E-book
6.3
drukowana A5
25.42
Homo Sacer

Bezpłatny fragment - Homo Sacer

a krótka historia konsumpcji


Objętość:
104 str.
ISBN:
978-83-8384-569-2
E-book
za 6.3
drukowana A5
za 25.42

Przedmowa

Kto czyta poezję? Nie ma sensu czytać poezji. W szkole obrzydzają ją klucze odpowiedzi, które każą „interpretować” to co autor miał na myśli. Nie ma to żadnego znaczenia co autor miał na myśli! Poezja jest dla Czytelnika. Jeśli Czytelnik uzna, że wiersz, który czyta jest o skakaniu na skakance albo koszeniu trawy, to znaczy, że jest właśnie o tym. Nie o tym, o czym myślał autor. Często po latach, gdy wracam do swoich wierszy sam nie wiem o czym pisałem i mogę je sobie interpretować na swój sposób. To jest istota poezji. Znalezienie w cudzych słowach tego, czego szuka się w konkretnym czasie. Wiersze mają uderzyć w duszę, każdą z osobna. Jedna interpretacja tekstu czyni go nudnym, a jeśli jest wiele interpretacji, wówczas wiersz „żyje” i nabiera nowej wartości.

Adam Mickiewicz powiedział Juliuszowi Słowackiemu, że jego poezja jest jak kościół bez Boga. To chyba największa obelga jaką mógł usłyszeć poeta. Mam nadzieję, że wiersze zebrane poniżej nie zasłużą na te słowa, a Czytelnik znajdzie coś interesującego dla siebie. A jeśli zabolą, to znaczy zacznią drążyć w pewien sposób wnętrze Czytelnika, wywołają emocje, niezależnie jakie, chociaż u jednej osoby, będę wiedział, że warto było wydawać tego e-booka. Jeśli komuś pomogą się odnaleźć chociaż minimalnie, a wiem, że jest co najmniej jedna taka osoba, która przeczyta i znajdzie tam chociaż drobne ukojenie, to było warto.

Czy są poniżej wiersze grafomańskie? Na pewno! Może 10 lat temu bym się tym przejął, ale widząc co ma do zaproponowania współczesna kultura, nie będę się przejmować, że gdzieś jest jakieś niedociągnięcie. Tak działa świat!


Autor, wrzesień 2024, Bydgoszcz

Spis treści

Konsumpcja nie ma spisu treści. Przesyt bodźcami konsumpcyjnymi jest tak duży, że żaden spis treści nie uporządkuje wytworów marketingu.

Homo sacer

Odbicie z lustra, które

Rozsmarowane na gładkiej tafli odbija

Się chropowato

Usta coś tłumaczą ale

Chaos zagłusza ruch warg

Postrzępionych

Powietrze zastałe między taflą

A zdrewniałym wzrokiem

Zakiszone nie wiadomo dlaczego

Również

Słuch odarty z resztki świadomości

Tłucze w bębenki Marsz Żałobny

Ubrania z drutu kolczastego

Oblepione pogardą

I złamaną pogodą wyżętą

Wyrzuconą jak zużytą szmatę

Rozbolałą od niemocy

Podarte powieki syczą jeszcze ale nie

Mogą złapać ciemności która

Tak bardzo da ukojenie

Popioły między innymi

Z których odrodzi się nieistnienie

Bo nie można istnieć na kamieniu

Węgielnym

Co w pyle ułożył się do snu

I bredzi rozkoszując się przestrzeniami

Zlękniałymi i dziurawymi

Od spojrzeń

Czytanie z nich jak z otwartych

Ksiąg które zakluczone zamglone

Zakryte i schowane przed oświeconym

Nocnym zaklęciem

Litery poprzestawiane nic nie

Jest jak w innych pozycjach

Kartki rozszarpane wydarte

Oblepione brudem toczą się

Po zimnym bruku

Nauka patrzenia

Zniknęła doczepiona za horyzont poznania

Spaliła się na księżycu

Drżała w agonii lecz nikt nie sprawdził

Każdy ma swoją śmierć

Rozpisaną dokładnie w scenariuszu

Marnych pisarzy

Robiących błędy

O randze wyższej niż ortografia

Jak reguły roztłuczone po krętej ścieżce

Zakluczeni z zardzewiałym kluczem

Zgubionym pod masą krzykliwych uwag

Ostrych jak myśl tnąca nawet powietrze

Wydychane z nienawiścią

Blednące od pijanego słońca

Zawieszonego w zakrytej powiece

Przenikające pieszcząc złośliwe umysł

A błękit nieba przytłacza chmura

Wyje rzęsistymi łzami

Topi wiatr dusi

Przyroda łapie za szyję

Gniecie do małego punktu na ziarnie piasku

Wytarty ze wszystkiego oprócz

Wyklęcia

memy

brakujące scenariusze ludzkich żyć

prehistoria współczesności

oddanie myśli proste

niematerialna poza ku radości

refleksja która spadła z pluskiem

a zdrewniałe palce pieszczą nadal ekran


małe prawdy

bombardujące zmęczony umysł

martwe obrazy anonimowych autorów

żyjące potocznie

otulając szarą prozę


małe refleksje

błądzące po zakamarkach myśli

pieczątki wątłej wiedzy

oryginały humoru

a czasem kopie czasu.

Lustro

Lustro powyłysiałe; tutaj, tutaj i wszędzie.

Lustro skamieniałe z niewiedzy, pęka wzdłuż…

Małe pożółkłe portretowe zdjęcie

wetknięte w ramy pokrył siwy kurz.

Kurz, którego nie zniszczy włoskami miotełka,

nie zniszczy wspomnienia Ciebie zapisanej,

na papierze w dwu-kolorze Twego piękna;

ostatniego wspomnienia Ciebie roześmianej.

Przeglądałaś się w nim jak mała dziewczynka,

nago, czy okryta zawsze piękna; lustrze

zazdrościłem, że codziennie patrzysz na nie

i odbija Twoje ciało bardziej niż me oczy

i widzi Twą chorobę a ja ciągle mroczę

pod ołtarzami szaleństwa nie mam wzroku

jak Ty teraz, swoich długich pięknych włosów…

Lustro już zimnym śniegiem spowite,

kurczy się w białości oparte o mały śmietnik

nieczule, nie odbija moich myśli rozbitych

jak ciepły, delikatny jak złoto kobiecy dotyk

niedotykający mnie po twarzy już nigdy.

Jak ciemny zegar w rogu… Tyk, tyk, tyk, tyk…

Już nie robi dla Ciebie odliczaniem krzywdy;

umarł mimo, że żyje. Z ziemi nic nie słychać;

i nie mówi Ci, że czas już najwyższy umierać,

że nie musisz Kochanie już tak ciężko oddychać

i srebrzystego, suchego kurzu na nosie zbierać.

I krzyczeć martwą gliną, całować powietrza

bo nie drugich ust i końcu odpocząć bez męki

tam gdzie czeka Ciebie wieczność lepsza

gdzie, Skarbie nie doznasz już żadnej udręki.

Włosy

O włosy na podłodze można się już potknąć.

Były takie piękne… Długie, czarne, pachnące…

Teraz aż strach je swymi dłońmi dotknąć;

pukle jak przedsionek snu, fale płynące!

Włosy, już całkiem suche. Zimne do cebulki;

nie ma już w nich blasku tamtych pieszczot.

Nie ma chwil, gdy wplatałem w nie fiołki,

i tuliły moje spragnione usta zewsząd.

Nie rozwieją się niczym żagiel niewinności,

snują się głęboko po pokoju, wolno;

opuszają podłogę na skraju delikatności…

Teraz zawsze będzie mi już chłodno!

Postukam w nie. Może mi odpowiedzą…

Może nie; zaczynam bredzić pusto…

Mojego bólu samotności nigdy nie zmierzą…;

spojrzę w grube popękane smutne lustro,

które wcześniej odbijało, odbijane na głowie

smużki łez w moich szklistych oczach…

Teraz już będą odbijać mogiły zapisanej stronie,

litery, które śnić się będą po czarnych jak kir nocach.

Porannym Stachurą w autobusie

Na siedem kontynentów

podzielone są Muzea Boga

spuszczona krew z Bożych żył, zamiast zgnić

zmienia się w rzekę lśnienia

śmiejące się portrety skał

gąsienice o grzbietach panter i wilczych kłach


nowe butelki whisky i pełne dekolty

dziękczynne brzdęki bransolet

zamroczone tafle czoła wypluwające

poród istnienia

wykute narządy i uszyte brwi

zakażone perłowym odbiciem jeziora


wykorzystane do brzegów

czarne krańce skronie

wyżłobione znaki zegaru rzeki

i dziąsła ulic


chowają się drobne linie

poszukując zbawienia

Bezpiecznie brali

Zachłyśnięci szaleńczo możliwościami

gdy w nizinnych jasnościach pustka

uroczo sobą kusiła

a perspektywa wyryta

na zamkniętych powiekach

ciekła radością po ścianach

gdy wreszcie można poczuć przestrzeń

odetchnąć mrowiącą samodzielnością

odebrać letni prysznic

obserwować o dowolnej godzinie

misterium zwyczajnych czynności

a wyszło jak zwykle

cienka pętla na palcu

zamieniła się w gruby sznur na szyi

kraty uszyte z wolności

skrzynie utkane ze swobody

drut kolczasty zapisany z nieskrępowania

utłuczone do zenitu

gniotą puszyste sny złotych darczyńców

Otacza mnie nędza

Sklepowe półki aż się wyginają w łuk tryumfalny

za oknem muzyczny szum samochodów

lekarzy wybór nienaganny

i łaski wielu bogów

szaleństwo pogody sen mi z oczu spędza

a jednak otacza mnie nędza.

Alkohole w spektrum barw już ultrafioletu

literatura jak odrębna galaktyka

telewizja naszych marzeń bez stresu

nowa firma pojawia się i znika

czas się z rodziną spędza

a jednak otacza mnie nędza.

Granice otwarte jak czarna dziura

telefony większe od mózgu

reklam istna furia

oraz cała paleta bluzgów

na koncie trochę pieniędzy

a jednak żyję w nędzy.

Ciuchy we wzory sztuki spętane

fryzury ciekawsze od opowiadania

mieszkania jak z obrazów namalowane

płci tyle ile definicji kochania

nie da się wcisnąć nic pomiędzy

a jednak żyję w nędzy.

Galerie zamiast świątyń czcią okryte

budynki projektowane przez wielkich

jedzenie w restauracji niepospolite

i można się rozsiąść w fotelach miękkich

nawet już wcale ulice nie śmierdzą

a jednak otaczam się nędzą.

Współcześni gladiatorzy

Obudzeni przez krótki sygnał, cichy

albo cokolwiek iskrzący powietrze.

Napisani w scenariuszu przez sito,

pozwalając na wylanie się wnętrza.

Rozpisani leniwie na serwetce,

poplamionej bezwstydnością

i okruchem zniszczonego języka.

Jaskiniowcy, co się dziwią na syk ognia.

Obdrapani z autentyczności. Zamalowani.

Puder zasypuje już ulice.

Nowa pora roku zaskoczyła.

Brudny teatr co nie spełnia marzeń,

wąski w dachu, co przecieka.

Z naprzeciwka sączy dumnie kiść pogardy.

Betonowe dłonie, niezgrabnie uczą się bronić,

jadowite paznokcie atakują szczerze.

Ogólna nędza w słowotoku tamuje oddechy.

Czasem ścieka i nigdy już wstanie,

a upośledzone feniksy, z zabandażowaną łapą

potkną się o popiół i spłoną ze wstydu:

jednakże przyroda nie znosi nudy.

Wewnętrzne demony

Kłębię się w cuchnącej pustce,

zapleciony jak warkocz, usidlony.

Nie mogę się wyrwać, znudzony

kładę się na suchym morzu

i odpływam w miejscu porośnięty

resztą wspomnień. Boję się.

Rozszarpane paczki ze snami,

zostawiłem pod piecem.

Zastygły jak niemal prawdziwe

figurki zwierząt zatopione w bursztynie.

Handlarze marzeniami, schowani

za siatką, zerkają modląc się do złota,

o deszcz moich pragnień.

Społeczeństwo Hiobów

w domu bez drzwi

martyrologia rozpoczyna się w futrynach

w domu bez szyb

kaleczy się klamką


marynata z piachu i prochu

zamienia się powoli

w bat skręcony z muszych odwłoków

na szybko i sucho


ranni czasem z zakrytą skórą

z dłońmi złożonymi do modlitwy

życzeniami okrucha linii papilarnych

krztuszą się łupieżem


pozakręcani na wolności

upici pokusami na każdym kroku

tłumaczą się mętnie

jak woda z rzeki


okna w domach jak zamknięta księga

ze zdartą okładką

a szklane życie

jak wlany płyn do naczynia


uczuleni na życie

mkną tramwajem na rzeź

opluwają stalowe poręcze

niewidomym jadem


doświadczeni pogodą słuchają burzy

jak małe dzieci wpatrzeni w trzęsienia

odwracają wzrok do kubka z kawą

naliczają kciukiem miód


piekło wylane z głębi serca

gaśnie i gorzeje

trupki całkiem żywo klaszczą

zapadając się w otchłań.

Schizofrenia

Oblepione zapachem ranne chwile śmierci,

szepczą wprost do umysłu w nieznanym języku.

Mordują nieśmiertelnych kąpiąc się w ich krzyku,

Depczą po ich orderach, czcząc pustkę w pamięci.


Ratują rzeczywistość rycerze wyklęci,

modląc się po cichu przy zgniłym ołtarzyku.

Pokornie rozpływając się w pogodnym szyku,

całym światem niemrawo i sennie zajęci.


Poranione demony: przybite do progu,

kotłują się pod oknem, złe miażdżą świadomość.

Krzyczą skulone w łóżku. Miotają się w rogu.


Za wszelką cenę kryją przed światem wiadomość.

Demony. Czasem rosną w siłę, biją ciało,

niszczą duszę: wychodzą z tego czasem cało.

W tym samym mieście

Setki błysków. Milczące wspomnienia złotych snów.

Wysypiska jedzenia dla widm ust i gardeł.

Rozlany dywan z piękna, a sufity z pereł.

Albumy z tysiącami rozpromieniałych głów.


W najgorętsze letnie dni okryci w gęsty chłód.

Pokłania się im nawet trzeźwy z życia diabeł.

Otoczeni w pałacu z wymownych arcydzieł.

Wszystko zaplanowane i udało się znów.


Kołdra z zapachu ścieków i błękitny daszek,

resztka podana w klapie dusznego śmietnika,

zgrzytający w powiekach niepotrzebny piasek.


Błędy z niepisanego życiem pamiętnika,

bo życie nie jest tchnieniem spojrzenia pogardy.

I dogorywa pusty w historii roztarty.

Szkic do wolności

Z kajdan składa się życie. Nawet za oknami;

zabieram się do pracy, zrzucić pragnę pęta,

i nie wytrzyma tego moja dusza rżnięta,

torturowana strachem za smutnymi drzwiami.


Pragnę być pod wieloma czczymi zakazami;

niechaj mi wszystkie pióra złamie jakaś święta

i czcigodna brudna dłoń; tyś jak ryba śnięta

brzuchem do góry, ale mniesz pusto ustami.


Struktury złe i słabe, chcą czcić kondygnacje

gorsze i bezsilne co pragną oddać czci hołd.

Na każdym piętrze jestem, jestem już stracony.


Kraty mają szczególną, niegdyś w sobie grację;

niekoniecznie wtedy gdy zbierają krwawy żołd.

Czy doczekam tej chwili, bym był uwolniony?

Bezsenność

Wyryty w głębi duszy sen, majakiem w próżność.

Skończony nim zaczęty. Ubrany w popiersie,

zamieniony powoli w ból, znajduje miejsce

karmić, w zamknięte oczy, karmioną w ułomność.


Zmieniony constans; i czas mierzony w złość;

jednostka snu ukryta- w tajemności przejście.

W głąb niebieskiej doliny, wielce strome zejście.

Sny spętane na jawie, naprawdę ich już dość!


Ogrom bólu na nic się zdał, ginie powoli.

Bezsenności koszmar snu- kaszle i pluje krwią;

dusza mroźna tak bardzo ukojeniem boli.


Oczy w czerwieni, w siatce, i opętaniem grzmią;

opętany sennością, brakiem kajdan woli;

poszukuję zmęczenia, gdzie pierze tak snem brzmią.

Mewy

Wyleciały, za chlebem. Skrzydłem zatrzepały.

Doklejoną rzęsą na oku. Długą jak wąż…

Z krótkim futerkiem lub bez; które darował (mąż).

I w drogim alkoholu siebie umierały.


A na umówiony znak- w dal- frrrr, (odleciały).

Milicjancie najdroższy, kajdanami je zwiąż!

Ukuj z lodowatego ranka, po Słońca brąz.

Na pocieszenie gwizdkiem, z chęcią zagwizdały.


Niebieskim morzem grzechów i zagubionych dusz,

Sklepieniem głupiej czaszki, tak w intelektu mróz.

Trzeba dać. By nic nie wziąć; jedynie przetrwanie.


Matkę, ojca zapisać w wieczne zapomnienie:

Bo głupia nieżyciowa jest, obca, egoistka,

A ojciec pijak, nierób, niemota, sadysta.

Nieintuicyjna miłość

Nie zabijaj mnie, błagam. Ciemność rani skórę,

otula szczelnie uszy, tak że zęby cierpną…

Powieki me jak kraty, a organy miękną

ze strachu. Skręcają się, ociekając bólem.


Nie krzywdź mnie, proszę. Tylko może się otruję,

zapomnę na chwilę dwie otchłań zimną, ciemną…

Skryję swoje mdłe ciało za emocją wielką.

Słychać tylko rzężenie na mityczną górę.


Lubię cię. Mimo, że dzień słoneczkiem nie miga,

a spięty mózg pluje na nadgarstki zimne,

źrenica w marzeniach za kluczami nie ściga.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 6.3
drukowana A5
za 25.42