I co z tego…?
Renata Lubacz
Dla wszystkich kobiet:
dążących do ideału, którym wydaje się,
że nie są wystarczające…
Otóż, mylicie się, jesteście!
A jeśli nie do końca… i co z tego…?
I co z tego…
…że urodziłam się nie do końca urodziwa, oględnie mówiąc? Moja matka zawsze powtarzała, że poród to najpiękniejszy moment w życiu kobiety. Cóż, ma prawo do własnego zdania, ale ja widzę to zgoła inaczej. Byłam w końcu w zupełnie innym miejscu niż ona. O matko! To był istny koszmar! To przeciskanie się przez kanał rodny. Masakra!
— Mamo! Przyj! Mocniej! Szybciej! — darłam się, w duchu (bo usta miałam wypełnione jakimś płynem), wniebogłosy, ale po chwili pożałowałam tego. I to bardzo!
Na zewnątrz było straszliwie zimno, więc od razu zapragnęłam wrócić do brzucha matki. I co się okazuje?! Niesłychane! Że to niby ma być podróż w jedną stronę?! Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?! Może nie zdecydowałabym się na tę jednokierunkową jazdę bez trzymanki. Trudno. Stało się.
Wydostałam się z brzucha matki, owinięta własną pępowiną, jak szalikiem (po co? przecież jest lato!). Wtedy nikt nie widział jeszcze, jak wyglądam. Kiedy pielęgniarka podała mnie ojcu, ten spojrzał na mnie, potem na moją matkę, a potem znowu na mnie:
— Jesteś pewna, że to nasze? — zapytał.
No błagam! On tak na poważnie?! Jestem na świecie od kwadransa, a ten już rozważa pozbycie się mnie?! Nie wierzę! Co za brak taktu! Serio! Od razu zastanawiam się, czy on jest moim prawdziwym ojcem!
Moja matka, po czternastu godzinach katorgi… przepraszam, tego najwspanialszego przeżycia, rzuciła w niego poduszką. I dobrze! Ja, osobiście, posłużyłabym się cięższym przedmiotem.
Moja buzia miała kolor dojrzałej śliwki, nie tej ładnej, jędrnej, fioletowej, ale takiej, która już trochę przeleżała. No, ogólnie rzecz biorąc, nie zachwycałam wyglądem. Wszyscy odwracali głowy, by na mnie nie patrzeć. Jedynie matka, ta stanęła na wysokości zadania. Tak mi się wtedy przynajmniej wydawało… do czasu, gdy usłyszałam słowa:
— Gdy podrośniesz, na pewno będziesz ładniejsza.
Przepraszam bardzo! Czy to ma być zemsta?! Czy ja pchałam się na ten świat?! No może trochę tak, ale sama się nie zrobiłam!
Ciekawi mnie nasze drzewo genealogiczne. Czy wszystkie kobiety w tej rodzinie wyglądały jak modelki z okładek Voque’a?! No właśnie! Prawda w oczy kole, co?! I dobrze wam tak! A ja jestem, jaka jestem i dobrze mi z tym!
I co z tego…
…że dali mi na imię Basia? Zwyczajne imię, które brzmi nawet fajniej w pełnej odsłonie. Matka mówiła, że Barbórka, górnicy i tak dalej. Na usta od razu ciśnie mi się pytanie:
— Co ja mam wspólnego z górnikami?! Przecież nasza rodzina pochodzi z pomorskiego! Gdzie tu górnicy?! Wiem! Matka zdradziła ojca z górnikiem! Na bank! Z takim mniej urodziwym, rzecz jasna. Stąd moja niebanalna uroda. I wszystko jasne!
Rodzice, widząc moją niekonwencjonalną grację, postanowili szybko przypieczętować przynależność do wspólnoty. Liczyli, że woda święcona ma właściwości upiększające? Powaga? A może planowali, że z takim wyglądem mogę liczyć jedynie na zakon i dożywotnią posługę Panu Bogu? O nie, nie i jeszcze raz nie! Z moją brzydotą zrobię, co będę chciała i dobrze na tym wyjdę! Ja im pokażę! Przekuję ją w diament! Jeszcze się przekonają!
Chrzest. Wszystko super, naprawdę. Ale może by tak zapytać zainteresowaną, czy chce aktywnie uczestniczyć w tym procederze?! Oczywiście, dzieci i ryby… i tak dalej. Nie miałam na to wpływu. Ubrali mnie w obrzydliwą, koronkową sukienkę, w której wyglądałam na jeszcze grubszą, niż byłam. Żałosne! Zero wyczucia stylu! Moja matka chyba nigdy nie słyszała o dopasowaniu fasonu do sylwetki. Sama, oczywiście, wystroiła się, jak na bal maturalny! Będzie czarować?! Ale kogo?! I to na moich chrzcinach?!
Zjechali się goście. Obiło mi się o uszy, że w takich sytuacjach inne, małe dzieci są obsypywane uszminkowanymi całusami cioć. I to jest plus bycia brzydkim dzieckiem, bo mnie ominęły te szminki i pomadki. Nachylały się jedynie nade mną i powtarzały:
— Najważniejsze, że jest zdrowa.
Słysząc te przesłodzone słowa, od razu zachciało mi się zachorować. Serio! Niestety, nie zachorowałam. Gdy ksiądz miał oblać moją głowę olejkami i wodą święconą, patrzył na mnie długo. Może on jeden się opamięta i weźmie pod uwagę moje zdanie? Miałam taką nieśmiałą nadzieję.
Matka wierciła się nerwowo. Myślała, że ksiądz powie, że jestem wcieleniem jakiegoś demona?! No, bez przesady! Zamiast tego, usłyszałam słowa duchownego:
— Cóż, niech Pan Bóg ma cię w swojej opiece… będziesz tego potrzebowała.
Drżącą ręką, chlapnął wodą tak energicznie, że ochrzcił całą pierwszą ławkę. I bardzo dobrze! Niewiernej matce należało się! I ojcu też! (choć nadal powątpiewam, czy jest moim biologicznym ojcem).
Na zdjęciach z chrztu wyglądam, jakbym właśnie przegrała bitwę na śmierć i życie. Obok mnie ksiądz, ze zniesmaczoną miną, jakby zaczął wątpić w sens swojej posługi.
Potem były chrzciny. Super! Impreza! Szkoda tylko, że ja musiałam leżeć w łóżeczku, gdy inni się bawili. A może by tak zapytać główną bohaterkę uroczystości?! Może też chciałaby się zabawić?! Nie, oczywiście bawili się tylko dorośli. Gdy zobaczyłam, rozmazane szminką, usteczka cioć, zachciało mi się wymiotować. I zwymiotowałam. Wtedy przez chwilę wszyscy skupili się na mnie. Poważnie?! Musiałam unurzać się w wymiocinach, żeby zwrócić ich uwagę?! Parodia rodziny! Jak Boga kocham (chyba mogę już tak mówić?).
Od tego dnia stałam się pełnoprawną członkinią kościelnej wspólnoty i miałam czcić Pana Boga swego… nienadaremno.
I co z tego…
…że nikt nie chciał bawić się ze mną w piaskownicy? Gdy wkraczałam z matką na plac zabaw, wokół zapadała dziwna, nerwowa cisza. I dobrze! Wkurza mnie ta rozwrzeszczana dzieciarnia! W piaskownicy budowałam bunkry i okopy, ponieważ żadne z tych, wypieszczonych, dzieci nie chciało budować ze mną zamków z piasku. Ekstra! Przynajmniej nikt nie będzie podkradał mi łopatki!
Czasami tę ciszę burzył histeryczny płacz jakiegoś dzieciaka, który z automatu lądował w ramionach zatroskanej mamusi, która patrzyła na mnie oskarżycielskim wzrokiem. Serio?! Zrobiłam mu jakąś krzywdę swoim jestestwem?! Biedactwo! Niech ryczy! Dobrze mu tak!
Próbowałam bawić się z dzieciakami. Naprawdę! Nie z potrzeby zawarcia jakichś bezsensownych przyjaźni, które i tak pójdą w niepamięć. Chciałam udowodnić matce, że potrafię nie straszyć swoim wyglądem. Nie udawało się. Trudno. Dzieci bladły na mój widok i płakały w niebogłosy, gdy burzyłam im piaskowe budowle. Głupie niedorostki! Co wy wiecie o prawdziwej katastrofie?! I wszystkie, jak jeden mąż, do mamy! Rozpieszczone maminsynki!
Zabawa w berka. Podobna sytuacja. Dzieciaki potrafiły rozpierzchnąć się w okamgnieniu, zanim powiedziałam: „Raz, dwa, trzy…”. W chowanego? To samo. Gdy schowałam się, jakimś dziwnym trafem, nikt nie potrafił mnie znaleźć, mimo, że miałam jaskrawą, różową sukienkę (kolejny dowód bezguścia mojej matki). Moi rodzice mówili:
— Nasza Basia jest najlepsza w chowanego. Nikt nie potrafi jej znaleźć.
Poważnie? Dorośli są aż tak naiwni? A ci swoje. Przebąkiwali coś o uroczych, niesfornych lokach i charakterystycznych rysach. Co za brednie! Kogo oni chcieli oszukać?!
Reasumując, muszę przyznać, że czułam się wtedy jak gwiazda. Serio! Przydałby się jeszcze czerwony dywan. Tak myślę. Moja uroda była wtedy w stadium ekspresyjnym, czyli, prościej ujmując, była nad wyraz oryginalna. Fajnie jest się wyróżniać — taką mantrę sobie powtarzałam.
W rezultacie tych zdarzeń, doszłam do wniosku, że najlepiej bawić się z kimś inteligentnym. Bawiłam się więc sama ze sobą. Tak tworzyła się więź pomiędzy mną a mną. Miałam mnóstwo czasu, by doskonalić sztukę samodzielnego bawienia się w sposób absurdalny. Tworzyłam przedziwne rzeźby ze starych patyków i znalezionych skarbów. Nie macie pojęcia, ile ciekawych rzeczy można znaleźć w piaskownicy!
Kto wie, może otworzę kiedyś muzeum moich patyczanych rzeźb? To byłby prawdziwy hit! Prawdopodobnie byłabym tam jedynym gościem, co zresztą wcale by mnie nie zdziwiło.
I co z tego…
…że moja adaptacja przedszkolna trwała, o zgrozo, cztery długie lata? Czaicie? Odsiadka wśród rozwrzeszczanych dzieciaków?! Za co?! Co ja wam zrobiłam?! (zwracam się do rodziców, bo oni wpakowali mnie do tego więzienia).
Pierwszy rok to była moja inicjacja. Obserwowałam najlepsze dramy, bez włączania telewizora. Serio! Inne dzieciaki beczały za mamami. Masakra! Jedno przestało, kolejne zaczynało wyć! Czy mogę prosić o zatyczki do uszu?! Moja brzydota — by nazwać rzecz po imieniu — początkowo przerażała innych osadzonych, ryczały więc jeszcze głośniej. Niech ryczą! Każdy ma prawo robić w życiu to, co lubi! Ale po co tak głośno?!
A ja? Sprawdzałam, czy piasek w piaskownicy jest zdatny do konsumpcji. Rozmyślałam, dlaczego pani Jadzia uparcie twierdzi, że pomidor to warzywo, skoro zostało już udowodnione, że jest owocem. Analizowałam sweterek Wojtka, czy aby na pewno jest zrobiony z sierści jednorożca, bo przecież ten pojawia się jedynie w bajkach. Z kim ja odsiaduję wyrok?! Serio! Uważam, że więźniowie powinni być pogrupowani wedle stopnia inteligencji, a nie wieku!
Drugi rok odsiadki był czasem nobilitacji. Mój status społeczny, wśród innych osadzonych, wzrósł — nie dlatego, że stałam się ładniejsza (cudów nie ma!) — ponieważ opanowałam sztukę subtelnej manipulacji. Moje walory estetyczne sprawiły, że stałam się królową więzienia. Ograniczeni intelektualnie, współwięźniowie łykali wszystko jak pelikany. I tak ma być! Lodowe sople są po to, by je lizać, owsianka świetnie nadaje się do lepienia ludzików, a ja choruję na bardzo zaraźliwą chorobę, która powoduje absmak do słodyczy. Brawo ja! Od tej pory miałam święty spokój i najatrakcyjniejszy kąt celi wyłącznie dla siebie! Stałam się testem, papierkiem lakmusowym na tolerancję inności. Brawo ja! Po raz drugi!
Trzeci rok. Uff… coraz bliżej do końca. Zaczęłam rysować kreski na ścianie celi (wiecie, jak więźniowie). To była era mojego panowania, niezaprzeczalnego! Nie nad współosadzonymi, bo ich żadna reforma nie byłaby w stanie ucywilizować. Nad zabawkami! Nikt nie potrafił tak sprytnie ukryć głów lalek Barbie lub klocków Lego, jak ja. I znowu ryk! Na Boga! Jakie zasoby łez mają te małe ludzkie potwory?! Pytam, bo nie rozumiem! Ja swoje wyczerpałam w okresie niemowlęctwa.
Zajęcia plastyczne — to było coś! Plastelina — inni więźniowe dłubali kotki, pieski, a ja, Basia, mistrzyni sztuki abstrakcyjnej, ulepiłam coś w formie grzyba, wiecie, jak po wybuchu bomby atomowej.
Rysunki — dzieci rysują siebie nawzajem. Już zacierałam ręce, bo rysować umiem, jak mało kto. Kasia, z jasnymi lokami, na moim obrazie jawiła się jako snopek pszenicy, z granatowymi oczami. Znowu ryk! Serio?! Ile można?! I gdzie tolerancja dla sztuki nowoczesnej?!
Czwarty rok to był czas kulminacji, gdy przeszłam do legendy i stałam się mitem. Poważnie. Myślę, że całe grono więziennych klawiszy na długo zapamiętało moją obecność w tym miejscu. A moja reputacja wyprzedzała mnie o jakieś pięć metrów. Serio! Za życia zostałam legendą! I tak ma być!
Zapomniałabym wspomnieć o codziennych, nieodłącznych aktach przemocy wobec nas, więźniów.
Jedzenie! Kto wymyślił szpinak?! Kto jest ojcem chrzestnym tych wszystkich papek, które wpychano nam do gardeł?! Masakra! Wiadomo, więzienne żarcie nie słynie z wysublimowanych smaków, ale to już była przesada. I to gruba! Nie chce mi się po raz kolejny wspominać, ale tak, znowu było wycie i płacz. Czy moim, upośledzonym umysłowo, pobratymcom wydawało się, że łzy dodadzą smaku potrawom?! Otóż nie! Nie dodadzą! Ja miałam swój autorski sposób na zniknięcie papki z talerza. Tak! Zniknięcie! Nie w jamie ustnej, bynajmniej. Jakimś sposobem, jednego dnia papka na talerzu Marysi stawała się większa, innego dnia — u Stasia. W życiu trzeba sobie radzić! Nie ma lekko!
Leżakowanie! Tak, zmuszali nas do spania w ciągu dnia! Dacie wiarę?! Może te rozbeczane dzidziusie miały taką potrzebę. Ja nie! Leżałam, gapiąc się w sufit i marząc, że w przyszłości stanę się królową — nie piękności, bez przesady, jestem realistką — sarkazmu. Miałam już niejakie postępy na tym polu i czułam się urodzona do tej roli. Tak! Jestem inteligentna i będę osobą sarkastyczną! Tak sobie postanowiłam!
I co z tego…
…że, po zakończeniu odsiadki w jednej placówce, z marszu trafiłam do kolejnej? Tak! Zostałam uczennicą! Nie wierzę! Czeka mnie kolejna farsa!
— Tylko nie mówcie mi, że bedą tam jakieś dzieci! — potrafiłam wykrzyczeć rodzicom w twarz to, co leży mi na sercu.
— Oczywiście, że będą. Będziesz miała koleżanki i… kolegów — niby-ojciec mrugnął do niewiernej matki, jakby już szukał mi męża.
Serio?! Już chcą pozbyć się mnie z chaty?! Jeszcze nie odebrałam wszystkiego, co mi się należy, jako dziecku! Na złość rodzicom, postanowiłam, że nigdy nie wyjdę za mąż — jakby ustawiała się do mnie kolejka chętnych — i będę z nimi mieszkała do końca życia. Ich lub mojego!
Poszłam do szkoły, bo innego wyjścia nie miałam. Od progu powitało mnie jakieś dzikie stado (sorki, nie potrafię znaleźć innych słów). O Boże! Ile?! Osiem lat?! Serio?! Osiem lat, po kilka godzin dziennie, mam przebywać w tym miejscu?! W tym stadzie?! (tym razem poczułam się jak w ogrodzie zoologicznym).
Może istnieje jakaś przyspieszona procedura? Jestem przecież mądra i inteligentna. Może ukończę szkołę eksternistycznie? Matka i ojciec byli przeciwni. Moi rodzice byli przeciwko mnie! Nie do wiary! Tłumaczyli się, że oni rownież chodzili do szkoły… i tak dalej. I co im to dało?! W moim mniemaniu, zmarnowali tylko czas. Poza tym, kto powiedział, że ja, Basia, muszę robić to samo, co inni!
Gdy pojawiłam się w szkole, powietrze zgęstniało. Nie, nikt nie jarał szlugów. Co to, to nie! Aż takiej wolności to dzikie stado nie miało. To ja, Basia, zdominowałam przestrzeń. Ja, z moimi rudymi, niesfornymi włosami, piegami i zbyt blisko osadzonymi oczami. Tak, to właśnie ja! Rodzice kupili mi okulary korekcyjne, że niby słabo widzę… i tak dalej. Otóż, widzę świetnie, drodzy rodzice! I bez okularów dostrzegam wasze niedociągnięcia i braki! Tak chciałam im dowalić, ale zlitowałam się.
Wkroczyłam na podbój edukacji i to w stylu, którego żadne podręczniki nie przewidziały. Ale cyrk! Te ławki, ustawione w równych rządkach. Serio? Kilka godzin dziennie mam spędzać w pozycji siedzącej?! To niezdrowe! Ok! Nauczę tych nauczycieli, jak działa świat.
— Nazywam się Basia Gąska i jestem geniuszem — naprawdę potrafię skupić się na plusach, żeby odwrócić uwagę od niedoskonałości urody. Byłam chodzącą instrukcją obsługi życia bez kompleksów.
W klasie zaległa cisza tak gęsta, że można by ją kroić nożem, ale że nikt tego dnia nie miał przy sobie nawet scyzoryka, jeden z dzikusów zaczął chichotać, a za nim cała reszta. Tak, jak myślałam! Stado baranów!
Początkowo, członkowie stada, podchodzili do mnie z zaciekawieniem i rezerwą. Poważnie?! Myślą, że przyleciałam z innej planety?! Dzicz biegała po korytarzach placówki, drąc japy, jakby ich obdzierano ze skóry. Serio?! Znowu trafiłam do świata myślących inaczej?! Myślę, że na uniwersytecie czułabym się o wiele swobodniej, ale moi rodzice uważali, że powinnam iść tradycyjną drogą. A ja pytam? Czego mogę nauczyć się na tej dzikiej farmie?!
Na lekcjach — jak się spodziewałam — błyszczałam. Geografia — pani tłumaczy, ze Zagłębie Ruhry słynie z wydobycia węgla i rudy miedzi. O matko! No, nie wytrzymam!
— Chciałabym sprostować, że przemysłowe Zagłębie Ruhry słynie z wydobycia węgla i rudy żelaza, a położone jest w Niemczech, Nadrenii Północnej i Westfalii, nad rzeką Ruhrą, w pobliżu rzeki Ren. Czy mam wymienić największe miasta, należące do Zagłębia Ruhry?
— Wystarczy, Basiu, możesz usiąść. A nie, i tak siedzisz. Skąd to wszystko wiesz? Nie przerabialiśmy jeszcze tego tematu.
— Pani, jak sądzę, nie przerabiała. Myślenie nie boli, a książki nie parzą w dłonie. Radzę po nie sięgnąć, ku poszerzeniu wiedzy.
W ten sposób stałam się posiadaczką pierwszego wroga — pani od geografii. Potem była historia, a ja ostrzyłam już pazurki, żeby przygotować się do ataku. Początkowo, nauczyciel radził sobie całkiem nieźle, ale ja byłam cierpliwa. I bach! Jest skucha! Serio?! Dynastia Wazów i Zygmunt II Stary?!
— Pan pozwoli, że sprostuję. Zygmunt II Stary należał do dynastii Jagiellonów. Raczył go pan pomylić z Zygmuntem III Wazą, który rzeczywiście należał do dynastii Wazów, jak wskazuje jego przydomek. Służę korepetycjami. Mam czas po lekcjach.
Drugi wróg — pan od historii, odesłał mnie do gabinetu dyrektora. Od razu do dyrektora?! Wow! Nie sądziłam, że tak szybko awansuję z ławki szkolnej na dyrektora szkoły!
Dzika placówka okazała się fajnym miejscem. Naprawdę! Pouczałam nauczycieli, poprawiałam błędy językowe anglistki i demonstrowałam, jak prawidłowo wykonać przewrót w przód na lekcjach wychowania fizycznego. Super jazda! Polecam każdemu! Nauczyciele mruczeli do siebie:
— Myślałem, że wszystko już widziałem… ale ta Basia…
To ja, Basia, choć o dyskusyjnej urodzie, to z pewnością, posiadająca inteligencję i tupet! Może brakuje mi nieco delikatności i subtelności, ale… wiecie, gdzie to mam?! Taka jestem i taką siebie kocham! Serio!
Rodzice, patrząc na mnie, załamywali ręce, a płonne nadzieje matki rozpierzchały się z dnia na dzień. Nie będę waszą śliczną laleczką! Pogódźcie się z tym wreszcie! A ci dalej swoje!
Zapisali mnie na balet, żeby poprawić moją prezencję. Że co?! Nie to, że nie rozumiem tego słowa, ale, na Boga! Ja i prezencja?! No chyba, że w worku po ziemniakach! Pff, balet — nie zamierzam niszczyć swoich stawów! Muszę zawczasu o tym myśleć. Na starość jak znalazł.
Niby-ojciec nie odpuszczał. Co za uparty gość! Acha, zapomniałabym, muszę jak najprędzej zrobić testy DNA. Jak coś wyjdzie nie tak, to papa, tatku! Nie zapiszesz mnie, ani na gimnastykę artystyczną, ani na zajęcia z etykiety! Niewierna matka również nie zwalniała tempa, jakby ścigała się z ojcem, kto szybciej doprowadzi do zrobienia ze mnie ślicznej córeczki, takiej, jaką sobie wymarzyli. Sama też nie jest ideałem! Na jej miejscu częściej patrzyłabym w lustro!
Przebrnęłam przez tę zdziczałą placówkę, zostawiając po sobie ślad w postaci zastraszonych nauczycieli i zdziwionych dzieciaków, że — mimo niecodziennego wyglądu — można nie przejmować się drobnostkami i przeć przed siebie. A co?! Jak kończyć, to z przytupem!
Opuściłam szkołę z ocenami celującymi i z nieodpowiednim zachowaniem. Nie mam pojęcia, kto i według jakich zasad ustala tę skalę. Niech im będzie. Ja znam swoją wartość! I to jest najważniejsze!
I co z tego…
…że dorastałam w przekonaniu, że jestem chodzącym dowodem na to, że Pan Bóg ma poczucie humoru? Działo się to za sprawą moich rodziców: niewiernej matki i niby-ojca, którzy wciąż wierzyli, że kiedyś zdobędę tytuł miss Polski lub chociaż miss powiatu. Otóż nie! Nie stanie się tak! Nigdy nie wygram żadnego konkursu piękności, ponieważ natura nie obdarzyła mnie urodą bogini! Mam inną oręż, coś, czemu żadna korona ani szarfa nie mogłaby się równać! Mój umysł!
Szkołę średnią wybrałam sobie sama. Profil biologiczno — chemiczny, bo chcę być lekarzem. Serio! Nie to, żebym nie ufała rodzicom… chociaż… wróć… Nie ufałam im! Zbyt wiele bzdur wymyślali. Niewierna matka i niby-ojciec chcieli zrobić ze mnie kogoś, kim nie jestem. Umówmy się, ja i olśniewająca uroda?! Serio?! Przecież gołym okiem widać, że każda z nas żyje własnym życiem! Staramy się nie wchodzić sobie w drogę, szczególnie ona mi!
Weszłam w mury liceum, a tu szok i niedowierzanie. To ma być szkoła?! Tu ludzie przychodzą, żeby się uczyć?! Serio?! Gdy zobaczyłam te wymalowane lalunie i wyczesanych playboyów… nie, nie odjęło mi mowy! Co to, to nie! O niebiosa! Toż to festiwal snobizmu i udawania! A w środku ja, Basia, taka prawdziwa. Co ja tu robię?! Ratunku! Zakończę edukację na podstawówce i pójdę do pracy w warzywniaku! Nie zostanę tu ani chwili dłużej!