„Parobek… zabił sztukę. Gombrowicz trafnie przewidział w Ferdydurke, zwłaszcza w Operetce całkowite odwrócenie dominanty estetycznej w kulturze światowej. Gwałtowny wzrost znaczenia politycznego i ekonomicznego niższych warstw spowodował rozwój form przekazu z definicji plebejskich, takich jak radio, a zwłaszcza telewizja… Co zaowocowało całkowitą dominacją gustu parobka w kulturze i zepchnęło sztukę na margines… Ostatecznym przypieczętowaniem tego stanu rzeczy było wynalezienie internetu, który zatarł granicę między twórcą a odbiorcą wytwarzając fałszywe z gruntu przekonanie, że twórcą może być każdy — ergo nikt… Będę rzygał.”
— Tomasz Witebski
piosenki i wiersze odwleczone
Uwaga! Jest to nie tyle zbiór moich starych tekstów, ale również zawiera się w nim cały pierwszy tomik pt. PIOSENKI NA PRZETRWANIE, który jest namacalny, (nawet nie w bibliotekach) jako biały kruk, ale w domach tych, na których drodze wówczas stanąłem. Albo inaczej, którą to drogę, ktoś kiedyś krokami swymi umyślnie lub nie, przeciął.
Gdy piszę ten wstęp, jestem w Chrystusowym wieku, a niektóre z tych wierszo-piosenek sięgają nawet roku 2008! Czyli moje lat 16! Które? A około pierwszych 50.
Gdy wówczas nie myślałem, że kiedy przyjdzie mi choćby taki wstęp pisać, będę po 12 wydanych pozycjach książkowych. Ale za co, ci z otwartą głową wprost kochają życie? Właśnie za jego nieprzewidywalność…
Lat 16. Wakacje. Pamiętam, że był to czas, kiedy postanowiłem, że będę pisał poważnie. Po tylu latach, przed ukazaniem się tejże książki, mógłbym przecież te teksty, (w których za niezbędną zmianę, uznaję choćby dostawienie, lub usunięcie przecinka) podrasować, jak się to mówi. Ale, jak się już zapewne Państwo domyślacie, robić tego nie chcę.
Zostawiam swoją młodość na pokładzie tych kartek, sens i bezsens, urok tamtych lat, naiwność, przyjmowanie świata, beztroskość, chęć bycia dorosłym, w pełni dojrzałym. Smakującym młode lata, nie doceniając czasami ich smaku, za czym to dziś, każdy z nas, z wiekiem, coraz bardziej tęskni. Czas delikatnie popycha nas przez doświadczenia, zmarszczki, przez trudy życia już tam, gdziekolwiek w tej drodze byśmy nie szukali, nie odnajdziemy już tej wibracji młodości. Ona przepadała wraz z usamodzielnieniem. Rozjazdem na wszystkie świata strony naszych kolegów i koleżanek. Wraz z założeniem przez większość rodzin. Wraz z przyjęciem schematu świata.
Zawsze jest prościej, kiedy coś jednak przyjmiesz. Schemat obdaruje Cię naznaczając, żeś kolejnym w jego szeregach. Ale czy on daje Ci wtedy gwarancję opieki na całe życie? Nigdy! Jedynie na początku. A później na jakiekolwiek z Twoich zmartwień, ktoś nawet nie kładąc Ci ręki na ramieniu powie: „Cóż, życie…". Skoro tak? To dlaczego nie spróbować w drugą stronę? To dlaczego by nie mieć odwagi żyć (póki co przynajmniej) w pojedynkę i poznać wszystko to, co jest dla Ciebie przeznaczone? Ale Ty sam dokonujesz wyboru za młodu. Nie powiedziałbym, że to inni dokonują go za Ciebie. Nawet rodzicom, możesz powiedzieć: NIE. Skoro sobie możesz? Ale ulegasz, bo nie masz tyle odwagi? Sił? Bo mówisz sobie: jakoś to będzie.
Znam to. Tylko ja, wypowiadałem to już wiedząc, kim jestem, kim chcę być, do czego dążyć, i wierzyłem zawsze w ten pytajnik życia, w który do dziś mocno wierzę. Miałem już wtedy otwartą głowę, i odrzucałem wszystkie ukierunkowania, bo wiedziałem w którą stronę rwie się serce. W stronę życia, byle była w nim muzyka i słowo. Zawsze byłem gotów rzucić się w życie. Podziwiam więc tych, którzy uczynili to samo. Dla mnie, to są osoby godne uwagi. A Ty, co wysiadasz nagle z samochodu swej poprawności, cóż mi możesz rzec? Jakie piękno mi wskażesz, które zbliża do Boga?
Rozwój, to wyjście poza swój własny nawias, któremu Ty sam dałeś przyzwolenie, aby ograniczył pole Twojego widzenia.
A ja dziś na pokładzie tych kartek, które moje, stwierdzam wprost, że niczego nie żałuję i jakże cieszę się z wyboru swojej drogi! Bo indywidualność jest w stanie pojąć schemat, ale schemat nigdy indywidualności nie pojmie. Tam zawsze była zazdrość. Bo w indywidualności jest polot, wolność, spontaniczność, i ta jeszcze choćby namiastka beztroski, którą można sobie zafundować.
Dlatego ludzie w dni wolne od ciągłej pracy, zajęć, tak lgną, jak dzieci do tej piaskownicy. Tylko zamiast foremek często to używki, zamiast uroczej infantylności, naiwności, strach i nieufność.
A miłość?
27 marca, 2025, 08:27
piosenki i wiersze odwleczone
Rozdział życia
Niepotrzebnie, niewygodnie
składa się problemów sto.
Tylko mądrze i roztropnie
można je za siebie pchnąć.
Klucz nadziei jest tak mały.
Nie otworzy żadnych drzwi.
Choćbym cierpiał przez świat cały
z tym jakoś muszę żyć.
Życia rozdział swój zamykam
gdy Bóg zamknął szósty dzień.
Został tylko odpoczynek
tak i ja odpocząć chcę.
Tak wiele było dni i chwil
gdy opadałem z sił.
Płomień wiary mej już zgasł
gdy wiatr w życia stukał dach.
Obudź się i żyj, raduj się i krzycz
I znów uderzasz w światło nocnej lampy.
Z ranną głową schodzisz w ciemny dół.
Stromymi schodami, one Cię powiodą
do nieznanych dróg.
Gdy otworzysz swoje oczy i zobaczysz
uśmiechnięty zapis Twoich przyszłych dni.
Wszystkie smutki zejdą ze zmęczonej twarzy.
Obudź się i żyj!
Od świtu, aż po zmrok.
Od zmroku, aż po świt.
Na wolną przestrzeń wyjdź.
Raduj się i krzycz, krzycz!
Wędrówka
Gdy do mnie zawita me życie znudzone
Stojąc przy drzwiach progu, tak właśnie mi powie:
Wołają Cię góry i lasy wołają
Wszystkie gór strumienie na Twój widok stają
Ruszę więc z uśmiechem po swój pierwszy raz
Te odwiedzając góry, a przed nimi las
I witać mnie będą moi przyjaciele
Wszyscy jak na jedno zbiorą się wesele
Wkroczę na ulicę, gdzie tylko cienie drzew
Szlakami zaprowadzą do wygodnych miejsc
Tam gdzie noc spokojna, tam gdzie jest bezpiecznie
Pod gwieździstym niebem będę hulał wiecznie
Ze zmrokiem wraz nadejdzie niebezpieczny czas
Nie dla mnie, bo ja dom swój, bardzo dobrze znam
Niegroźna mi noc dzika i jej ostre kły
Będę z nią polował, domu strzegł jak nikt
Obudzi mnie, jak zawsze, piękny słońca świt
Szparami drzew rozbłyśnie, promienny jego błysk
Uderzy w moją głowę, budząc mnie ze snu
Na ramię rzucę torbę i ruszę dalej znów
Tylko przyjdź
Z ciszą siedział w kącie
Będąc sam na sam
Myślom dawał błądzić
W kapiący patrząc kran
Tuż nad starym oknem
Wskazówki spychał czas
Jego młode dłonie
Drgały czując strach
Bez Ciebie jestem nikim
Szeptał cicho to
Podcinał sercu żyły
Stawiając pierwszy krok
Siedział patrząc tam
Na koniec drugich drzwi
Piękny będzie świat
Kiedy staniesz w nich
Proszę przyjdź — słyszałem
Gdy wiązał pętli sznur
Za oknem wtedy stałem
Czując jego ból
Patrzyłem w jego oczy
Widząc siebie w nich
Też kiedyś chciałem
Odejść, nie zostawiając nic
A teraz wołam Cię!
I błagam tylko przyjdź!
Bez Ciebie nie potrafię
Nie umiem tutaj żyć!
Modlitwa o słońce
Tam na błękitnej polanie
Zasiądźmy czekając na świt
W niedbałym czasu stanie
Cieszmy się z danych nam chwil
Niech cały chłód z Twych oczu
Odejdzie tak cicho jak ja
Kiedy wydarłem Cię morzu
Z olbrzymich jak Goliat fal
Niech usta Twoje nie milczą
W skupieniu nie pozwól im trwać
Niech zaczną ten dzień modlitwą
O słońce, którego nam brak
Gdy to wszystko już ustanie
Cisza ujmie wszystko w krąg
Spokojne będzie śniadanie
A po nim piękna przyjdzie noc
I tej nocy serce Twoje
Do tańca porwę tak jak wiatr
I będziemy wciąż we dwoje
Tańczyć w świetle Twoich gwiazd
Gdy zmęczeni walcem nocy
Zwiędniemy razem niczym kwiat
Las utuli, wiatr położy
Złote słońce wzejdzie w nas
Aberracja
Zarzekałem się
Patrząc prosto w oczy Boga
Snułem grzeszną treść
Od tych słów puchła jego głowa
Przysięgałem że
Zabarwicie szare świata tło
Pomyliłem się
Stawiając na tak odległy krok
Zapyszony gest
I tysiące jednolitych gróźb
Gdzie się podział sens
Niepojęty przez nasz ludzki mózg
Popełniłem błąd
Zżera mnie wstyd i ogromny ból
Nie pode mną dno
To nie moich wiernych szuka stóp
Niegdyś wieczorem
Uskrzydliło mnie stado błędów
Popełnionych z szybkością dźwięku
Wśród strachu, niepewności, w lęku
Trzymałem się wąskich zakrętów
Dawne czyny w ramach zemsty
W rzeczywistości mej ugrzęzły
Uparcie wciąż kradnąc mi powietrze
Zdeptały uświęcone wnętrze
I przez mgłę nogi swe toczyłem
Za pokutę lśniły takie chwile
Czułem niewyobrażalną siłę
W roztargnionych myślach tkwiłem
Co się stanie gdy utracę
Nagły przypływ Bożych sił
Co się stanie gdy zatracę
Całkowicie siebie w nim
Co mnie czeka kiedy skończę
Odkupywać grzechy swe
Które już nie mają wspomnień
Z których ktoś oczyścił mnie
To Ty, jednak Ty
Przed oczyma widzę postać Twoją
Jak nikt, abym żył
Prowadzisz dłonią powrotną drogą
I na nowo słowa moje się wznowią
Obiecane Ci niegdyś wieczorem
Że już na zawsze będę z Tobą
I nie opuszczę pod żadnym pozorem
A nasza miłość nakryje się wzorem
Co umocni szczegóły jej trwania
I choć wbity zostanie w nią kolec
Nie ma drogi do jej załamania
Błogosławion
Błogosławiona bądź jabłonko w sadzie rosnąca
Błogosławiona bądź gwiazdo na niebie się tląca
Błogosławiony bądź rzędzie zasianych agrestów
Błogosławiony bądź duchu nocnego szelestu
Błogosławiona bądź polanko w złocistej dolinie
Błogosławiona bądź nizino na wielkiej wyżynie
Błogosławiony bądź kamieniu przed rozstajem dróg
Błogosławiony bądź szlaku po którym stąpał Bóg
Błogosławiona bądź zwierzyno lasu broniąca
Błogosławiona bądź dziewczyno przy mnie idąca
Błogosławiony bądź potoku w górach szumiący
Błogosławiony bądź zmroku do snu nas tulący
Błogosławiona bądź panno o porannej twarzy
Błogosławiona bądź wanno głębokich pejzaży
Błogosławiony bądź brzegu wschodzącego słońca
Błogosławiony bądź biegu szczęśliwego końca
Błogosławione niechaj będzie to
Czego już nie zmieszczę
Błogosławiony słów liryczny dom
Do którego zajrzę jeszcze
Gwiazdozbiory
Są ludzie a w nich puste pola
Na których nie wyrośnie nic
Te twarze rozrzucone po kątach
Chwilami ukazują wstyd
Są ślady niezmytych wspomnień z lat
I mnóstwo wewnętrznych prób
Tyle marzeń zgłodniały rozwiał wiatr
I serce ucichło już
Zlewane w ciszę łzy nie pomogły trwać
W szeregu nowych dni, na pejzażu spraw
Gwiazdozbiory z istnień wciąż na niebie są
Objęte okiem wszystkie zabarwiają noc
Szeroko rozciągniętą przez wyraźny wpływ
Nurt spojrzeń jak zaklęty, a w nim płyniemy my
Uwalniam łeb od prądu zdarzeń
I w nurty rzek posyłam swe obycie
W sobie chowam się przed światem
By móc spróbować raz jeszcze pojąć życie
W którym to zdradziłem nasze wspólne kocham
Bo nigdy nie patrzyłem dogłębnie na te słowa
Przyszyte trwałą nicią do naszych serc oddanych
Które tworzą miłość ponad wszelkie miary
Idę sam jedną z własnych dróg
Moja twarz czuje nagły chłód
Przed krokiem mrok, a za nim szary tłum
Dojrzałem stąd, że w tłumie tym jest Bóg!
On wskaże mi jedyną drogę
Wyjaśni to, co niewiadome
Podpowie, jak uleczyć słowem
I pięknie śnić w te dni deszczowe
Które przy mnie są nie od teraz
I tak niewinnie krople swoje zbieram
I w świetle tła rozkwitam sam
Gdy widzę Ciebie w gwiazdozbiorze barw!
Nie pytaj mnie
Nie pytaj mnie jak zrodził się świat
Kto nasienie wplątał w wiatr
Bo nie powiem
Nie ta wiara
Nie ten czas!
Nie pytaj mnie czy w sercu żar
Może ugasić czyjaś łza
Bo nie powiem
Nie ta miłość
Nie ten czas!
Nie pytaj mnie ile godzin znam
Tych, co dały mi to, co mam
Bo nie powiem
Nie ta droga
Nie ten czas!
A mam
Bo wierzyłem!
Od lat
Nie zwątpiłem!
Swój plan
Upoiłem
Przed świtem
Przed świtem!
Przy gwieździstym niebie
na skraju niszczących mą duszę słabości
stoję
stoję i widzę
że nikt w moją stronę nie idzie
a chciałbym aby przyszedł
we dwóch lepiej dyszeć
idąc przed siebie
do Ciebie
na wprost
przed nocą oddech złapać
nad swoich życiem płakać
siedząc przed sobą
nie mogąc
już iść
przy gwieździstym niebie
poczuć cząstkę siebie
spijać z ust rozmowę
po pół
po pół na połowę
z nieznajomą duszą
gdzie iskry serce kruszą
przy ognistym kole
by mniej
by mniej mogło boleć
na brzegu niszczącej me ciało zazdrości
stoję
stoję i krzyczę
że wokół miłości mej nie widzę
a chciałbym ją znów widzieć
dokładnie jej się przyjrzeć
idąc przed siebie
do Ciebie
przez most
przed nocą oddech złapać
i nigdy już nie płakać
siedząc przed Tobą
nie mogąc
już iść
przy gwieździstym niebie
poczuć cząstkę Ciebie
spijać z ust rozmowę
po pół
po pół na połowę
z Twoim sercem wzruszyć
mały fragment w duszy
przy ognistym kole
by mniej
by mniej mogło boleć
W naturze
W naturze byłem nieruchomym pniem
Matkę swą broniłem przed najgorszym złem
Na środku pola stałem przez miniony wiek
Schodziła ze mnie kora i spływała krew
Za ból krzyczałem, aż rzucił mnie na wiatr
Ciało me stwardniałe, mapy Twojej szlak
Spojrzeń w oczy brakło, gdy towarzysz skrzat
Zbierał ze mną światło, by zła odnaleźć kwiat
Dantejskie sceny miast przyciągały wzrok
Ludzi zjadał wrzask i wchłaniał słodko mrok
Czułem, że te zmiany w głębi szczerych cech
Zbudziły się tym samym wywołując gniew
Rozszalała noc, pod wpływem prostych słów
Na proch miażdżyła to, co nam stworzył Bóg
Strach na wróble ożył i stał się łowcą głów
Nadszedł ów Sąd Boży i wstąpił we mnie duch
Wiatr pochwycił drzewa, które ja objąłem
Śmierć głośniej śpiewa ponad moim czołem
Na mój sygnał czeka chmura toksyn moczu
I wybuchła rzeka wulkan moich oczu!
Świtu ciągle brak w tę czerwoną noc
O jeden proszę znak, choć tak daleki stąd
Wiem, że widzisz mnie, rozpostartego w łzach
Jak na błękitnym tle, gdzie jeszcze nie ma nas
Chciałbym bardzo znaleźć na swej drodze sens
Jak mam spotkać wiarę, aby pewność mieć
Gdzie ta droga wiedzie, którą wskaże z bram
Nic nie widzę, przecież w piekle nie ma dnia
Nie stój tak nade mną, boję się Twych rąk
Czemu badasz tętno? Smutny wbijasz wzrok
Patrząc tak niewinnie w głębię rannych ciał
Stoisz już nie przy mnie, dusze krwawią z ran
Zatrzymując potok, płaczem wzruszasz mnie
Łez zerwany potok sprytnie w Ciebie mknie
Objąć pragniesz wszystkie, popełnić srogi błąd
Chwycić przed urwiskiem, by zdjęły Cię na dno
Teraz błagam Panie wybacz proszę jej
Za nią życie daję, proszę tylko chciej
Pomóc mi jedynie w ogrodzie ją znaleźć
Tę, która nie minie, a zawsze zostanie
Cud, że mnie usłuchał miłosierny Pan
Życie w okruchach oddałem mu sam
Z wielu wspólnych prób utworzyłem dzieło
Które z biednych słów niegdyś się poczęło
Choć wcześniej trwanie dał Tobie, a nie mi
Nie wprowadzał zmian, nie krzyżował dni
Wręcz przeciwnie, patrzył na drogi naszych serc
Przewrotny teatrzyk w którym brakło miejsc
Ze sceny piekielnej, gdzie grany jest dzień
Skruszony, niewierny, znów szedłem po tlen
Będąc gdzieś w przejściu, usłyszałem jej głos
Odchodź w odejściu i chodź do mnie chodź
Szedłem więc do niej, a w plecy pchał wiatr
Gniewny za mną płomień napędzał na strach
A ja wciąż myślałem o Twoich blond włosach
I spotkać Cię chciałem na wiecznych niebiosach
I wreszcie spotkałem te oczy niebieskie
Na złotej polanie tańczące szelestnie
Jedno ich zdanie po ustach spływało:
Gdzie byłeś kochanie? Co się z Tobą działo?
Raz ją tulę
raz ją tulę, bo wiem, jak bardzo to lubi
nieraz czule przez sen w mych ramionach się gubi
czasami mnie prosi, abym tulił ją mocno
swe serce w nad rajską unosił owocność!
a gdy wstają nad ranem te jej dreszcze kochane
oto ja z zapałem, przykrywając ją swym ciałem
kocem wełnianym się staję
bo dreszcze te ma z zimna
nad ranem je przynosi
piąta godzina słynna
co słońce w oknie wznosi
ona śpi jeszcze taka niewinna
i tą niewinnością mnie urzeka
obok mnie leży miłość nieczynna
i z nią na mnie tutaj czeka
znalazłem już ciepło z wnętrza bijące
kuszące piekło i stopy kuszące
to ciepły początek na ciepłej drodze
by znaleźć w niej wątek idąc po nodze
w gładkości przecudnej, triumfującej stale
na wyspie bezludnej w całości wytrwale
wytrwałem, przeżyłem, choć piekło to strome
między wyspę trafiłem, a wzgórza ruchome!
z ust wody nalałem i tak wypłynąłem
na sam drażliwy szczyt jednakowych wzgórz
stamtąd wzleciałem i sam śnić zacząłem
wiedziałem, że do niej niedaleko już
żądza nacięła oddech mój ciepły
który to zwilżył wargi jej suche
teraz ciała do siebie się zbiegły
a duch mój z jej kochał się duchem
Zdjęcie
do swej lewej piersi bladej
przykleiłem Twoje zdjęcie
ono w serce wejdzie zatem
i je nosił będę wszędzie
czy odwiedzę jutro piekło
czy pobiegnę w inną bramę
sercu zawsze będzie ciepło
bo na Ciebie jest skazane
Kiedy mknę do Ciebie nocą
Moje myśli gdzieś daleko
Wchłaniają resztki świata
A ja patrzę, patrzę w niebo
I bardzo chciałbym latać
Płynąć niebem, jak latawiec
Rzucony na przestworza
Ty mi zostań w tej zabawie
Ciszą wiatru, szumem morza
Kiedy mknę do Ciebie nocą
Po najwyższych górach świata
Szczyty pięknie mi się złocą
Jak Twe włosy w pełni lata
Dosyć nie mam tego płaczu
Który rano jest mi dany
Łzy dla Ciebie nic nie znaczą
Przecież to ja, Twój kochany…
Tak mnie w całość koloruje
Nocna tęcza ów wieczności
Śnieg mi szlaki zasypuje
A ja brnę ku Twej miłości
Płynę niebem jak latawiec
Rzucony na przestworza
Ty mi zostań w tej zabawie
Szumem wiatru, ciszą morza
Kiedy mknę do Ciebie nocą
Poprzez śnieżne nawałnice
Powiedz słowo moim oczom
Moja zjawo, moje życie!
Dosyć nie mam wciąż cierpienia
Które nocą do snu tulę
Już niczego nie chcę zmieniać
Tylko proszę wznieś mnie w górę!
Tam już nie dojdę
Tam już chyba nie dojdę
Nóg mi brakuje i sił
Lecz może chociaż nad wyraz wybojnie
Do nieba będę wył…
Tam już pewnie nie dojdę
Zapał stracę i dech
Jednak mnie może poniosą wygodnie
Myśli wezbrane wśród drzew
Tam już raczej nie dojdę
Siebie zagubię i ją
Lecz moje serce mi będzie spokojne
Bo wszystko to mój dom
Tam już dzisiaj nie dojdę
Uznam koniec i noc
Która położy mnie w górach łagodnie
I tam utulę się w nią
Nocne samotności
Patrzyłem na kamienie leżące w ciepłym piasku
Zrodziło się westchnienie w księżycowym blasku
Patrzyłem na te gwiazdy wiszące pod wygodą
Tam odchodzi każdy i ja odejdę młodo
A to dlatego że Ty już nie wrócisz tu
Nie pomożesz mi gdy narasta ból
Patrzyłem na wspomnienie jawiące się w obłoku
W nim nasze upojenie każdą porą roku
Patrzyłem na stos marzeń płynący razem z wodą
Gdzie rzeczne korytarze w jedną nicość wiodą
A to dlatego że Ty już nie wrócisz tu
Nie pomożesz mi gdy narasta ból
Wspomnienie najpiękniejszych godzin
Chciałem upaść na kolana
Tuż przed Tobą w nocy
Chciałem uciec stąd kochana
W inną bajkę skoczyć
Wtedy jednak nie upadłem
Chociaż bardzo chciałem
Zawrzeć pakt miłosny z diabłem
By Cię mieć na stałe
Miałem w planie przenieść pokój
W punkt co jest nieznany
Meble, łóżko stół, a Bogu
Pozostawić ściany
Przecież miałbym moc piekielną
I przeklętą władzę
Ciebie jedną obok wierną
Choć na duszy sadzę
Stałem jednak wbity w ścianę
Tobą tak wzruszony
Za oknami nastał ranek
Tuląc się w zasłony
Byłaś piękna śniąc w tej ciszy
Poza rannym zgiełkiem
Byłem Ciebie coraz bliżej
Chcąc przywitać pięknie
Wtenczas jeszcze lśniąc z radości
Wszedłem w rozkosz głębiej
Wszystko było niby prościej
Wszystko jakby piękniej
Napawając się stosunkiem
I zapachów rojem
Wszedłem jeszcze pocałunkiem
W ciepłe usta Twoje
Tak żegnając już wspomnienie
Najpiękniejszych godzin
Wszedłem nowo w zapomnienie
W którym miłość brodzi
Pożegnałem jednak z trwogą
Ciepłe chwile końca
Jeszcze spałaś, a ja drogą
Szedłem w stronę słońca
Każdy Bogiem
Wiem, że komuś źle tej nocy
I tam ktoś woła Boga w łzach
Idź i udziel mu pomocy
A sam będziesz Bogiem dnia
Wiem, że ktoś nie widzi za dnia
Idź i ulecz chore oczy
Niech was więź połączy bratnia
A Ty stań się Bogiem nocy
Każdy jest Bogiem
Alfą i omegą
Każdy jak chce grzeszy sobie
I spowiada się kolegom
Wiem, że ktoś umiera w potach
A Ty? Ty jesteś właśnie nim
To mi dana jest zgryzota
I ostatni pokład sił
W nocy spiłem z Ciebie febrę
Czuć, że mam ją teraz w sobie
Wierz kolego w to, co rzewne
I nie szeptaj, żem jest Bogiem
Każdy jest Bogiem
Alfą i omegą
Każdy jak chce grzeszy sobie
I spowiada się kolegom