E-book
1.37
drukowana A5
20.42
Ice cream for undertakers

Bezpłatny fragment - Ice cream for undertakers


Objętość:
116 str.
ISBN:
978-83-8189-976-5
E-book
za 1.37
drukowana A5
za 20.42

— Mówi się, że każde drzewo jest swoistą kroniką, utrwalającą dzieje rodziny, przez której członka bądź też członków zostało posadzone. Gdy na świat przychodzi dzieciątko, owo drzewo puszcza nowy pęd — jeśli to dziewczyna, to gdy wychodzi za mąż, pień takiego drzewa się rozdwaja, a jeśli…

— A co, jeśli ktoś umrze? — przerwał Brian. — Jakoś nie wygląda na to, by rosnące na podwórku Damiena drzewa zbytnio przejęły się jego śmiercią.

— Tak jak mówiłem, drzewa to księgi przechowujące wspomnienia o ludziach i ich otoczeniu. Damien odszedł, ale my jesteśmy, żyjemy dalej. Musimy.

— Dlaczego musimy?

— Dlatego że… Wiem, że cierpisz, też bardzo mi go brakuje kochanie. A wiesz, że jesienią drzewa zrzucają dokładnie tyle liści, ile ludzi do tej pory żyło na ziemi. Zobacz, co widzisz?

— Liść.

— Dobrze, a co jeszcze?

— Wow, czy to czyjaś stara guma do żucia?

— Zapomnij o gumie! — lekko podniesionym głosem rzekł tata Briana, po czym jednym szybkim ruchem odkleił coś o bliżej nieokreślonym pochodzeniu od uschniętego liścia klonu. — Przyjrzyj się uważnie, każdy jest inny, niepodobny do drugiego, nieprawdaż? A teraz spójrz na swoją dłoń.

Brian uniósł rękę, zaczął poruszać długimi jak sople palcami, zwijał je w pięść, później znowu prostował, powoli, jakby nie dowierzał, że usłuchają rozkazów. Obracał dłoń, wpatrując się w białą, przypominającą bardzo cienką warstwę śniegu skórę. Mogłoby się wydawać, że jedno nawet najlżejsze dotknięcie wystarczy, by pozostawić na niej swój ślad.

— Widzisz tę pajęczynę przecinających się ze sobą kresek i linii? — odezwał się tata Briana. — To są litery, słowa, całe zdania, za pomocą których zapisany został los człowieka. Tym, którzy potrafią je odczytać, pokazują to, co było, będzie, a nawet co jest, a czego być może nie umieją dostrzec. Ukryci wrogowie, drzemiąca choroba, dzieci dosypujące truciznę do posiłków swoich rodziców, by się ich pozbyć. f

— Nic nie dosypywałem do twoich posiłków — obojętnie odparł Brian.

— Mniejsza z tym. Na czym stanęliśmy? Otóż na powierzchni każdego liścia znajdują się nerwy, będące lustrzanym odbiciem tych z ludzkich dłoni. Innymi słowy pojedynczy liść to też jakby jedna pożółkła strona, wyrwany fragment nieustannie pisanej i uzupełnianej przez drzewa powieści.

Niebo było szare, prawie czarne. Pędzące w różnych kierunkach, a to nabrzmiewające, a to z powrotem kurczące się chmury przypominały kłębek pełzających jeden po drugim węży. Gdzieś w oddali widniała wyrastająca na tle starego miasta katedra, podobnie do róży pięła się i wyciągała ku niebu swoje mieniące się czerwienią witraże, próbując łapać rzadkie, sporadycznie wystrzeliwujące z luk pomiędzy chmurami snopy słonecznego światła. Niebo osuwało się coraz niżej, aż w końcu ostre jak kolce wieże katedry wbiły się w jego fałdy, na co te, niczym z przeciętej tętnicy, trysnęły strumieniami lodowatego deszczu.

Szybująca przed siebie, miotana podmuchami wiatru kropla deszczu, zwabiona przez grawitację, opadła wreszcie na wyschnięty liść, trzymany przez jedną z dwóch ukrytych w cieniu kamiennego muru postaci.

— Pada — sucho oznajmił Brian.

— Nic nie szkodzi, mamy pod czym się schować — omal wyśpiewał tata chłopca, wyciągając długi, czarny parasol. Po czym dodał: — Wielka szkoda, że już prawie jesteśmy na miejscu. A tak, zdradziłbym ci tajemnicę powstawania właśnie takich oto parasoli. — I zrobiwszy pauzę wyszeptał: — Ze skrzydeł nietoperzy…

Obaj zatrzymali się przed otwartą na oścież żelazną bramą. Tablica głosiła „CMENTARZ”.

— A teraz chodźmy odwiedzić kuzyna.

Dwie sylwetki rozpłynęły się w przyćmionym świetle latarni.

***

Około trzynastu lat wcześniej, pewnego zimowego wieczoru, zza rogu jednej z niczym niewyróżniających się ulic, jednego z niczym niewyróżniających się miast, wyjechał duży, staromodny sedan, płynąc wzdłuż nieprzerwanego szeregu niczym niewyróżniających się domów jednorodzinnych. Zostawiał za sobą dwa wstążkopodobne, jakby prowadzone pędzlem, ślady kół na świeżo przysypanym śniegiem asfalcie.

W końcu zatrzymał się, a z auta wysiadł kierowca, podszedł do tylnych drzwi, otworzył je, wziął owinięty kocem pakunek z rąk młodej siedzącej wewnątrz kobiety. Następnie oboje pospieszyli do środka upiększonego czerwonymi płytkami imitującymi cegłę domu.

— No dajże mi go zobaczyć! Jaki słodziutki…

— Jak go nazwiecie?

— Myśleliśmy o Damienie…

— Zobacz, Brianek. Teraz będziesz miał

nowego kolegę…

***

Po szerokiej, starannie skoszonej łące rozlewało się jaskrawe, hipnotyzujące światło, przenikając do każdej najwęższej szczeliny, przypalając każde najmniejsze ździebełko trawy. Wreszcie napotkało przeszkodę w postaci solidnego kamiennego muru, po czym rzuciło na niego wszystkie ciągnięte ze sobą cienie.

Ten nawet nie drgnął, zmienił się natomiast w ekran kina plenerowego, wyświetlający stary, czarno-biały film grozy. Olbrzymie, zniekształcone sylwetki należały do niewielkiej grupy skupionych blisko siebie osób. Gdyby nie czerń ich ubiorów, gdyby nie widniejące na twarzach udręka i smutek, no i gdyby nie sterczące zewsząd nagrobki, można byłoby pomyśleć, że są właśnie w trakcie rodzinnego pikniku, a nie na pogrzebie.

— Spotykamy się tu dzisiaj pogrążeni w głębokim żalu, aby pożegnać wspólnie… —

„To naprawdę olbrzymia mucha” — wywnioskował Brian, wpatrując się w marynarkę stojącego przed nim mężczyzny.

— …patrzy się na nas z nieba i się uśmiecha… —

„Przydałaby się elektryczna packa”.

Mucha zerwała się i nieznośnie brzęcząc zaczęła kreślić w powietrzu ósemki. Wytrącony z równowagi mężczyzna zawarczał i bezradnie zamachał dłonią.

— ...albowiem zamysł ciała to śmierć, a zamysł ducha… — „Czy gdyby wujek ją teraz zmiażdżył, oznaczałoby to, że miał wobec niej jakiś zamysł, czy to, że stała się mimowolną ofiarą zamysłu, który ma wobec siebie samego?”

Gdyby wziąć i obrócić całą tę scenę do góry nogami, następnie przy użyciu wyobrażonej kamery zjechało na dół — czy raczej do góry? — jeszcze niżej, pod ziemię, właśnie tu, gdzie spoczął nieboszczyk, wówczas można by odnotować coś naprawdę dziwnego.

Spod wielowiekowych warstw gleby dobiegała wyraźna sekwencja powtarzających się dźwięków, która rozsądnie mogłaby zostać uznana za nadjeżdżającą lokomotywę parową, gdyby nie fakt, że ani pod starym cmentarzem, ani w najbliższej jego okolicy nie było żadnej kolei czy też lokomotyw, a tym bardziej parowych. Nie było i być nie mogło.

Nasilające się chiuch chiuch bum, ciuch ciuch bum bum niespodziewanie ustało. Szszszszsz — rozległo się przeciągłe syczenie osuwającego się piasku, jakby we wnętrzu ziemi uruchomiono gigantyczną, odliczającą czas do końca świata klepsydrę. Grunt pod trumną zaczął się zapadać, odsłaniając rozpadlinę. Chwilę później balansująca na ostatnim całym skrawku trumna przechyliła się do pionu i ze zgrzytem stoczyła w otchłań.

— Ależ ci ludzie są głupi. Wkładają umarlaka do pudła. Przebierają go jakby właśnie wybierał się na bankiet.

— Skąd wiesz? Może robale rzeczywiście urządzają przyjęcia.

— Niby jakie?

— Dla nowoumarlaków.

Spojrzawszy się na siebie, dwójka młodych kruków parsknęła drwiącym rechotem. — Kraaa — kraaa — kraaaa!

— I o co chodzi z całym tym niebem, o którym za każdym razem nawija ten białogardły — kontynuował kruk o imieniu Huginsky. — Przecież wiadomo, że zaraz go zakopią, a dalej zajmą się nim robale.

— Boją się, żeby im nie uciekł, co? — odpowiedziała Luna.

— Ludzie są aroganccy — włączył się do rozmowy trzeci z kruków, trochę większy i o niższym głosie.

— Co to znaczy, Feelinie?

— To znaczy, że we własnym upierzeniu jest im za ciasno — odpowiedział stary kruk po chwili namysłu.

— Jak to?

— Tak to! Chcą być kimś, kim tak naprawdę nie są. Nie zgadzają się z rolą przydzieloną im podczas wielkiego wyklucia naszego świata. Dlatego też prędzej są skłonni uwierzyć w pierwszą lepszą, pasującą do ich wyobrażeń o własnej wyjątkowości bajkę o niebie, aniżeli stanąć w obliczu prawdy, zgodnie z którą, jak dobrze wiemy i pamiętamy…

— Wiemy i pamiętamy! — odezwały się chórem młode kruki.

— …są niczym zboże, porastające tarczę zegara, kołyszą się, bezradnie, uginają po każdych kolejnych przesunięciach ostrych jak sierp wskazówek. Lecz kłosów tych nie podniesie ręka zegarmistrza. Opadną, obrócą się w piętrzący wśród tykających mechanizmów i trybów kurz. Tam, po drugiej stronie, w ciemnościach odwróconego świata, plony te są starannie zbierane przez…

— Przez robale! — wtrącił Huginsky.

— Nie nazywamy ich w ten sposób — poważnie rzekł Feelin.

— Mówimy na nie Łowcy Odblasków. Zawsze musicie o tym wiedzieć i to pamiętać!

— Nie wierzę w żadne niebo. Wiem, że już nigdy więcej nie zobaczę kuzyna.

— Kto to mówi?

Przesiadujące na dachu omszonej kaplicy kruki nie od razu dostrzegły patrzącego na nie z dołu chłopca.

Miał szczupłą popielato-bladą twarz, oczy ciemne, głęboko osadzone, przypominające dwa tlące się węgle, pozornie martwe, ostygłe, momentami wydawały się być płonące i nad wyraz przenikliwe, jakby co jakiś czas rozdmuchiwane powiewami niespokojnej myśli.

— Rozumiesz nasz język?

— Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one — odparł niewzruszenie.

— A to ciekawe.

— Kim są Łowcy Odblasków? — zapytał Brian.

— Kto pyta, nie błądzi, a wsadza dziób w nie swoje sprawy. Na nas już czas, żegnaj.

Kruki jeden po drugim wzbiły się w powietrze i odleciały.

— Brianek! Brianek, tu jesteś, wszędzie cię szukam. Chodź, wracamy do domu.

Przez świeżo wydrążony tunel tuż pod jednym z grobów na starym cmentarzu przelatywała nowiutka, zakupiona w przededniu tego raczej ponad programowego wojażu świerkowa trumna. Widok porównywalny do samotnie przemierzającego kosmiczny bezkres statku, którego jedyny, niedający oznak życia członek załogi został zahibernowany na czas długiej wyprawy. Tunel ostro skręcił, ale trumna, zamiast roztrzaskać się o jego ścianę, płynnie przyhamowała i zmieniła swój tor razem z nim, kontynuując spadanie do momentu, aż tunel otworzył się na gigantyczną grotę. Miejsce ciemności zajęła zimna niebieska poświata, wątła, lecz mimo to dostatecznie intensywna by wyjaśnić tę zwinność, z jaką poruszała się trumna, która w rzeczywistości nie spadała, ale była przewożona przy pomocy dwóch cienkich, metalowych haków, zawieszonych na czymś w rodzaju zamontowanej w stropu groty linii transportowej. Panowała kompletna ciemność.

— Gdzie jestem? — Brian chciał wstać, ale natychmiast uderzył w coś twardego.

Spróbował rozłożyć ręce, ale nie udało mu się, zdołał jedynie przesunąć je o kilka centymetrów. Ściana była z każdej strony. Obezwładniony i przerażony słyszał tylko własny oddech, wypełniający otoczenie gorącym dwutlenkiem węgla.

Już gotów był umrzeć. Podobnie do uwiezionego w bursztynie motyla, stać się wiadomością dla jeszcze nienarodzonego archeologa.

— Brian! — ciemność rozcieńczył czyjś drętwy, gardłowy głos.

Usiadł gwałtownie, tym razem nie napotykając żadnej przeszkody.

Na pewno nie został połknięty przez żarłocznego pytona czy też spakowany do podróżnego kufra, gdyż była to trumna. Obok leżało jeszcze przed chwilą szczelnie zamknięte wieko.

— Brian! — chrząknął ten sam wynaturzony głos.

Odwrócił głowę i zobaczył go.

— Damien?

Tkwiąca w półmroku postać bezszelestnie pomknęła w jego stronę ukazując twarz tak bardzo pomarszczoną, że przypominała dno wyschniętego jeziora, nad którym górował długi spiczasty nos niczym maszt wkopanego w muł wraku.

Coś było nie tak z widokiem zamglonych jakby nakrytych stożkami skamieniałej soli oczu, coś, co sprawiło, iż ciało chłopaka przeszył zimny dreszcz, w momencie gdy siwy smukły mężczyzna zbliżył się wystarczająco blisko, żeby stało się jasne, że nie była to sól, ale gnieżdżące się w pustych oczodołach robaki.

Mężczyzna rozchylił usta, wydobywając z nich świdrujący zgrzyt. Brian szarpnął się do przodu, chcąc wydostać z trumny, usiłował stanąć na nogach, lecz stracił równowagę i z hukiem runął na ziemię.

Trumna, mężczyzna, robaki wszystko zniknęło. Leżał na podłodze swojej sypialni, a po policzkach spływały mu łzy.

— Brian, obudź się, Brian — ktoś bębnił i drapał po szybie tuż nad jego głową.

Podniósł się uwalniając nogi od oplatającej je kołdry. Wskazówka ściennego zegara leniwie drgnęła i niechętnie przesunęła się do przodu wybijając trzecią nad ranem. Odsłonił zasłony i uchylił okno. Księżyc natychmiast oślepił go swoim blaskiem, więc odruchowo zmrużył oczy, po czym ostrożnie je otworzył. Na parapecie za oknem siedział niewielkiego rozmiaru nietoperz.

— Mam na imię Charlotte.

— Jestem Brian.

— Wiem. Słyszałam, jak rozmawiasz z krukami, akurat byłam w domu, próbowałam uciąć sobie drzemkę.

— Mieszkasz w cmentarnej kaplicy?

— Gdzie?

— Nieważne.

— Tak więc chciałam się zdrzemnąć, ale te wścibskie, wyniosłe, krzykliwe ptaki nie dawały mi zasnąć. A gdy się już zbierałam je przegonić, zobaczyłam ciebie. Przepraszam, normalnie nie mam w zwyczaju podsłuchiwać, ale byłam strasznie ciekawa. Nigdy przedtem nie spotkałam gadającego do kruków dzieciaka.

— Nie jestem dzieckiem — zachmurzył się Brian.

— Słyszałam, jak pytałeś je o nicienie.

— Kogo?

— Według kruków są Łowcami Odblasków — niechętnie powołała się na swoich dokuczliwych sąsiadów Charlotte. — Kochałeś tego człowieka w skrzyni, nieprawdaż?

— Był moim kuzynem.

— Widziałam, jak płaczesz.

— Nie płaczę, to znaczy nie płakałem

— Nie ma czego się wstydzić, chłopcze. — Twarz Charlotte rozpłynęła się w troskliwym uśmiechu. — Moja mama zawsze mówiła, że kiedy z jakiegoś powodu jest nam bardzo smutno, wówczas morze robi się niespokojne, zaczyna wyrzucać swoje fale. Na pewno nieraz czułeś, jak uderzają, o tutaj, w tym miejscu. — Charlotte wskazała swym malutkim zakończonym pazurem kciukiem na okolice mostka Briana. — Łzy są tylko bryzgami fal.

— Co to za morze?

— Twoja mama nigdy nie mówiła ci o morzu? Wy ludzie, jesteście zabawni. Ale nie dlatego tu jestem. Dziś rano, zamierzałam opowiedzieć ci wszystko, co sama wiem o nicieniach, lecz odszedłeś… Musiałam gonić was całą drogę, byłam kompletnie wyczerpana, dlatego też postanowiłam najpierw odpocząć. Ale jak mówi przysłowie: „słońce zaszło, czas na sprawy ważne”.

— Sama je wymyśliłaś, prawda?

— Skąd wiedziałeś!? Tak więc chcesz wiedzieć, kim są nicienie?! Od czego by tu zacząć… Widzisz księżyc? — Charlotte odwróciła się mierząc wzrokiem srebrny glob.

— Widzę! — szybko odparł Brian. — Widzę? — powtórzył pytającym tonem.

— Nie, drogi chłopcze, widzisz jedynie odbite od niego słoneczne światło, innymi słowy — odblaski, to one sprawiają, że oczom twym jawią się brzydota i piękno obserwowanego świata. A teraz spróbuj wyobrazić sobie świat, w którym nie ma ani słońca ani innych gwiazd, nie ma ognia, nie ma też sztucznego światła ludzi.

— Ciemno

— Znacznie ciemniej niż ciemno chłopcze, znacznie ciemniej

— Co, gdyby ty i twoja rodzina urodziliście się i mieszkali w domu bez drzwi i okien, w domu bez płomyków w szklanych naczynkach i bez płomieni w ścianie? Wówczas pozostawałoby wam jedynie zgadywać: gdzie i czym jesteście. W takim właśnie świecie przyszło wieść swój marny żywot robakom, to znaczy nicieniom. Żywot bardziej przypominający niebyt, aż pewnego dnia natrafiły na ludzi, mówiąc ściślej na to co po nich zostało. Szczątki, które kryły w sobie coś wyjątkowego coś dotychczas im nieznanego — gromadzone przez człowieka za życia odblaski. Nic już nie było takie samo. Jakby ściany domu bez drzwi i okien w jednym momencie wyparowały wpuszczając do środka nowy wspaniały świat, czy też gwałtowanie rozszerzając istniejący wewnątrz.

— Dalej nie rozumiem, jak to działa.

— Martwe gwiazdy świecą jasno, chłopcze. Ciało człowieka umiera, tymczasem historia jego życia zostaje odkryta na nowo.

— Ale co znaczy to „na nowo”?

— To znaczy, że…

— Dlaczego nie śpisz, z kim rozmawiasz? — Drzwi sypialni były otwarte, a w nich stała owinięta w peniuar matka Briana.

— Spałem… ale… — Chłopak przeniósł spojrzenie z matki na okno. Parapet był pusty.

— Wracaj do łóżka kochanie, miałeś ciężki dzień — szepnęła kobieta.

Brian raz jeszcze spojrzał na parapet i ulicę. Grube chmury przesłoniły księżyc. Zamknął okno, głęboko odetchnął i położył się na łóżku.

— Dobranoc.

***

Co takiego niosła powoli stąpająca dziewczyna w długiej do ziemi sukni z dekoltem. Jaki drogocenny skarb osłaniał kokon jej schowanych jedna w drugą lekko zaciśniętych dłoni? Stanęła i pochyliła się nad leżącym na wznak chłopcem. Miał na sobie elegancki garnitur z krawatem i kamizelkę. Ale dlaczego leży? Czyżby spał? W takim razie, dlaczego jest tak ubrany? A może to pan młody opadł z sił po hucznie wyprawionym weselu? W sumie to by się nawet zgadzało, ale zaniepokojenie budził woskowy kolor skóry i ust, jakby to nie była prawdziwa twarz tylko maska.

Lekko pchnęła jego głowę odwracając ją na bok, po czym ostrożnie otworzyła dłonie. Eh, zawiódłby się ten, kto oczekiwałby wyfruwającego z nich motyla. W sinej spoconej garści wił się rój drobnych, mlecznobiałych robaków. Przyglądała im się przez chwilę, a w jej oczach można było wyczytać zachwyt. Przyłożyła rękę do ucha chłopca w taki sposób, by robale mogły wczołgać się do środka. Potem wyprostowała się i cofnęła, uprzednio całując biedaka w lodowate czoło.

Na pozór dalej nic się nie działo. Nawet bardzo uważny obserwator nie od razu dostrzegłby dwie cienkie, unoszące się spod powiek smugi. Coś pomiędzy dymem a cieczą, jakby chłopak miał rozżarzone palenisko zamiast wnętrzności. Rosły kłębiąc się i wirując, zaczęły przybierać konkretne kształty, a z mętnych oparów wyłoniły się ludzkie postacie.

***

Pierwszym, co rzucało się w oczy wstępującego do salonu ciasno wepchniętego w pierzeje mało różniących się od siebie fasad domu, była długa na całą jego szerokość, podobna do muzealnej gabloty meblościanka z szufladami i szybami, za którymi kurzyły się bibeloty, serwisy do kawy, kryształowe naczynia, fotografie, książki i inne rupiecie. Podłogę zaścielał gruby dywan o niewyraźnym wzorze z frędzlami, na którym stał mały zrobiony ze sklejki stolik z przystawkami — porcelanowa misa wypełniona gotowanym ryżem z rodzynkami.

Klamka opadła, drzwi się uchyliły i do środka wszedł ojciec Briana. Towarzyszyli mu opasły mężczyzna w okularach i dosyć wysoka jak na swój wiek dziewczyna o kręconych włosach, opadających na jeszcze po dziecięcemu różową, piegowatą skórę, szaro-zielonych oczach i pulchnych wargach oraz z przypominającym truskawkę nosem. Na sobie miała czarną, koronkową sukienkę oraz hebanowo-czarne buciki.

— Brian na pewno ucieszy się na twój widok, Juliette — rozejrzał się dookoła i głośno zawołał. — Brian! Zobacz, kto przyszedł nas odwiedzić! Brian, gdzie jesteś?!

— Tutaj — odparł chłopak i wyjrzał zza szafy.

— Jejku, przestraszyłeś mnie. Co tam robisz? Chodź przywitać się z Juliette.

— Pewnie chowa trupa, każdy ma szkielet w szafie, co nie? — zaśmiał się mężczyzna poprawiając okulary — lecz uśmiech szybko zniknął z jego twarzy. — Przepraszam, nie powinienem był tego mówić…

— Wszystko w porządku, Robercie — tata Briana rozumiejąco pokiwał głową.

— Ja tam trzymam moje szkielety gdzie indziej — powiedział Brian. Był śmiertelnie poważny.

— Chodzi mu o zabawki — od razu zaczął tłumaczyć pan Brotke.

Brian uwielbiał swoje szkielety. Kiedyś jako dziecko dostał od taty niewielkiego plastikowego kościotrupa i od tamtej pory uzbierał całkiem sporą kolekcję.

Juliette beztrosko wyrecytowała:


“J’entends le crâne à chaquebulle

Prier et gémir:

»Ce jeuféroce et ridicule,

Quanddoit–ilfinir?”


— Co takiego?

— Cały czas opowiada jakieś rymowanki, nie wiem skąd je bierze, żartownisia — niczym wyprężony w ataku pająk na głowie dziewczyny wylądowała masywna, owłosiona dłoń jej taty poklepując lśniące jasno brązowe loki. Idź pobaw się z kolegą, bądź grzeczna, Brian właśnie stracił kogoś bardzo bliskiego.

— Dalej traktują nas jakbyśmy mieli po dziesięć lat. — Brian wyciągnął rękę. — bardzo mi miło, przepraszam, ale nie mam humoru, by się bawić.

— Rozumiem, też mi się nie chciało bawić, kiedy umarła babcia. Ciekawa jestem, gdzie teraz są. Może patrzą na nas od spodu?

— Tylko nie mów, że wierzysz w te bzdury. Czekaj — nagle przerwał — powiedziałaś „od spodu”?

— Tak, spodu, no bo skąd niby mają patrzeć?

— Słyszałaś może o robakach? — zapytał ostrożnie.

— Jakich robakach?

— Bez różnicy — westchnął Brian.

— Ja osobiście uważam, że to miejsce jest czymś na kształt kina.

— Kina?

— No tak, kina, żyjące pod ziemią stwory są jak gdyby operatorami projektora, a twój kuzyn i moja babcia to taśmy z filmami.

— Wiesz o Łowcach! — Zerwał się na równe nogi. — Rozmawiałaś z krukami? Co ci powiedziały?

— Jakimi krukami? — zdumiała się Juliette.

***

Było ich dwoje. Siedzieli zwieszając nogi sponad krawędzi wyglądającej jak odwrócony kręgiel kamiennej bryły. Ubrany w wąskie szare jeansy i kratkowaną koszulę średniej postury chłopak o czarnych jak smoła, oblepiających chudą pociągłą twarz włosach oraz otulona długim wełnianym płaszczem dziewczyna o niezwykle ekspresyjnej mimice.

— Ja tam nie boję się dorośleć! Czuję się tak, jakby moja osobowość była swetrem, który dostałam, gdy się urodziłam, a który z każdym rokiem leży na mnie coraz lepiej. Nie mogę się doczekać, aż wyjadę z tej dziury, zobaczę prawdziwy świat. Wiesz, że chcę zostać pisarką!

Nic nie odpowiedział, ukradkiem zerkał na jej błękitne, wyraziste na tle mocno wytuszowanych rzęs oczy. Namacał palcami, po czym drapiąc skałę, odskrobał z niej skamieniałą muszlę.

— Zobacz, kiedyś to wszystko było dnem oceanu.

— Co się z nim stało?

— Z kim, z oceanem? Nie wiem… Może wysechł, a może go wypiliśmy?

— Ale cały ocean? Nie wydaję mi się.

— W większości składamy się z wody, tak? Skądś ta woda musiała się w nas wziąć.

— W sumie racja, ale i tak jakoś w to wątpię — przecząco pokręciła głową, ożywiając swe upięte w luźny kok wysoko na czubku, puszące się rozlatujące kosmyki.

Poranek był jasny, tam na dole rzędy kominów wstrzymały swe oddechy, czekały na zimę. Na górze jarzył się białawy dysk wschodzącego słońca, obłudnego słońca, zdradliwego słońca, nie tego, które zabija wzrokiem, nie słońce bazyliszek, nie wzniecające pożary słońce niszczyciel, ale błyszcząca jałowa plama otoczona rozkawałkowanym iluminującym tłem. Toteż nie odwrócili się i nie schowali, gdy zaczęło razić ich prosto w oczy. W milczeniu patrzyli na miasto, które sądząc po sunących przez niebo trumnach, dalej nie mogło wybudzić się z nocnego koszmaru.

— Piękny dziś dzień — rzekł i nieśmiało przejechał kciukiem po jej dłoni.

***

— Tato, tato, muszę powiedzieć ci coś bardzo pilnego!

— Oczywiście, kochanie. Słucham cię uważnie.

— Damien nie umarł. To znaczy umarł, ale niezupełnie, porwali go. Myślę, że jest pod ziemią. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Chcą jego odblaski!

— Jakie odblaski, kochanie?

— Odblaski! No te, dzięki którym widzimy księżyc, i nie tylko, właściwie wszystko, całą resztę świata też widzimy dzięki nim. Juliette też o tym wie! — Chłopak rzucił na nią błagalne spojrzenie. — Tak, Juliette?

Tata Briana nagle spoważniał.

— Kto wam o tym powiedział. Nietoperze?

— Tak, tak właśnie! Wiedziałeś o tym? — wrzasnął podekscytowany Brian.

— Naturalnie! Pamiętasz o parasolach?

— Jakich parasolach? — zdziwił się nieco, ale nie stracił entuzjazmu.

— No tych, ze skrzydeł.

— Jakich skrzydeł? — zapytał podejrzliwie, teraz już spokojnym tonem.

— Nietope-rzy — sztucznie zakaszlał na ostatniej sylabie Brotke senior. — Ale to później, nie jesteśmy sami.

— Nie wierzysz mi, prawda?

— Pewnie, że wierzę! Kochanie, po prostu cierpisz i dlatego… — Ojciec zarzucił mu ręce na szyję, lecz ten wywinął się z jego objęć.


— Co ma do tego moje cierpienie? Kuzyn jest tym, który cierpi! Musimy pomóc jemu, nie rozumiesz?

— Wszystko rozumiem. Umówmy się, że gdy goście już sobie pójdą, porozmawiamy o tym szczegółowo, dobrze?

— Ty nic nie rozumiesz, wtedy może być już za późno. Idziemy, Juliette, znajdziemy kogoś, kto zechce nam pomóc!

— Nie tak szybko, młoda panienko! — zabrał głos ojciec dziewczyny. — Dziękujemy za pyszny obiad, ale myślę, że powinniśmy już wracać.

— A co z deserem?

— Z wielką rozkoszą spróbujemy go po drodze do domu. Oczywiście, jeśli niezrównana pani Brotke zgodziłaby się nam go spakować

— Jasne, Robercie — odpowiedziała matka Briana i żwawo stukając obcasami natychmiast pospieszyła do kuchni.

— Wspaniale! — ucieszył się Robert, po czym spojrzał na córkę: — Powiedz koledze i jego ojcu „do widzenia” i idź, zaczekaj w samochodzie.

— Najszczersze wyrazy współczucia, panie Brotke

— Dziękuję, moja droga.

— Przepraszam, Brian — wyszeptała, mijając go w drzwiach.

Na zewnątrz lał ulewny deszcz. Łomotał, dudnił o maskę i spływał po szybach nieprzerwanymi strumieniami. Siedzącej na tylnym fotelu Juliette wydawało się, że jest marynarzem zmagającego się ze sztormem żaglowca. Znienacka, za zaparowaną szybą, przemknęła czyjaś rozmyta sylwetka. Czyżby to był morski potwór? Robert usiadł za kierownicą i zatrzasnął drzwi. Poprawił wsteczne lusterko tak, by widzieć w nim córkę.

— Nie widzisz, że biedny chłopiec postradał rozum? Pewnie trauma pourazowa. Nie wiem, nie znam się… No to gdzie chciałaś z nim iść? Zaraz, zaraz, czekaj, chyba już rozumiem o co chodzi. Podoba ci się, co? Mam rację? Jeśli to prawda, to wiedz, że jestem od ciebie starszy, mam spore doświadczenie i że ewentualnie, jeśli tylko będziesz chciała, mógłbym ci coś doradzić.

— Co dorośli mogą wiedzieć o tym, z czego sami dawno zrezygnowali? — powiedziała dziewczyna, nie odwracając wzroku od okna.

***

Mężczyzna z gładko zaczesanymi do tyłu włosami wyjął białą papierośnicę w kształcie trumny, wytrzasnął papierosa, zapalił, mocno się zaciągnął, a następnie wypchnął do przodu ściśnięte usta i powoli puszczając dym nosem zaczął jakby w zamyśleniu pocierać podbródek. Podniósł papieros na wysokość oczu, strzepnął z niego popiół i dramatycznie zawołał:

— Sainte Entropie! Przecież to mnie zabija! Muszę rzucić palenie! — Zaciągnął się jeszcze raz. — Chociaż… właściwie to nie muszę! Ten szlachetny smak jest wart tego, by dla niego zginąć!

Rozpromieniony zaczął się rozglądać, czy ktoś z przechodniów docenił zaprezentowany performance, nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Wtedy rzucił niedopałek na chodnik, chwycił opartą o słup latarni laskę i pewnym krokiem ruszył przed siebie.

— Eh bien, co my tu mamy?

Na środku deptaka stał drewniany taboret, na którym leżał szkicownik z rysunkiem znajdującej się tuż naprzeciw średniowiecznej kamienicy.

— Spójrzcie tylko na ten cud, magnifique! A gdzież jest ten nieznany geniusz, który stworzył to arcydzieło? Chciałbym uścisnąć rękę mistrza!

Mężczyzna wsadził swoją laskę sobie między nogi, po czym szybko odkręcił z niej gałkę — srebrną kaczą głowę, do której było umocowane wieczne pióro. Wziął szkicownik, zaczął wodzić piórem po niedokończonym rysunku.

— Proszę mnie puścić, nic nie zrobiłem, przysięgam! To musi być jakiś błąd! — rozpaczliwie jęczał i błagał przerażony mężczyzna.

Opuścił oczy, zobaczył zastygłe w nienaturalnej pozie ciało młodej kobiety oraz leżący obok nóż, spojrzał na swoje zakute w kajdanki dłonie — były czerwone od krwi, wówczas zaczęła do niego docierać cała beznadziejność własnego położenia.

— Nic nie pamiętam — jąkał się. — Przysięgam, jestem zwykłym ma… malarzem.

— Zabierzcie go — polecił jeden z policjantów.

— Tak jest! — odezwało się naraz kilka funkcjonariuszy. Wyprowadzili go z kamienicy i upchnęli na tylne siedzenie radiowozu.

— Czekaj, zapomniałeś swoje rysunki, mistrzu! W sumie, raczej nie będą ci już potrzebne. — Uśmiechnął się szeroko i wrzucił szkicownik do kosza na śmieci.

***

Gnał przed siebie, pedałując z całych sił wyobrażał sobie, że jest galopującym jeźdźcem apokalipsy, a nie zwykłym trzynastolatkiem na składanym rowerze. Mimo tego, iż był poirytowany, fantazje te sprawiały mu niemałą przyjemność. Słońce już zaszło, wieczór był ciepły, kolejna jesień szykowała się do tego by stać się jedynie zbiorem nic nieznaczących numerów na wyrwanych z kalendarza kartach.

Rzucił rower na ziemię, podbiegł do przypominającego kształtem duży kwadratowy klocek budynku. Wbiegł po schodach i zapukał do przeszklonych drzwi.

— Panie Nikolasie, panie Nikolasie, to ja Brian.

— Brian? Co tutaj robisz? Nie masz dość tego miejsca za dnia, co? Teraz chcesz jeszcze w nocy tu przychodzić!?

— Panie Nikolasie, to bardzo pilna sprawa!

— Dobrze, dobrze, wchodź szybko, póki nikt cię nie zobaczył. Napijesz się czegoś?

— Ma pan może brandy?

— Chodziło mi o herbatę!

— W takim razie nie, dziękuję

— Mów, co się stało? Uciekłeś z domu?

— Coś znacznie poważniejszego, panie Nikolasie. Chodzi o mojego kuzyna.

— Ach, tak. Przykro mi młody, jak się trzymasz?

— Panie Nikolasie, myślę, że potrzebuje mojej pomocy.

— Kto? Kuzyn? — Brian twierdząco kiwnął głową. — Ale chłopcze, z tego, co wiem, to on nie żyje, czy tak?

— Ponownie kiwnął. Zgadza się.

— W takim razie pozwól, że zapytam: o jakiego rodzaju pomoc chodzi?

Brian powtórzył opowiedzianą wcześniej tacie historię, tym razem dodając do niej kilka nowych faktów, co — jego zdaniem — sprawiało, że brzmi bardziej wiarygodnie.

— Wow, młody, ale jazda! Czyli mówisz, że jacyś podziemni tropiciele…

— …łowcy — poprawił go Brian.

— …kradną ludzkie zwłoki, żeby następnie niejako odtwarzać ich przeżycia? Jesteś pewien, że to nie był sen?

— To nie był żaden sen, proszę mi wierzyć!

— Dobra, załóżmy, że to nie był sen. Jak niby zamierzasz mu pomóc? Masz już jakieś pomysły?

— Mam, na razie tylko jeden: musimy rozkopać grób. Kiedy rodzice zobaczą, że Damien zaginął, wtedy mi uwierzą. W sumie już nie będę ich potrzebował, lepiej od razu zwrócę się do… do… na razie nie wiem do kogo.

— Czekaj, czekaj, musimy? My? Chcesz, bym udał się z tobą na cmentarz, a następnie wykopał szczątki twojego krewnego? Czy dobrze cię zrozumiałem?

— Proszę pana, tylko pan może mi pomóc!

Ochroniarz zaczął nerwowo krążyć po holu.

— Wsadzą nas do więzienia, tylko że ciebie później wypuszczą, bo jesteś młody, a co będzie ze mną? Wiesz, że nienawidzę lukrecji, a innych deserów tam nie ma. Co dziś mamy na deser? Mmm… lukrecja! A jutro — świetnie znowu lukrecja! Wykluczone, młody!

Brian nic nie odpowiedział.

— Poza tym cmentarze są zamykane na noc. Oczywiście znam tamtejszego stróża, ale nic z tego! — Zatrzymał się i obrócił głowę w stronę Briana.

Chłopak miał łzy w oczach, ale nie szlochał.

— Dobrze, już dobrze. Pogadam z Moritzem, zobaczę, co da się zrobić. Przyjdź do mnie jutro po lekcjach. A teraz wracaj do rodziców i nikomu nie mów, że tu byłeś.

***

— No proszę, spójrzcie, kogo tu mamy. Tym razem nam nie uciekniesz, wyrzutku.

Trójka nastolatków otoczyła go ciasnym kręgiem, dwaj chwycili za ręce tak, że nie mógł się wyswobodzić.

— Co tak patrzysz? Nie podobam ci się czy jak? Myślałem, że lubisz chłopaków! — Spocony krótkonogi uczeń przysunął swoją twarz tuż do niego — Na pewno nie chcesz mnie pocałować?

— Uuuuuuuuuu — zaczęli wołać trzymający go uczniowie.

W odpowiedzi odchylił się do tyłu i splunął mu w twarz. Ten z satysfakcją otarł ślinę i uderzył go pięścią. Poczuł, jak krew pociekła mu z nosa.

— Puśćcie go — rozkazał wyłoniwszy się zza gęstych krzaków mężczyzna.

— Masz dziś szczęście, wyrzutku. Spadajmy, chłopaki!

— Dałbym sobie radę.

— Jakże by inaczej. Jak masz na imię?

— Brian, Brian Brotke.

— Chodź, Brian. Trzeba opatrzyć twój nos.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.37
drukowana A5
za 20.42