E-book
29.4
Idée fixe

Bezpłatny fragment - Idée fixe

Objętość:
139 str.
ISBN:
978-83-8273-217-7

Prolog

O świcie Ewa wypiła pierwszą tego dnia kawę. Mocną, słodką, z ubitym na ciepło mlekiem. Przyrządziła ją w osmolonej, starej kawiarce, której nie wolno myć płynem, bo tylko wówczas trzyma aromat. Ubijak do mleka za dychę. Kuchnia tak mała, że gdyby miała psa, już zabrakłoby dla niego miejsca. W oknie roleta, która ciągle się urywała i irytujący dźwięk wózka widłowego z zaplecza supermarketu tuż obok. Płatki kwiatków na balkonie. Wiało dziś w nocy. Wyszła na zewnątrz. Na świeżym powietrzu poranna kawa smakuje najlepiej. Na śniadanie bagietki i masło orzechowe zjedzone w już trochę większym pośpiechu. Zbyt późno robiła wczoraj zakupy, tylko Tesco było otwarte o tej porze.

Piotr milczał od kilku dni. Przez cały dzień w pracy myślała o swoich poprzednich związkach. O sobie w tych związkach. Czy miała trudny charakter? Założyła, że nawet jeśli, to jest to tylko jedna, maciupka wada, podstępna gwiazdka, mały druczek. Pojedynczy zbiór z etykietą złożoności, a w nim ukryte rzędy mniejszych. Jak te wszystkie części atomu, co to niby miał być najmniejszy, dopóki ktoś nie zajrzał głębiej i nie odnalazł więcej. Najgorzej mają ci, którzy są najbliżej. Nieporozumienie dwojga osób, niczym burza, która ciekawi obserwowana z daleka, dopóki chmura nie obrywa się tuż nad głową. Wszystkie te związki kończyły się tak samo. Powiedziane za dużo, usłyszane zbyt wiele. Przygryziony język dumy zabolał. Przygryziony język eksplodował z opóźnieniem. Przygryziony język wciąż nie przestawał mówić. Krzyk bez powodu. Powód zawsze można zaaranżować, nadmuchać, napompować.

Dzień dłużył się w nieskończoność.

Wyjeżdżając po pracy z parkingu, inny samochód już z tyłu czekał na miejsce, pomimo że wokół było kilkanaście wolnych. Ewa warknęła do szyby. Własny głos wrócił do niej niczym bumerang. Nikt nie lubi presji. Chciała, żeby ten tydzień się już skończył.

I. Korek, laweta i mechanik

Coś strzeliło przy zmianie biegów i samochód stanął. Tak po prostu. Sam z siebie. Zatrzymał się i ani wte, ani wewte. Ani wiśta, ani wio. Ewa spojrzała w lusterko. Pięćset samochodów za nią, pięćset samochodów przed nią. Podsiadło w radio zawodził o małomiasteczkowej aparycji. Spojrzała w lusterko raz jeszcze. Wokół rozległ się pisk klaksonów poirytowanych, spieszących się, pieprzonych ludzi.

Chuj wam w dupę, powiedziałby facet. Ewa jedynie milcząco obrosła paniką.

Facetowi nie stanąłby samochód na środku alei Słowackiego o szesnastej piętnaście.

Zadzwoniłaby do Piotra, ale po pierwsze primo, podpunkt „a” tej wyliczanki, jaśnie pan nie raczył odezwać się od prawie tygodnia. Znaczy — po ptokach. Po drugie secondo, podpunkt „b”, nawet jakby się łaskawie odzywał, to nie chciałaby zrobić z siebie idiotki już na samym początku znajomości. Wyjść na nieporadną, nieogarniętą, potłuczoną babę, której samochód staje na środku alei Słowackiego o szesnastej piętnaście. Czyli w godzinach szczytu. W dodatku, kurwa, w piątek.

Boże, lawetą po mnie przyjadą, pomyślała.

Wraz z nabierającym mocy kilkudziesięciu klaksonów piskiem coraz bardziej korkowały się obydwa pasy.

Wracając do kwestii poinformowania o zaistniałym problemie potencjalnego lubego, po trzecie terzo, czyli podpunkt „c”, fuzja podpunktów „a” i „b”, primo i secondo — no nie mogła zrobić z siebie ofiary losu.

Zadzwoniła do Teresy.

Teresa miała trzydzieści dwa lata, dwójkę dzieci, męża w Tel Awiwie i imię po babci. To nie wszystko. Miała też domek w Bronowicach, kręcone włosy i cycki rozmiarów godnych pozazdroszczenia przez koleżanki. Poza tym była jedyną osobą, na którą można było liczyć w takich sytuacjach.


*


Dwóch przemiłych, lekko poirytowanych panów zepchnęło wóz na pobocze. Laweta przyjechała po trzech kwadransach. Teresa akurat miała zumbę.

Ewa przyglądała się temu obrazkowi z wyrazem nieporadności malującym się na twarzy. Standardowe: „Dlaczego to właśnie mi przytrafiają się takie rzeczy?” zapełniało jej myśli. Pierwsze, tłuste krople deszczu rozbijały się o asfalt, by za kilka minut zasnuć Kraków mokrą kurtyną. Stolica wymyślonego smoka, wymyślonego Dratewki i nawet pewnie wymyślonej owieczki z… tak, właśnie, z zapewne wymyśloną siarką. Ewa lubiła to miejsce. Miało w sobie coś artystycznego. Dokładnie tak jak Piotr.


Przemiły pan mechanik, z usmarowanymi smarem rękami i kalendarzem w stylu „wypięte pośladki września” na ścianie, za odpowiednią opłatą służył pomocą. Ewa zastanawiała się przez moment, czy słowo „usmarowany” pochodzi od smaru, a kalendarze z gołymi kobietami to jakaś cicha tradycja w tej branży. Przemiły pan mechanik powiedział, że poszła skrzynia i może w tysiącu się zamknie. Podkreślił „może”. Kobieta w popłochu przeliczyła wydatki na najbliższy miesiąc, przeklinając się w myśli za nieodłożenie żadnej kwoty na „czarną godzinę”. Czyli właśnie taką jak ta.

Miejsce rozpraszało. Zapach smaru to jakiś stężony afrodyzjak, pomyślała dokładnie w momencie, gdy komórka zawibrowała w torebce. Rzuciła się jak spragniony na wodę, jednak zamiast euforii — fatamorgana. „Będę w poniedziałek. Wziąć Ci coś z domu?” — wiadomość wygenerowała sześć lat młodsza siostra zaczynająca za tydzień pierwszy rok studiów, której ich wspólna matka wyperswadowała z głowy akademik i tym sposobem Ewa, ponad wszystko ubóstwiająca święty spokój i niezależność, będzie miała na głowie strupa. Schowała komórkę z miną dzieciaka, któremu uświadomiono, że Święty Mikołaj to ściema.

Odkąd w poniedziałek rano Piotr odpisał emotikoną na jej życzenie miłego dnia, tak do tej pory cisza. Pięć dni. Prawie tydzień. Po prostu ją zlewał.

Kochała go. Kurwa mać, gdyby go nie kochała, nie sprawdzałaby, czy aby nie napisał w czasie, gdy akurat poszła siku. Nie pilnowałaby odpowiedniej głośności dzwonków. Nie zasypiałaby i nie budziła się z jego facjatą wyrytą na powiekach. Nie wpadałaby w obsesję.

Stop! Po co takie duże słowa? Czemu od razu tak dramatycznie? To tylko paranoja, dokładnie jak w przypadku dwóch poprzednich, przemiłych panów. Zaćmienie mózgu. Wszystko skąpane we mgle hormonów. W wieku dwudziestu sześciu lat nie powinny hasać beztrosko po jej organizmie, siejąc psychiczne spustoszenie. Chociaż… kto wie?

Poznała go na olx, sprzedał jej drukarkę. Nie potrzebowała drukarki. Po co jej drukarka? A jednak pod wpływem chwilowego impulsu, bo funkcja ksero może przydać się siostrze, bo gdzie to tak, student bez kserówek nie ma prawa bytu, i tak dalej, pod wpływem kilku sprzężonych czynników zakupu drukarki dokonała.

I tak od niewinnej rozmowy o kartridżach, do dwóch spotkań z szansą na kolejne.

W dupę niech sobie wsadzi kartridż. Pajac.

Tymczasem przemiły pan mechanik wciąż rozprawiał o szeregu usterek, które o ile jeszcze nie dopadły samochody Ewy, o tyle stanie się to z pewnością w najbliższej przyszłości.

— Proszę pana, całe moje życie jest jedną wielką usterką — powiedziała, po czym wybiegła bez parasola w strugi deszczu.


*


W autobusie linii 120 na trasie Krowodrza Górka — Bronowice Małe Dawid Podsiadło zawodził o małomiasteczkowych rozterkach. Ewa na dwudziestą umówiła się do Teresy na cotygodniowe winko i ploty. Jej przyjaciółka gotowała wyśmienicie, więc kolację też miała z głowy. Będą sobie gaworzyć i delektować się półsłodkim trunkiem w takt górnolotnych utworów serwowanych przez stację Classic Rock.

Czyli urżną się jak co piątek.


*


— Ile milczy? — Przywitanie godne kobiety, która po samej minie wie, co w trawie piszczy.

— Pięć dni. Dokładnie cztery doby i jedenaście godzin.

— Gdybym zapytała o minuty, to pewnie też masz wyliczone? — stwierdziła Teresa, szamocząc się z korkociągiem. — Mam nadzieję, że nie wpadłaś na genialny pomysł odezwania się pierwsza?

— Nie — odparła przyjaciółka z pełną stanowczością. — Wiem, że to święta zasada.

— Tak jest.

— A jeśli umarł? Może mu się coś stało. Może miał wypadek!

— Obdzwoń szpitale.

— Myślisz?

Odpowiedział jej wskazujący palec pukający w czoło. Po chwili usiadły na tarasie, pośród kwiatów i klimatycznych girland. Deszcz nastrojowo stukał o blaszane zadaszenie.

O dwudziestej pierwszej dzwonił „Tel Awiw”. Codziennie o tej samej porze rozmawiał z Teresą, jednym dzieciakiem, drugim dzieciakiem i znów Teresą. Ewa z jednej strony zazdrościła, z drugiej współczuła, bo niby przyjaciółka chłopa posiadała, a jakby chłop-widmo, z trzeciej natomiast życzyła jej jak najlepiej.

O dwudziestej pierwszej piętnaście do wtóru dochodzącej z kuchni rozmowy Ewa opróżniła kolejny kieliszek wina i, ośmielona powyższym, wyklepała niezobowiązującą wiadomość. Trzy niewinne literki układające się w neutralne: „Hej” i kolejne mimochodem rzucone pytanie: „Co u Ciebie?”.

Znienawidziła się za to. Czyn godny dezertera. I jakby nieszczęść było mało — odczytał i nie odpisał. Tysiąc złotych za skrzynię nie zabolało tak, jak ta pieprzona ikonka informująca, że widzi i brak reakcji zwrotnej informujący, że ma w dupie. Niczym policzek w twarz. A mogła rozegrać to lepiej. Zapytać o instrukcję do drukarki, cokolwiek, wówczas byłby zobowiązany odpisać jako strona transakcji. A tak może bezkarnie milczeć. Bezczelny pajac.

Zapach mokrej nocy uderzał w zmysły. Z jednej strony czuć było nadchodzącą jesień, z drugiej piątkowe wieczory zawsze miały w sobie coś z lata, a być może nawet wiosny.

II. Kartezjusz. Barok

— Obiecałeś, że przyjedziesz w następny weekend… — Głos Teresy wypełniał przede wszystkim zarzut, w dużej mierze jednak także rozczarowanie. — Mirek, dzieciaki nie widziały cię cztery miesiące. O sobie nie wspomnę.

— Słoneczko, to jest Izrael. Rozumiesz? Izrael-Polska, Polska-Izrael.

— Nie. Nie rozumiem. Polska-Afryka, Afryka-Polska. No i co, że Izrael? Furmanką będziesz jechał?

W ciszy słuchawki dało się wychwycić westchnięcie.

— Pracuję tu, żeby tobie i dzieciakom niczego nie brakowało. Ani się obejrzymy, a będą szły na studia. Ty też masz hajs na wszystkie zumby, rumby, samby, makijażystki, pedicurzystki, manicurzystki i inne pierdolety.

— Wypominasz mi!

— Nie!

— Przecież słyszę!

— Kurwa, kobieto…

— Wiesz, co ja myślę? — Nie poczekała na wyrażenie przez męża ewentualnej chęci do uzyskania takowej wiedzy. — Myślę, że kogoś tam masz.

Zatkało go na tyle, że nie wiedział, czy oburzone zaprzeczenie, czy załamanie rąk nad durnotą własnej żony i wyśmianie tematu będzie rozwiązaniem dla zaistniałej sytuacji korzystniejszym.

— Zadzwonię jutro. Może będziesz trzeźwiej rozumować — podsumował. — I pozdrów Ewę. Jest piątek, wiem, że sobie drinkujecie. Też nie mam pewności czy same.

— Jesteś… jesteś… — Nie potrafiła znaleźć najodpowiedniejszego synonimu określenia „bezczelny, cwany, zakłamany, słowny manipulant, który na pewno rucha ponętne Telawiwianki i to w okresie ramadanu!”. — Wystarczyło zaprzeczyć — stwierdziła, rozłączając się w afekcie. Żałowała, że nie posiada telefonu stacjonarnego i nie może ostentacyjnie i z hukiem strzelić słuchawką.


Kolejne kwadranse wypełniła licytacja kobiet nad ustaleniem, który z posiadanych, bądź też połowicznie posiadanych przez nie panów, jest większym pajacem.

— Nie masz dowodu, że rżnie Izraelki. Izraelitki? Tak to się mówi? — rozmyślała Ewa.

— Rżnie. — Teresa twardo postawiła na swoim. — Cztery miesiące bez seksu? Nie chce przyjechać do żony? No sama powiedz. Nie ma potrzeby, to i po co?!

— Hm… Myślisz, że wszyscy faceci za granicą zdradzają?

— Statystycznie większość.

— Statystycznie możesz mieć rację — przytaknęła kobieta, pochłaniając kolejną dawkę trunku. — Nie wytrzymałam i napisałam do Piotra. Odczytał i nie odpisał.

Przyjaciółka pacnęła się w czoło i zmierzyła Ewę spojrzeniem pełnym dezaprobaty.

— Koniec! Nie rozmawiajmy o nich! — zarządziła, jako starsza i lepiej panująca nad sytuacją. — Rzuć jakiś temat.

Ewa zamyślała się na moment.

— Też cię podnieca zapach smaru? — wycedziła.


Godzinę później, urżnięte na pół-sztywno, pół-wesoło, wisiały na głośnomówiącym z jeszcze bardziej rozbawionym całą sytuacją przemiłym panem mechanikiem.

— Bo, rozumie pan, ja wydam tysiąc złotych, a mi przeglądu nie podbiją i ja będę musiała popadać w dalsze koszty — bełkotała Ewa. — Zależałoby mi, aby zerknął pan w niego bardziej, tak jakby, dogłębnie.

Teresa zaniosła się pijackim chichotem.

— Ech, no, tylny lewy amortyzator jest słaby. Trzydzieści procent, można by wymienić.

— Wymieńmy! — wykrzyknęła Ewa, wymachując pustym kieliszkiem w geście rozmachu.

— Amortyzatory, proszę pani — kontynuował — wymienia się parami. W sensie obydwa naraz trzeba.

— Wymieńmy! — ponowiła. — Jak trzeba, jak pan taką diagnozę stawia, to tak być musi.

— Iście barokowy przepych… — zażartował, w duchu licząc, że jednak dobrną do końca tej rozmowy.

— Myślę, więc jestem — wykrzyknęła Teresa. — Kartezjusz. Barok.

Ewa wystrzeliła w stronę towarzyszki środkowym palcem, sugerując, że przecież nie o to chodziło, by wyszła na mądrzejszą od samej zainteresowanej. Tamta postanowiła więc się zrehabilitować.

— Pan powinien to Ewie wszystko wytłumaczyć na spokojnie. — Nachyliła się nad telefonem. — Co trzeba, co nie trzeba. Najlepiej przy kawie. Najlepiej jutro rano.

Śmiech po drugiej stronie słuchawki był poniekąd urzekający. Ani chichot, ani rechot. Przyjemny męski śmiech. Teresa uniosła kciuk do góry. Przyjaciółka postanowiła ją zabić, a zwłoki zakopać na obrzeżach Nowej Huty, zwiększając tym samym ilość potencjalnych podejrzanych i szanse na uniknięcie kary.

— No. I masz randkę — zakomunikowała kumpela, uprzednio rozłączając rozmowę, tuż po tym, jak przemiły pan mechanik zgodził się wytłumaczyć Ewie mankamenty jej wysłużonej karocy przy porannej kawie. — Widzisz, stwierdził, co prawda, że już ci pobieżnie wyliczył dziś usterki, ale wyglądałaś na rozkojarzoną, więc możecie to omówić na spokojnie. Załóż pończochy, może będzie zalatywał smarem. — Puściła oczko, udając się w stronę domu celem sprawdzenia, czy pociechy aby słodko śpią, pomimo posuwającego izraelskie dziunie ojca i pijanej, z premedytacją swatającej przypadkowych ludzi, matki.


*


Piotr zadzwonił kwadrans po północy, przepraszając za absencję i tłumacząc się sprawami zawodowymi.

Był bezrobotnym rzeźbiarzem-artystą, zarabiającym na upychaniu pierdoletów przez olx.

Miał własne mieszkanie i samochód.

Czasem dostrzec można więcej, gdy umysł odrzuci siedemdziesiąt procent zaśmiecających głowę myśli, a skupi się na jednej — wymiotowaniu w porcelanowy kibel urokliwego domku w jednej z krakowskich dzielnic.

Kurwa, pomyślała Ewa. Skąd on ma kasę?


*


O siódmej przyjaciółka zdarła Ewę z łóżka, przedstawiając przyspieszony plan przedrandkowej turbo-pielęgnacji na najbliższe półtorej godziny, jednocześnie do owej pielęgnacji zmuszając, w międzyczasie wpychając w dziewczynę lekkie śniadanie — by w brzuchu nie burczało, a zarazem by z głodu nie słaniała się na nogach, tuż po tym pożyczając jej koronkowe, szczęśliwe majtki ze studniówki (tak, wciąż je miała) i na końcu, w razie „Wu”, wpychając do torebki paczkę prezerwatyw i, również szczęśliwą, kurewsko-czerwoną szminkę.

— No co? — wybąkała, widząc pytanie w oczach kobiety à propos ekwipunku na tę niewinną rozmowę o przekładni kierowniczej, sworzniach, ręcznym i tym podobnych. — Ja bym brała. Zawsze możesz mieć dwóch. Jeden będzie raczył cię telefonem raz na pięć dni, a drugi może naprawi autko za darmoszkę. Babcia uczyła, by dostrzegać plusy.

— Jesteś naprawdę zepsuta.

Teresa wzruszyła ramionami, odpalając papierosa. Miała dobry humor. Mirek napisał w nocy wiadomość, że będzie za tydzień.

III. W sumie szkoda

Sobotni poranek przywitał krakowskie uliczki ciepłymi promieniami słońca. Po nocnych ulewach wszystko wokół mieniło się resztkami kropel deszczu, które jeszcze nie zdążyły do końca wyschnąć. Idąc na umówione przez przyjaciółkę spotkanie, Ewa sama nie wierzyła w to, co robi. Jak mogła dać się tak wmanewrować?, myślała. Chyba dopiero teraz zaczynała trzeźwieć. Czuła się jak idiotka, a zarazem uznała za jeszcze bardziej idiotyczne odwoływanie teraz tego całego spotkania. To by ją postawiło w jeszcze gorszym świetle, ukazując jako osobę rozchwianą emocjonalnie i niewiedzącą czego sama chce. Musiała uratować resztki godności. Poza tym tam wciąż był jej samochód.

Tym razem zrezygnowała z publicznych środków lokomocji i poszła piechotą. Myśli krążyły w jej umyśle niczym pszczoły w pasiece — część kłębiła się bardzo gęsto w jednym miejscu, a niektóre pojedyncze oddalały od roju, próbując w samotnej wyprawie zbadać nowe obszary. I te kotłujące się myśli dotyczyły Piotra i spraw jej codzienności, z kolei te niesforne, pojedyncze uderzały w temat celu spotkania, na które szła. Wstąpiła na kawę i croissanta i w końcu zadała sobie pytanie, po co tam właściwie idzie. Czy to miało być randką? Znów poczuła się żałośnie i naiwnie.

Dotarła na miejsce spóźniona kilka minut.

— Nie musiałaś używać przyjaciółki, by wpaść. Bartek — przedstawił się, podając rękę. Dwa kubki z kawą parowały na warsztatowym stoliku, czyli brudnym blacie zawalonym wszelkim możliwym badziewiem. — Na szczęście chyba nie zdążyły wystygnąć.

— Ewa — odpowiedziała speszona, po chwili jednak postanowiła wziąć się w garść. Była dorosłą kobietą, mogła tam przyjść i porozmawiać z obcym człowiekiem bez dorabiania do tego ideologii. — Wybacz za wczoraj. Że tak późno zadzwoniłam. Że w ogóle zadzwoniłam i zawracam ci głowę. No i za Teresę. Ona jest trochę… bezpośrednia. I trochę szalona.

— W porządku. — Tyle. Dwa słowa. A raczej literka i słowo.

Potem mężczyzna, który przedstawił się jako Bartek, wyliczył koszty napraw i wysnuł wniosek, że w zasadzie mogłaby tę mazdę sprzedać, bo to worek bez dna. Ewa posmutniała. Ponadto czuła się jak obcy ósmy pasażer Nostromo, gdy przyjął dwóch następnych klientów, w międzyczasie odbierając kolejne telefony. A tymczasem ona, jak ten debil, siedziała, sącząc kawę i licząc nie wiadomo na co i po raz kolejny nie mogąc zrozumieć, jak to się stało, że w ogóle tam przyszła.

— Blacharz by się przydał — stwierdził mechanik, kucając obok samochodu. — Progi rdzewieją.

— Mhm — wychrypiała, nie wiedząc, co w zasadzie mogłaby dodać.

Było sztywno, drętwo, krępująco. Po raz kolejny dała się zmanipulować przyjaciółce. Po raz kolejny wplątała się przez nią w sytuację co najmniej dziwną. W zasadzie sztywna była tylko ona. Pan Bartek zdawał się wykonywać swoją robotę jak gdyby nigdy nic, krążąc wokół samochodu, co rusz zaglądając w inny jego zakamarek i cyklicznie rzucając hasło o kolejnej rzeczy, którą przydałoby się wymienić. Chciało jej się płakać. Rosnące koszty to jedno, a drugie, dużo, dużo gorsze drugie, to punkt widzenia, który uruchomił się automatycznie i który zakładał, iż przemiły pan mechanik na pewno pomyślał, że jest puszczalska, baa, że jest dziwką, bądź też jej przeciwstawną alternatywą — spragnioną męskiej adoracji samotną babą, która przyszła owej adoracji wyżebrać ociupinkę, ponieważ nijak nie może jej od mężczyzn wydrzeć.

— Okej! — stwierdziła nagle, nabierając sztuczno-energicznej postawy, jednocześnie szybkim ruchem dopijając kawę. — Wszystko już wiem. Dziękuję ci pięknie, ja sobie to wszystko w głowie zanotowałam i będę mieć na uwadze. Wymieńmy tylko tę skrzynię w takim razie.

Dłońmi złożonymi jak do modlitwy stukał się w zamyśleniu o brodę, wpatrując w dziewczynę nic niezdradzającym wzrokiem.

— Wczoraj chciałaś wymienić amortyzatory — przypomniał.

— No tak, widzisz, dlatego przyszłam, bo… żeby zobaczyć… hm. Musiałam sobie to wszystko przemyśleć. Tego jest za dużo, skupmy się na głównej usterce, na tej skrzyni, a ja niebawem rozejrzę się za czymś nowym. Nie chcę do niego dokładać.

— Nie no jasne.

I wtedy uświadomiła sobie, że pozbawia go zarobku, na który już zapewne się nastawił. I że, owszem, dał jej numer telefonu, kiedy zostawiała auto, jednak zadzwoniła do niego w piątek w okolicach dwudziestej trzeciej. Czyli w weekend. W nocy. I że ma na sobie szczęśliwe, koronkowe majtki ze studniówki przyjaciółki, która odbyła się dobre trzynaście lat wcześniej, a w torebce cichutko koczuje paczka prezerwatyw.

I wtedy go znienawidziła.

Jego i wszystkich innych. Siebie. Teresę. Iwonę, która przyjeżdżała pojutrze tylko po to, by zamienić ją w niańkę młodszej siostry. Nienawidziła absolutnie wszystkich! Tylko nie Piotra. Piotrek był miłością jej życia. Co prawda dziś nie zerkała obsesyjnie, czy aby czegoś nie napisał, ale tylko dlatego, że uspokoił ją wczorajszy telefon. Był zajęty i zamiast odpisywać, po prostu zadzwonił. Bardzo logicznie. Wszystko w porządku, pomyślała. Wszystko jest w absolutnym porządku. Wszystko będzie dobrze.

— To co? — dopytała, usilnie, niemal desperacko, próbując dobrnąć do końca konwersacji. — Zadzwonisz, gdy będzie gotowy?

— Jasne. Tak jak ustaliliśmy, gdy go przywiozła laweta — podkreślił ostatnie słowo, z uśmieszkiem zahaczającym o przymiotnik „cwany”. — Gdzie ci stanął? Gdzieś w centrum?

— Taa, na Słowackiego. No dobrze, to ja pędzę, dziękuję za kawę i porady. — Uśmiechnęła się z życzliwością, jaką stosuje się dla obcych osób, z których usług człowiek korzysta przy okazji różnych codziennych sytuacji. Jak na przykład dla kobiety z kiosku.

A wówczas on oparł się o jeden z „uzdrawianych” samochodów, krzyżując ręce na piersi i pomimo zadawanego pytania nie tracąc pewności siebie.

— To jeszcze powiedz mi, co ci się nie spodobało, że uciekasz pędem? — Uśmiechnął się na własne słowa, wyraźnie rozbawiony sytuacją.

Zapadła krępująca cisza. Warsztat wypełniał zapach smaru i kawy.

— Co? Nie rozumiem. — Ewa faktycznie nie rozumiała.

— Przysłała cię tu koleżanka, zapewne szukasz, nazwijmy to, przyjaciela. I zapewne w jakiś sposób ci się spodobałem, skoro padło na mnie. Teraz posiedziałaś chwilę i wybiegasz. Jako ofiara tego eksperymentu chciałbym się przynajmniej dowiedzieć, który element zawiódł? — Twarz Bartka wyglądała, jakby właśnie wychodził z kina, tuż po obejrzeniu komedii miesiąca.

Ewa bezwiednie rozdziawiła usta, nie wierząc w to, co słyszy. Choć w zasadzie usłyszała prawdę. Ale tak nie wolno! Są rzeczy, sytuacje, momenty, typu na przykład takie spotkanie mające na celu wybadanie gruntu, o których się głośnio nie mówi. Nie analizuje się ich wspólnie. Nie i już! To tak jakby ktoś w kościele smarkał w chusteczkę z echem odbijającym się od bocznych naw, a ktoś inny stwierdził na głos: „Ale gość smarka, ho, ho”. No tak się nie robi! Chyba że jest się dzieckiem. Ale nie byli dziećmi!

— Wiesz co? — Podjęła próbę wyjścia z sytuacji z twarzą. — Coś ci się chyba pomyliło. Chodziło tylko i wyłącznie o samochód.

Uśmiechnął się tak, że miała ochotę go zabić.

— Nie no jasne. W sumie szkoda — rzucił od niechcenia, idąc w stronę wiszącego na podnośniku volkswagena. — Na razie! — dodał.


*


Wyszła roztrzęsiona jak galareta. Głupi, bezczelny tłuczek. W dupę niech sobie wsadzi lewarek i swoje wyssane z palca analizy. Stringi wpijały jej się w pośladki, Teresa była naprawdę szczupła w liceum. W przypływie złości, odwagi i zrzucenia masek skonstruowanych na bazie różnorakich damskich teorii typu — nie odzywaj się za często, nie osaczaj, nie bądź zbyt ciekawska, daj mu przestrzeń, udawaj niedostępną, wyniosłą księżniczkę, której wcale nie obchodzi, co robi, jak go nie ma, bo na jego miejsce jest już pięciu następnych — więc, odrzucając powyższe, wyklepała wiadomość do Piotrka.

„Hej. Gdzie byłeś pięć dni? Jak masz kogoś, to powiedz mi to teraz”.

Miała to w dupie. Spędzi sobotni wieczór w piżamie, polarowym kocu, z nalewką, siedemdziesiąty raz oglądając Hitcha. Will Smith dobry na wszystko. Podobał jej się ten plan. Była wykończona tygodniem oczekiwań na wiadomość, życiem w stresie i manipulacją własnej, rodzonej przyjaciółki, w wyniku której tylko sobie podniosła ciśnienie. Była wykończona problemem samochodowym oraz wstydem, którego się właśnie najadła.

Dochodziło południe, a Kraków tonął w słońcu. Kobieta znów wybrała podróż pieszą. Po drodze kilkukrotnie przeczytała wysłaną wiadomość.

Odpisał. Ewa nie wierzyła własnym oczom. „Pokażę ci dziś, gdzie byłem”. Proste pytanie, prosta odpowiedź, a w dodatku niemal natychmiastowa. Czy to naprawdę tak działa? Tak zwyczajnie? Idąc do wtóru jego lakoniczności, wyklepała: „Ok”. Nici z Hitcha.

„W sumie szkoda…” — słowa Bartka dzwoniły jej w uszach przez całą drogę powrotną do domu.

IV. Gawra

Umówili się na placu Reagana, a potem Piotr wywiózł Ewę, dokładnie tak się czuła — jakby ją wywiózł, do jakiejś rudery w Krzesławicach. Domek zarośnięty prawie po dach, drewniany, liźnięty białą farbą chyba wieki temu. Pierwszy raz bała się tego faceta. Na pewno ma tu skład jakichś kradzionych rupieci i teraz będzie się gęsto tłumaczył ze swoich niecnych czynów. Albo ją tu zadźga, znali się przecież dopiero niespełna trzy tygodnie, dwa pierwsze spotkania były sympatyczne, jednak dość oficjalne, z dystansem dwóch obcych sobie osób. Był jednak bardzo miły i wszystkie wiadomości, jakie wymieniali, zbliżały do niego dziewczynę z każdym dniem.

A przecież kompletnie nic o nim nie wiedziała. Może jest psychopatą? Oni przeważnie są z pozoru milutcy. Może jest jakimś świrem.

Stara rudera miała alarm. Piotr dezaktywował go, otwierając drzwi. To zaniepokoiło ją jeszcze bardziej. W ciasnym korytarzu panował półmrok. Rozejrzała się ostrożnie, podczas gdy on pstryknął włącznik lampy dającej jedynie marną imitację światła i przystąpił do oprowadzenia Ewy po swoich tajemniczych włościach. Po prawej mała łazienka, całkiem normalna — prysznic, kibelek, umywalka. Trochę brudno, ale można byłoby ją podciągnąć pod określenie „domowa”. Mikroskopijna kuchnia, a w zasadzie kawałek blatu i zlew pod oknem, skąpane w chaosie luźno walających się naczyń do tego stopnia, że trzeba było się skupić, by zarejestrować całość tej niechlujnej aranżacji. Przeszli na stronę prawą, do pokoju, w którym dziewczynie opadła szczęka. Szło to tak, podążając przeciwnie do ruchu wskazówek zegara — ogromny, zielony fotel, wokół którego ułożone w stosy, solidnie posunięte przez czas książki. Większość, sądząc po tytułach, dotyczyła artystów-plastyków, historii muzyki i tego typu spraw. Potem stół, cztery krzesła, lampa naftowa, dalej, pod maleńkim oknem, coś na kształt szezlongu. Koc, poduszka, widok na Zalew Nowohucki w oddali. Obok fortepian, a może pianino. Jeden pieron, pomyślała Ewa. I drewniane, wyglądające na mocno skrzypiące, schodki na piętro.

Piętro, a w zasadzie mini-poddasze, wyglądało jak gawra. Łóżko na niskim stelażu, gdyż sufit również niewysoki, plątanina pościeli, której koloru i wzoru dostrzec przy tym świetle nie sposób. I w zasadzie tyle, jeśli chodzi o umeblowanie. Nie wszystko natomiast jeśli chodzi o wypełnienie tych wnętrz. Wszędzie, dosłownie wszędzie, rzeźby. Część drewniana, część z czegoś, co mogło pierwotnie być gliną. Ewa nie za bardzo się znała. Nad fortepianem, na grubym łańcuchu wisiał ogromny ptak z równie ogromnym dziobem i rozłożystymi skrzydłami. Na schodach siedział skrzat wielkości trzyletniego dziecka. Prawdopodobnie, gdyż mógł to być inny leśny dziad. Miał wyrzeźbione takie oczy, że Ewa miała wrażenie, że jeśli nie jest żywy, to ożyje lada moment. Między stołem a szezlongiem stał kolejny, wydłubany z zapewne solidnego kloca drewna, „pan”. Ten wyglądał na wiekowego, podpierał się laską. Oprócz tego każdą pojedynczą ścianę pokrywały obrazy, większość mroczna, ale każdy nieoczywisty. Był jeszcze kominek, Ewa nie zauważyła go za pierwszym razem, w zasadzie taka koza, w której grzebaniem aktualnie zajął się towarzysz. Kobieta była pod ogromnym wrażeniem, siadając na szezlongu, rozglądała się, nie wiedząc, na czym zatrzymać wzrok i jak to wszystko ogarnąć. Do tego jakieś dziwne rzeczy walały się po podłodze, dłuta, farby i inne narzędzia pracy. Jakby w twórczym szale zostawiał to wszystko, gdzie popadło.

— To twoje? — Obrzuciła półkolistym spojrzeniem całość twórczości zgromadzonej w tej zapomnianej chatce. — Te wszystkie… dzieła sztuki.

Parsknął serdecznym śmiechem.

— Nie przesadzaj. To takie tam, różne. Wpadam tu czasem na parę dni, jak mam akurat… potrzebę.

Była pod coraz większym wrażeniem. Wpadał tam czasem na kilka dni… Teraz miała powód jego absencji tuż przed oczami. Realny, namacalny powód.

— Sprzedajesz to? — zapytała, w tej samej sekundzie karcąc się jednak za przejście ponad tym wszystkim do kwestii finansowych. Jakby to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie.

— Czasem się uda. Za takiego samego ptaka — stwierdził, po czym kiwnął głową w kierunku rzeźby zawieszonej pod sufitem na grubym łańcuchu — udało mi się przeżyć dwa miesiące. — Puścił oczko, rozpalając jednocześnie we wspomnianym piecyku przyjemny płomień, który za kilka minut miał ogrzać całe pomieszczenie.

Było idealnie. Oczami wyobraźni Ewa dostrzegła wszystkie wieczory i noce, które mogą tam razem spędzić.

Było idealnie.


*


Było idealnie przez krótki moment, zanim rozdzwoniła się jej komórka. Najpierw matka, informująca, że właśnie zapakowała Iwonkę do pociągu, bo „gdzie to tak, dzień przed inauguracją, przecież dziewczyna musi się zaaklimatyzować, będzie koło dwudziestej pierwszej i odbierz ją, Ewuniu, z dworca, bardzo cię proszę, przecież to dziecko się tam pogubi”. Biedne, prawie dwudziestoletnie dziecko, które właśnie spieprzyło, przesunięciem swego przyjazdu, szanse siostry na seks dekady w gawrze artysty. Po niespełna dwudziestu minutach, podczas których Piotr opowiadał o swoich rzeźbach, zasypywany przez Ewę kolejnymi seriami pytań, zadzwoniła Teresa.

— No i jak tam?

— Dobrze — odparła dziewczyna, zerkając na towarzysza i przeczuwając, że odpowiadać będzie musiała zdawkowo, gdyż wiadomo, jaki temat poruszy Teresa.

— Jak pan pachnący smarem? Będą z tego dzieci?

— Nie nastawiałabym się.

— No ale co? Opowiadaj! — nalegała przyjaciółka. Piotr łypał kątem oka, doglądając jednocześnie pieca. Na zewnątrz zapadł zmrok i jak przystało na końcówkę września, robiło się już chłodniej. Tymczasem płomień rozgrzał pomieszczenie dostatecznie. Było ciepło, przyjemnie i klimatycznie.

— Spotkamy się, to ci opowiem.

— Jesteś z nim tam teraz? Uuu la, la. Dlatego tak gadasz. Jest obok?

— Nie.

— Czyli jesteś sama? — Teresa nie dawała za wygraną.

— Nie.

— No dobra. Nie wnikam. Zadzwoń, jak będziesz mogła „normalnie” pogadać. — Rozłączyła się.

Piotr nie skomentował. Ewę niespodziewanie rąbnęła myśl, że Bartek na jego miejscu zapewne analizowałby to, mówiąc coś w rodzaju: „Jak chcecie mnie poobgadywać, to rzucę okiem co tam na zewnątrz, naprawdę żaden kłopot”. I ten jego uśmiech. „W sumie szkoda…” Kurwa! Nie mogła iść w ten deseń. Przyciągać go myślami. Głupi mechanik usmarowany olejem. Nie to, co Piotr. Artysta!

Rzuciła komórkę na fotel, przepraszając, gdyż musi „siusiu”. Nim jednak zdążyła wyjść, telefon zadzwonił po raz kolejny. Dopadły ją wyrzuty sumienia. Cała rozdzwoniona cywilizacja wdarła się do tego świętego miejsca wraz z nią. Odebrała poirytowana. Iwona, spanikowana, powiedziała, że ona już jedzie, ale są różne dworce po drodze i skąd ona będzie wiedziała, że to już Kraków?! Na pewno przejedzie i wysiądzie na ostatniej stacji, w Zakopanem albo jeszcze dalej. I ona się boi, bo różne męty w przedziałach się kręcą i co ona ma ze sobą zrobić? Ewa poradziła, by przestała siać panikę, bo cały świat podróżuje i niech SMS-em wyśle jej rozkład z planowaną godziną przyjazdu. Messenger może nie mieć zasięgu.

— Rozumiem, że nie zabawimy dziś długo? — zapytał, podczas gdy Ewa była już w drodze do łazienki. Dokładnie w tym momencie przyszedł SMS.

— Odczytaj, jak możesz — rzuciła przez ramię. — To moja siostra. Akurat się dowiemy, ile mamy czasu.


Gdy wróciła, Piotrek siedział na dużym, zielonym fotelu, wsłuchując się w skwierczący ogień. Był zamyślony. Jakby nieobecny.

— Co jest? — Kucnęła obok, dotykając jego kolan. Chciała przełamać tę irytującą barierę między nimi, którą wyczuwała teraz, widząc to miejsce, jeszcze mocniej. A zarazem czuła się bliżej niego. Przynajmniej wiedziała, co robi, gdy znika oraz to, że nie poświęca tego czasu innym kobietom.

— Nic — odpowiedział sucho. — Do ciebie. — Podał jej komórkę.

„Mimo wszystko fajnie, że wpadłaś. Amortyzatory wymieniłem. Będą Cię kosztować kawę zwrotną”. I emotikona. Buźka z przymrużonym okiem. Niech to szlag!

Już sama ta wiadomość w połączeniu z miną Piotra były straszne. Ale straszniejsze okazało się coś innego. Wiadomość wysłana z numeru zapisanego w kontaktach jako „Seksowny pan mechanik”. Co za durnota?!, pomyślała spanikowana, łypiąc jednocześnie na coraz bardziej zniesmaczoną minę Piotra. Wtedy uderzył kadr z wczorajszej nocy. „Podpiszmy go jakoś ekstra!” — jej słowa wypowiedziane do przyjaciółki w pijackim amoku. Nie no oczywiście. Zawsze mogło być gorzej. Mógł jej wysłać zdjęcie penisa, czy coś.

V. Dorośli ludzie

Przez moment w pomieszczeniu dało się słyszeć jedynie trzaskające w kominku polana.

— Samochód ci się zepsuł? — zapytał, wpatrując się w ogień za jej plecami.

— Tak. Stanął w środku miasta. Coś strzeliło, była laweta, okazało się, że skrzynia.

— A mechanik okazał się seksowny. Sądząc z opisu — stwierdził, nie szczędząc ironii.

— To Teresa! — wykrzyczała dziewczyna. — Ona go tak podpisała. Nocowałam u niej wczoraj, trochę wypiłyśmy.

— Ach tak. — Był zły. Pierwszy raz zobaczyła gniew w jego spojrzeniu. Dopiero trzecie spotkanie, a już oscylowali na granicy kłótni. — Wynika z tego, że sobie o nim dyskutowałyście. Poza tym, co to za szczeniackie zachowanie dorosłych kobiet? Dorośli ludzie wpisują innych dorosłych ludzi jakoś tak normalnie w kontaktach. Z imienia i nazwiska. Profesji. Bez przymiotników. Mnie jak masz zapisanego?

Zarówno on, jak i wszystkie rzeźby wokół zdawały się intensywnie wpatrywać w Ewę.

— Normalnie, Piotr — odparła z miną dzieciaka, który wylał szklankę kompotu na niedzielny obrus.

— Nie zasłużyłem na żaden przymiotnik? — ciągnął.

I wtedy się wściekła, uznając, że nie ma prawa aż tak na nią naskakiwać.

— Zasłużyłeś! — odparła stanowczo. — Milczący Piotr. Piotr, który znika i nie wiadomo, co się z nim dzieje. Piotr-mam-cię-w-dupie-dziewczyno! Może być?

Zacisnął usta w poziomą kreskę. Oczy, zarówno jego, jak i tych wszystkich drewnianych postaci wyrażały coś, co sprawiało, że czuła się niekomfortowo. Chciała stamtąd wyjść. Uciec. Wrócić do domu. Całe to pomieszczenie, przed momentem przytulne, teraz wydało jej się upiorne. Magia uleciała gdzieś niczym dym. Uleciał również sens tego spotkania.

Milczeli przez dłuższą chwilę, najpierw wpatrując się w siebie nawzajem, potem dla uspokojenia skupiając wzrok na tańczących w kominku płomieniach.

— Po prostu… — zaczął już spokojniej. — Pomyśl sobie, jakbyś się czuła, gdybym dostał wiadomość sugerującą spotkanie od osoby podpisanej jako seksowna pani, nie wiem… krawcowa. — Kiwnął znacząco głową z uniesionymi brwiami, co można było zinterpretować jako: „Pomyśl!”.


*


Jechali w stronę dworca w milczeniu. Opadające emocje wywołują w kobietach odruch przytulenia i Ewa również nabrała ochoty na taki przejaw bliskości, jednak towarzysz zdawał się przebywać za zbrojoną szybą. Żył we własnym świecie. Miał prawo się wkurzyć. Ona by się wkurzyła, działanie na dwa fronty zawsze niesie za sobą ofiary. No ale, kurwa mać. Po pierwsze primo, podpunkt „a” tej wyliczanki — nie odzywał się pięć dni. Na początku jakichkolwiek relacji szczególnie należy pilnować, by ten kontakt był regularny. By druga osoba wiedziała, na czym stoi. By mogła czuć się w miarę pewnie i bezpiecznie. Bo przecież cały ten świat związków jest na tyle zagmatwany i popieprzony, że i bez takiej absencji można się pogubić. Więc po pierwsze milczał i Ewa, sądząc, że zamilkł na wieki, pod wpływem impulsu zadzwoniła do mechanika, który, no cholera jasna, który przecież naprawiał jej samochód. Celem ustalenia kosztów zadzwoniła elegancko. Czy to jest takie nielegalne? Zadzwonić do usługodawcy, który wykonuje dla człowieka usługę? Phi!

Po drugie secondo, podpunkt „b” tej wyliczanki, to jej pijana przyjaciółka-intrygantka opisała go tak, a nie inaczej. Po trzecie, terzo, podpunkt „c”, czyli meritum sprawy — coś widocznie nie gra, skoro Ewa rozmyśla o kimś innym. Trzy spotkania, podczas których Piotr pocałował ją dwa razy i to jeszcze jakoś tak drętwo, że nawet nie za bardzo było co wspominać. Mógłby się bardziej postarać. Sam jest sobie winien.

— Wiesz, przepraszam, że się nie odzywałem. — Czytał jej w myślach? — Po prostu nie wiedziałem, jak na „to” zareagujesz.

— To? W sensie… gawrę?

— Co? — zapytał rozbawiony.

— Heh, tak ją nazwałam w głowie — przyznała kobieta. — Gawra. — Uśmiechnęli się oboje. — Jest cudna, moglibyśmy tam spędzić — zawahała się, obserwując uważnie twarz mężczyzny — miłe chwile.

— Może i tak, choć tworzę głównie w samotności.

Poczuła się odrzucona. Pierwszy odruch, emocjonalny, a tuż po nim drugi, logika — to oczywiste, że potrzebuje tam spokoju. Ta cała niedostępność jeszcze bardziej ją przyciągała. Chciała wściubić stopę w uchylone drzwi. Zdążyć, nim zatrzasną się przed nosem, a ona zostanie z poczuciem, że nie zrobiła niczego.

— Chodziło mi — kontynuował — o, hm, powiedzmy, styl życia. Kobiety wolą mężczyzn zapewniających byt, a mój zarobek nie do końca jest stały. W zasadzie w ogóle nie jest. A ty myślisz za siebie i dziecko. I na pewno wolałabyś kogoś z normalną pracą i bez takich zainteresowań.

— Nie mam dzieci… — wyszeptała zdezorientowana.

— Ale już myślisz za nie. Każda kobieta myśli za siebie i za potencjalne dziecko.

— Czemu… czemu mnie tak podsumowujesz? Czemu mi sugerujesz, co ja wolę i w jaki sposób myślę? No kto jak kto, ale ty powinieneś mieć raczej szersze, wykraczające poza stereotyp, horyzonty.

— Zależy mi, żeby było dobrze. Zakochuję się w tobie.

Wbiła wzrok w przednią szybę. Co za dziwne uczucie. Co za… idiotyczne stwierdzenie. Zakochuje się. Wypowiedziane jakby w supermarkecie w makaronowym dziale stwierdził: „Weźmy świderki, smakują mi”. Czy nie powinien powiedzieć tego, gdy już będzie pewny, to znaczy zakochany tak na sto procent i wówczas ubrać to w słowa: „Kocham Cię”, czy nie tak to się załatwia?

A może to ona szukała dziury w całym? Żałowała, że nie może zadzwonić do Teresy i zapytać, co o tym sądzi. Musiała coś odpowiedzieć, wciąż milczeli.

— To miłe… — wybąkała.


Byli na dworcu przed czasem. Sobotni wieczór, tętniące życiem miasto, a pomiędzy nimi cisza. Brak tematów, które Ewa i Piotr mogliby poruszyć. Siedzieli więc w milczeniu. Ona i facet, który się w niej zakochuje. Nie potrafiła ocenić, czy czuła się bardziej żenująco rano u Bartka, czy teraz tu. W końcu zapytał, co konkretnie stało się z samochodem. Ucieszyło ją to zainteresowanie. Zasugerował, żeby dzwoniła do niego z takich sytuacjach. To również było miłe.

Obcy ludzie mijali ich na tym dworcu, a Ewa zastanawiała się, kiedy ludzie przestają być sobie obcy. Czy jest to w sytuacji, gdy przestają się krępować swoją obecnością, znają się jak łyse konie i mogą na siebie liczyć w sytuacjach kryzysowych? A może dużo wcześniej, już na etapie, gdy w tłumie poznają swoje twarze? I w tych rozważaniach zapędziła się w bardzo mroczne zaułki, gdzie umysł podsuwał różne kombinacje. Na przykład taką, gdy ludzie dzwonią do siebie w sytuacjach kryzysowych, a mimo tego na pewnym poziomie nadal są sobie obcy. Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk pociągu, który zjawił się punktualnie.


*


Gdy Piotr odwiózł je do domu, oczywiste było, że Ewa będzie musiała ze szczegółami opowiedzieć zaciekawionej siostrze, cóż to za adorator. Zawsze tak było. Mimo kilku lat różnicy pomiędzy nimi zawsze mówiły sobie niemalże o wszystkim. Nie zawsze te rozmowy przebiegały w takim klimacie, w jakim plotkowała z Teresą, ale przez ciekawość młodszej siostry stały się nieuniknione.

— Może to tak właśnie jest — mądrzyła się Iwona, wypakowując kolejne warstwy ubrań — że taki facet jest materiałem na partnera życiowego. Taki, co otwarcie mówi o swoich uczuciach i wątpliwościach i nie rzuca się na ciebie z temperamentem samca już od progu.

Ewa, siedząc po turecku na dywanie, grzebała w płytach z filmami. Szukała Hitcha.

— Taka mądra teraz jesteś? Trzysta kilometrów się boisz przejechać, a o życiu wiesz wszystko.

Iwona wzruszyła ramionami.

— I tak nie masz innej opcji — podsumowała. — Więc nie marudź. Ja bym się cieszyła, jakby się we mnie zakochiwał artysta! — wykrzyknęła, ściskając wyciągnięte przed momentem z walizki dżinsy i wirując z nimi w beztroskim tańcu po pokoju.

Ewa uśmiechnęła się pod nosem, pierwszy raz ciesząc z przyjazdu siostry. Było weselej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.