Prolog
Kiedyś każda bajka zaczynała się tak: „Za siedmioma górami, za siedmioma lasami …”, i tak dalej. Chodzi o to, żeby niejako „wyciągnąć” słuchacza z jego codzienności i niejako „przesłać” do nowego, dalekiego i co najmniej tajemniczego miejsca gdzie dzieje się akcja.
Gdy ponad dwadzieścia lat temu zaczęliśmy z Gosią nasze podróże przez świat, nie tylko Azja, ale i Europa Zachodnia były dla nas „Za siedmioma górami, za siedmioma lasami …”, choć w zasięgu komunikacji masowej i indywidualnej, lecz poprzez zasieki „żelaznej kurtyny” prawie niedostępne.
Gdy kurtyna opadła zaczęło się. Kto nie pamięta „cigaretten nach Berlin”, pierwsze miejsce gdzie mogliśmy jeździć na naszych nowych, trzymanych we własnym domu paszportach. I to bez upokarzającego wystawania w kolejkach po wizę. Berlin był pierwszy, po nim następne państwa wprowadzały ruch bezwizowy. Pamiętam jak zawoziłem koleżankę do ambasady Hiszpanii, gdzie wizy jeszcze były. Tłum kłębił się okrutny, i choć każdy wizę dostawał to jednak było w tym dużo upokorzenia. Przynajmniej ja to tak odbierałem. Postanowiłem wtedy, że będę jeździł tylko tam gdzie mnie zapraszają a nie tam gdzie się muszę wpraszać.
I do tej pory w żadnej takiej kolejce nie stałem i nie mam zamiaru. Pojechałem w pierwszą podróż na zachód do Paryża, z moim synem. Ja zwiedzałem Luwr a młody miał dzień w Disneylandzie. Biednie było, ale nie tak jak przed laty, swoje w walutach wymienialnych już zarabiałem a PLN, choć jeszcze nie był notowany na Forex już można było bez ograniczeń wymieniać, na co kto chciał.
I tak doszliśmy do dnia, gdy Gosia zaproponowała, żebyśmy może gdzieś wyskoczyli na Walentynki. Tak się składa, że wypadały w sobotę, więc można na weekend wyskoczyć gdzieś z dala od gromadki dzieci, zwierząt i naszych licznych obowiązków.
Dziś wiadomo, co się można po mnie spodziewać w takiej sytuacji, ale wtedy nawet ja nie miałem pojęcia, co we mnie gdzieś tam w środku siedzi. Przyczajony Tygrys i Ukryty Smok wypełzły ze swojego legowiska. Nawet nie patrzyłem na takie lokacja jak Zakopane czy coś podobnego, o zwykłym wyjeździe pod Warszawę nawet mowy nie było. Od razu nos mi wpadł w drobne ogłoszenia turystyczne w znanej gazecie, której nawet kryptoreklamy z powodów ideologicznych nie mam zamiaru robić. Szperałem, szperałem i wyszperałem.
Walentynka jedzie do Amsterdamu, bęc. Bęc o mało nie zrobiła Gosia, jak jej to powiedziałem. To było pierwszy raz i zostało mi do dziś, tylko poprzeczka nieustannie idzie w górę. W tym roku zawisła na Hong Kongu i Makau, tak się porobiło. Ale pierwszy był Amsterdam.
Propozycja była z gatunku „last minute” i oznaczała weekend, z jednym noclegiem w Amsterdamie za jedyne 385 pln, z zastrzeżeniem, że „walentynka” jedzie gratis. Ale o tym Gosia dowiedziała się dopiero po 20 latach.
Podróż mieliśmy odbyć autokarem, z Dworca Zachodniego, całe 21 godzin jazdy. Dziś nikt za żadną ulgę by mnie na coś takiego nie namówił, ale wtedy młody jeszcze byłem i co tam jedna czy dwie zarwane nocki, ważne że jest zabawa.
No to jedziemy przez śnieżną, szarą i smutną Polskę w zaczynającej się przebudowie. Kierunek Berlin, jak w starym propagandowym filmie, którym nie raz katowali mnie w telewizji. Kto pamięta te czasy, wie jak się jechało. Jeszcze Grabarczyk z Nowakiem nie zbudowali nawet „przejezdnej na Euro” autostrady. Stara trasa zapchana była samochodami grubo ponad jej możliwości. Do późnej nocy się zeszło nim dojechaliśmy na granicę.
Co Wy teraz wiecie o granicach? Dawno śladu po nich nie zostało a wtedy każde ich „forsowanie” przyprawiało o ciarki na plecach. Puszczą nie puszczą? A może coś pójdzie źle i co wtedy? Poszło źle, bo wysadzili z autokaru kobietę z nieważnym już paszportem. Potem oficer graniczny zawołał do kantoru Gosię, no to mamy z głowy, dokładnie tak pomyślałem i już się zastanawiałem jak teraz o 2 w nocy będziemy szukać transportu z powrotem. Ale chodziło tylko o brak podpisu w nowiuteńkim paszporcie. Staliśmy „tylko” ze trzy godziny i jesteśmy w Niemczech. Gosia śpi, ja liczę samochody na autostradzie, ale zasnąć nie mogę.
Gdy stanęliśmy na przerwę „sanitarną” na stacji benzynowej, poznałem różnicę w sile złotówki i niemieckiej marki. Duże były.
Nad ranem pokazali nam rozmontowany posterunek graniczny między Niemcami i Holandią, resztki dróg i placyków oraz ślady fundamentów po budynkach, tyle tego zostało. Kiedy my tak będziemy mieli, westchnąłem melancholijnie? A teraz mamy i kto sobie wyobrażą, że może być inaczej?
Wreszcie cokolwiek o dwie godziny spóźnieni docieramy do Amsterdamu. Zanim dadzą nam pokój w hotelu, jeszcze kilka godzin musimy się popętać po mieście. No to zaczynamy.
Walentynki w Amsterdamie
Amsterdam to piękne miasto, ale w lutym bardzo traci na atrakcyjności. Zresztą z pogodą tu jest generalnie kłopot, bo kształtuje ją Morze Północne a to jeden z najbardziej kapryśnych akwenów w świecie. I to chłoszczący całą Północną Europę zimnym, arktycznym powietrzem. Nie na darmo połowa Brytyjczyków chce z takiego klimatu wiać. W Holandii jest nieco lepiej, nieco. Ale upolowanie całego słonecznego dnia w Amsterdamie nie jest takie proste. Nam się zdecydowanie nie udało.
Jest zimno i czarno, nie tak zimno jak w Warszawie, ale tak samo czarno. I wieje zimny wiatr z północy. Nie zapowiada się, żebyśmy użyli spacerów po klimatycznym centrum Amsterdamu. Ale jak się nie ma co się lubi …
Jesteśmy w samym centrum, przy placu Dam. Pierwszym punktem programu zapewnionego przez organizatora jest wizyta w słynnym gabinecie figur woskowych Madame Tussaud. Rozrywka może ludyczna, ale w tym wypadku mamy do czynienia z legendą, więc zobaczyć trzeba.
Po powrocie najmłodszy z naszej gromadki dzieci uwierzył, że spotkaliśmy w Amsterdamie Michaela Jacksona i nawet zrobił sobie z nami fotkę. Selfie nie było jeszcze w modzie, więc mnie na tym zdjęciu nie ma.
Poza nim spotkaliśmy jeszcze Dalaj Lamę, Anthony Hopkinsa i dziesiątki innych słynnych postaci, których dziś nie pamiętam. Wymienionych mam na zdjęciach, stąd wiem, że byli.
Najbardziej zaimponowały mi jednak zwykłe postacie wstawione tak, że na przykład po przypadkowym dotknięciu nie sposób się było powstrzymać przed powiedzeniem „sorry”. Dopiero ich całkowity bezruch wywoływał salwę śmiechu z samego siebie a to każdemu dobrze robi na zdrowie.
Ów „gabinet” figur woskowych na pewno wart jest odwiedzenia, zwłaszcza, że był w cenie wycieczki a bilety są tam koszmarnie drogie. Za ile weszła nasza wycieczka, jakie musiały być opusty? Na pewno gigantyczne, co potwierdza starą prawdę, płaci się tyle ile da się wytargować, nie tylko na arabskim suku. A każda cena wywoławcza jest bardzo mocno zawyżona w stosunku do kosztów. Niestety indywidualni turyści nie mogą się targować, więc płacą i płaczą.
Po owocnych „spotkaniach” w gabinecie figur woskowych, wreszcie nas zakwaterowali. I tu niespodzianka, mieszkamy przy samym placu Dam, gdzie ceny hoteli są najwyższe. Według wywieszki na ścianie naszego pokoju, jedna noc kosztuje znacznie więcej niż cena całej naszej wycieczki dla dwóch osób. Czyli znów to samo, śmierć frajerom, którzy tyle zapłacą.
Postanowiliśmy nie brać udziału w dalszych zbiorowych atrakcjach naszej wycieczki i sami wyruszamy w miasto, zaopatrzeni w mapę i pełni entuzjazmu.
Jak widzicie na załączonym obrazku, pora na spacery co najmniej średnia była. Kanały skute lodem, drzewa łyse, niebo czarne, ale są walentynki i jesteśmy w Amsterdamie. Idziemy wzdłuż kanału Amstel, gdzie? A chyba gdzie nas nogi poniosą. Bo żadnego konkretnego planu nie mamy.
To na szczęście małe miasto a jego stara część jeszcze mniejsza i łatwo odróżnialna, bo składa się z samych kanałów, ułożonych w dość prosty wzór. Prosty, gdy się go ogląda na mapie. Bo my, mimo kręcenia się w różnych kierunkach ciągle wracamy nad kanał Amstel. Taka widać dziś nasza karma. Żeby nie łazić w kółko podejmujemy drastyczną decyzję i idziemy w stronę portu.
Nie doszliśmy, zimny wiatr od Morza Północnego tak nam zmasakrował twarze, że postanowiliśmy szukać schronienia. Weszliśmy do knajpy na obiad, do azjatyckiej knajpy. Nie masz to jak porządne „sweat&sour” w zabytkowej kamienicy Amsterdamu. Prawda jest taka, że „chińskie żarcie” jest zawsze najtańsze, stąd niezbyt zamożni turyści jedzą zwykle ową „chińszczyznę” gdzie by nie pojechali. Ale w tym czasie moje dochody w walutach wymienialnych były na tyle niskie, że i „sweat&sour” mocno mnie szarpnął po kieszeni. Podobnie wizyta w małym sklepiku, gdzie kupiliśmy cos na kolację. Gosia też dobrze to pamięta, bo kupiła chyba najdroższą paczkę papierosów w życiu. Drugi raz jestem na zachodzie Europy i drugi raz muszę robić za „dziada”, taki los, ale nie ma co narzekać, wszystkiego mieć nie trzeba.
Amsterdam, oprócz architektury to także miasto sztuki, tej przez największe „S”. O holenderskim malarstwie słyszał chyba każdy, mamy do dyspozycji mnóstwo muzeów i galerii, ale nie mamy na wszystko czasu. Coś trzeba wybrać.
Zdecydowaliśmy się na Muzeum van Gogha, reszta poczeka na inne, może lepsze czasy. To zdecydowanie największa kolekcja dzieł mistrza. Obrazów jest ponad 200, do tego około 500 grafik i sterta listów.
A że Gosia jest miłośnikiem malarstwa, to takiej gratki nie możemy pominąć. Tym bardziej, że w Polsce palonej i ograbianej przez wieki niewiele tego dziś zostało. Odwrotnie w Holandii, gdzie przez całe wieki sztukę zbierano i hołubiono, więc dziś ten mały kraj ma ogromną liczbę galerii do obejrzenia. Ale Vincent Van Gogh to i tak „creme de la creme” malarstwa światowego. Więc jego muzeum w Amsterdamie trzeba obejrzeć koniecznie.
Ekspozycja podstawowa, czyli stała, ułożona jest po prostu chronologicznie. O kolejności powieszenia obrazu na ścianie decyduje wyłącznie data jego powstania.
Można było pewnie inaczej, bo teraz mamy jeden ciąg obrazów, z których kolejne mogą być o zupełnie innej tematyce czy technice malowania. Sprawia to wrażenie chaosu, jakiegoś widocznego już na pierwszy rzut oka nieuporządkowania.
Ale jaka jest inna możliwość skoro każdy mógłby to wymyśleć inaczej, według różnych cech. A tak jest najprościej, jaka prawda czasu taka prawda ekranu.
Zaczynamy od okresu zwanego Holenderskim. Są to obrazy typowe dla malarstwa holenderskiego. Kolory są stonowane, w większości są to tzw. kolory ziemi, całość sprawia wrażenie „bure”, tym bardziej, że na tych obrazach możemy zobaczyć zwykłe krajobrazy, zwykłych ludzi i tak typową dla holenderskiego malarstwa martwą naturę.
Najbardziej znany obraz z tego okresu nosi nazwę „jedzący kartofle”, co znakomicie podsumowuje to, co możemy zobaczyć.
Wszystko nagle się zmienia, gdy Van Gogh zostaje zainspirowany paryskim impresjonizmem. Kompletnie zmienia się paleta barw, na jaśniejszą a kolory są żywe. Maluje kwiaty zamiast martwych natur, w tym tak słynne obrazy słoneczników. Jest ich sporo, a nie tylko ten jeden jedyny, kiedyś najcenniejszy ponoć obraz na świecie.
Po odejściu od impresjonizmu i przeprowadzce do Arles, Van Gogh nadal jednak maluje pejzaże i kwiaty. Jego paleta barw nie ulega zmianie, a dominującym kolorem staje się żółty i wszystkie jego odcienie.
W tym czasie u mistrza stopniowo zaczyna się rozwijać choroba psychiczna. Nie pozostaje to bez wpływu na jego twórczość.
Obsesje maniakalno-depresyjne, dręczące autora spowodowały dramatyczną zmianę stylu. Pojawia się coraz więcej niebieskiego, również pociągnięcia pędzla są zupełnie inne.
To nie delikatne dotknięcia, tak charakterystyczne dla impresjonizmu, ale stają się one coraz bardziej zamaszyste i grube.
Ostatnie obrazy Vincenta Van Gogha nie pozostawiają wątpliwości, co do stanu umysłu autora. Staję się obsesyjne i ponure, aż do samego końca, czyli samobójczego strzału w głowę, który zakończył krótkie życie szerzej nieznanego wtedy malarza.
Dziś każdy z nich jest bezcenny, a mało kto na świecie nie wie kto to był Vincent Van Gogh. Tak to już w życiu bywa, że nieznani za życia, po śmierci przechodzą do historii i odwrotnie, dzisiejsi celebryci w większości odejdą w całkowite zapomnienie. Pamięć pozostaje po wybitnych a van Gogh z pewnością do nich należał.
Zobaczyliśmy w jednym miejscu, w olbrzymim czasowym skrócie historię, jaką ten genialny artysta po sobie zostawił, zobaczyliśmy jego życie w ciągu kilku godzin, gdy przechodząc od jednego płótna do drugiego podróżowaliśmy zarazem przez czas i przestrzeń. I to jest to bezcenne przeżycie, które zawdzięczamy amsterdamskiemu muzeum Vincenta Van Gogha. Jak bardzo byli byśmy ubożsi, gdybyśmy tam nie poszli.
Nad Amsterdamem zapada noc, najlepsza pora by udać się w stronę najbardziej znanej atrakcji miasta, dzielnicy czerwonych latarni. Niestety, dziś to wygląda jakby ogłoszono w niej dzień wolny od pracy. Na ulicach zamiast tłumów pijanych i żadnych atrakcji turystów, hula zimny północny wiatr. Na próżno w czerwonych oknach, a konkretnie to w oświetleniu czerwono-niebieskim prężą się „towary”. Jakoś nie ma chętnych. Może dlatego, że większość spacerujących jest trzeźwa a jakość „towaru” zaskakująco niska, na trzeźwo chyba nikt się nie skusi. Co jakiś czas zaczepia nas czarny jak smoła holender proponując mocne dragi i to wszystko co zastaliśmy w tym legendarnym miejscu. To zdecydowanie zły termin na takie uciechy.
Amsterdam znany jest też z bardzo tu licznych „kawowych” sklepów, w każdym razie tak się nazywają, „Cofee Shop”. Sprzedają tam to, czego sprzedawać nie wolno, ale jak się zbytnio nie rzuca w oczy to kogo to obchodzi. Holendrzy są szalenie praktyczni i doszli do wniosku, że lepiej przymykać oko a nie tysiące obywateli za coś, co i tak nikomu krzywdy nie robi.
Postanowiliśmy i my zobaczyć jak to z tą „kawą” w Amsterdamie jest. Najpierw poszliśmy do hinduskiego sklepu kupić „filiżankę”, z której mieliśmy tą „kawę” konsumować. Wybór był wielki a my, wystraszeni obywatele byłego bloku radzieckiego rozglądaliśmy się bardziej czy nas kto nie aresztuje, niż za różnorodnością „kawowych” akcesoriów. Widok miny Hindusa bezcenny. W końcu kupiliśmy skromną „filiżankę”, ale gdzie tą „kawę” sprzedają. Nic po drodze nie widziałem (musiałem chyba oślepnąć, bo „kawiarni” w centrum jest bez liku. Pozostało spytać „w konspiracji” Hindusa. Ten dopiero ryknął śmiechem i pokazał nam palcem „Picasso Cofee Shop” prawie po drugiej stronie ulicy.
W środku, jak na zewnątrz, kompletne puchy. Ktoś tam pije kawę, ktoś je ciasteczka, nijak żadnej zakazanej atmosfery. Może to tylko legendy?
Ale na pięterku barman na pytanie, a gdzie ta kawa?, wyciąga wielkie pudło z przegródkami. W środku tyle gatunków „kawy”, że oczopląsu można dostać. Prym wiodą takie jak znane na całym świecie produkty z Afganistanu czy Maroka. Ale są też „miejscowe”, krzaki są uprawiane w szklarniach. Nie powiem żebyśmy się kierowali jakością, raczej ceną. Wzięliśmy kilka „kaw” na wynos i poszliśmy, strach ma jednak wielkie oczy, w mrok.
Po drodze do hotelu zwiedziliśmy jeszcze jedno muzeum, które napotkaliśmy po drodze. Były tam obrazy, rzeźby i różne przedmioty. Niektóre zabytkowe, inne jak najbardziej współczesne. Może to nie była kolekcja na miarę Rijksmuseum, ale miejscami jednak ciekawa.
Na przykład widoczna na zdjęciu grupa rzeźb. Czyż nie jest i wyrazista i sugestywna. Może to nie jest sztuka przez duże S, ale sztuki są całkiem niezłe.
Zrobiło się strasznie późno, rano trzeba wstać a za nami bezsenna noc i perspektywa następnej w drodze powrotnej. Umęczeni posililiśmy się „kawą” i szykujemy się do spania. Gosia poszła do łazienki i tam została. Zbawienne działanie „kawy” spowodowało, że z wanny wyjść nie mogła, jakby ją przyssało. Musiałem ją wyciągać a mnie też jakby coś przytłoczyło, albo mi kto słonia na plecy włożył. Nie było lekko, ale w końcu po wielu próbach jakoś się do łóżka dowlekliśmy. I światło zgasło a zaraz potem znów się zapaliło, to już był niestety następny dzień.
Piwo, ser i drewniane buty
Przed śniadaniem najpierw była „kawa”. A potem były tego skutki. Najpierw pół godziny schodziliśmy z pierwszego piętra trzymając się kurczowo poręczy schodów obydwoma rękoma. W restauracji za odbyła się prawdziwa orgia kulinarna.
Hotel był porządny, więc na śniadanie było, oj było, co zjeść. A że po „kawie” apetyt rośnie i to w miarę jedzenia, to śniadanie na zawsze pozostało w naszej pamięci. Do bólu i do łez to właściwe określenie tego, co nas spotkało. Wreszcie mogliśmy dorwać się bez żadnych ograniczeń do holenderskich serów, których wystawiono ogromne ilości. Podobnie było z wędlinami, sałatkami, pieczywem i co tylko. Wypasiony hotel, wypasione śniadanie i wygłodniali goście, bo poza działaniem „kawy” trzeba pamiętać, że poprzedniego dnia mało co zjedliśmy. Skończyło się tym, że nawet ruszać nam się nie chciało a zwiedzać Amsterdam i potem całą noc tłuc się do Polski to na pewno nie ma żadnego sensu. Już zaczęliśmy opracowywać misterny plan, jakby tu zostać, gdy trzeba było gwałtownie się z tego snu obudzić. Wyprowadzamy się.
Na pamiątkę szalonego śniadania zostało nam zdjęcie przed hotelową restauracją. Jednak nie było to ostatnie słowo w kulinarnych szaleństwach tego dnia. Czekało nas teraz następne szalone wydarzenie, o którym nie mieliśmy pojęcia.