaby jej bezsenność; zamieniałaby ołów w złoto, co dałoby ojcu, niewątpliwie, spokój na długie lata. Pracował przecież do późna, niejednokrotnie do rana, byśmy jak mówił, żyli na takim poziomie. Pozostawała także sprawa nieśmiertelności. Tylko, że wtedy mój umysł nie ogarniał tej idei do końca.
— Chciałabyś być nieśmiertelna? — zapytałam pewnego ranka M., a ona tylko zerknęła w moją twarz tymi swoimi wielkimi, ciepłymi oczami.
— Miałabym bez końca prać panienki bieliznę?
— To faktycznie nieciekawa przyszłość.
— Nieskończoność.
— A co z początkiem? Może być nieskończoność, jeśli go nie było?
M. otworzyła usta, ale zawahała się, jakby opowieść o początku nie była odpowiednia do śniadania i owsianki, jakikolwiek by on nie był. Nasz dom był ateistyczny. Szybko dowiedziałam się, co to znaczy. M. nie wycedziła zatem nawet banalnego „wszystko ma swój początek”. To jedno z tych haseł, które przydaje się, gdy brakuje nam konkretnej wiedzy na jakiś temat albo zwyczajnie — wyobraźni.
— Tego nie wiem. Jedni wierzą w to, a inni, w co innego.
— Mącisz nieco, a ja przecież mogłabym być nieskończona.
— I co byś robiła, gdyby wszyscy już zniknęli?
— Gdzie? Czemu mieliby znikać? Gadasz głupoty!
— Umarliby. Co byś robiła sama?
— O tym nie pomyślałam, ale jakbym miała dla siebie całą wieczność, nie musiałabym od razu nad tym główkować, nie uważasz?
— Najpierw trzeba dokończyć owsiankę. Twój tata na pewno nie byłby zadowolony z naszej rozmowy. Ani o początku, ani o końcu.
— Mój tata wie, że to typowe dla mojego wieku oraz położenia… Wiesz, co odkrył ten stary mężczyzna z obrazu, który udało mi się podpalić niedawno?
— Fosfor. Panienka sama o tym mówiła.
— Tak, tata nalegał, żebym już się w alchemiczkę nie bawiła.
— Może ma rację? Panienka jest zbyt inteligentna na bajki o magicznych kamieniach. Żyć trzeba tu i teraz… nie wiem sama, po co o tym mówię.
— Pewnie masz rację, chyba uległam fantazjom dziadka. On lubi takie bajki, szczególnie po ginie. Jak dorosnę, chcę być taka jak ty!
— Szybko by się panience znudziło to, co robię, ale dziękuję.
— Robisz same dobre rzeczy. Cieszysz się tutaj szacunkiem, ponieważ wykonujesz większość prac, na które mama i tata czasu nie znajdują lub które nieszczególnie lubią. Robisz to poza swoim domem, co jest niezwykłe. Tata ci ufa, mówi, że dobrze gotujesz i nie kradniesz.
— Tata zna się na ludziach.
Nie znał się jednakże na własnej córce, nie na tyle, by rozumieć, jak wielką szkodę wyrządzi mi na dziesiąte urodziny. Nie wiedział, co czuć będę na wieść o przeprowadzce. Samotnej przeprowadzce w nowe miejsce, które miałam poznać i którym miałam się opiekować. Może bał się tego tak samo, jak ja. Mama i M. często zachwalały mój nowy dom, a jak się później okazało, jedynie przystanek, willę pod adresem Villon Pray 13.
Willa przy Villon Pray 13 znajdowała się najbliżej największego w okolicy Jeziora Pray. Wokoło rosły stare sosny, pełno było tu także pagórków. Jezioro Pray było wielkim zbiornikiem, a jego powierzchnia wynosiła około pięćdziesięciu czterech kilometrów kwadratowych, maksymalna głębokość dochodziła do dwustu osiemdziesięciu metrów. Położone na południowy wschód od miasta Mirror, otoczone pagórkami i polami, ciągnęło się aż po Aparash Ballar Roance. Torf sprawiał, że przejrzystość jeziora była niewielka, a po smętnych okolicach rzadko ktoś się włóczył.
Ostatni mój kontakt ze światem, który znałam? 11 września 2001 roku w zamachach na World Trade Center i Pentagon zginęły dwa tysiące dziewięćset siedemdziesiąt trzy osoby, a dwadzieścia sześć uznano oficjalnie za zaginione. Pamiętam, że każdy wówczas z niedowierzaniem i lękiem patrzył w stronę Nowego Jorku, a ja w odwrotnym kierunku… M., przecierając ścierką różowy toster, powiedziała, że nie ma już spokoju na tym świecie. Rzadko się myliła.
Rozdział drugi
Skradzione pokolenie
Kiedy skończyłam lat dziesięć, ojciec wziął mnie do swojego biura na poważną rozmowę, której nie spodziewałam się ani tego wieczora, ani nigdy później. Rozmowa ta nie przypominała żadnej z poprzednich, jakie kiedykolwiek odbyłam z ojcem. Nie było tu miejsca na zbędną dyskusję, nie było miejsca na płacz czy prośby i błagania. Tata powtarzał mi, swojej jedynej córce, przecież niejednokrotnie, że jestem dziewczynką niezwykłą i że przyjdzie taki czas, kiedy się o tym przekonam. Wszyscy się przekonają. Jak jednakże mieliby się przekonać, jeśli ojciec wysyłał mnie właśnie do internatu na północy Francji. To niedaleko, mówił. Będą tam także inne wyjątkowe dzieci.
Bojąc się zawodu ojca, mając na uwadze przeczytane romanse matki, zanim odmówiłam, wzięłam głęboki oddech, uniosłam brwi i powiedziałam suche, krótkie „nie”. Nie pomogło, całe moje przemyślane na szybko psychiczne zagranie ojciec zgasił policzkiem, który hukiem rozniósł się po korytarzu. Nie zapłakałam, nawet nie dotknęłam twarzy.
— Będzie tata tego żałował.
Nie pohamowałam smutku na swojej młodej buźce, a ten mężczyzna zgarnął małą wyszywaną ręcznie laleczkę, którą miał od roku na swoim biurku, prezent urodzinowy od swoich dziewczyn, i cisnął nią w kominek.
— Dosyć, powiedziałem.
— A za to płaci się życiem — odparłam i wyszłam, zostawiając ojca zmieszanego i zamurowanego.
Przystankiem w podróży miała być willa przy Villon Pray 13. Wejścia do imponującego budynku, po obu stronach, strzegły dwie, dziś już zalane ptasimi odchodami hermy, rzeźbione nagie popiersia, wyrastające z podpór. Jedna przedstawiała młodego mężczyznę, który trzymał jabłko, poobgryzane przez czas, natomiast druga ukazywała piękną kobietę, ze sztyletem w prawej dłoni. Metr dalej znajdywały się wielkie kolumny. W holu, po otworzeniu monumentalnych wiekowych drzwi dwuskrzydłowych, ukazywała się pierwsza część domu, ze sklepieniem w kształcie trójkąta sferycznego, zwanym pendentywem. W holu można było poruszać się w stronę kolejnych pomieszczeń: albo w prawo, albo w lewo; lub podwójnymi krętymi schodami w górę, mając wciąż nad sobą ozdobne kasetony i budowane z czerwonej cegły trompy. Czekali tam na mnie obcy ludzie, zresztą bardzo życzliwi i pomocni. Nie do końca rozumiałam, co miałabym robić w tak potężnym miejscu, ale i nie dano mi długo nad tym rozmyślać. Pamiętam, że tego dnia szybko poszłam spać.
.
Tim Foucault miał w życiu pewien przykry wypadek. Jako mały chłopiec wypuścił się pewnego letniego popołudnia z kolegami w las. Biegli, ganiali się, zgrzani, czerwoni na twarzach i w zlanych potem koszulkach o błotnistych piegach. Nie gonili za czymś konkretnym, bawili się, jak zawsze. Coś krzyczeli, żeby zwrócić na siebie uwagę poukrywanych gdzieś w głuszy lasu zwierząt, kogoś lub coś wywoływali, ale w pewnym momencie, przed Tonym, przyjacielem Tima Foucaulta, wyrosło drzewo niepodobne do tych wokół. Było starsze, szersze, majestatyczne i zatrzymało całą tę ich gonitwę. Było wyjątkowym, chłopięcym trofeum. Tam, w jego gałęziach postanowili odpocząć. Tim wziął kamień wielkości pięści, a Tony miał w kombinezonie z szelkami, w jednej z kieszeni, kilka starych gwoździ, zardzewiałych i brudnych. Wcześniej rozwalili starą szopkę, o której już dawno zapomniano, o którą upominały się już tylko zarośla i krzaki. Pazernie zaczęli wbijać na zmianę gwóźdź za gwoździem, kalecząc swoje drzewo. Potem wspinali się po nich ostrożnie, jeden chłopiec za drugim. Zajmowali miejsce na szerokich, długich gałęziach, ale Tim nie miał dość. Nie szukał odpoczynku na pierwszej lepszej gałęzi.
Wspinał się wyżej i wyżej, coraz wyżej, a Tony i jego banda tylko zerkali na jego podeszwy, chude jak witki ręce, które chwytały się kolejnych gałęzi. Jeszcze kawałeczek, jeszcze odrobinę, chciał mieć najlepszy widok. Minął łysy fragment drzewa, na którym ktoś wyrył scyzorykiem X. Szczęśliwy, ale nie patrząc w dół, Tim poczuł, że jeszcze jedna gałąź i będzie mógł usiąść, niestety ta ostatnia okazała się być zbyt krucha. Zdążył jedynie cicho jęknąć.
Spadł. Upadł na plecy.
Obudził się po zachodzie słońca, był sam, ale jakby nie był. Nie pamiętał, do czego doszło, jak się tutaj znalazł, co robi na ziemi, chłodnej już i nieprzyjemnej. Bolało go ciało i głowa. Nie spostrzegł, że jego przyjaciele zniknęli. Nie pamiętał o nich.
Wstał i bez lęku ruszył przed siebie. Był blisko swojego nowego Domu, ale wtedy nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy. Może zapomniał, czym jest dom. Z pewnością nie pojmował wówczas jak nowe go wchłonie. Dotarł do miejsca, które leżało kilka kilometrów za jego rodzinną wsią, kiedyś nawet o nim słyszał, ale Dom wiedział, kim jest to dziecko. Dom wybierał wyjątkowe dzieci. Los Tima i tak był już dawno przesądzony, ale kiedy pojawił się u wrót akademii, w momencie, w którym zorientowano się, że nie ma pojęcia, kim jest, ani co się wydarzyło, postanowiono skorzystać z okazji i po namyśle opiekunów akademii, ukształtować go w sposób nieco inny od tego, do którego przyzwyczajeni byli i opiekunowie, i podopieczni.
Tim stał się niewidzialny dla życia i ludzi, których znał. O nikim już nie pamiętał. Dom, do którego dotarł, dał mu nowe życie, takie, jakiego nikt wcześniej, ani nigdy później nie doświadczył. Dziecko straciło pamięć o rodzicach, swoim psie, pokoju, służbie, bo przecież nie on pierwszy pojawił się w okolicach, by przygotowanym zostać do nauki w akademii. Mury tego miejsca rządzą się swoimi prawami i przywilejami, a ludzie, którzy pełnią tam swoją władzę, potrafią je przestrzegać i z nich korzystać, niekiedy w imię eksperymentu, ale zawsze nauki i postępu.
O obecności tego chłopca wiedziałam od początku. Też był Anglikiem z francuskimi korzeniami, ale język opanował wcześniej i lepiej niż ja. O angielskim nie pamiętał, dlatego nie od razu mogłam z nim rozmawiać. Jego historia także nie była znana nam od samego początku, to rodzaj wiedzy zakazanej. Dom przywłaszczył sobie swojego ucznia wcześniej niż miało to nastąpić, a oficjalnie Tim Foucault stracił tego feralnego popołudnia życie w sercu lasu, pod drzewem z wyrytym X, prawdopodobnie zjedzony przez wilki, które nie pierwszy zresztą raz, uprzykrzały życie tutejszym gospodarzom.
Nie od razu zrozumiałam, co różni tego chłopca od innych, od nas. Widziałam, że przestrzega pewnych stałych zasad ubioru, najczęściej chodzi w płóciennej koszuli, spodniach w tym samym, brudnym beżowym kolorze, ale kiedy z czasem mój język dostosowałam, z pomocą naszych profesorów, do realiów życia na północy Francji, zaczęłam rozumieć, czym różni się Tim ode mnie, od nas.
Dzisiaj rozumiem to w taki sposób, że stał się zabawką Domu, bo eksperyment to słowo krzywdzące, a w zabawce jest coś przyjemnego i niewinnego. Nie karano go, edukowano jak każdego innego. Pozbawiono go jednak jego historii. Przypadkiem dowiedziałam się, kim jest naprawdę. Kim był, ale nie wolno mi było o tym komukolwiek powiedzieć. Zostawiono mu przecież imię, ale miałam wrażenie, że za tym słowem nie może się nic skrywać, niczego nie może zdradzać. Sam mówił o sobie nie w jednej a kilku osobach. Nauczył się tego. Mówienie, że był chłopcem przynależało jedynie do naszego sposobu oceniania tego, co widzieliśmy, ale w akademii nie mówiono i nie uczono o płciowości czy rolach społecznych. Sama zapominałam niekiedy o pewnym porządku.
Listy do rodziców pisałam dwa razy w miesiącu, każdy w języku francuskim. Nie wolno mi było popełnić myśli innych niż tych w nowym języku. Pisałam o niezwykłym Timie, który faktycznie wydawał mi się wyjątkowy, jakby stał się symbolem tego miejsca, naszą maskotką i spełnieniem rodzinnych proroctw o naszej szczególności. Nikt nas nie straszył, że będziemy tacy jak on, ani nie tłumaczył specjalnie, że różni się od kogokolwiek z nas. Nieczęsto towarzyszył nam na spacerach czy przy stawie, kiedy zajęcia dobiegały końca. Wracał do siebie, pod opieką swojego przewodnika, a gdy już gdzieś go widywałam, wyglądał na czystszego, odmienionego, silniejszego. Nie nosił na twarzy wielu emocji, pogodził się z tym, czym się stał. Nieprędko to wszystko zrozumiałam, zresztą, jak już wspomniałam, przypadkiem dowiedziałam się o jego historii. Gdyby ktokolwiek dowiedział się o tym, że ją znam, mogłabym mieć prawdziwe problemy.
Akademia z internatem, którą nazywam Domem, bo niewątpliwie stała się dla mnie takim miejscem, otoczona była murami, zza których nie wyglądał świat. Uczenie się tego świata, jak dziś o tym myślę, także nie miało związku z tym, co tak naprawdę nam odebrano. Spędziłam tam lata, pamiętam wybuch pandemii, kiedy nie wolno nam było opuszczać murów Domu. Wtedy to doceniłam, gdzie jestem, kim jestem i do czego przydam się ja i inni, kiedy świat poradzi sobie z katastrofą. Myślę sobie, że przecież los Tima i tak zapisany był pod tym adresem. I tak miał tutaj trafić.
Przybył wcześniej, nieswój, ale te jego nowe ja, a w zasadzie my, było przecież swoistym prezentem od życia. Przewodnik mówił mu, że może być taki, jaki tylko zechce. Może być częścią mnie, wtedy, kiedy patrzy, co robię, jak jem, jak kroję warzywa na talerzu. Może niczym zwierzątko powtarzać moje ruchy, nie myśląc o swoich własnych. Może myśleć jak ja, ubierać się jak ja, zanim sam będzie wzorem do naśladowania.
Lubiłam więc na niego zerkać i tym spojrzeniem dawać mu tyle serca i otuchy, na ile byłam w stanie. Ostrożnie, żeby nie zorientował się, że coś jest nie tak. Usłyszałam pewnego razu, że nie ma rodziców, a jego przewodnik miał wyjątkowy dar przekonywania:
— Tim, wy zawsze byliście, nie jesteście zrodzeni z ludzi. Dom dostał was w prezencie od lasu.
Na nagiej piersi, jak powtarzali chłopcy po kąpieli pod prysznicami, Tim nosił wypalone X. Długo nie mogłam w to uwierzyć, a w zasadzie do chwili, gdy nie przeczytałam o jego historii z teczki, którą przejrzałam pośpiesznie w biurze dyrektora, pewnego dnia, wiosną. Nam nie zrobiono podobnego numeru. Przecież pamiętam doskonale leniwe słonie i hinduskie kobiety, naszą londyńską bibliotekę i szklarnię z pomidorami. Nikt mi tych wspomnień nie bronił, nie ukradł, ale wyjątkowość Tima budowano i pozwalano mu odkrywać na innych zasadach. Ten upadek wrócił do jego umysłu pewnego dnia, ale minęło sporo czasu, stracił sporo krwi (człowiek nie potrzebuje jej aż tyle, zapewniał przewodnik Tima), z łatwością więc zaufał, że te wspomnienie z lasu sam stworzył i była to część jego wyjątkowości, jego talentu do tworzenia.
Być może, tak dziś uważam, niepamięć była jego błogosławieństwem. Znam i poznałam doskonale, czym jest dla młodego ciała ciężar pamięci.
.
Zastępuję melancholię odwagą, zwątpienie pewnością, rozpacz nadzieją, złośliwość dobrocią, sceptycyzm wiarą, skargi poczuciem obowiązku, sofizmaty chłodnym spokojem i pychę skromnością.
COMTE DE LAUTRÉAMONT
Kiedy przez lata patrzyłam na swoich kolegów i koleżanki, nie opuszczało mnie przeczucie, że jest wśród nas ktoś, kogo mógł spotkać podobny los. Z racji mojego usposobienia, nie byłam karana, ale czasami myślałam o tym, co robi się niesfornym podopiecznym. Skarżenie się było nietaktem. Nikt nigdy nie opowiadał, co działo się za zamkniętymi drzwiami miejsc, do których szło się odbyć karę. Przewodnicy prędko zajmowali się sobą, po zajęciach zawsze mieliśmy mnóstwo wolnego czasu, a oni znikali w swoich apartamentach. Przeszło mi główkowanie na ten temat, było to nieeleganckie przy swobodach, jakie nam tutaj dano.
Moim opiekunem został profesor Isidore Ducasse, mężczyzna o osobliwym wyglądzie i postawie. Początkowo budził mój lęk, a jak się okazało, nie tylko mój. Miał groźne, nieprzyjemne spojrzenie. Jego kości policzkowe były nienaturalnie kanciaste, napompowane z całą pewnością jakimś modnym wypełniaczem. W lewym uchu nosił kolczyk, dwie wisienki złączone szypułkami. Budził szacunek wśród członków i przełożonych Akademii X. Na wstępie powiedział, że jest homoseksualistą, zaangażowanym w kontaktach z prasą. Poniekąd wiązał nadzieje, że i moja droga pójdzie w tym kierunku — w kierunku komunikacji i informacji. Pierwsze, co radził, to nocne pisanie, pracę po zachodzie słońca.
— Widzisz, nie ma sposobu, żeby wcześniej brać się do pisania. Myśli rozproszone są za dnia, ten harmider, te dźwięki i rozmowy. To nie sprzyja kontemplacji. W mrokach nocy patrzy się głębiej w siebie, pamiętaj o tym. To bardzo ważne w tych niespokojnych czasach, w których harmonii umysłu nie osiąga się z łatwością.
— Co powinnam rozumieć pod tym pojęciem? Czy insomnia nie jest niebezpieczna?
— Masz wyjątkowo dobry poziom samoakceptacji, ale umysł potrzebuje harmonii i o tym należy pamiętać, bo podatny jest na stres i niepokój. Najgorsze z możliwych. Dbaj o to, abyś nie czuła się źle we własnej skórze. Uprzedzenia rasowe i wiekowe to poważne dziś zaburzenia. Odporność i wytrzymałość psychiczna warunkują sukces, a twoim sukcesem będzie przyszłość w szeregach eXeX.
— eXeX?
— Akademia X przygotowuje was do zasilenia nowej grupy członków stowarzyszenia eXst eXiste.
— Mówi pan poważnie?
Tylko na mnie spojrzał wymownie i warknął:
— Wszyscy w tym są! Spójrz na mnie. Nikogo nie obchodzi, co widzisz i na kogo patrzysz. Masz widzieć w cudzych oczach swoje odbicie. Jeśli w przyszłości zostaniesz kimś ważnym, to oczy świata będą skupione na tobie. To bardzo ważne. Zanim nauczysz się kontrolować świat musisz wiedzieć, jak kontrolować siebie. Zanim staniesz się empatyczna, wykształcisz w sobie emocjonalną inteligencję. Nauczysz się władzy. Będziesz potrafiła czytać ludzkie myśli.
— Ma pan na myśli telepatię?
— Och, co za dysydentka rozumu, wariatka! Nie nazywaj wszystkiego od razu, myśl nie potrzebuje od razu pojęć. Pozwalaj jej płynąć. Potraktuj jak falę, nie wyspę. Odpowiadać będziesz za zbiorową świadomość, ale nie usłyszysz głosów we własnej głowie. Chociaż Akademia X odchodzi od tego typu archaicznych bzdur, chcę ci zobrazować pewną sprawę. Główny Przewodniczący eXeX miał od początku istnienia stowarzyszenia status boga. Bóg widzi, wie, współtworzy.
— Nigdy nie myślałam o sobie w kategorii boskiej, zawsze skromnej, niedoskonałej, złej nawet. Miewam przecież myśli, którymi nie dzielę się z innymi.
— Nie akceptuję zła. Człowiek jest doskonały. Dusza nie upada. Postęp istnieje. Dobro nie ponosi uszczerbku. Antychrysty, anioły-oskarżyciele, męki wieczyste, religie są produktem zwątpienia. Dante, Milton, opisując przypuszczalne piekła, udowodnili, jakie to z nich były hieny pierwszej wody. Dowody dali nam niezbite, dzieła — złe. Nikt ich nie kupuje. Poza tym, Voltaire zostawił po sobie dobrą myśl: Si Dieu n’existait pas, il faudrait l’inventer.
— Gdyby Boga nie było, należałoby Go wymyślić… Nauczy mnie pan dzielenia się myślą? Czy można tego dokonać także z nie-ludzkimi istotami?
— Och, oczywiście! Wielu naszych naukowców pracuje ciężko nad połączeniem umysłów zwierząt z komputerami i systemem. Prawdopodobnie, niedługo dowiemy się więcej od nie-ludzkich stworzeń, co o nas sądzą i jak widzą przyszłość.
.
Kradzież pokolenia była procesem wskazanym i zrozumiałym. Odebrano nam język i rodziny, nauczono doceniać to, w jakim położeniu się znaleźliśmy — cieszyć się sobą, odkrywać, co świat akademii ma nam do zaoferowania. Tak to rozumiałam i do tego przywykłam. Asymilacja kulturowa, nie tylko w obrębie społecznym, ale i psychologicznym dla jednych była szokiem, innym dodała skrzydeł, a z tych należy rozważnie korzystać. Mieliśmy być jednością, czy to nie cudowna idea? Nasze umysły miały pracować dla dobra wspólnego, nasza ciężka praca miała dać owoce dla jednego organizmu. Mieliśmy być X. Nie gryzie się własnego ogona, nie przydeptuje się go, bo z życia, które wciąż pozostaje kruche i krótkie, należy wyciskać jak najwięcej soków.
Rozdział trzeci
Château de rêve
— Byłeś w środku? Nie bałeś się?
Przez krótki czas w rezydencji nieopodal Aparash Ballar mieszkali nowi lokatorzy, była domem zwierząt, ale zwierzęta nie przykładają większej wagi ani do festonów i zasłon, ani do pierzastych liści akantów przy kominkach i filarach. Z lica ściany budynku występowały cztery wykusze w kształcie prostokąta, a z dachu spoglądały wole oka, małe owalne okienka. Wnętrza pomieszczeń wykończono licznymi sztukateriami z gipsu, rozetami. Najczęściej w takich miejscach niemal nietknięte pozostawały biblioteki. O nich lubiłam słuchać najbardziej, prosiłam, aby J. z dokładnością mówił mi o wszelkich detalach.
Nie spędzał tam wiele czasu z powodu nieprzyjemnego zapachu, wiele egzemplarzy oprawiono w skóry. Regały były integralną częścią ścian, ciągnęły się po sam sufit.
Nazywałam te domy bezludnymi, bo były jak wyspy ze starych powieści przygodowych i w sposób podobny działały na moją wyobraźnię.
J. nie przeglądał nigdy cudzych zbiorów, biblioteka domu to intymne miejsce, związane w niezwykły sposób z jego lokatorami. Rośnie jak dziecko, tyje na ścianach i potem już taka pozostaje.
— W jednym natrafiłem na spaloną bibliotekę.
Natrafiłeś na spaloną bibliotekę, powtarzam.
— Nie w całości, tylko jedna z czterech ścian. Czarna smuga od dywanu z kurzu po kryształowy żyrandol, jakbyś maznęła wielkim pędzlem. Przykry był to widok.
I mnie zrobiło się przykro.
— Nigdy nie miałeś ochoty sprawdzić, jakie tytuły leżały na półkach?
Na tytuły czasami zerkał, bo były wygrawerowane na złoto, na grzbietach. Literatura francuska, klasyczna i prace filozofów, rzadko coś od zbereźników czy heretyków. W bibliotekach wisiały z reguły krzyże. Co jeszcze tam było?
— Masz miejsce do czytania, czasem jest to fotel z podnóżkiem, ale najczęściej okrągły stoliczek z wygodnym krzesłem.
Z początku Jacques Brel lękał się dłużej przebywać w takich miejscach. Nie z powodu zjaw czy posępnego ich wyglądu. Nie był pewny, czy budynek zniesie raz jeszcze ruch i kroki, a o głosie nie było mowy, ale pewnego dnia trafił na śpiącego w opuszczonej kuchni dzika. Od tamtego momentu nawet siadał w salonach czy najbardziej interesujących pokojach i zbierał widoki. Był przekonany, że dach nie zwali mu się na głowę. Zaglądał w lustra, a w jednym zaobserwował nawet, jak kawał tapety za jego plecami powoli osuwa się na posadzkę z białego niegdyś marmuru.
Onanizował się, do czego przyznał się z wypiekami na policzkach, w kilku okolicznych łożach z baldachimem.
.
Prawdziwe zaskoczenia czekało na J. w willi oddalonej od Akademii X o przeszło trzy kilometry. Doszedł prawie do stacji kolejowej, nieczynnej już. Żaden pociąg tędy nie kursował, nie było ku temu potrzeby. Był to piękny, stary budynek z plamami krwi na ścianach holu i kuchni. Wszystko, od ścian do podłóg, schodów i sufitu, nosiło ślady wilgoci albo miękło pod opuszkami jego palców. Poza jednym pomieszczeniem. Pokoik był niewielki, choć dostać się do niego było trudno. Jacques zaglądał najpierw przez dziurkę do klucza, ale to co widział wydawało mu się złudzeniem, omamem. Udało mu się w końcu wyłamać stary zamek i dostać do środka. Nie spodziewał się czegoś podobnego w tej starej opuszczonej i zapomnianej dawno willi. W samym środku było jasno, bo pomieszczenie oświetlały dwa wysokie okna, w których wisiały, dawniej pewnie bielsze, firanki.
Między oknami, na ścianie je dzielącej, stał marmurowy, beżowy kominek z ciemną japą. Ogień dawno nie tlił się w jej wnętrzu. Przed kominkiem stał okrągły stolik, na wzorzystym dywanie, a na stoliku pełno było książek i zdjęć w ramkach, niskie stosy lektur wyrastały także spod stolika. Obok stało krzesło z niedbale przewieszonym swetrem w kolorze buraka. Przy lewym oknie stała prawdziwa bestia, stworzenie zdolne do wydawania z siebie potężnych dźwięków, teraz martwe, dawno nie głaskane, wielki, czarny fortepian z nutami. Fortepian o grubych, rzeźbionych z kunsztem girach. Na ściance za nim zawisły obrazki szkicowane ołówkiem, gęsto naszkicowane mapy miasteczka i okolicznych wsi. J. podszedł do kominka i policzył małe filiżanki, ustawione w formie dekoracji niemal jedna na drugiej. Dotknął lampek naftowych i płótna jednego z dwóch obrazów, wiszących nad kominkiem w złotych ramach. Płótna były zimne, choć przedstawiały zachód słońca. Przysiadł jeszcze na moment na krześle, było wilgotne. Posmutniał i wzrok wbił w mahoniową podłogę. Trochę zazdrościłam mu tych widoków i tych miejsc. Miał je, w końcu, tylko dla siebie.
Zastanawiałam się czasami, czy nie rozrabia w nich, nie demoluje tego, co zastanie w spetryfikowanej formie, w postaci bezdusznej. Czy domy bezludne w kontakcie z nim stają się domami bezbronnymi?
.
W moje jedenaste urodziny, po zajęciach filozofii, zebraliśmy się małą grupką na pikniku obok stawu, przy płaczącej wierzbie. Na dwóch kocach porozkładałam poduszki i kosze z herbatą, zwędzonym z kuchni winem, serami i kiełbasą. To był śliczny podwieczorek zakończony mniej przyjemnie. Dwóch chłopców, których imion nigdy nie poznałam, zaczęło się bić. Wysoki, rudy wykręcał mniejszemu blondynkowi palec, ten zaś złapał go za kark i przycisnął do ziemi. Głowa więc pozostawała niemal w bezruchu, wciśnięta i upokorzona, a jego ciało wierzgało i wiło się jak piskorz. W którymś momencie poderwał nogi do tyłu jak tancerz i złapał za jasną głowę. Wyrzucił nim o kilka kroków. Podbiegł i trzasnął w twarz z otwartej ręki. Huk spłoszył wszystkie ptaki, poza kaczkami, które leniwie wycofały się w trzciny.
Teraz blondyn mógł się odegrać, gdy jego kolega obrócił się na moment tryumfując. Chwycił średniej wielkości gałąź, spróchniałą zresztą znacznie, i uderzył w kark. Wykręcił obie ręce i przykucnął na plecach rywala. Napierał teraz na niego, jakby rozpościerał nad nim skrzydła, jakby zamieniał się w kruka i atakował z góry. Dociskał go do ziemi, tak jak to robi kruk, pan śmierci, by pokazać, gdzie jest miejsce skóry, krwi i kości. Tamten już był niemal unicestwiony, a w oczach tego słodkiego skądinąd blondynka widziałam chęć na więcej. Wydrapałby mu oczy, gdyby mógł, może w innych okolicznościach… rozdrapałby mu twarz i nasikał na jaśka. Wstał nagle i jeszcze kopnął go symbolicznie trzy razy. Potem uciekał, ile sił w nogach przed siebie.
Chłopcy często szukali sobie odpowiednio długich i twardych badyli do fechtunku. Ćwiczyli walki białą bronią dla zabicia czasu.
— Wiesz może, skąd w nich tyle gniewu?
— Gniewu? Bawili się tylko.
— Bawili się — powtórzyłam za J. — Lubisz takie zabawy? Wciskanie twarzy w ziemię i chęć rozszarpania na strzępy?
— Przesadzasz. Nie ma nic złego w chłopięcych bijatykach. Lubię patrzyć na takich ludzi, na ich emocje, na ich ciała podczas spięć. Zauważyłaś zachowania żył na karkach, na skroni, pot i kolor oczu, jak zmieniał się wraz z rosnącą temperaturą?
— Byłam zajęta ratowaniem termosu.
— Gniew! Też mi coś, gniewu nie widziałaś.
— Pokażesz mi kiedyś, rozumiem?
— Ani myślę!
— Było w tym coś teatralnego, nie powiem.
— Jeszcze się poprawią i nauczą, wyzbędą się manier. Staną się wojownikami.
— Tu rigoles?
— Nie śmiem, nie śmiem panienki urazić ani się z panienką nie zgadzać. To nie ja zlałem rudego na kwaśne jabłko.
— Zakończ swoją ironiczną błazenadę, młodzieńcze i przynieś pani cytrynę i czystą chusteczkę.
Rozdział czwarty
Żelazne chmury
Wiesz, powiedział pewnego dnia Jacques, coś ci jednak pokażę. Wyjął zza płaszcza fotografię, która była rozmazana, nieostra. Na początku nie byłam pewna, co uwieczniła. Powiedziałam to na głos. Uśmiechnął się i chwycił mnie za rękę, wolno prowadząc ją na swoją klatkę piersiową. Trzymaj serce, a ja opowiem ci, na co patrzysz. Zaufałam mu i próbowałam wyczuć opuszkami palców bicie jego serca. Gdzieś tam musiało być, chwilkę się męczyłam, a J. zmrużył nawet oczy, jakby starał się, żeby w końcu zabiło, i nagle poczułam lekkie, spokojne stukanie.
— Zamieniam się w słuch, panie Brel.
— Patrzysz na moje żelazne chmury na grudniowym niebie, na fotografię, którą wykonałem swoim kolorowym aparatem ze słabym zoomem. Jak ci się podoba?
Jak mnie się podoba? Wciąż pozostawała niewyraźna, odniosłam wrażenie, że przez to, niewiele mogła więc dla mnie znaczyć, ale J. nie odpuszczał.
Poznaliśmy się przed rokiem, stosunkowo niedawno, ale zaimponował mi czymś, co można nazwać duchem. Był poetą i pisarzem, mówił o tym głośno, a więc nie wstydził się, że wolny czas poświęca pisaniu.
Poprosił, bym zamknęła oczy, co uczyniłam bez wahania. Wtedy bicie stało się głębsze, jego serce dudniło. Napędzało je myślenie, być może nagle intensywniejsze? Może chciał mnie uderzyć lub pomyślał o czymś niegodnym? W końcu, przyzwyczaiłam się do tego rytmu. Milczał chwilę, miałam chęć otworzyć oczy.
— Widziałaś moje niebo — zaczął w końcu niepewnie. — Mogę spokojnie ci je opisać, ale po co? Patrzyłaś na to, co udało mi się wtedy uchwycić. Nie ma tego wiele, tylko mały fragment. Surowa i czysta grudniowa noc, ani grama śniegu, suche powietrze i fałdy żelaznych chmur. Oto cała opowieść.
Serce mu przyspieszyło, na dłoni poczułam wilgotny pot. Tak to zapamiętał, a ja zapamiętam to podobnie. Podzielił się ze mną swoim wspomnieniem, tak nieistotnym, błahym, a ja nie wiedziałam nawet, co by mu odpowiedzieć. O co dopytać?
— Minęło już kilka lat, odkąd utkwiła mi w pamięci ta chwila. Wracałem do niej co jakiś czas, ale w samotności, nie dzieliłem się nią tak szczodrze jak dzisiaj, jak z tobą. Prawdopodobnie zmieniały się także słowa, którymi sobie tamten obrazek opisywałem, a więc i całość uległa nieznacznym modyfikacjom. Też zamknę oczy, tylko obiecaj mi, że nie będziesz na mnie patrzyła.
— Obiecuję. Pozostaję ślepa.
— Dobrze, więc i ja tobie ufam. Zamykam oczy i to, na co patrzyłem wtedy, pozostaje identyczne i niezmienne. Możesz to interpretować w dowolny sposób. Ciało, twarz i umysł mogą się zmieniać, to normalne. Otwórzmy oczy na… raz, dwa, trzy. Patrz mi tylko w oczy. W chwili, gdy zamykam swoje, znów patrzę na wszystko tak samo. Są obrazy uchwycone, których nie pogubimy, choćbyśmy się starali.
— Wyglądają tak samo, jak pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłam — mówię szczerze.
— Nie tylko, zawsze tak wyglądają. Czas otrzymuje od nas szczególną rolę, na wyrost wyjątkową. Czas staje się więzieniem.
— Taki układ chmur już nigdy się nie powtórzy, pozostaje jedynie w twoim mglistym wspomnieniu, równie niewyraźnym jak to zdjęcie.
— I głębiej, tam, gdzie tylko bywamy, za ścianą oka. W śnie. Pamiętam, jak pewnej grudniowej nocy pomyślałem, że ten widok powinien stać się częścią mojej aktualnej wówczas pracy. Zapisałem więc wszystko. Przy ponownej lekturze tego fragmentu znów mogę zobaczyć to samo niebo. Wtedy też tylko patrzyłem, a to patrzenie, nie różni się od tamtego, jakbym pozostał taki sam. Jakby czas przestał istnieć, dłużej nie miał znaczenia. Jeśli literatura zatrzymuje czas, a myślę, że tylko ona ma tę moc, pozostanę na zawsze taki sam, bo… tak, jak mówisz… chmury nigdy więcej nie powtórzą tamtego układu. Jest mój.
— Dzielisz się nim ze mną, a tobie wcale go nie ubywa.
— Zamknij ponownie oczy.
Pocałował mnie, co było zupełnie niespodziewane, ale przyjemne. Usta miał miękkie, o smaku malinowego dropsa, a twarz schłodzoną, policzki całkiem zimne. Smakował dobrze, pachniał przyjemnie. Dręczył mnie myślami w sposób, jaki mogłam akceptować. Kiedy przestał nadal miałam zamknięte oczy, słyszałam tylko jak się oddala. Bez pośpiechu, jedną stopą szurając po piaskowej dróżce, drugą przydeptując kępki traw. Obróciłam się tyłem, oparłam o starą wierzbę i wtedy otworzyłam oczy. Obok, wciąż leżała fotografia, po której teraz pośpiesznie biegła mrówka. Spojrzałam na chmury Brela raz jeszcze. Teraz nie mogły przypominać niczego innego. Z tyłu zapisał ołówkiem krótką adnotację, musiał zrobić to wcześniej.
A więc teraz jesteś współwłaścicielką tej chwili.
Jestem, pomyślałam.
Nie pierwszy raz spotkałam człowieka, który miał problem z czasem. Oczywiście większość ludzi nie radzi sobie z jego upływem tylko dlatego, że ich dłonie zamieniają się w suche gałązki, ich skóra staje się szara, traci kolor życia, czoło przecinają cienkie, zmęczone rowki i oczy zapadają się w mięsnej skorupie. Jacques Brel nie miał takiego problemu z czasem. Niejako nie uznawał dni tygodnia czy lat, a to, czy ważniejszy miałby być kalendarz gregoriański czy chiński lub żydowski, pozostawało obojętne. Nie obchodził urodzin, jakby nie miał swojego startu. Powiedział pewnego razu, że gdyby wyłączyć myślenie w kategorii czasu, początek i koniec nabrałyby nowego znaczenia, ale tylko tak mówił, bo i tak były mu obojętne i w tej chwili, w tym czasie, zupełnie niepotrzebne. Czas dla niego w dużej mierze wyznaczały zapisane słowa, starałam się to zrozumieć.
Spytał też, co dla mnie ma znaczenie? Odpowiedziałam, że najprawdopodobniej, gdybym miała się nad tym głębiej zastanowić, to gdzie powinnam być i co powinnam robić jest dla mnie priorytetowe, zawsze było i powinno takim pozostać. Nie spodobała mu się ta odpowiedź, ale oboje byliśmy w tym samym położeniu. Odparł więc, że dla niego poezja i proza są czasomierzem.
— Nie kładę się spać, bo zaczyna się noc. Kładę się spać, gdy jestem zmęczony. Pamiętam, aby jeść, załatwiać potrzeby fizjologiczne i myć się. Czasem wypiję wódkę, nie zapomnę o tytoniu. To, co daje mi największą radość w moim i tylko moim życiu to kolejne zapisane słowa. Od i do. Od lewej strony kartki do prawej.
W porządku, ale ja nie byłam dziewczyną, która chwytała za pióro. Jak więc mogłam odmierzać swój czas? I czy miarą miała być przyjemność bez gotowości na porażkę? Mogłam i stałam się czytelniczką, ale czy wtedy nie pasożytowałam na cudzym czasie, na cudzej miarce? Wtedy byłam przybita, pamiętam. Dziś myślę o swoich żelaznych chmurach.
Czy mam w głowie jakieś wyjątkowe momenty, takie, które paraliżują czas? Sprawiają, że w jednej chwili jestem tymi samymi oczami, którymi byłam wtedy. W końcu stoję tak samo, jak stałam, brodą celuję w niebo i chłonę to, co już nigdy więcej nie będzie takie samo, poza ramami bezczelnej fotografii ulokowanej w sercu.
Nie.
Nie pomyślałabym wcześniej o tym lub w ten sposób. W jakimś stopniu potrzebowałam cudzych oczu, aby nauczyły mnie, jak doceniać to, co moje. To, co w swoim życiu mogę z tego świata ukraść bez pytania i zatrzymać na zawsze… lub przynajmniej do czasu, gdy to zawsze się skończy.
.
Pies Tima wabił się Pompette i przyszedł na świat, gdy chłopiec sam miał kilka lat. Oboje mieszkali już w okolicy, ale człowiek uczył się dopiero czytać, kiedy stanął na jego drodze maleńki szczeczniaczek i kiedy zakochali się w sobie od pierwszej chwili. Pompette miał w sobie szczenięcą naiwność i uwielbiał pieszczoty, a Tim świata poza nim nie widział. W wieku ośmiu lat rodzice chłopca pozwalali mu bawić się z dziećmi z kolonii, ale i tak myślami wracał do swojego włochatego przyjaciela. Przy śniadaniu upewniał się, czy miska czworonożnego kumpla jest pełna, czy w upalne dni nie brakuje mu wody. Przymykano oko nawet na jego długie konwersacje z psem. Pompette wykazywał się wyjątkową uwagą podczas słuchania opowieści Tima. Nie kręcił głową, jakby gubił wątki lub czegoś nie rozumiał. Siedział skupiony, wpatrzony w człowieka i ziewnął tylko wtedy, kiedy ten odwracał wzrok. Nie męczyły go te fantastyczne historie, raczej odreagowywał dzień zabaw i gonitw.
W chłodne noce siadał w nogach Tima i dzielił się swoją energią, swoim ciepłem. Budził się pierwszy i sprawdzał, czy reszta już nie śpi, czy łazienka wolna. Wracał i budził chłopaka dwoma liźnięciami w policzek, nosem podsuwał kapcie i czekał na poranny spacer i jedzonko, na kolejne opowieści. Tim kochał psa, ponieważ im był starszy, doceniał bardziej i zauważał więcej. Widział smutek w oczach i zachowaniu Pompette’a, gdy i on był przygnębiony lub gdy czuł się samotnie. Widział, jak cieszy się z jego sukcesów na boisku albo z postępów w nauce z guwernantką.
Gdy chłopiec zaginął, pies musiał przeżyć prawdziwą traumę.
Rozdział piąty
Prezent na piętnaste urodziny
W wigilię moich piętnastych urodzin, a więc siedemnastego września, miałam sen, z którego wybudziłam się prędko, co nie było takie trudne. Opanowałam tę przydatną, choć niedocenianą umiejętność, ponieważ nie chciałam marnować nocy czy odpoczynku na koszmary. Jacques prędzej by się tym zainteresował, coś dodał od siebie, ale tego dnia, po prostu, myślałam już tylko o tym, co wówczas widziałam, a on zachowywał się normalnie, w końcu nie uznawał urodzin. Nie obchodził wielu świąt, uroczystości. Nie dał zbytnio po sobie poznać, że pamięta, a może faktycznie o nich zapomniał. Nie było mi z tego powodu przykro.
Rano, gdy po śniadaniu wrócił ze spaceru, przyniósł mi trzy wielkie gruszki. Były szorstkie, kwaśne i twarde. Zjadłam jedną i podziękowałam uśmiechnięta. Dwie pozostałe położyłam potem na parapecie, żeby zmiękły. Podobał mi się ich smak. Usta J. też smakowały dzisiaj gruszką.
Sen był wyjątkowo niepokojący, ale nie na tyle, bym nie mogła o nim zapomnieć. Postanowiłam jednak nad nim nieco pomedytować. Po śniadaniu poszłam sama nad staw. Było ciepło, ale zieleń drzew wydała mi się zmęczona długim i niekończącym się latem.
Próbowałam raz jeszcze odtworzyć to, co widziałam — to, w czym uczestniczyłam tej nocy.
Szłam korytarzem, zwykle słyszałam skrzypienie drewna, ale tym razem było inaczej.
Głucho.
Na jego końcu znajdowała się mała łazienka. Podchodziłam coraz bliżej uchylonych drzwi, w środku ktoś zostawił zapalone światło. Bardzo tego nie lubiłam. Drzwi z łomotem się zatrzasnęły. Wtedy poczułam, że nieznana siła wie o mojej obecności, że mnie odpycha, odrzuca. Leciałam do tyłu, w stronę schodów. Leciałam tak z zamkniętymi oczami, bo bałam się zobaczyć to, co zamknęło drzwi. Przez krótki moment pamiętałam jeszcze o rodzicach, którzy powinni być za drzwiami, w jadalni. Zaczęłam więc krzyczeć, a krzyk ten zamieniał się w wycie. Obce mi wycie, dźwięk, który potem, nad stawem, próbowałam odtworzyć, ale bez powodzenia. Nie był to mój głos, nie było to moje wołanie.
Nie jestem płochliwa. W domu często drzwiami szarpały przeciągi. Nie przeszkadzało mi to w pracy i normalnym funkcjonowaniu. Nie rozpraszało moich myśli. Z jakiegoś więc powodu sen chciał zwrócić moją uwagę na coś, co nie wywoływało wcześniej u mnie lęków. Nie powinno, jak sądzę.
Nie to zwróciło jednak moją uwagę. Niecała ta sytuacja. Z torby wyjęłam książkę z działu psychologii. Traktowała o snach, o nieuporządkowanym świecie marzeń sennych. Autor podjął próbę ich wyjaśnienia. Badał setki pacjentów.
Zaintrygował mnie pewien obraz, powtórzyłam pod nosem, bo nie mogłam przestać o nim myśleć. Kiedy zbliżałam się do drzwi toalety, nie tylko czułam się coraz to bardziej nieswojo i przewidywałam, że stanie się coś, co wprowadzi mnie w dyskomfort, wywoła strach, odnotowałam także, a może przede wszystkim, że klamka znajduje się po lewej stronie drzwi, a nie po prawej, jak było rzeczywiście w naszym domu. Fakt, że drzwi otwierały się do środka pozostał taki, jak na jawie.
Wówczas zrobiłam sobie najpiękniejszy urodzinowy prezent. Zaczęłam interesować się snem i somnologią. Odtąd, poza obowiązkami dnia codziennego, moją głowę zaprzątać zaczęły myśli o śledztwie. O prywatnych, intymnych śledztwach, o wyruszaniu w światy nocy. Zaczęłam się modlić przed każdym zaśnięciem. Traktowałam modlitwę jak tarczę i zawołanie, marzyłam, żeby każdej nocy oglądać i dostrzegać szczegóły, na które wcześniej nie zwracałam uwagi. Czułam, że to moja nowa praca, którą nie będę dzielić się z każdym tutaj. To miało mi zapewnić spokój, tego byłam pewna.
Nie mogłam długo nacieszyć się samotnością, dołączył do mnie J., postanowiłam nacieszyć się jego obecnością i szybko opowiedziałam mu o tej nocy. Tylko jemu ufałam. Obudziłam się dodatkowo jakaś obolała.
— Spadałaś — zauważył.
Nie, coś mnie odepchnęło, leciałam szybko w tył, ale nie spadłam ani ze schodów, ani z okna. Wybudziłam się dokładnie w chwili, gdy zauważyłam, że barierka schodów już dawno powinna mnie zatrzymać.
— A więc leciałabyś tak bez końca? Dobrze, że się przebudziłaś. Czy to było łatwe?
Tak… to było łatwe. Nie miałam najmniejszych problemów, żeby przerwać tę farsę. Taki sen zabiera tylko czas. Jacques zmarszczył czoło. Potem miałam jeszcze dwa męczące sny, których zupełnie nie zapamiętam! Cieszę się, że ten jeden udało mi się w całości spamiętać, a znaczy to, że jest ważny, że powinien być ważny. Wszystko to, o czym pamiętamy, prędzej czy później staje się dla nas ważne. Zaskoczy nas z czasem, dobrze, jeśli nie wyrządzi szkód.
Opowiedziałam mu także, że chciałabym czytać o psychologii człowieka i śnieniu, a ten wskazał mi dwie książki traktujące o temacie.
Ucieszył się, że znalazłam swój „miernik czasu”.
Klamka łazienki, którą zobaczyłam śniąc, znajdowała się po lewej stronie drzwi, a nie po prawej, jak było rzeczywiście w naszym domu. W snach nie widzimy swoich ciał. Istotniejszy pozostawał fakt samej optyki. Jeśli światło podczas zwykłego patrzenia ulega refrakcji, odwróceniu, a to mózg doprowadza obraz do porządku czy śnienie nie jest kontaktem z czystą kliszą i rzeczywistość widzimy taką, jaka powinna być? Co, jeśli to wszystko, o czym śnimy widzimy jak w odbiciu lustrzanym? Po prostu. Tak działa też aparat fotograficzny. A może był to wyjątek? Miałabym odtąd latać po ośrodku i wypytywać innych o ich sny? To zaniepokoiło J., nie chciał bym zwątpiła czy poddawała się już na starcie. Miałam często wrażenie, że mój przyjaciel jest moim drugim głosem. Stąd zapis naszych rozmów jako jedności. Niekiedy, gdy mówił tak, jakbym ja sama mogła to ująć, pozwalałam sobie na odnotowanie myśli wspólnej. Tak to pamiętam, tak to sobie tłumaczę.
Klamka była po lewej stronie drzwi, a więc tamten świat jest odbiciem tego. Nie musi tak być zawsze i u każdego. Ważne, że choćby przez chwilę był taki dla mnie, u mnie, we mnie. Odtąd powinnaś traktować ten stan i te światy poważniej. Ta klamka to najważniejszy być może symbol w twoim życiu, a może i w moim, bo to, co mi opowiedziałaś zostanie i we mnie. Pomyśl tylko, czy nie dane jest ci odkryć, że ten sen, ten świat snu istnieje, tyle że w innym porządku? Zgadzałam się z każdym jego słowem, ale powoli zaczynały mnie przerastać. Ich gęstość, ich znaczenie. Chciałam się schować, bawić z balonikiem w dłoni i butelką piwa w drugiej, świętować swoje piętnaste urodziny nad stawem, kąpać się nago i całować mojego J.
Nie było na to czasu.
A jeśli sen nie wróci albo będzie rozczarowujący? Jeśli będę musiała czekać zbyt długo, nie tyle aż, aby znów zacząć śnić, ale spamiętać to, co zobaczę. Nie wspomniałam również o tym, że się modlę, proszę o sen. Wyobrażam sobie jego wzrok, gdyby to usłyszał.
Z akademii biegła w naszą stronę ruda dziewczyna, nie znałam jej imienia. Chciała spytać o chłopca, którego nazwiska także nie kojarzyłam. Ponoć, gdy pan Fromm, nasz nauczyciel psychologii, wszedł do toalety, chłopak wybiegł z niej przerażony. Ruda uważała, że ten znów popala na kibelku, bo pan Fromm natknął się na płonący w muszli klozetowej papier toaletowy. Zniesmaczona własną opowieścią i naszą bezradnością wycofała się w stronę budynku.
Mieliśmy inne sprawy na głowie.
Jacques Brel wiedział jednak, jak mnie uspokoić, wracając do tematu marzeń sennych. Był moim pięknym przyjacielem. Powiedział wtedy, że będę potrzebowała jeszcze sporo czasu na książki, na szukanie. Sen mnie znajdzie, zaskoczy i przerwie pracę, bo tak to już jest, gdy „miernikiem czasu” czyjegoś życia staje się tworzenie.
Rozdział szósty
Pamięć okolicy
Wiesz, że zdarza mi się zapomnieć, kiedy… masz urodziny, niespecjalnie zresztą, ale wyobraź sobie, że są dookoła sędziwi lub najsędziwsi mieszkańcy wiosek, którzy pojęcia nie mają, ile lat kończą co poniektóre stare domy. Jest ich tutaj pełno, powyrastały między nimi nowe, kolorowe, a te pogubiły swoje odcienie, życie i dawny blask sprzed lat. Do niektórych strach wchodzić, nie mają już szyb w oknach, zostawiły sobie tylko łyse ramy. Hula przez nie wiatr, dlatego przy lesie słychać często gwizdanie. To gwiżdżą domy bezludne. Pytam, czy był w którymś, nie przeczy, ale zapewnia również, że nie ma z tych jego wędrówek większego pożytku.
To rodzaj gry.
Wiem, że lubi wymknąć się z Akademii X, często opowiada o domach, willach, rezydencjach i dworach. Nie przestaję, jednakże go o to pytać, czy narusza za każdym razem tę prywatność niczyją.
Ściany, na przykład, stoją tak bezczelnie pozalewane deszczową wodą, farby uschnięte i popękane zachowują się jak liście drzew. Sufity tyją, a ich brzuchale wydymają się, by w końcu zarwać całkiem i rozsypać się w pustych salonach. Czasami w takich salonach trafi się zdrowe drewno na posadzce, może nieco przykurzone, upstrzone szczurzymi odchodami. Żyrandoli brak, a jeśli wciąż wiszą to, jak za karę. Brudne i zmatowiałe, nie odbijają (nie dają) już światła. Z kranów nie kapie ani mała kropla wody, stopnie schodów wydeptują się same, zapadają się, jakby nadal wbiegały po nich dusze zapomnianych dawno stworzeń. Na wielu takich domach zostały tabliczki z runicznymi nazwiskami i nazwami ulic, rzadziej fraktura.
Zniszczone świątynie w okolicy…
— Nigdy nie krytykujesz moich wierszy, jakby ci nie zależało.
Spoglądam na J. podejrzliwie, ale odpowiadam stanowczo i zgodnie z prawdą:
— Lubię ich słuchać, bo pochodzą od ciebie.
— No, nie wiem. Gdybyś coś o nich powiedziała, wiedziałbym więcej o tobie.
— Co przez to rozumiesz?
— Jeśli zabraknie ci w nich czegoś, to nie dlatego, że powinno się tam pojawić, a dlatego, że tobie tego brak. Każde słowo, które wypowiesz, powie więcej o tobie niż o moim wierszu.
— Dlaczego więc zależy ci na krytyce?
— Wówczas poznam dokładniej, o czym myślisz, czego potrzebujesz i będę mógł pomyśleć nad tym, jak ci to dać.
— A bez krytyki?
— Monolog. C’est chiant!
— Więc mogę z tego monologu wyrwać ciebie.
— Możesz, ale w tym momencie zdradzisz siebie.
— Co, jeśli skupię się na technicznej stronie utworu?
— Znaczy, że się czepiasz.
— Nie mógłbyś zadać pytania?
— Wtedy znów mówiłbym o sobie, bo zdradziłbym tobie swój wybór lub rozpaczliwie chciał na coś zwrócić uwagę. Nie znoszę sztucznej atencji.
— Od kiedy?
— Ras-le-bol!
Temat pozostał otwarty, ale nie myślałam już o tym, czy lepiej jest, kiedy milczę, czy gdy powiem coś o tym, co stworzył J. Nie potrafiłam o tym myśleć, nie było to potrzebne. Podobał mi się jego umysł, jego ciało i usta. Czemu chciał być gnieciony?
.