Przedmowa
Kto czyta poezję? Nie ma sensu czytać poezji. W szkole obrzydzają ją klucze odpowiedzi, które każą „interpretować” to co autor miał na myśli. Nie ma to żadnego znaczenia co autor miał na myśli! Poezja jest dla Czytelnika. Jeśli Czytelnik uzna, że wiersz, który czyta jest o skakaniu na skakance albo koszeniu trawy, to znaczy, że jest właśnie o tym. Nie o tym, o czym myślał autor. Często po latach, gdy wracam do swoich wierszy sam nie wiem o czym pisałem i mogę je sobie interpretować na swój sposób. To jest istota poezji. Znalezienie w cudzych słowach tego, czego szuka się w konkretnym czasie. Wiersze mają uderzyć w duszę, każdą z osobna. Jedna interpretacja tekstu czyni go nudnym, a jeśli jest wiele interpretacji, wówczas wiersz „żyje” i nabiera nowej wartości.
Adam Mickiewicz powiedział Juliuszowi Słowackiemu, że jego poezja jest jak kościół bez Boga. To chyba największa obelga jaką mógł usłyszeć poeta. Mam nadzieję, że wiersze zebrane poniżej nie zasłużą na te słowa, a Czytelnik znajdzie coś interesującego dla siebie. A jeśli zabolą, to znaczy zacznią drążyć w pewien sposób wnętrze Czytelnika, wywołają emocje, niezależnie jakie, chociaż u jednej osoby, będę wiedział, że warto było wydawać tego e-booka. Jeśli komuś pomogą się odnaleźć chociaż minimalnie, a wiem, że jest co najmniej jedna taka osoba, która przeczyta i znajdzie tam chociaż drobne ukojenie, to było warto.
Czy są poniżej wiersze grafomańskie? Na pewno! Może 10 lat temu bym się tym przejął, ale widząc co ma do zaproponowania współczesna kultura, nie będę się przejmować, że gdzieś jest jakieś niedociągnięcie. Tak działa świat!
Autor, wrzesień 2024, Bydgoszcz
Spis treści
Konsumpcja nie ma spisu treści. Przesyt bodźcami konsumpcyjnymi jest tak duży, że żaden spis treści nie uporządkuje wytworów marketingu.
Homo sacer
Odbicie z lustra, które
Rozsmarowane na gładkiej tafli odbija
Się chropowato
Usta coś tłumaczą ale
Chaos zagłusza ruch warg
Postrzępionych
Powietrze zastałe między taflą
A zdrewniałym wzrokiem
Zakiszone nie wiadomo dlaczego
Również
Słuch odarty z resztki świadomości
Tłucze w bębenki Marsz Żałobny
Ubrania z drutu kolczastego
Oblepione pogardą
I złamaną pogodą wyżętą
Wyrzuconą jak zużytą szmatę
Rozbolałą od niemocy
Podarte powieki syczą jeszcze ale nie
Mogą złapać ciemności która
Tak bardzo da ukojenie
Popioły między innymi
Z których odrodzi się nieistnienie
Bo nie można istnieć na kamieniu
Węgielnym
Co w pyle ułożył się do snu
I bredzi rozkoszując się przestrzeniami
Zlękniałymi i dziurawymi
Od spojrzeń
Czytanie z nich jak z otwartych
Ksiąg które zakluczone zamglone
Zakryte i schowane przed oświeconym
Nocnym zaklęciem
Litery poprzestawiane nic nie
Jest jak w innych pozycjach
Kartki rozszarpane wydarte
Oblepione brudem toczą się
Po zimnym bruku
Nauka patrzenia
Zniknęła doczepiona za horyzont poznania
Spaliła się na księżycu
Drżała w agonii lecz nikt nie sprawdził
Każdy ma swoją śmierć
Rozpisaną dokładnie w scenariuszu
Marnych pisarzy
Robiących błędy
O randze wyższej niż ortografia
Jak reguły roztłuczone po krętej ścieżce
Zakluczeni z zardzewiałym kluczem
Zgubionym pod masą krzykliwych uwag
Ostrych jak myśl tnąca nawet powietrze
Wydychane z nienawiścią
Blednące od pijanego słońca
Zawieszonego w zakrytej powiece
Przenikające pieszcząc złośliwe umysł
A błękit nieba przytłacza chmura
Wyje rzęsistymi łzami
Topi wiatr dusi
Przyroda łapie za szyję
Gniecie do małego punktu na ziarnie piasku
Wytarty ze wszystkiego oprócz
Wyklęcia
memy
brakujące scenariusze ludzkich żyć
prehistoria współczesności
oddanie myśli proste
niematerialna poza ku radości
refleksja która spadła z pluskiem
a zdrewniałe palce pieszczą nadal ekran
małe prawdy
bombardujące zmęczony umysł
martwe obrazy anonimowych autorów
żyjące potocznie
otulając szarą prozę
małe refleksje
błądzące po zakamarkach myśli
pieczątki wątłej wiedzy
oryginały humoru
a czasem kopie czasu.
Lustro
Lustro powyłysiałe; tutaj, tutaj i wszędzie.
Lustro skamieniałe z niewiedzy, pęka wzdłuż…
Małe pożółkłe portretowe zdjęcie
wetknięte w ramy pokrył siwy kurz.
Kurz, którego nie zniszczy włoskami miotełka,
nie zniszczy wspomnienia Ciebie zapisanej,
na papierze w dwu-kolorze Twego piękna;
ostatniego wspomnienia Ciebie roześmianej.
Przeglądałaś się w nim jak mała dziewczynka,
nago, czy okryta zawsze piękna; lustrze
zazdrościłem, że codziennie patrzysz na nie
i odbija Twoje ciało bardziej niż me oczy
i widzi Twą chorobę a ja ciągle mroczę
pod ołtarzami szaleństwa nie mam wzroku
jak Ty teraz, swoich długich pięknych włosów…
Lustro już zimnym śniegiem spowite,
kurczy się w białości oparte o mały śmietnik
nieczule, nie odbija moich myśli rozbitych
jak ciepły, delikatny jak złoto kobiecy dotyk
niedotykający mnie po twarzy już nigdy.
Jak ciemny zegar w rogu… Tyk, tyk, tyk, tyk…
Już nie robi dla Ciebie odliczaniem krzywdy;
umarł mimo, że żyje. Z ziemi nic nie słychać;
i nie mówi Ci, że czas już najwyższy umierać,
że nie musisz Kochanie już tak ciężko oddychać
i srebrzystego, suchego kurzu na nosie zbierać.
I krzyczeć martwą gliną, całować powietrza
bo nie drugich ust i końcu odpocząć bez męki
tam gdzie czeka Ciebie wieczność lepsza
gdzie, Skarbie nie doznasz już żadnej udręki.
Włosy
O włosy na podłodze można się już potknąć.
Były takie piękne… Długie, czarne, pachnące…
Teraz aż strach je swymi dłońmi dotknąć;
pukle jak przedsionek snu, fale płynące!
Włosy, już całkiem suche. Zimne do cebulki;
nie ma już w nich blasku tamtych pieszczot.
Nie ma chwil, gdy wplatałem w nie fiołki,
i tuliły moje spragnione usta zewsząd.
Nie rozwieją się niczym żagiel niewinności,
snują się głęboko po pokoju, wolno;
opuszają podłogę na skraju delikatności…
Teraz zawsze będzie mi już chłodno!
Postukam w nie. Może mi odpowiedzą…
Może nie; zaczynam bredzić pusto…
Mojego bólu samotności nigdy nie zmierzą…;
spojrzę w grube popękane smutne lustro,
które wcześniej odbijało, odbijane na głowie
smużki łez w moich szklistych oczach…
Teraz już będą odbijać mogiły zapisanej stronie,
litery, które śnić się będą po czarnych jak kir nocach.
Porannym Stachurą w autobusie
Na siedem kontynentów
podzielone są Muzea Boga
spuszczona krew z Bożych żył, zamiast zgnić
zmienia się w rzekę lśnienia
śmiejące się portrety skał
gąsienice o grzbietach panter i wilczych kłach
nowe butelki whisky i pełne dekolty
dziękczynne brzdęki bransolet
zamroczone tafle czoła wypluwające
poród istnienia
wykute narządy i uszyte brwi
zakażone perłowym odbiciem jeziora
wykorzystane do brzegów
czarne krańce skronie
wyżłobione znaki zegaru rzeki
i dziąsła ulic
chowają się drobne linie
poszukując zbawienia
Bezpiecznie brali
Zachłyśnięci szaleńczo możliwościami
gdy w nizinnych jasnościach pustka
uroczo sobą kusiła
a perspektywa wyryta
na zamkniętych powiekach
ciekła radością po ścianach
gdy wreszcie można poczuć przestrzeń
odetchnąć mrowiącą samodzielnością
odebrać letni prysznic
obserwować o dowolnej godzinie
misterium zwyczajnych czynności
a wyszło jak zwykle
cienka pętla na palcu
zamieniła się w gruby sznur na szyi
kraty uszyte z wolności
skrzynie utkane ze swobody
drut kolczasty zapisany z nieskrępowania
utłuczone do zenitu
gniotą puszyste sny złotych darczyńców
Otacza mnie nędza
Sklepowe półki aż się wyginają w łuk tryumfalny
za oknem muzyczny szum samochodów
lekarzy wybór nienaganny
i łaski wielu bogów
szaleństwo pogody sen mi z oczu spędza
a jednak otacza mnie nędza.
Alkohole w spektrum barw już ultrafioletu
literatura jak odrębna galaktyka
telewizja naszych marzeń bez stresu
nowa firma pojawia się i znika
czas się z rodziną spędza
a jednak otacza mnie nędza.
Granice otwarte jak czarna dziura
telefony większe od mózgu
reklam istna furia
oraz cała paleta bluzgów
na koncie trochę pieniędzy
a jednak żyję w nędzy.
Ciuchy we wzory sztuki spętane
fryzury ciekawsze od opowiadania
mieszkania jak z obrazów namalowane
płci tyle ile definicji kochania
nie da się wcisnąć nic pomiędzy
a jednak żyję w nędzy.
Galerie zamiast świątyń czcią okryte
budynki projektowane przez wielkich
jedzenie w restauracji niepospolite
i można się rozsiąść w fotelach miękkich
nawet już wcale ulice nie śmierdzą
a jednak otaczam się nędzą.
Współcześni gladiatorzy
Obudzeni przez krótki sygnał, cichy
albo cokolwiek iskrzący powietrze.
Napisani w scenariuszu przez sito,
pozwalając na wylanie się wnętrza.
Rozpisani leniwie na serwetce,
poplamionej bezwstydnością
i okruchem zniszczonego języka.
Jaskiniowcy, co się dziwią na syk ognia.
Obdrapani z autentyczności. Zamalowani.
Puder zasypuje już ulice.
Nowa pora roku zaskoczyła.
Brudny teatr co nie spełnia marzeń,
wąski w dachu, co przecieka.
Z naprzeciwka sączy dumnie kiść pogardy.
Betonowe dłonie, niezgrabnie uczą się bronić,
jadowite paznokcie atakują szczerze.
Ogólna nędza w słowotoku tamuje oddechy.
Czasem ścieka i nigdy już wstanie,
a upośledzone feniksy, z zabandażowaną łapą
potkną się o popiół i spłoną ze wstydu:
jednakże przyroda nie znosi nudy.
Wewnętrzne demony
Kłębię się w cuchnącej pustce,
zapleciony jak warkocz, usidlony.
Nie mogę się wyrwać, znudzony
kładę się na suchym morzu
i odpływam w miejscu porośnięty
resztą wspomnień. Boję się.
Rozszarpane paczki ze snami,
zostawiłem pod piecem.
Zastygły jak niemal prawdziwe
figurki zwierząt zatopione w bursztynie.
Handlarze marzeniami, schowani
za siatką, zerkają modląc się do złota,
o deszcz moich pragnień.
Społeczeństwo Hiobów
w domu bez drzwi
martyrologia rozpoczyna się w futrynach
w domu bez szyb
kaleczy się klamką
marynata z piachu i prochu
zamienia się powoli
w bat skręcony z muszych odwłoków
na szybko i sucho
ranni czasem z zakrytą skórą
z dłońmi złożonymi do modlitwy
życzeniami okrucha linii papilarnych
krztuszą się łupieżem
pozakręcani na wolności
upici pokusami na każdym kroku
tłumaczą się mętnie
jak woda z rzeki
okna w domach jak zamknięta księga
ze zdartą okładką
a szklane życie
jak wlany płyn do naczynia
uczuleni na życie
mkną tramwajem na rzeź
opluwają stalowe poręcze
niewidomym jadem
doświadczeni pogodą słuchają burzy
jak małe dzieci wpatrzeni w trzęsienia
odwracają wzrok do kubka z kawą
naliczają kciukiem miód
piekło wylane z głębi serca
gaśnie i gorzeje
trupki całkiem żywo klaszczą
zapadając się w otchłań.
Schizofrenia
Oblepione zapachem ranne chwile śmierci,
szepczą wprost do umysłu w nieznanym języku.
Mordują nieśmiertelnych kąpiąc się w ich krzyku,
Depczą po ich orderach, czcząc pustkę w pamięci.
Ratują rzeczywistość rycerze wyklęci,
modląc się po cichu przy zgniłym ołtarzyku.
Pokornie rozpływając się w pogodnym szyku,
całym światem niemrawo i sennie zajęci.
Poranione demony: przybite do progu,
kotłują się pod oknem, złe miażdżą świadomość.
Krzyczą skulone w łóżku. Miotają się w rogu.
Za wszelką cenę kryją przed światem wiadomość.
Demony. Czasem rosną w siłę, biją ciało,
niszczą duszę: wychodzą z tego czasem cało.
W tym samym mieście
Setki błysków. Milczące wspomnienia złotych snów.
Wysypiska jedzenia dla widm ust i gardeł.
Rozlany dywan z piękna, a sufity z pereł.
Albumy z tysiącami rozpromieniałych głów.
W najgorętsze letnie dni okryci w gęsty chłód.
Pokłania się im nawet trzeźwy z życia diabeł.
Otoczeni w pałacu z wymownych arcydzieł.
Wszystko zaplanowane i udało się znów.
Kołdra z zapachu ścieków i błękitny daszek,
resztka podana w klapie dusznego śmietnika,
zgrzytający w powiekach niepotrzebny piasek.
Błędy z niepisanego życiem pamiętnika,
bo życie nie jest tchnieniem spojrzenia pogardy.
I dogorywa pusty w historii roztarty.
Szkic do wolności
Z kajdan składa się życie. Nawet za oknami;
zabieram się do pracy, zrzucić pragnę pęta,
i nie wytrzyma tego moja dusza rżnięta,
torturowana strachem za smutnymi drzwiami.
Pragnę być pod wieloma czczymi zakazami;
niechaj mi wszystkie pióra złamie jakaś święta
i czcigodna brudna dłoń; tyś jak ryba śnięta
brzuchem do góry, ale mniesz pusto ustami.
Struktury złe i słabe, chcą czcić kondygnacje
gorsze i bezsilne co pragną oddać czci hołd.
Na każdym piętrze jestem, jestem już stracony.
Kraty mają szczególną, niegdyś w sobie grację;
niekoniecznie wtedy gdy zbierają krwawy żołd.
Czy doczekam tej chwili, bym był uwolniony?
Bezsenność
Wyryty w głębi duszy sen, majakiem w próżność.
Skończony nim zaczęty. Ubrany w popiersie,
zamieniony powoli w ból, znajduje miejsce
karmić, w zamknięte oczy, karmioną w ułomność.
Zmieniony constans; i czas mierzony w złość;
jednostka snu ukryta- w tajemności przejście.
W głąb niebieskiej doliny, wielce strome zejście.
Sny spętane na jawie, naprawdę ich już dość!
Ogrom bólu na nic się zdał, ginie powoli.
Bezsenności koszmar snu- kaszle i pluje krwią;
dusza mroźna tak bardzo ukojeniem boli.
Oczy w czerwieni, w siatce, i opętaniem grzmią;
opętany sennością, brakiem kajdan woli;
poszukuję zmęczenia, gdzie pierze tak snem brzmią.
Mewy
Wyleciały, za chlebem. Skrzydłem zatrzepały.
Doklejoną rzęsą na oku. Długą jak wąż…
Z krótkim futerkiem lub bez; które darował (mąż).
I w drogim alkoholu siebie umierały.
A na umówiony znak- w dal- frrrr, (odleciały).
Milicjancie najdroższy, kajdanami je zwiąż!
Ukuj z lodowatego ranka, po Słońca brąz.
Na pocieszenie gwizdkiem, z chęcią zagwizdały.
Niebieskim morzem grzechów i zagubionych dusz,
Sklepieniem głupiej czaszki, tak w intelektu mróz.
Trzeba dać. By nic nie wziąć; jedynie przetrwanie.
Matkę, ojca zapisać w wieczne zapomnienie:
Bo głupia nieżyciowa jest, obca, egoistka,
A ojciec pijak, nierób, niemota, sadysta.
Nieintuicyjna miłość
Nie zabijaj mnie, błagam. Ciemność rani skórę,
otula szczelnie uszy, tak że zęby cierpną…
Powieki me jak kraty, a organy miękną
ze strachu. Skręcają się, ociekając bólem.
Nie krzywdź mnie, proszę. Tylko może się otruję,
zapomnę na chwilę dwie otchłań zimną, ciemną…
Skryję swoje mdłe ciało za emocją wielką.
Słychać tylko rzężenie na mityczną górę.
Lubię cię. Mimo, że dzień słoneczkiem nie miga,
a spięty mózg pluje na nadgarstki zimne,
źrenica w marzeniach za kluczami nie ściga.