E-book
15.75
drukowana A5
37.36
Horyzont nadziei

Bezpłatny fragment - Horyzont nadziei


Objętość:
113 str.
ISBN:
978-83-8431-308-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 37.36

Rozdział 1. Ucieczka

Ukraina Przedmieścia Mariupola, noc

Natasza stała w półmroku, przyciśnięta do matki tak mocno, jakby chciała zapamiętać na zawsze ciepło jej ramion. Czuła pod policzkiem znajomy zapach — mieszankę dymu z pieca i taniego mydła — tak codzienny, a w tej chwili stający się bezcenną kotwicą, która już za chwilę miała zostać brutalnie wyrwana.

Wokół panował chaos. Krzyki mieszały się z odgłosami silników i nerwowych kroków. Dzieci płakały, ktoś upuścił walizkę, a jej zawartość rozsypała się na błotnistą ziemię — ubrania, buty, kawałek chleba. Ludzie deptali je w pośpiechu, nie patrząc pod nogi. Każdy biegł tylko w jednym kierunku — ku granicy, ku obietnicy wolności, której nikt nie potrafił nazwać ani zagwarantować.

Z oddali niósł się głuchy huk. Każdy wybuch przypominał bicie serca — natarczywe, nieubłagane, coraz szybsze. Czas na decyzję skończył się wiele godzin temu. Teraz pozostało już tylko iść.

Powietrze było ciężkie od strachu. Na dłoniach matki Natasza czuła drobne, zimne krople potu.

— Musisz iść, córeczko — szept matki był drżący, a jednak stanowczy, jakby chciała siłą wcisnąć jej odwagę do serca. — Tutaj nie masz przyszłości. Tam… może znajdziesz życie.

Łzy piekły ją w oczy, ale wiedziała, że nie może się cofnąć. Ojciec, z twarzą wpatrzoną w ciemność, podał jej niewielki, zużyty plecak. Był jedynym, co udało się spakować w ostatniej chwili. W środku: ciepły sweter, butelka wody i mała, zniszczona fotografia rodziny. Zdjęcie, które trzymała teraz w dłoni tak mocno, że paznokcie wbijały się w papier.

— Będziemy na ciebie czekać. Wrócisz po nas, kiedy to wszystko się skończy — powiedział ojciec. Jego głos załamał się na ostatnim słowie, ale szybko odchrząknął, udając siłę.

Natasza chciała coś odpowiedzieć, powiedzieć im, że kocha, że nie zostawi, że wróci… Ale gardło zaciśnięte strachem i żalem nie pozwoliło wydać żadnego dźwięku.

Nagle poczuła szarpnięcie. Ktoś z tłumu — wysoki mężczyzna o szorstkich dłoniach — chwycił ją za ramię i pociągnął w stronę otwartego samochodu.

Natasza odwróciła się po raz ostatni. W tamtym spojrzeniu, którym objęła rodziców, zostawiła całą swoją przeszłość — dom, dzieciństwo, przyjaciół, bezpieczny świat, który rozpadł się w jednej chwili.

Wsiadła do auta. Silnik zawarczał, a światła reflektorów przecięły ciemność jak ostrza.

Droga przed nią była nieznana, obca, budząca lęk, ale wiedziała jedno — już nigdy nic nie będzie takie samo. Przypatrywała się pustej, wijącej się szosie i czuła, że nie ma już dokąd wracać.

Jedynym, co jej pozostało, była droga naprzód. Musiała iść przed siebie, krok po kroku, nawet jeśli każdy kolejny stawiała w ciemności.

Żeby przeżyć.

Samochód toczył się powoli przez gęstą, nieprzeniknioną ciemność, a Natasza wpatrywała się w okno, jakby za szybą mogła znaleźć odpowiedź na wszystkie palące ją pytania.

Droga była pełna dziur i wybojów, dziwnie cicha, jakby świat zapadł się w sobie. Co jakiś czas, w snopach światła z reflektorów, pojawiały się opuszczone w rowach wózki dziecięce, rozrzucone walizki i pogięte rowery — ciche świadectwa i ślady tych, którzy uciekali tuż przed nimi.


W oddali majaczyły czarne sylwetki spalonych domów, a ich puste okna patrzyły na nią niczym martwe, czarne oczodoły. Czuła, jakby przejeżdżała przez cmentarzysko swojego dzieciństwa, przez zgliszcza dawnego życia. Każdy widok wbijał w jej serce kolejny, niewidzialny sztylet.


Nagle samochód gwałtownie zahamował. Na drodze, niczym widmo, wyrosła barykada z worków z piaskiem i betonowych bloków. Uzbrojeni żołnierze w zimnych mundurach wyszli z cienia, a światła latarek przeszyły wnętrze auta. Natasza wstrzymała oddech, kurczowo zaciskając dłonie na pasku plecaka. Czuła, jak drżenie kierowcy przenosi się na całe auto.


„Dokumenty” — warknął jeden z żołnierzy, nie odrywając wzroku od pasażerów. Jego głos był zimny i pozbawiony emocji.


Kierowca z drżącym głosem podał jakieś papiery. Każda sekunda wleczenia się w miejscu zdawała się być wiecznością. Natasza czuła, jak jej serce wali tak głośno, że zaraz zdradzi całą jej obecność. Miała wrażenie, że każdy żołnierz patrzy właśnie na nią.


Po kilku minutach, które dłużyły się w nieskończoność, żołnierze z niechęcią odsunęli barykadę. Samochód ruszył naprzód, a powietrze w kabinie było ciężkie jak ołów. Nikt nie ośmielił się odezwać.


Kilka godzin później, gdy zatrzymali się na poboczu, by zatankować i odpocząć, Natasza wysiadła, by zaczerpnąć chłodnego powietrza. W świetle reflektorów zobaczyła skuloną grupę ludzi przy zwalonym drzewie. Było tam troje dzieci owiniętych w brudne koce, wychudzona kobieta w zbyt cienkim płaszczu i starszy mężczyzna z brodą, który trzymał na kolanach zniszczoną gitarę bez strun.


Ich twarze były wychudzone, a w spojrzeniach malowała się pustka. Kobieta uniosła głowę i uśmiechnęła się blado, jakby sam fakt, że widzi kogoś jeszcze żywego, dawał jej odrobinę otuchy.

„Dokąd jedziesz?” — zapytała cicho, głosem zachrypniętym od zimna i pragnienia.


Natasza zawahała się. Sama nie wiedziała, czy ta podróż miała jakikolwiek cel. Granica, obcy kraj, może bezpieczeństwo — wszystko to brzmiało jak bajka opowiadana dziecku, żeby mogło zasnąć.

„Daleko” — odpowiedziała wymijająco.


Starszy mężczyzna skinął głową, jakby rozumiał więcej, niż Natasza była gotowa powiedzieć. „Daleko to zawsze lepiej niż tutaj” — szepnął, a w jego głosie pobrzmiewało zmęczenie, ale też mądrość.

Dzieci spojrzały na nią wielkimi oczami. Najmłodsze, z włosami sklejającymi się w brudne kosmyki, uniosło do ust kawałek suchej skórki chleba i powoli przeżuło, jakby każdy kęs miał trwać wiecznie.


Kiedy kierowca zawołał ją z powrotem do samochodu, Natasza jeszcze przez chwilę patrzyła na nich, zapamiętując ten obraz. Wiedziała, że ci ludzie zostaną na poboczu — może przeżyją, a może nie. A ona jechała dalej, jakby sama droga zmuszała ją do wyboru między własnym życiem a cudzym losem, ale w jej oczach pojawiła się inna iskra. Po raz pierwszy czuła, że naprawdę walczy. Walczy o to, by ich losy nie podzieliły się na takie same historie.


Samochód zatrzymał się przy zniszczonej przystani, gdzie powietrze pachniało solą, wilgocią i starymi rybami. W półmroku Natasza dostrzegła znajomą sylwetkę skuloną pod latarnią, której migotliwy, żółty blask padał na zmęczoną twarz wujka.

— Wuju…? — wyszeptała, głos ugrzązł w gardle.

Odwrócił się gwałtownie. Jego twarz na moment rozjaśniła się, a oczy zabłysły.

— Natasza! Co ty tu robisz? Ostrzegano cię… — westchnął.

— Uciekam… jak wszyscy — odpowiedziała cicho. — Nie mam dokąd pójść. Wszędzie to samo.

Rybak przesunął dłonią po zniszczonej czapce.

— To dobrze, że trafiłaś na mnie. Uciekam do Rumunii. Morze jeszcze mnie słucha… może i ciebie ocali. Nie ma tu dla nas przyszłości.

— A jeśli nie? — spytała, strach ściskał jej gardło.

Spojrzał jej prosto w oczy, poważnie, pełen żalu.

— Lepiej próbować i utonąć, niż zostać tutaj i czekać na śmierć. Pamiętaj — zawsze możesz wybrać.

Nie dyskutowała. Wsiadła na kuter. Silnik jęknął, odbijając od brzegu, a pokład kołysał się pod jej stopami.

Cisza trwała chwilę. Potem wuj odezwał się ponownie:

— Natasza… pamiętaj, człowiek zawsze ma wybór. Nawet jeśli wydaje się, że nic nie ma. Morze nauczyło mnie, że trzeba płynąć dalej, nawet kiedy wydaje się, że to bez sensu.

Chciała odpowiedzieć, ale huk rozdarł noc. Jasny błysk oślepił ją na moment. Kuter podskoczył i rozpadł się z trzaskiem.

— Trzymaj się liny! — krzyknął wuj, ale fala uderzyła w nich z siłą taranu, porwawszy go natychmiast.

Natasza wpadła do lodowatej wody. Zimno paliło skórę, panika ściskała płuca. Rękami szarpała się, łapiąc kawałek drewna. Obok dostrzegła wujka — twarz blada, wysiłek malował się w oczach.

— Wuju! — krzyczała. — Nie puszczaj!

— Płyń, płyń, moje dziecko — odpowiedział ochryple. — Płyń dalej…

Morze wciągało go, a ona walczyła, paraliżowana zimnem.

Zimna woda natychmiast wdzierała się pod ubranie, przeszywając ciało jak setki ostrych igieł. Każdy ruch stawał się wysiłkiem graniczącym z niemożliwością. Oddech Nataszy zamieniał się w parę, której ledwo mogła łapać między drżeniem i bólem mięśni. Ciało zdradzało ją stopniowo — drżenie przeradzało się w drgawki, a zimno wgryzało się w kości, kradnąc siły z każdą sekundą. Morze nie było tylko wodą — było lodowatym więzieniem, które gotowe było wciągnąć ją pod powierzchnię w jednej chwili.

Każdy oddech, każdy ruch rąk, każda próba utrzymania się na powierzchni stawały się walką o życie. Zimno paraliżowało, ale w sercu tliła się iskra nadziei –w oddali pojawiły się światła. Wielki statek przecinał mrok.

Ktoś zauważył Nataszę. Lina oplotła jej ramię, silne ramiona wciągnęły ją na pokład. Leżała ociekając wodą, dygocząc, łapiąc oddech.

Spojrzała w czarne, wzburzone fale. Tam został wuj. Morze zabrało go bezpowrotnie. Jego słowa wciąż brzmiały w jej głowie: „płyń dalej”.

A ona? Ocalała. Cudem, przypadkiem. I nawet nie wiedziała jeszcze, że właśnie teraz zaczyna się jej droga w zupełnie nowy, nieznany świat.

Rozdział 2 — Przyjaciele czy wrogowie

Natasza ocknęła się w półmroku. Powieki miała ciężkie, a głowa pulsowała od bólu. Przez moment nie wiedziała, gdzie jest — wszystko pachniało obco: olejem, rdzą i wilgocią. Metalowa ściana, przy której leżała, drżała od pracy potężnych silników, a ten rytmiczny, monotonny warkot wprowadzał ją w stan otępienia. Statek. Morze. Huk eksplozji. Obrazy wróciły nagle, jak uderzenie fali.


Spróbowała się podnieść, ale całe ciało miała obolałe, a mięśnie paliły przy każdym ruchu. Ubranie wciąż przesiąknięte zimną wodą przyklejało się do skóry, wywołując nieprzyjemny dreszcz. Ktoś przykrył ją grubym, wełnianym kocem, który otulał ją jak kokon. Na stoliku obok stał emaliowany kubek z parującą herbatą.


— Żyjesz w ogóle? — usłyszała po rosyjsku chrapliwy głos.

Natasza podniosła głowę. W drzwiach kajuty stał mężczyzna w brudnym kombinezonie roboczym, którego ręce umazane były smarem. Miał surową twarz, a w jego oczach można było dostrzec zmęczenie i ostrożność. Patrzył na nią, jakby oceniał, ale w jego spojrzeniu brakowało jawnej wrogości.


— Gdzie ja… gdzie ja jestem? — wychrypiała, czując, jak jej głos łamie się na suchym powietrzu.

— Na „Wostoku”. — odpowiedział krótko, bez emocji. — Statek handlowy, płyniemy do Stambułu.

Słowo „Stambuł” uderzyło ją niczym fizyczny cios. To nie miało tak wyglądać. Ucieczka miała prowadzić w nieznane, a nie do konkretnego portu, który kojarzył się z handlem i niebezpieczeństwem. Serce zabiło jej mocniej.


— Dokumenty? — spytał, a w jego oczach pojawił się cień nieufności. Zrobił krok w jej stronę, a Natasza skuliła się pod kocem.


Zamarła. Opuściła wzrok, zaciskając palce na wełnie. Miała pustkę w kieszeniach. Nie miała nic. Ani paszportu, ani walizki, nawet zdjęcia z wujkiem. Została jej tylko pamięć.


Cisza przeciągała się, a wibrujący odgłos maszyn tylko ją potęgował. Czuła na sobie jego wzrok.


— Tak myślałem — mruknął mężczyzna, a w jego głosie pobrzmiewało zrezygnowanie. — Kapitanowi to się nie spodoba. Ale… — westchnął i sięgnął po kubek. — Pij. Zanim przyjdzie, musisz mieć trochę siły.

Podał jej herbatę, a w tym prostym geście było więcej człowieczeństwa niż w całej wojennej ucieczce, którą przeszła. Poczuła zapach ziół i poczuła ulgę.


Natasza podniosła wzrok. Nie wiedziała jeszcze, czy to przyjaciel, czy wróg. Ale ciepło kubka w jej dłoniach sprawiło, że pierwszy raz od dawna poczuła coś na kształt nadziei. I zdała sobie sprawę, że nawet jeśli uciekła od wojny, jej walka dopiero się zaczyna.


Drzwi kajuty zaskrzypiały i otworzyły się gwałtownie. Do środka wszedł mężczyzna w długim, granatowym płaszczu marynarskim. Jego sylwetka była postawna, a ruchy spokojne, jakby każdy krok miał podkreślać władzę, którą posiadał. Miał siwe, surowo przycięte włosy i twarz naznaczoną bliznami od wiatru i słońca. Kapitan. Nie było wątpliwości, że to on rządzi na tym statku.


Mechanik odsunął się na bok, prostując się niemal odruchowo.

— Panie kapitanie… — mruknął, a w jego głosie pobrzmiewało posłuszeństwo. — Znaleźliśmy ją w wodzie. Jeszcze żyje.


Kapitan zmrużył oczy. Jego spojrzenie spoczęło na Nataszy, tak ostre, że dziewczyna aż wzdrygnęła się pod kocem. Czuła się, jakby był w stanie przeniknąć jej myśli i zobaczyć jej strach.


— Kto ty jesteś? — zapytał twardo, po rosyjsku. — I skąd się tu wzięłaś?


Natasza otworzyła usta, ale głos ugrzązł jej w gardle. Zdołała jedynie wykrztusić:

— Ja… ja nie…


— Dokumenty — przerwał jej, nie podnosząc głosu, ale jego ton brzmiał jak wyrok. Był to rozkaz, który nie znosił sprzeciwu.


Mechanik spojrzał na nią krótko, a potem odwrócił wzrok, unikając konfrontacji. Nie zamierzał jej bronić. W jego oczach nie było wrogości, a jedynie świadomość, że są pewne zasady, których nie wolno łamać.


Natasza poczuła, jak kubek drży w jej dłoniach, a ciepło, które dało jej nadzieję, nagle zaczęło parzyć.


Kapitan powoli wszedł głębiej do kajuty. Zatrzymał się tuż obok stolika i oparł dłonie na blacie. Metal zaskrzypiał pod ciężarem. W ciszy słychać było tylko niskie buczenie silników i krople wody skapujące z jej mokrych włosów.


— Nie lubię pasażerów znikąd — powiedział, akcentując każde słowo. — Ludzie bez nazwiska, bez historii, bez papierów… to zawsze kłopoty.


Nachylił się lekko, tak że czuła zapach soli i tytoniu, którym przesiąknięty był jego płaszcz. Jego twarz była tak blisko, że widziała białą bliznę przecinającą brwi i cień nieogolonego zarostu.


— Pytam po raz ostatni — jego głos stał się cichszy, lecz bardziej niebezpieczny. — Kim jesteś?

Kapitan patrzył na nią twardym, nieprzeniknionym wzrokiem. Nie mrugał, a jego spojrzenie było niczym laser. Natasza zacisnęła palce na kocu, czując na sobie ciężar jego spojrzenia. Wiedziała, że nie ma szans, by wymyślić wiarygodne kłamstwo.

— No, słucham — rzucił krótko kapitan. — Oszczędź mi opowieści.

Natasza przełknęła ślinę. Mimo jego tonu, postanowiła mówić prawdę. — Nazywam się Natasza Natanienko — powiedziała cicho, drżącym głosem. — Pochodzę z Mariupola.

Słowo „Mariupol” zadziałało jak iskra. Kapitan zmrużył oczy.

— Uciekłam… — kontynuowała, czując jak łzy zbierają się jej pod powiekami. — Bałam się wojny. Wszystko zostało zniszczone.

Kapitan nie mrugnął, nie zmienił wyrazu twarzy. Słuchał w milczeniu, jakby oceniał wagę każdego jej słowa.

— Podczas ucieczki spotkałam wujka — ciągnęła, zbierając w sobie odwagę. — Był rybakiem. Miał kuter… chciał mnie zabrać do Rumunii. Ale… — jej głos załamał się. — Trafiliśmy na minę. On… on zginął.

Ostatnie zdanie wymknęło się jak szept. Natasza nie odwróciła wzroku, patrzyła na kapitana, pozwalając łzom spływać po policzkach.

Mechanik nerwowo przełknął ślinę, a jego oczy uciekły na bok. W ciszy rozległo się tylko głośniejsze buczenie silnika.

Kapitan prostował się powoli. Zastukał palcami o blat stołu, a echo tego stukotu brzmiało jak osąd.

— Wojna — powtórzył, bez emocji, ale jego głos brzmiał głęboko. — Zawsze niesie ze sobą rozbitków. Pytanie, co z nimi zrobić.

Przez krótką chwilę wydawało się, że zaraz każe ją wyrzucić za burtę albo zamknąć w ładowni. Ale jego oczy złagodniały o ułamek sekundy — ledwie dostrzegalnie.

— Dokumentów nie masz. a co masz. Pieniądze? — spytał, a Natasza pokręciła głową. — No cóż. — Westchnął. — Słuchaj uważnie. Na tym statku obowiązują zasady. Nie masz prawa tu być. Ale wyrzucić cię z powrotem do morza… — urwał, a kącik ust drgnął w czymś, co mogło być cynicznym uśmiechem. — Nie jestem jeszcze takim potworem.

Natasza odetchnęła, ale jej serce biło jak szalone.

Kapitan odwrócił się do mechanika, wydając rozkaz, jakby rozmawiał o zwykłym towarze.

— Andriej, zamknij ją w kajucie. Pilnuj, żeby nikt jej nie widział. Zajmę się tym później.

Metalowe drzwi zamknęły się z głuchym szczękiem. Echo tego dźwięku rozniosło się po małej, ciasnej kajucie, a potem nastała głucha cisza. Natasza została sama.

Powietrze pachniało olejem i wilgocią, a słabe światło żarówki pod sufitem migotało, jakby miało zaraz zgasnąć. Była wyczerpana, ale sen nie nadchodził — każdy szum statku, każde skrzypnięcie kadłuba przypominało jej o tym, że jest w pułapce.

Zwinęła się pod cienkim, szorstkim kocem, ściskając go, jakby mógł ją ochronić. Wciąż miała przed oczami twarz wujka — ostatnie spojrzenie, ostatnie słowa. Myśl o tym, że nie udało jej się go uratować, dusiła ją bardziej niż zimno.

Nie wiedziała, ile czasu minęło. Mogła to być godzina, a może tylko kilka minut. Nagle usłyszała ostrożne stukanie do drzwi. Zamarła, a jej serce podskoczyło do gardła.

Zamek zgrzytnął i drzwi uchyliły się nieznacznie. Do środka wsunęła się znajoma sylwetka — Andriej, mechanik. W dłoni trzymał talerz z gorącą zupą i kawałkiem chleba.

— Kapitan kazał cię zamknąć — powiedział półgłosem, jakby usprawiedliwiał się sam przed sobą. — Ale nie kazał, żebyś głodowała.

Postawił talerz na stoliku, nie patrząc jej w oczy.

— Dziękuję… — wyszeptała Natasza. Jej głos drżał.

Andriej wzruszył ramionami. — Nie dziękuj. To tylko jedzenie. — Zawahał się, po czym zerknął na nią szybko, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale brakowało mu odwagi.

Wreszcie dodał cicho: — Uważaj na słowa. Tu każdy patrzy, każdy słucha. Nie wszystkim spodoba się, że tu jesteś.

Po tych słowach wyszedł, zostawiając ją z ciepłą zupą i jeszcze większą ilością pytań.

Korytarz cuchnął olejem i tytoniem, a każdy krok Andrieja niósł się echem po wąskich, metalowych ścianach. Gdzieś pod pokładem dudnił silnik. W uszach wciąż brzmiał mu drżący głos dziewczyny, jej ciche „dziękuję”.

Kapitan czekał na końcu korytarza. Oparty o reling, trzymał w dłoni papierosa, którego żar rozświetlał ostrą linię jego szczęki. Patrzył w ciemność za burtą, jakby coś chciał wyczytać z tańczących fal.

— I co? — rzucił, nie odrywając wzroku od morza. — Żyje?

Andriej przystanął, czując, jak gardło mu wysycha.

— Dałem jej zupę. Jest wystraszona. To tylko dziewczyna, kapitanie.

Kapitan powoli dmuchnął dymem, jakby każde słowo musiało w nim dojrzeć.

— Dziewczyna bez dokumentów.Ani paszportu ani legitymacji.Bez rodziny. Bez nikogo, kto by się po nią zgłosił. — Wreszcie spojrzał na Andrieja. — A wiesz, co to znaczy?

— Że nikt się o nią nie upomni — odpowiedział mechanik cicho. — Ale to nie powód, żeby traktować ją jak ładunek.

Kapitan odwrócił się gwałtownie. Jego oczy były twarde jak stal.

— A jak mam ją traktować? Jak pasażera z biletem pierwszej klasy? — Zmrużył oczy. — Jeśli w Stambule wejdzie straż portowa i znajdzie u nas uchodźcę, stracimy wszystko. Statek, wolność, może i życie.

Andriej zacisnął pięści. Czuł ciężar słów kapitana, ale w jego głosie dostrzegł cień wahania.

— Nie wyrzucisz jej — stwierdził cicho, bardziej niż zapytał. — Widzę to w twoich oczach.

Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko szumem fal. Kapitan zgniatał papierosa o reling, jakby wyładowywał na nim cały swój gniew.

— Na razie zostaje — rzucił w końcu. — Ale pamiętaj, Andriej… — jego głos stał się lodowaty — …ona jest twoim problemem. Ty ją pilnujesz. Jeśli ktoś z załogi zacznie zadawać pytania, jeśli ktokolwiek się domyśli — odpowiadasz za to głową.

Kapitan odszedł ciężkim krokiem, nie oglądając się za siebie.

Andriej został sam w półmroku. Rozmowa wydawała mu się testem — jakby kapitan sprawdzał, ile jest w nim lojalności, a ile serca. A teraz to serce ciągnęło go w dół, jakby sam wpakował sobie kotwicę na szyję.

Andriej wrócił do kajuty, a metaliczny zgrzyt jego buta o podłogę rozniósł się echem w ciasnym pomieszczeniu. Natasza siedziała skulona na łóżku, wciąż wciśnięta w koc, a jej oczy śledziły każdy ruch mechanika.

— Wszystko w porządku? — zapytał cicho, stawiając przed nią kubek z parującą herbatą. Aromat mieszał się z zapachem oleju i wilgoci, tworząc duszny, dziwny zapach.

Natasza skinęła głową, ale nie odezwała się. Jej spojrzenie było skupione na kocu, jakby chciała znaleźć w nim ochronę.

— Posłuchaj — zaczął Andriej, obniżając głos. — Kapitan ma swoje powody, żeby cię tu zostawić. Ale nie licz na ulgę od reszty. Ludzie patrzą, słuchają. Każde spojrzenie może być oceną, każdy szept — jak wyrok.

Natasza przełknęła ślinę, czując metaliczny posmak strachu. — Co mam robić? — wyszeptała. — Jak nie zwrócić na siebie uwagi?

— Nie zadawaj pytań, nie szukaj przyjaźni na siłę. Pokaż, że jesteś nikim — odparł Andriej, patrząc jej w oczy. — Trzymaj się blisko mnie. Jak coś się stanie, będę twoją osłoną. Ale musisz być cicho.

Dziewczyna spojrzała na niego uważniej. Jego usta, zwykle zaciśnięte, na moment złagodniały, a w oczach Natasza dostrzegła coś, czego wcześniej nie widziała — ulotny cień troski, który sprawił, że na moment zapomniała o strachu.

— Dzięki… — wyszeptała, a szczere ciepło w słowie sprawiło, że Andriej skinął głową.

— Nie dziękuj — odpowiedział, odchodząc ku drzwiom kajuty. Oparł się na chwilę o framugę. Jego głos stał się ledwie słyszalnym szeptem. — I pamiętaj, czasem nie każdy, kto wydaje się groźny, jest wrogiem. Ale też nie każdy przyjaciel okaże się pomocny.

Zniknął, a Natasza została sama z jego słowami, które wisiały w powietrzu jak wyrok. Spojrzała na drzwi. Za nimi, w korytarzu, usłyszała odległy, ciężki odgłos kroków. Wiedziała, że wciąż jest na tym statku, a nie wszyscy ludzie na nim będą dla niej zagrożeniem. Ale na pewno nie wszyscy będą też jej przyjaciółmi.

Wzięła łyk herbaty, która zdążyła już ostygnąć. Gorycz smaku powoli otuliła jej zmysły, a kubek stał się ciężarem. Jej powieki opadły, a ciało, wyczerpane lękiem, w końcu poddało się. Natasza zasnęła, wciąż skulona pod kocem, jak małe, wystraszone zwierzę, które w końcu znalazło bezpieczną kryjówkę.

Poranek na pokładzie

Metaliczny brzęk dzwonu rozdarł ciszę. Natasza otworzyła gwałtownie oczy, przez chwilę nie wiedząc, gdzie jest. Surowy sufit i jednostajne dudnienie silników przypomniały jej, że nie śniła — była na statku. Powietrze pachniało starym, mokrym metalem, olejem i stęchlizną, a cienki koc, którym była przykryta, nie chronił przed przenikliwym chłodem.

Drzwi skrzypnęły i do środka zajrzał Andriej. Wyglądał na wycieńczonego, jakby pracował całą noc. Miał na sobie kombinezon poplamiony smarem, a w dłoni trzymał kawałek czarnego chleba i kubek kawy.

— Pobudka, dziewczyno — powiedział cicho, ale jego ton nie znosił sprzeciwu. — Załoga już wie. Lepiej, żebyś się pokazała. Udawanie cienia na nic się nie zda.

Natasza usiadła, starając się nie pokazać, jak bardzo drży. Wzięła od niego chleb i kubek, choć ręce miała lodowate.

— Oni… wiedzą? — zapytała.

Andriej skinął głową. — Widzieli, jak cię wyciągaliśmy. Nie dało się tego ukryć. Teraz tylko pytanie, czy kapitan zrobi z ciebie problem, czy pozwoli ci przetrwać rejs.

Natasza poczuła, jak serce wali jej w piersi. — I co oni myślą?

Mechanik wzruszył ramionami, choć w jego oczach mignęło napięcie. — To marynarze. Plotkują, kpią, snują domysły. Jedni ci współczują, inni liczą, że kapitan pozbędzie się kłopotu. Ale najgorsze jest to, że nikt nie wie, jakie naprawdę są jego plany.

Kilka minut później wyszli razem na korytarz. Ostre światło neonów raziło w oczy, a morskie powietrze wpadało szczelinami przez otwarte włazy. Pokład tętnił życiem: ktoś zwijał liny, ktoś inny dźwigał skrzynki, a krzyki mieszały się z hukiem maszyn. Na ich widok rozmowy nagle ucichły.

Trzech marynarzy stało przy relingu, paląc papierosy. Odwrócili się niemal równocześnie, jakby na nich czekali. Najstarszy, brodaty mężczyzna o twarzy pooranej zmarszczkami, splunął za burtę i zmrużył oczy.

— No proszę, nasza syrena się obudziła — rzucił, zaciągając się dymem. — Kapitan pewnie liczy, że będzie śpiewać do kotwicy.

Drugi, chudy i wiecznie uśmiechnięty, szturchnął go w ramię. — A może to szpieg? — powiedział pół żartem, pół poważnie. — Wyrzucisz taką za burtę i po kłopocie.

Trzeci, najmłodszy, milczał, ale patrzył na Nataszę z jawną nieufnością.

Natasza spuściła wzrok, czując, jak serce podskoczyło jej do gardła. Czuła na sobie ich spojrzenia, jakby była wystawionym na widok publiczny zwierzęciem w klatce.

Andriej stanął krok przed nią, instynktownie osłaniając ją od reszty. — Wystarczy — rzucił twardo. — To pasażer, a kapitan już podjął decyzję.

Brodaty marynarz prychnął. — Pasażer? Bez biletu, bez dokumentów? — Wbił spojrzenie w Andrieja. — Ty wiesz, że za takie coś można w Stambule dostać kulę w łeb?

— Wiem — odpowiedział Andriej spokojnie, ale w jego głosie brzmiała stal. — I dlatego nikt się nie dowie.

Chudy parsknął śmiechem. — Nikt? My już wiemy. A języki na statku nie są krótkie.

Natasza uniosła głowę. Jej oczy błysnęły, jakby zebrała w sobie całą odwagę, jaką miała. — Nie chciałam tu być — powiedziała cicho, ale wyraźnie. — To nie był mój wybór.

Na chwilę zapadła cisza. Brodaty marynarz spojrzał na nią z czymś, co mogło być cieniem zaskoczenia. Potem wzruszył ramionami i zgasił papierosa o reling.

— Twój problem, Andriej — mruknął i odszedł, ciągnąc za sobą resztę. — Ale pamiętaj, na morzu każdy kłopot staje się kłopotem całej załogi.

Kiedy zniknęli, Natasza wypuściła powietrze, nie zdając sobie sprawy, że przez cały czas wstrzymywała oddech.

— Widzisz? — mruknął Andriej, nie patrząc na nią. — Oni wiedzą, ale boją się sprzeciwić kapitanowi. Na razie. Dlatego musisz być cicho, bardziej niż kiedykolwiek.

Natasza skinęła głową, czując, że mimo lodowatych słów Andrieja, jego obecność jest jedyną tarczą, jaka oddziela ją od gniewu reszty załogi.

Statek płynął spokojnie, ale atmosfera na pokładzie gęstniała z każdą godziną. Słońce wschodziło powoli nad morzem, a dla Nataszy dzień dopiero się zaczynał — dzień, w którym musiała nauczyć się żyć między obcymi, którzy jednocześnie byli jej wybawicielami i sędziami.

Po godzinie spędzonej na pokładzie Natasza wróciła do kajuty, położyła się na koje zasnęła, spała do wieczora..

Statek leniwie kołysał się na falach, a powietrze ciężkie od soli i dymu papierosowego lepiło się do skóry. Noc schodziła powoli. Na pokładzie, w cieniu żurawia, zebrała się mała grupka marynarzy. Zmęczeni, siedzieli na pustych skrzynkach, dzieląc się butelką wódki i kromką chleba.

— To mi się nie podoba — rzucił Siemion, najstarszy z załogi, przecierając dłonią ogorzałą twarz. — Wciągnęliśmy ją na pokład na oczach wszystkich. W Stambule każdy, kto będzie chciał, zobaczy nową twarz na burcie.

— To tylko dziewczyna — odparł Iwan, najmłodszy z nich. — Zresztą, tonęła. Co mieliśmy zrobić? Odwrócić się?

— Co mieliśmy zrobić? — parsknął Siemion, podając butelkę dalej. — Zostawić, żeby się utopiła. Albo podrzucić na pierwszy statek, który nas mija. Litość na morzu to luksus, Iwan. A luksusy zawsze kosztują. W porcie jeden donos i mamy celników na karku. Albo, co gorsza, wojskowych. Mówią, że ich patrole są coraz częstsze. A co oni zrobią z uchodźczynią?

Wśród siedzących rozległ się stłumiony pomruk zgody. Butelka zatoczyła krąg, a na chwilę zapadła cisza, przerwana jedynie głuchym łoskotem silnika dobiegającym spod pokładu.

— Kapitan zdecyduje — powiedział ktoś z boku, jakby słowo „kapitan” było w stanie przeciąć napięcie. — On zawsze wie, co robi.

Ale w głosie rozbrzmiała nuta niepewności.

Andriej słyszał ich rozmowy, choć nie brał w nich udziału. Stał oparty o balustradę, wpatrując się w czarne, spienione fale. Wiedział, że załoga ma rację — dziewczyna była ogromnym ryzykiem. Ale czuł też ciężar jej spojrzenia, to drżące „dziękuję”, które wciąż dźwięczało mu w uszach.

Kiedy Siemion podniósł głos, Andriej odwrócił się gwałtownie.

— Wystarczy — powiedział chłodno. — Kapitan sam zadecyduje. Nie my.

— Co, bohater się z ciebie zrobił? — prychnął Siemion. — Czemu tak się o nią troszczysz?

Andriej spojrzał mu prosto w oczy, zimno i bez słowa. Napięcie zawisło w powietrzu tak gęsto, że można było je kroić. Ktoś odchrząknął i zmienił temat, ale Andriej wiedział, że ziarno podejrzeń zostało zasiane.

W swojej kajucie kapitan pochylał się nad mapą, oświetlony blaskiem lampki. Stambuł był coraz bliżej, a wraz z nim rosło napięcie, które czuł w każdej szparze statku. Wiedział, że załoga dyskutuje. Wiedział też, że Andriej wplątał się w coś, z czego trudno będzie mu się wyplątać.

Przesunął palcem po mapie, po czym zgasił papierosa i wypuścił obłok dymu. Musi działać szybko i sprytnie. W Stambule nie może być żadnych świadków. Musi znaleźć kogoś zaufanego, kto pomoże dziewczynie zejść na ląd bez wzbudzania podejrzeń. To będzie trudne i kosztowne.

„Jeszcze jeden dzień” — pomyślał, uderzając pięścią w stół. — „Jeden dzień na przygotowanie. A potem… potem będę musiał podjąć decyzję, która zaważy na losach nas wszystkich”.

Natasza siedziała w kajucie, nasłuchując. Stalowe ściany nie były w stanie tłumić dźwięków — słyszała kroki, śmiechy, podniesione głosy. Wyłapywała strzępy zdań: „…donos…”, „…kłopoty w porcie…”, „…pozbyć się jej…”.

Każde słowo uderzało w nią jak bicz. Zacisnęła dłoń na kocu, czując, że drży.

Kiedy drzwi uchyliły się i zobaczyła sylwetkę Andrieja, jej serce na moment zamarło.

— Słyszałam ich… — wyszeptała. — Oni chcą się mnie pozbyć.

Andriej zamknął drzwi i usiadł obok, ciężko. Na jego twarzy malowało się zmęczenie.

— Tak gadają zawsze — odparł cicho. — Ale słowa to nie czyny. Dopóki kapitan nie zdecyduje, jesteś bezpieczna.

— A jeśli zdecyduje? — spytała drżącym głosem.

Andriej spojrzał na nią długo, szukając w niej odwagi, której sam był niepewny.

— Wtedy — powiedział powoli — będziemy myśleć.

Cisza, jaka zapadła, była cięższa niż huk fal uderzających o kadłub.

Noc przed wejściem do portu była mglista, a fale Morza Czarnego uderzały rytmicznie w burty. W kajucie Nataszy panował półmrok, jedynym źródłem światła była mała lampka przy drzwiach, której blask ledwo rozpraszał ciemność. Z korytarza dochodziły urwane strzępy rozmów i chrapliwe, zwierzęce śmiechy, które zdawały się nie pasować do ludzkich gardeł.

Nagle usłyszała cichy, przeciągły szelest. Kroki zatrzymały się tuż za jej drzwiami. Dźwięk oddechu, nieprzyjemnie bliski, jakby ktoś nasłuchiwał, przyciskając ucho do drewna.

Natasza wstrzymała oddech. Serce waliło jej o żebra niczym młot. Czekała.

Drzwi lekko zaskrzypiały, jakby ktoś musnął je dłonią.

— Śpi? — usłyszała chropowaty szept.

— Nie wiem — odparł drugi głos. — Zobaczmy.

Natasza zacisnęła dłonie na kocu. Paznokcie wbijały się w skórę. Nagle, ciężkie kroki zgrzytnęły o stal od strony maszynowni.

— Co wy, kurwa, tu robicie? — Głos Andrieja przeciął ciszę. Był twardy, zimny, bezwzględny.

— Ee… nic… — wymamrotał jeden z marynarzy. — Drzwi sprawdzaliśmy…

— Drzwi? — Andriej prychnął. — Wynocha.

Drzwi kajuty otworzyły się gwałtownie. W progu stanął Andriej, przygarbiony, a jego twarz była napięta od gniewu.

— Nic ci nie zrobili? — zapytał, a jego głos był ledwo słyszalny.

Natasza pokręciła głową, choć całe jej ciało drżało.

— Słyszałam ich… — wyszeptała. — Chcieli wejść…

Andriej przeklął pod nosem i ciężko opadł na stołek.

— Posłuchaj mnie — powiedział cicho, ale stanowczo. — Musisz trzymać się z dala od nich. Rozumiesz? Nie odzywać się, nie wychodzić sama na pokład, nie patrzeć im w oczy.

Natasza walczyła ze łzami.

— Ile jeszcze? — wyszeptała. — W Stambule… co ze mną będzie?

Andriej przez chwilę milczał. Jego oczy wpatrywały się w ciemność.

— Kapitan ma plan — powiedział w końcu. — Może uda się ciebie wyprowadzić. Ale jeśli ktoś doniesie… skończy się źle dla ciebie. I dla mnie.

Natasza przełknęła ślinę, patrząc mu w oczy. Po raz pierwszy zobaczyła w nich coś więcej niż siłę. Zobaczyła strach.

— A jeśli nie zdążymy? — zapytała.

Andriej nie odpowiedział od razu. W końcu westchnął i wyszeptał:

— Wtedy… będziemy musieli improwizować.

Cisza, jaka zapadła po tych słowach, była głośniejsza niż huk fal.

Poranek był ciężki, gęsto zamglony. Bosfor budził się do życia w kakofonii dźwięków: mewy, ryki statków handlowych i turkot rybackich łodzi. Na zamglonym horyzoncie z trudem rysowały się sylwetki portowych dźwigów, a za nimi ledwie widoczna smuga wielkiego miasta.

Na pokładzie panowała napięta, dławiąca cisza. Chociaż marynarze z pozoru wykonywali swoje rutynowe zadania — zwijali liny i sprawdzali cumy — ich ruchy były sztywne, nienaturalne. Wszyscy czuli na karku oddech niepewności: dzisiaj miało się okazać, czy dziewczyna wyciągnięta z morza okaże się ich zgubą.

Kapitan, opierając się o reling, patrzył na brzeg. Zaciągnął się dymem z papierosa, po czym rzucił oschle przez ramię:

— Papiery są gotowe. Trzymamy się wersji. Żadnych odstępstw.

Natasza, skulona w ciemnym kącie kajuty, kurczowo ściskała cienki koc. Przez stalowe drzwi docierały do niej stłumione komendy i tupot ciężkich butów. Każdy odgłos tętnił w niej jak bolesne uderzenie. Wiedziała, że jeśli celnicy zejdą niżej, znajdą ją bez trudu.

Andriej wszedł bezszelestnie.

— Słuchaj — szepnął, kucając obok niej — cokolwiek usłyszysz, nie wychodź. Dwa puknięcia to sygnał, że jest źle.

— A jeśli wejdą tutaj? — jej głos drżał.

— Udawaj pomoc kuchenną. Nie patrz im w oczy, mów jak najmniej. I tylko po rosyjsku. Zapamiętaj.

Natasza skinęła głową, choć jej serce biło tak głośno, że miała wrażenie, iż każdy na statku je słyszy.

Nagle ostry gwizd przeciął powietrze. Turecka łódź patrolowa podpłynęła do statku, a chwilę później na trap weszło dwóch celników. Jeden trzymał plik dokumentów, drugi przeszywał wzrokiem każdego z marynarzy, szukając najdrobniejszej nieprawidłowości.

— Załoga? — zapytał po turecku. Kapitan płynnie odpowiedział i podał mu listę.

Jeden z oficerów celnych liczył ludzi, stukając długopisem w papier. Nikt się nie poruszył. Powietrze zgęstniało od napięcia, jakby cały statek wstrzymał oddech.

— Jeden mniej — szepnął celnik, marszcząc brwi. — Lista mówi, że powinno być ich więcej.

Siemion zrobił krok do przodu.

— Mechanik jest pod pokładem — rzucił szybko. — Maszyna mocno pracuje, nie mógł jej zostawić.

Celnicy wymienili spojrzenia, po czym jeden z nich ruszył w stronę zejścia pod pokład. Stukot jego butów na metalowych schodach brzmiał jak wyrok.

Stukot butów na metalowych schodach rósł w siłę. Natasza wstrzymała oddech. Czuła, jak koc drży w jej drżących dłoniach. Andriej, stojący przy drzwiach, skinął głową w niemym geście, jakby mówił: „cicho, ani drgnij”.

Drzwi skrzypnęły, a do środka wszedł celnik w towarzystwie marynarza. Słabe światło z żarówki tworzyło długie cienie na ścianach. Oficer objął wzrokiem małe pomieszczenie, zatrzymując spojrzenie na Nataszy.

— Tu ktoś śpi? — zapytał, wskazując na koję.

— Pomoc kuchenna — odparł Andriej bez wahania. — Choroba morska. Od kilku dni prawie nie wstaje.

Celnika nie przekonało to wyjaśnienie. Pochylił się, pociągnął za koc i odsłonił bladą twarz dziewczyny. Natasza miała zamknięte oczy i sztucznie pogłębiony, nierówny oddech, imitując dolegliwość.

Oficer zmrużył oczy, przyglądając jej się dłuższą chwilę. Każda sekunda ciszy ciągnęła się w nieskończoność. Natasza czuła, że serce bije jej tak gwałtownie, że może zdradzić ją samym swoim dźwiękiem.

Nagle z maszynowni dobiegł głośny metaliczny brzęk, przerywając napiętą ciszę. Celnika to rozproszyło. Westchnął, wyprostował się i skwitował:

— Chorzy, kucharze, pomocnicy… zawsze to samo. — Spojrzał na Andrieja. — Jak zejdzie na ląd, niech zgłosi się do straży granicznej dokonać formalności.

— Tak jest — odpowiedział Andriej, a na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień.

Oficerowie jeszcze przez moment krążyli po statku, ale w końcu, po sprawdzeniu ładowni i podpisaniu papierów, zeszli na łódź patrolową. Na pokładzie marynarze odetchnęli z ulgą, jakby ktoś zdjął im z barków niewidzialny ciężar.

Kapitan zgasił papierosa.

— Jeszcze nie koniec — powiedział do załogi. — Dopóki nie zejdzie na ląd, każdy krok to ryzyko.

Andriej wrócił do kajuty. Natasza wciąż leżała nieruchomo, niepewna, czy może już otworzyć oczy.

— Udało się — szepnął. — Ale teraz musimy działać szybciej niż oni.

Po policzku Nataszy spłynęła łza. Wciągnęła gwałtownie powietrze, jak po długim wstrzymaniu oddechu. Nie wiedziała, czy płacze ze strachu, czy z ulgi.

Za iluminatorem, przez mgłę, prześwitywał już port w Stambule. Miasto, które czekało, by stać się dla niej wybawieniem albo końcem.

Mgła nad wodą rozrywała się powoli, odsłaniając sylwetki dźwigów i kontenerów. Gwar portu narastał — krzyki robotników, syreny, szczekanie psów i turkot wózków.

Natasza stała w cieniu schodów, skulona w za dużej, starej kurtce. Czuła się naga, wystawiona na każdy wzrok. W sercu kołatało jej jedno pytanie: „Czy dam radę?”.

Kapitan podszedł do niej i spojrzał prosto w oczy.

— Słuchaj uważnie — powiedział sucho, ale nie bez życzliwości. — W tłumie nie istniejesz. Idziesz z Andriejem. Nie oglądasz się, nie zatrzymujesz, nie rozmawiasz z nikim. Jak zgubisz go z oczu, to koniec. Zrozumiałaś?

Natasza skinęła głową.

Andriej poprawił czapkę, schował dłonie do kieszeni. Jego postawa zdradzała pewność, choć wewnątrz czuł ucisk w żołądku. „Jeden błąd i wszystko runie” — myślał.

Trap zaskrzypiał, gdy schodzili na ląd. Tureccy strażnicy kręcili się przy wejściu, ale ich uwaga była skupiona na kapitanie i dokumentach. To była ich szansa.

Andriej szedł przodem, Natasza krok za nim. Wokół nich kotłował się tłum: robotnicy w pomarańczowych kamizelkach, kobiety z koszami, nawołujący w kilku językach handlarze.

Serce Nataszy waliło jak młot. Każdy mężczyzna w mundurze wydawał jej się Rosjaninem. Każdy cień, ręką wyciągniętą, by ją zatrzymać.

— Spokojnie — szepnął Andriej przez ramię, nie odwracając się. — Jeszcze kilka kroków.

Zbliżali się do bramy portowej, gdzie tłum gęstniał. Natasza zlała się z masą ludzi, ale nagle ostry głos rozległ się za ich plecami:

— Hej!

Natasza zamarła. Krew odpłynęła jej z twarzy. Strażnik machał ręką, podchodząc w ich stronę.

Andriej odwrócił się wolno, próbując zachować spokój. Strażnik wskazał na jego torbę.

— Kontrola! — powiedział po turecku.

Andriej bez słowa podał mu torbę. Strażnik zajrzał do środka, pomruczał coś niezadowolony, po czym oddał ją. Nawet nie spojrzał na Nataszę.

— Idź — syknął Andriej i niemal pchnął ją do przodu.

Kilka sekund później przeszli przez bramę. Hałas ulicy uderzył w nich jak fala — klaksony, nawoływania handlarzy, stukot kopyt koni. Natasza zatrzymała się na moment i spojrzała w niebo, które nagle wydawało się o wiele jaśniejsze. Oddychała szybko, jak po długim wynurzeniu się spod wody.

— Jesteś wolna — powiedział Andriej, choć sam do końca nie wierzył w te słowa. — Teraz musimy znaleźć kogoś, kto cię ukryje.

Ale w tłumie, wśród setek twarzy, ktoś już się im przyglądał zbyt uważnie…

Natasza jeszcze nie zdążyła w pełni odetchnąć, gdy jej wzrok przykuła wysoka, smukła sylwetka w ciemnym płaszczu. Postać stała nieco z boku, obserwując ich z ledwie widocznym uśmiechem. Było w niej coś spokojnego i pewnego siebie, co sprawiło, że Natasza poczuła się… mniej samotna.

— Andriej… — wyszeptała, czując, że jej głos jest ledwie słyszalny. — Patrz, ktoś…

Mechanik podążył za jej spojrzeniem. Po chwili skinął głową:

— Tak. To ktoś, komu możemy zaufać. Kapitan powiedział, że znajdziemy u niego chwilowe schronienie. Idziemy za nim.

Postać w ciemnym płaszczu zrobiła dwa kroki w ich stronę, a tłum wydawał się ją automatycznie przepuszczać. Głos, gdy przemówiła, był niski i spokojny:

— Dobrze, że dotarliście cali. Ja zajmę się resztą. Na razie idźcie za mną, nikt nie powinien zauważyć, że was wyprowadzam.

Natasza poczuła ulgę, jakiej nie znała od dawna. W jej oczach pojawił się pierwszy w tym dniu błysk nadziei. Mechanik rzucił jej krótkie spojrzenie, po czym odprowadził ją za tajemniczą kobietą w głąb portowego tłumu.

Tajemnicza postać poprowadziła ich w wąską uliczkę w pobliżu portu, z dala od wzroku celników i gapiów. Stare, kamienne mury odbijały echo ich kroków, a zapach morza mieszał się z wonią przypraw i smażonego chleba.

— Możecie tu odetchnąć — powiedziała, zatrzymując się przy niewielkim, zamkniętym magazynie. — Nikt tu nie zagląda, przynajmniej na razie.

Andriej zsunął plecak z ramion i odetchnął, ale Natasza wciąż stała skulona, obserwując swoją przewodniczkę z ostrożnością.

— Jak mam ci ufać? — wyszeptała.

— Masz do tego pełne prawo — odparła spokojnie. — Ale spójrz na mnie: nikt nie ryzykowałby życia dla kogoś, kto nie ma szans przetrwać.

Natasza zrobiła krok naprzód, drżąc lekko z zimna i emocji.

— A co ze statkiem? Kapitan… — jej głos załamał się. — Co z załogą?

Kobieta odwróciła głowę w stronę portu, jakby sprawdzała, czy nikt ich nie obserwuje.

— Kapitan wie, co robi. Ale jeśli ktoś się zorientuje, że jesteś w mieście, sprawy mogą stać się niebezpieczne. Dlatego musicie być niewidoczni. I ty, i twój mechanik.

Andriej stanął obok Nataszy, kładąc lekko dłoń na jej ramieniu.

— Słuchaj jej uważnie — szepnął. — Ona zna miasto i wie, jak ominąć straże.

— Pierwsza zasada — zaczęła kobieta, patrząc im w oczy z powagą — nigdy nie patrz w oczy nikomu, kto może cię zidentyfikować. Druga — zawsze idź w cieniu, a jeśli ktoś pyta — odpowiadaj najprościej, jak potrafisz. Trzecia — słuchaj swojego przewodnika.

Natasza poczuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej, ale też jak rośnie w niej pierwsza iskra nadziei. Po raz pierwszy czuła, że może przeżyć.

— Jak masz na imię? — wyszeptała, drżąc.

— Lera — odpowiedziała krótko kobieta. — A teraz nie zadawaj pytań. Ruszamy.

I tak, w wąskiej uliczce Stambułu, w cieniu portowych dźwigów i masztów, Natasza pierwszy raz poczuła, że nie jest sama. I że choć świat, który znała, legł w gruzach, to w tym chaosie może znaleźć przystanek, gdzie zacznie się jej nowa droga.

Rozdział 3 — Szepty Stambułu

Natasza wyszła z magazynu, ostrożnie stawiając kroki na nierównym bruku wąskich uliczek. Powietrze było ciężkie od wilgoci po wieczornym deszczu, a latarnie rzucały na mokry bruk rozmyte, żółtawe refleksy. Każdy odgłos — stukot butów, skrzypienie starych drzwi, ciche rozmowy sprzedawców — brzmiał w jej uszach jak alarm. To miasto, tętniące życiem i spowite tajemnicą, wydawało się jednocześnie fascynujące i przerażające.

— Spokojnie — szepnęła Lera, prowadząc ją przez kręte uliczki. — Pamiętaj, idziemy cicho. Żadnych spojrzeń w oczy. I trzymaj się blisko mnie.

Andriej szedł tuż obok Nataszy, co chwilę kontrolując tyły i zaułki.

— Każdy, kto patrzy w tym porcie, może nas wydać — mruknął cicho. — Nawet zwykły przewodnik, który wydaje się przyjazny.

Natasza zacisnęła dłonie na kocu, który wciąż miała przy sobie. Był jej jedyną osłoną przed światem, który nagle stał się nieprzewidywalny i groźny.

— Czy… czy tu często przychodzą uchodźcy? — zapytała w końcu, bo milczenie zaczynało ją przytłaczać. Chciała zrozumieć to miejsce i jego cienie.

Lera spojrzała na nią, mierząc jej twarz chłodnym, pewnym wzrokiem.

— Czasami. Ale niektórzy nigdy się nie pokazują, zanim nie znajdą bezpiecznej kryjówki. Ty jesteś… wyjątkowa.

Natasza poczuła, jak serce bije jej szybciej. Nie wiedziała, czy to pochwała, czy ostrzeżenie. W tamtym momencie, każde słowo zdawało się mieć ukryte drugie dno.

Za rogiem uliczki, w cieniu magazynu, usłyszała odgłos kroków. Ktoś się zbliżał. Natasza wstrzymała oddech, a Andriej jednym ruchem przyciągnął ją do ściany.

— Czekaj — szepnął. — To tylko nocna straż portowa. Nie ruszaj się.

Światła latarni przesunęły się po ścianach, a mężczyźni w mundurach przeszli obok, nie zauważając ich w cieniu.

Kiedy odgłosy zniknęły, Natasza odetchnęła, czując pierwszą dawkę adrenaliny w życiu od dni, które zdawały się wiecznością.

— Nie mogę uwierzyć, że tu jestem — wyszeptała. — Że udało mi się…

— Nie myśl o tym — przerwała Lera. — Teraz liczy się każdy krok. I każdy oddech. Liczy się tylko to, co dzieje się między nami a Stambułem.

Wieczorne światło Stambułu spływało po brukowanych uliczkach. Odgłosy portu mieszały się z rytmem kroków Nataszy, Lery i Andrieja, które w narastającym napięciu i strachu wydawały się głośniejsze niż w rzeczywistości.

— Już niedaleko — szepnęła Lera, prowadząc Nataszę wąskimi uliczkami. — Kościół jest ukryty między kamienicami, nikt nie spodziewa się tu obcych.

Andriej spojrzał na Nataszę. Jego oczy błyszczały w blasku latarni.

— Uważaj na siebie — powiedział, a w jego głosie zabrzmiała troska. — Nie ufaj każdemu. Pamiętaj, że nikt tu nie zna twojej historii. Ja muszę już iść na mój statek.

— Dziękuję, Andriej… — odparła Natasza, czując, jak wdzięczność ściska jej gardło. — Naprawdę nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

— To nic — odpowiedział mechanik, odchylając się od balustrady. — Po prostu… przeżyj i bądź ostrożna. To wystarczy. Jak zakończy się wojna odezwij się..

Natasza jeszcze raz spojrzała w jego oczy. Zobaczyła w nich coś, czego wcześniej nie dostrzegała: cichą nadzieję i ciepło, które dodało jej sił.

— Obiecuję przyjacielu, jesteś dobrym człowiekiem — wyszeptała, lekko ściskając jego dłoń.

Andriej skinął głową, po czym odwrócił się i ruszył w stronę portu. Jego sylwetka zniknęła w ciemności, a Natasza poczuła jednocześnie ulgę i smutek.

Lera poprowadziła ją w kierunku niewielkiego, kamiennego kościoła katolickiego, którego skromna fasada wznosiła się pośród muzułmańskiej architektury Stambułu.

— To mój dom i moja kryjówka — powiedziała cicho. — Mój brat jest księdzem. Choć miasto jest muzułmańskie, mamy tu małą wspólnotę. Nikt nie będzie się interesował nową twarzą, jeśli zachowasz spokój.

Natasza spojrzała na kościół, czując, że choć znalazła chwilowe schronienie, świat poza jego murami pozostaje nieprzewidywalny i groźny. W tym momencie wiedziała jednak jedno — nie jest już sama. Spokojna obecność Lery dodawała jej odwagi, której potrzebowała, by stawić czoła nowemu życiu w obcym mieście.

Drewniane, solidne drzwi kościoła skrzypnęły cicho, gdy Lera popchnęła je ramieniem. Wnętrze tonęło w półmroku, rozświetlane jedynie kilkoma świecami na ołtarzu. Powietrze pachniało woskiem i kadzidłem, a cisza, przerywana odległym szumem miasta, miała w sobie coś kojącego.

Natasza weszła ostrożnie, jakby bała się, że jej obecność sprofanowałaby święte miejsce. Wysokie sklepienie przytłaczało, ale równocześnie dawało poczucie ochrony. To było inne schronienie niż metaliczna ciasnota statku — tu panowała spokojna przestrzeń.

— Tu jesteś bezpieczna — powiedziała Lera, zamykając za nimi ciężkie drzwi. Jej głos odbił się echem w pustej nawie. — Przynajmniej na jakiś czas.

Z bocznej zakrystii wyszedł mężczyzna w ciemnej sutannie. Był wysoki, z twarzą pooraną zmarszczkami, które zdradzały zmęczenie, ale i wewnętrzną siłę. Gdy zobaczył Nataszę, na jego ustach pojawił się delikatny, ciepły uśmiech.

— To ona? — zapytał, zwracając się do Lery.

— Tak, braciszku. — Lera skinęła głową. — Natasza.

Dziewczyna przełknęła ślinę i spuściła wzrok.

— Dzień dobry… — wyszeptała niepewnie.

Kapłan zbliżył się powoli, jakby nie chciał jej przestraszyć.

— Witaj w Bożym domu, dziecko — powiedział łagodnym głosemw jej ojczystym języku — Nazywam się ojciec Aleksander. Tu znajdziesz spokój.

Te proste słowa sprawiły, że w oczach Nataszy zabłysły łzy. Tak dawno nikt nie mówił do niej w ten sposób — z troską, bez podejrzeń, bez ukrytego osądu.

Lera przytuliła dziewczynę położyła jej dłoń na ramieniu.

— Odpoczniesz tutaj. Mamy małe pomieszczenie za zakrystią. Nie luksus, ale czysto i cicho.

Natasza kiwnęła głową, nie mogąc wydusić ani słowa. Patrzyła jeszcze przez moment na drzwi, za którymi zniknął Andriej. Wiedziała, że wrócił na statek, do swojego świata. Jej świat właśnie się zmieniał — teraz wiodły ją kroki ku nowej, niepewnej przyszłości.

Lera zaprowadziła ją korytarzem pachnącym wilgocią i starym drewnem. Wąska cela, którą otworzyła, była skromna: wąskie łóżko, krzyż na ścianie, małe okienko z widokiem na dachy Stambułu.

— Tu możesz spać, dopóki nie zdecydujemy, co dalej — powiedziała. — Nie jesteś sama, pamiętaj o tym.

Natasza usiadła na łóżku, ściskając w dłoniach rąbek spódnicy. Spojrzała na Lerę i odważyła się wyszeptać:

— Dlaczego mi pomagasz?

Lera uśmiechnęła się smutno, a w jej oczach błysnęła przeszłość, której jeszcze nie zdradziła.

— Bo kiedyś ktoś pomógł mnie. A dług serca spłaca się tylko w jeden sposób — pomagając dalej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 37.36