1. Praca, do której zawszę zdążam
W pracy
Mieszkam w cieniu
w pokoju kątach
Mieszkam w kurzu
gdzie nikt nie sprząta
Mieszkam gdzieś tam
za szafą, biurkiem
Tam, gdzie cienie
skapują ciurkiem
Chowam się tam
gdzie nikt nie słyszy
w worku czerni
w tobołku ciszy
Chowam się tam
w pokoju kątach
gdzie nie widzą
nikt nie zagląda.
Dzień, jak każdy inny
Co się stanie, gdy nadejdzie
dzień — jak inne? Jednak inny
kiedy udręk moich wiecznych
znajdzie się nareszcie winny?
Gdy rozbłyśnie nagle prawda
o tym, co mi duszę trawi
co mój umysł gryzie, kłuje
aby uczuć mnie pozbawić.
Gdy się dowiem wreszcie o tym
co — do licha! — we śnie wraca.
Gdy się dowiem, że kornikiem
duszy mojej — moja praca.
Że mój zawód, taki siaki
który każe wstawać rano
czerń trującą wsysa w ciało
w wypalenia skrzepłą ranę.
Hymn pracownika
Za szczyptę nerwów
za parę złotych
idę jak co dzień
dziś do roboty.
Za garść miedziaków
na srebrnej tacy
jak co dzień zmierzam
dzisiaj do pracy.
Siadam na krześle
przy biurku swoim
do komputera
co smutny stoi
i patrząc ciągle
na dziurę w płocie
dziś dzień jak co dzień
siedzę w robocie.
Kropelka
Dla tej jednej kropelki
w oceanie reprymend
dla promyka na niebie
szarym zasnutym dymem
dla tej jednej literki
w księdze mych niepowodzeń
dla malutkiej radości
co dzień do pracy chodzę.
Cały dzień czekam na ten
jeden szczęśliwy moment.
Czy to malutka kawa
czy uśmiech w moją stronę.
Cała ta smutna praca
cała wściekła szefowa
nikną przy jednym słowie
miłym — przy innych słowach.
Płynie lekarz
Płynę w noc w snu oceanie
płynę w nim do pracy.
Płynę jako duch niebieski.
Kto mnie tam zobaczy?
Wpływam w czarny drzwi prostokąt
na budynku-kostce
Windą w szare korytarze
zakręcenie proste.
Do dyżurki w ciemnym drewnie
wpływam — biała woda
ktoś na komputerze pisze
ktoś mi kawę poda
Swych pacjentów mgłą opływam
ich zlecenia tworzę
czasem kroplą pochwał spłynę
czasem ktoś pomoże.
A po trzeciej parą z kawy
w świat ulecę wolno
by się oddać snu błogości
w przyszłą noc spokojną.
I dopiero kiedy oczy
sklejone otwieram
widzę, że sen minął, a ja
w dzień znów się wybieram.
Czasem pomagam
Każde morze ma swoją
niepokorną kropelkę.
Każda chmura ma burzę
choćby nawet niewielką.
Piasek ma na pustyni
swoje jedno ziarenko
które drga w nim zawzięcie
swoim sercem maleńkim.
I tak ja drżę swym sercem
w wielkiej szarej machinie
która trwa wraz z człowiekiem
i z człowiekiem wraz zginie.
Tą machiną potężna
ale jakże w niej słaba
wchodzę co dzień wgłąb ludzi
którym czasem pomagam.
2. Długo wyczekiwany urlop
Urlop
Jeszcze siedem dni
Tydzień pozostał
mąk, krwi i potu
tydzień upadków
i tydzień wzlotów.
Jeszcze sześć dni
Dzień minął wolno
noc przepłynęła
znów mgła poranka.
Lecz skąd się wzięła?
Jeszcze pięć dni
Mija dzień siwy
w stali roboty.
Za mną już ciemność
przede mną — płoty.
Jeszcze cztery dni
Chory za chorym
znad mnie szefowa.
Zbyt ciche myśli
zbyt głośne słowa.
Jeszcze trzy dni
Poblask nadziei
w źrenicy oka.
W wyrzucie serca —
— szarość głęboka.
Jeszcze dwa dni
Już zaraz, chwilka
koniec kart leków.
Czekam dni parę
czekam od wieków.
Jeszcze jeden dzień
Na skraju nieba
stopę postawię
na szarej chmurze.
Już prawie, prawie!
Urlop
Na aureoli
anielich białych
trwam w gęstym niebie
przez bezczas cały.
Mimo wszystko, kocham cię
Kocham cię, życie moje ty
kocham cię, bo jesteś piękne
mimo że zsyłasz mi złe sny
mimo że bezwzajemnie.
Kocham cię, świecie mały mój
bo kocham gwiazdy jasne
bo Słońce mój ogrzewa znój
choć czasem dla mnie gaśnie.
Kocham cię — wreszcie! — tyś mój dom
dla mnie te cztery ściany.
Choć dla mnie drzwi i okna są
nie widzę zza firany.
I ciebie także praco ma
ciebie też kocham skrycie.
Lecz czemu wzajemności brak
jak z domem, światem, życiem?
Śnieg
Z białą szklanką śniegu w dłoni
i w białej sukience
nie dam wichrów się pogoni
skryję swoje serce.
Śnieg nie stopi mi się w rękach
ja szklanki nie skruszę.
Prędzej serce moje pęka.
Bólu czuć nie muszę.
Chronią przymarznięte palce
cenny biały kryształ
myśl w zaciętej myśli walce
pozostaje czysta.
Śniegi świata w szklance małej
na swych dzierżę rękach
i nie splami sukni białej
czerwień krwi pacjenta.
Kto chciałby być aniołem
Pędząc przez nasze siwe czasy
przed siebie z podniesionym czołem
ktoś chciałby biec przez myśli trasy
będąc nie więcej niż aniołem.
Pozbyć się ciała, o bogowie!
A wraz z tym ciałem krwi i potu.
Myśl ta kiełkuje w ludzkiej głowie
aż w końcu oko drży do lotu.
Bycie aniołem nie jest modne
Wielki Brat być nim nie pozwala.
Zapobiegają — by wygodnie
anioł w swym ciele się zestalał.
Aż w końcu kiedyś takie ciało
spala się, pozostając puste.
Ktoś chce powstrzymać — to za mało.
Już nie wymówią bólu usta.
Tedy zostają małe rany
na czole świata krwawiąc żalem.
Lecz lepszy świat jest niepoznany
no bo aniołów nie ma wcale.
Kamikaze
Moja śmierć nie pomści milionów
moja śmierć nie zabije wroga
a raczej zabije — jednego. Mnie.
I pomści milion — moich umarłych komórek.
Moja śmierć nie będzie miała sensu
mojej śmierci nie opisze nikt w wierszu
po mojej śmierci nikt nie zapłacze
po mojej śmierci nie będzie inaczej.
Ale zniszczę wroga.
Stal
Stalowe mijam morze
pośród piaszczystych plaż
czy to już jest ocean
czy jeszcze Bałtyk nasz?
We śnie stalowe morze
wypluwa siwą mgłę.
Czy już dzień szary nastał
czy jeszcze szaro śnię?
A w śnie tym biała jestem
szczęśliwy pusty mózg.
Tylko stalowe morze
i fal stalowych plusk.
Wybudzam się nad ranem
w żółtego nieba świt
i już nie widzę stali
bo już nie widzę nic.
Lekarz wie
Lekarz wie, jak serce ratować
wie jak leki do żyły podać
jak przywrócić pacjenta oddech
i czy mu antybiotyk dodać.
Lekarz wie, jak reanimować
kiedy stoi pacjenta serce
wie kiedy przeszczepić wątrobę
lub krew oczyszczać w sztucznej nerce.
On przepisze ci insulinę
lub przeciwnie — cukier ci poda.
Wie, jak sprawić, by ból przeminął
wie, jak siebie nie uratować.
Lato
Cicho kona wiosna
więdnie czerwień kwiatu
żar żółtego nieba
cześć oddaje latu.
Cicho kona weekend
a na jego prochach
wzrasta cień dnia pracy
co smak potu kocha.
I noc cicho kona
w granacie przedświtu
spływają łzy czarne
z czerni monolitu.
Niewidzialna
Opadły żółte liście
jak kartki z kalendarza
i chmury — oczywiście! —
na głowy chcą opadać.
Ja pod tą chmurą staję
pod Słońcem łatwopalna
a ludzie mnie mijają
bo jestem niewidzialna.
Dobrze być niewidzialnym
unikać bólu dotknięć
choć czasem ktoś normalny
nie chcąc się o mnie potknie.
W znanym mi kierunku
świat przesuwam za siebie
w widzialnym pocałunku
w na wskroś widzialnym niebie.
Czasem ratunku szukam
w oparach ze snu świata
w drzwi gabinetu stukam
swego Wielkiego Brata.
I wtedy znów powracam
gdzie tylko bywam w gości
gdzie czeka moja praca:
do snu rzeczywistości.
Wszyscy jesteśmy szarymi ludźmi
Wszyscy jesteśmy ludźmi
i płacimy podatki
wszyscy wdychamy krople
deszczu znad Ziemi-matki.
My też jesteśmy ludźmi
kupujemy w marketach
chodzimy po chodniku
niosąc krzyże na plecach.
Każdy jest z nas ciut szary
mimo na sukni kwiatów
trzeba być zawsze szarym
aby nie zbierać batów.
Batów od społeczeństwa
od strażników szarości
od dziewczyny, od brata
od bogów uprzejmości.
Indolencja
Co dzień rano z łóżka spływam
gdzieś tam, hen, ubranie leży
kawa znów bez smaku, bywa
przed oczami kurz mi śnieży.
Tramwaj toczy się bez celu
mija szary świt betonu
moje ciało, jedno z wielu
znów oddala się od domu.
Drzwi przede mną się rozsuną
by mnie w mdły dom pracy wpuścić
szare mgły pokłady runą
by mnie rzucić w pracy uścisk.
Siedzę więc, papiery piszę
czasem zbadam, porozmawiam
słowo umysł mój kołysze
nieznaczące znaki stawiam.
We mnie pustka bez radości
lecz i smutek gościem rzadkim
indolencja we mnie mości
się jak w puchu śniegu płatki.
I wychodzę, nic nowego
wnikam w martwe ciało miasta
bez emocji, bez zbędnego
ruchu, co by we mnie nastał.
Wracam lekko ku domowi
świat się koło mnie przemieści
szare niebo, nihil novi
bez słów pstrych i zbędnej treści.
Czasem chciałabym znów poczuć
zaznać szczęścia bez nieszczęścia
albo chociaż iskry w oku
nie zniszczonej wściekłą pięścią.
Ale teraz pozostaje
mi jedynie ulgi doznać
że nie bolą myśli czarne
sen mnie złych nie zniszczy doznań.
A wieczorem w życiu nudnym
w strach ciemności się zatopię
obserwując sen na brudnym
od gwiazd czarnych, zgasłych, stropie.
Inercja
Jakaś siła zwleka mnie z łóżka
i nadaje moc picia kawy
na ramieniu mała kostuszka
każe w istnieniu nie wyjść z wprawy.
Coś mnie ciągnie gdzieś, coś mną rzuca
w kółko chodzę w moim pokoju
siadam, rysuję coś, coś nucę
nie znam przyczyny tego znoju.
Choć zupełnie bezproduktywnie
na trzydziestu metrach czas spędzam
choć się czuję ni źle, ni dziwnie
nie dopada bezruchu nędza.
Umysł ciało pcha ku zatracie
krąży myśl, aż zęby klekocą
aż bezświetlność da mi wakacje
aż odpocznę bezsenną nocą.
3. Pacjent na umowę o pracę
Ja też jestem pacjentem
Gdy prosisz, by przed śmiercią
potrzymać cię za rękę
ja robię to, bo znam cię
ja też jestem pacjentem.
Gdy o swoim leczeniu
chcesz wiedzieć jak najwięcej
ja mówię wszystko, co wiem
ja też jestem pacjentem.
Gdy boisz się w rozpoznań
bezdroża wejść pokrętne
ja boję się wraz z tobą
ja też jestem pacjentem.
Gdy widzisz biały fartuch
który nakładam z lękiem
ja boję się, lecz mówię
ja tez jestem pacjentem.
Gdy wreszcie robię wszystko
co lekarz mi nakaże
to co ma mi tłumaczyć?
Wszak też jestem lekarzem.
Dziwne światy medycyny
Chodzę w tę i z powrotem
podziwiam dziwne światy
zaułki chorób serca
czy chorób płuc komnaty.
Czasem się wprawdzie gubię
czasem znikają tropy
czasem sama nie widzę
i wpadam na wykroty.
W końcu wędruję światem
dziwnym, niby znajomym
znajduję w nim pacjentów
z ciałem tak jakby — moim.
Wkraczam trochę niepewnie
w białej aurze fartucha
stetoskop hen w dal ciskam
czy ktoś coś powie? Słucha?
I wtem się świat zamyka
na mnie. Nie widzę więcej.
I potem już spokojna
jestem tylko pacjentem.
Relacja lekarz-pacjent
Gdy mówię z tobą, człowieku
gdy pytam w twe nazwisko
gdy podajesz cyfry wieku
gdy siedzisz obok mnie — blisko
gdy wreszcie objawy spiszę
gdy zdradzisz mi swoje lęki
gdy między słowami ciszę
słyszę, a czasem płuc dźwięki…
...nie boję się mówić.
Gdy ktoś mnie pyta o życie
gdy mówi coś o pogodzie
gdy chwali się losu szczytem
lub głosu szuka w narodzie
gdy każą mi patrzeć w niebo
zamiast zwyczajnie — pod nogi
gdy gnani swoją potrzebą
znać chcą mojej koniec drogi…
...boję się mówić.
Nie znajduję słów
Siedzę po dwóch stronach szyby
i myślę sobie: a gdyby
żyć tylko z tej jednej strony
ktoś byłby zadowolony!
Gdybym była tylko lekarzem
pacjent robiłby, co mu każę
albo gdybym pacjentem była
i co lekarz każe — robiła
byłabym szczęśliwym człowiekiem.
A ja jestem i tym, i tym
w świecie niesprawiedliwym, złym.
Jak to jest?
Jak to jest
że kiedy mnie nie ma
wszystko jest w porządku?
Wszyscy mili, grzeczni
w miłości zakątku?
A jak to jest
że kiedy ja jestem
atmosfera gęsta
rozbijam rękami
uśmiechami nękam.
Jesteś moją raną
Wbijasz się głęboko w ciało
wwiercasz głębiej się pod skórę
jakby tego było mało
w duszy plamisz sińce bure.
Gdy cię widzę, oczy więdną
gdy cię czuję, mrowią skronie
lecz nie umiem chwilą jedną
„odejdź!” rzucić w twoją stronę.
Jesteś moją krwawą raną
wciąż sączącą krwi posoką
wciąż na nowo zasklepianą
w dzień, jak co dzień, rok po roku.
Ja cię kocham — ty zabijasz
powolutku, krok po kroku
sączy jad błyszcząca żmija
by nie zasnąć w nocy mroku.
Chciałabym od ciebie uciec
nie potrafię — milczą nogi.
Gdyby miłość trwała krócej
to bym nie zaznała trwogi
medycyno!
Wszyscy czujemy się porażką
Czasami czuję się porażką
porażką jestem medycyny.
Uczyć się lata — rzeczą ważką
ja chciałabym tylko rutyny.
Nie ma rutyny w medycynie
słowo trzeba analizować
a ja bym chciała, aż dzień minie
w kokon samotności się schować.
Zmęczona czuję się dniem pracy
tam, gdzie entuzjazm miał być — pustka
pod opieką moją rodacy
martwe wywiad zbierają usta.
Chciałabym w domu siedzieć, pisać
albo jak prawdziwa artystka
z zeszytem pustym usiąść w cisach
nie widząc bestii mojej pyska.
A bestia widzi mnie, a ja ją
czyha na mnie w tygodnia ranek
czeka, aż zbudzę się, kochając
świat snu, co skończy się, gdy wstanę.
Wypalenie
Kiedy rano ledwo zwlekasz
się spod kołdry w gęstą czeluść
co na ciebie wściekła czeka
wiedz, że jesteś jednym z wielu.
Kiedy myślisz tylko o tym
by już skończyć dzień wraz z Słońcem
wychodząc ze swej roboty
oczekując tylko — końca
wiedz, że dzieje się coś złego
coś w umyśle twoim nie tak
coś w twym mózgu chemicznego
drapieżnego jak kobieta.
Ktoś tę pracowniczą chandrę
nazwał pięknie prostym słowem
teraz ma ten, co spadł na dno
wypalenie zawodowe.
Cóż ci czynić? Ciężka sprawa.
Coś ci żyć, jak ty chcesz, broni?
Jasne! Bieda nie zabawa
już cię do rachunków goni.
Więc znów pędzisz do roboty
pracy, której nienawidzisz
no a życie do soboty
będzie jeszcze z ciebie szydzić.
Ta sobota — wybawieniem
a niedziela czeka złego
chyba że z Słońca zaćmieniem
nie doczekasz już niczego.
4. Puszka piwa na dobry nastrój
Droga przez mękę
Przez szpitalne korytarze
ze smutkiem za rękę
idąc, o urlopie marzę
droga to przez mękę.
Gorzkich słów do mnie słuchając
z bezsilności jęknę.
Bez-znaczenie mi nadają.
Droga to przez mękę.
W siwej chmurze ponad głową
Słońce skryte piękne.
W ustach mielę puste słowa
droga to przez mękę.
Poranki
Gdy budzę się po snu koszmarze
gdy z moją głową staję w szranki
gdy o wieczorze ciemnym marzę
znów zaczynają się poranki.
Gdy widzę cienie ze złą twarzą
gdzie był przyjaciół oczu błękit
przeczuwam te, co się wydarzą
zdradzieckie słowa, myśli, lęki.
Cóż czynić, gdy paraliż członków
i gdy paraliż w czaszce myśli?
Nie ma widzenia ciał powodów
mijają i idą, skąd przyszli.
Świat dookoła się przesuwa
wokół mnie, nie ma punktów stałych
a ja więziona w świata trudach
żyję wciąć w tych porankach całych.
Parę dni urlopu
Czarno-nocny nieboskłon
rozświetlają granaty
czarne drzew pnie za oknem
ranka przykryją kwiaty
czarnej ziemi czeluście
dróg zastąpią rozstaje
a czarne myśli w głowie —
— to, co jasnym się zdaje.
A gdy urlop się skończy
znów się czernie przyplączą
co zamiast łączyć, dzielą
tylko ze smutkiem łączą.
Znowu ciemność nastąpi
w pustej przestrzeni głowy
nim znowu zstąpi z niebios
płomyk urlopu płowy.
Dzień z życia lekarza
W sześcioosobowym
siedzę gabinecie
sama przy swym biurku
i sama na świecie.
Wypełniam papiery:
jedna, druga tona…
Pacjenci wołają:
„nie zapomnij o nas!”
Wchodzi żona pana
Nowaka z dziesiątki:
„on coś dzisiaj słaby.”
Myślę, łączę wątki.
Na zleceniach leków
pieczątkę przybiję
niech dadzą tabletki
a ja zdrowie spiję.
I jeszcze badania!
Skierowania piszę.
Jednym okiem patrzę
drugim uchem słyszę.
Pielęgniarka woła
by cewnik założyć
druga chce morfinę.
A pacjent chce pożyć.
I znowu papiery:
jedna, druga tona.
Krzyczymy do ludzi:
„Pamiętajcie o nas!”
Zmęczenie
Gdy na twarz padam
w bezdrożach snów
gdy półprzytomna
wychodzę znów
kiedy nie trafiam
kluczem do drzwi
kiedy na jawie
dom mi się śni
wychodzę z pracy
na rześki wiatr
oglądam siwy
zamglony świat
pojmuję ranek
co rosą lśni
i od pokoju
otwieram drzwi.
Pierwsza snu chwila
niepewna jest.
Płocha umyka
i budzę się.
Pierwsze sny jeszcze
w zawodzie tkwią
pierwsi się jeszcze
pacjenci śnią.
Lecz zaraz — chwila
i dalej śnią
dalej, głęboko
nie budzę się.
W końcu w umyśle
mgłą wieje wiatr
pusty jest obraz
jak pusty kadr.
Piąteczek
Koniec na obchód wycieczek
dzisiaj jest piąteczek!
Koniec z papierami teczek
dzisiaj jest piąteczek!
Koniec we łzach ton chusteczek
dzisiaj jest piąteczek!
Szanse snu znów jednak małe
wkrótce poniedziałek.
Wódka
Lekarz działa na ludzi
jak wódka:
jedni dzięki niemu rozmawiają
inni śpiewają
inni tańczą.
Tylko jego anioł stróż
leży pod stołem
i wymiotuje
szczęściem.
5. Budzik
Dyżur na Oddziale Chorób Wewnętrznych
Spokój dyżuru
to tafla szkła
w pył go rozbija
melodia zła.
W czarnych piknięciach
wezwania sens
wraz z nim umyka
ciemność spod rzęs.
Tętnem pulsuje
przed światłem strach.
Tonę w milczeniu
w nieswoich łzach.
To pacjent woła.
Jest on czy był?
W kroplówce duszę
wlewam do żył.
Wiersz pisany w szpitalnym łóżku
Białe myszki, jak w delirce
po tygodniach alkociągu
dłonie kamień, stopy kamień
jak granity u posągu
ciemne niebo, jasne niebo
rozżarzony sufit bieli
kapie drogocenna woda
do czerwonej żył gardzieli
strach unosi się nade mną
lecz w pościeli święty spokój
tupot, stukot hen za drzwiami
szepcze: mamy cię na oku!
Są tabletek gorzkie ciernie
i jest zupy biała miska
biały lekarz i śmierć biała
między nich się pacjent wciska.
Nie znasz bólu na kroplówkach
tylko Weltschmerz ściska trzewia
za oknami czarne nieba
za oknami biała mewa
a korytarz pełen głosów
przez drzwi w głowę echo słabe
mówią tonem pełnym duszy
językami wieży Babel.
Czas upływa wolną falą
jak snu iskra mózg przemierza
kuśtykając nas przesuwa