1. Wykład
Aula wypełniona była po brzegi. Tak, jak na każdym jej wykładzie. Profesor Skyler Raisen przechadzała się wzdłuż sali wykładowej, zastanawiając się, czy przychodzą tak tłumnie dla niej, dla jej wiedzy, dla zabicia czasu, czy też dla wysłuchania jej niezwykłych poglądów. Cokolwiek to było, przyciągało ich tu z niezwykłą mocą, sprawiając, że angażowali się w jej wykłady z wyjątkową wręcz gorliwością. Była piękną kobietą i zdawała sobie z tego sprawę. Jej zgrabna figura, smukłe dłonie, duże, czarne oczy, wydatne kości policzkowe i pełne, nieziemsko pociągające usta urzekały każdego, kogo spotkała na swej drodze. I ten głos. Ten głos, którego nie sposób było zapomnieć: dźwięczny, ciepły, wdzierający się zuchwale w najgłębsze zakamarki podświadomości.
— Moi drodzy, musicie zrozumieć, każda żywa istota doświadcza cierpienia w ten sam sposób. Jako gatunek nie jesteśmy pod tym względem wyjątkowi.
Mówiąc to, patrzyła z podejrzliwością na trzech mężczyzn w garniturach, stojących pod ścianą. Jakoś dziwnie nie pasowali do grona studentów. Stali z kamiennymi twarzami i nie spuszczali z niej wzroku. Czuła się wręcz osaczona ich spojrzeniami. Miała niejasne wrażenie, że zaraz po wykładzie podejdą do niej, zapytają o nazwisko, a potem złapią pod pachy, wyciągną z uczelni, wsadzą do czarnego wozu i wywiozą na przesłuchanie. Tylko za co? Nie mogła sobie przypomnieć, żeby w ostatnim czasie zrobiła coś niewłaściwego. Nawet trawkę odstawiła.
— Jako dzieci boże, stworzone na obraz i podobieństwo Boga, zostaliśmy powołani do życia po to, żeby panować nad światem — odezwał się głos z sali wykładowej. — Mamy władać i wykorzystywać wszystko, co jest stworzone, i panować nad tym stworzeniem, ponieważ taką władzę dał nam Bóg. Tak mówi pismo święte.
— Pismo święte, powiadasz — profesor Raisen odwróciła się gwałtownie w stronę dobiegającego z sali stwierdzenia i swoim silnym, władczym, nie znoszącym sprzeciwu głosem podjęła temat. — Zacznijmy od tego, że zwierzęta nie zostały stworzone dla człowieka, ale dla samych siebie. Człowiek jako najbardziej agresywne stworzenie na ziemi ujarzmił i zniewolił wszystko, co napotkał na swej drodze. Każde stworzenie, które nie chciało się podporządkować jego żądzy panowania, zostało skazane na zagładę. Zgładzone zostały wszelkie humanoidalne stworzenia, które współegzystowały z nami na Ziemi. Jesteśmy gatunkiem, który nie jest skory dzielić się zasobami, a na dodatek daje sobie prawo, aby zawłaszczać zasoby innych. W niepojętych i chaotycznych mrzonkach o swym boskim pochodzeniu, człowiek nie podjął najmniejszej próby uświadomienia sobie własnej roli w obrębie całości ekosystemu, za to odciął się murami od całej reszty ziemskich stworzeń i samozwańczo nazwał się dziecięciem bożym. Stary testament, na który się powołujesz, mówi: „Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co i los zwierząt; los ich jest jeden: jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego, i oddech życia ten sam. W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt, bo wszystko jest marnością”.
— Nie wierzę w ewolucję — odezwał się cherlawy chłopak w szóstym rzędzie. Miał bujne jasne włosy, wydatne usta i małe oczka, które wskazywały na zaciętość i nieustępliwość. — Ale wnioskuję, że pani profesor nie jest katoliczką i nie wierzy w Boga.
— Albo nie słuchasz, albo masz problem z wnioskowaniem. Każda istota tej ziemi jest dziecięciem bożym. Na wczesnym etapie rozwoju płody człowieka i każdego innego ssaka wyglądają dokładnie tak samo. Dopiero na dalszym etapie podlegają różnicowaniu i, w zależności od genotypu, dostajemy konkretny gatunek. Każde z tych stworzeń ma takie same organy wewnętrzne. Wszystkie, żyjące obecnie ssaki, pochodzą od tego samego przodka. Wszystkie żyjące istoty doświadczają takich samych emocji, tak samo odczuwają ból i cierpienie, tak samo pragną żyć i tworzą skomplikowane relacje społeczne. Skoro niemal wszystko nas łączy, skoro mamy taką samą budowę wewnętrzną, niemal identyczne DNA, skoro tak samo doświadczamy emocji, dlaczego mielibyśmy się różnić tylko w tym jednym aspekcie? Dlaczego tylko człowiek miałby posiadać duszę? Rozumiecie? To nielogiczne. A zatem skoro my posiadamy duszę, muszą ją posiadać wszystkie inne stworzenia. Idąc dalej, musimy sobie uzmysłowić fakt, że życie ziemskie nie jest, a nawet nie może być zjawiskiem odosobnionym we wszechświecie. Zjawiskiem charakteryzującym się niepowtarzalnością bądź jakimkolwiek uprzywilejowaniem. Czy jesteśmy sami w kosmosie? Mało prawdopodobne. Co więcej, nie istnieje żadne prawo, żadna instancja, która gwarantowałaby nam, że życie na tej planecie będzie trwało dłużej niż chwilę. Równie dobrze za kilka lat może dojść do wydarzeń, które, jak to już w historii Ziemi bywało, pogrzebią cały gatunek ludzki wraz z jego wiarą we własną boskość. Co gorsza, istnieje niebezpieczeństwo, że w swej nieskończonej ignorancji, sami doprowadzimy do samozagłady i samounicestwienia.
W sali rozbrzmiał odgłos dzwonka, oznajmiając koniec wykładu.
— Dziękuję wam. To na dzisiaj wszystko — przeczesała dłonią spięte w kok jasne włosy. — A jutro porozmawiamy o wielowymiarowych aspektach życia w kosmosie.
Studenci zaczęli opuszczać swoje miejsca, aula pomału pustoszała, ale trzej panowie w garniturach nieustannie podpierali ścianę.
Gdy wszyscy już wyszli, mężczyźni powolnym krokiem skierowali się w jej kierunku. Czuła się spięta. Miała niejasne wrażenie, że podejdą, wyjmą broń, a następnie skierują ją prosto w jej twarz.
— Profesor Raisen? — odezwał się jeden z mężczyzn, będąc już całkiem blisko. — Profesor Skyler Raisen?
Poczuła, jak ścisnęło ją w dołku.
— Tak — odpowiedziała niepewnie. — W czym mogę panom pomóc?
— Pójdzie pani z nami.
Zakręciło jej się w głowie. Poczuła się dziwnie nieswojo.
— A dokąd to?
— Dowie się pani na miejscu.
— Drogi panie, nigdzie nie zamierzam z wami pójść. Mam własne plany na wieczór, a ponadto nie umawiam się z nieznajomymi — to mówiąc, zaczęła zbierać swoje rzeczy ze stołu wykładowego.
— To nie jest prośba — mówił wciąż ten sam mężczyzna w granitowym garniturze. Towarzyszący mu mężczyźni, nie odzywali się ani słowem.
— A co to jest? — odwróciła się gwałtownie w stronę nieznajomego. — Rozkaz? Kim wy w ogóle jesteście?
— To ściśle tajne. Sprawa bezpieczeństwa narodowego. Proszę nas nie zmuszać do użycia siły.
— Użycia siły??? — otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Czuła się wzburzona tą przedziwną rozmową. Nie miała najmniejszego pojęcia, o co chodzi, a ich wygląd wzbudzał w niej niepokój. — To jakiś żart? Nie mam dzisiaj urodzin. Prima aprilis też dawno minął, więc albo proszę o wyjaśnienia, albo za moment wezwę policję.
— Wszystko wyjaśnimy na miejscu.
— Nigdzie z wami nie pójdę! — oczami wyobraźni zobaczyła, jak wciągają ją siłą do tego przeklętego czarnego wozu. — To chyba jakiś kiepski żart…
— Profesor Raisen… — nieznajomy wyciągnął zdjęcie i umieścił je na wysokości jej wzroku.
Patrzyła na zdjęcie zdumiona, z lekko uchylonymi z niedowierzania ustami. Nawet chyba nie mrugała przez dłuższą chwilę.
— Bardzo prosimy, aby pojechała pani z nami. Nalegamy wręcz.
2. Dziesięć milionów dolarów
Samolot miał opóźnienie. Zdenerwowani pasażerowie wciąż oczekiwali, aż zaczną ich wpuszczać na pokład. Mieli przed sobą ponad osiem godzin lotu, a straż ochrony lotniska nieustannie przeszukiwała pokład Airbusa. Nikt nie był wtajemniczony, czego tak naprawdę szukają. Ale trwało to już zbyt długo i każdy uczestnik wyprawy zaczynał pomału tracić cierpliwość. Barton Hegel siedział przy stoliku, podpierając policzki pięściami. Łokcie miał oparte o blat stolika, a w oczach krył się wyraz znużenia. Cały czas zastanawiał się, czy miał moralne prawo porzucić świetnie płatną pracę dla czeku na dziesięć milionów dolarów, który mu wręczono. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miał najmniejszego pojęcia, za co mu tyle zapłacono. Zostawił żonę i dwójkę małych dzieci, świetną i rozwojową pracę tylko dlatego, że mózg mu się zlasował na widok siedmiu zer drepczących za powabną jedynką. A wszystko zaczęło się tak niewinnie.
Tego dnia, z samego rana, zadzwonił telefon. Pracował nad nową technologią wytwarzania niezwykle lekkiego metalu o podwyższonej twardości i ogromnej odporności na korozję, który miał służyć do wytwarzania części maszyn i konstrukcji jednostek latających. Był skupiony i skoncentrowany na zadaniu, zastanawiał się więc, czy w ogóle odebrać połączenie. Ale ktoś po drugiej stronie był niezwykle wytrwały. Zostawił aparaturę pomiarową i podszedł do telefonu.
— Instytut mechaniki precyzyjnej. Barton Hegel. W czym mogę pomóc?
— Witam doktorze, nazywam się Roy Hagson. Moje nazwisko zapewne niewiele panu powie. Czytałem ostatnią pańską publikację i chciałbym zapytać, doktorze, czy byłby pan tak uprzejmy i zechciał zjeść ze mną lunch?
— Pan wybaczy, ale jestem niezwykle zapracowanym człowiekiem.
— Oczywiście. Domyślam się. Będę jednak nalegał. Mam niezwykłą propozycję i chciałbym ją panu przedstawić.
— Proszę mówić, śmiało — zachęcił Barton Hegel, chociaż prawdę powiedziawszy kompletnie nie był zainteresowany tematem, a jego myśli wciąż krążyły wokół wyników ostatniego pomiaru.
— No niestety, tej kwestii nie mogę poruszyć w rozmowie telefonicznej. Żeby nie zabierać pańskiego niezwykle cennego czasu, proponuję lunch w barze mieszczącym się naprzeciwko instytutu. Dla pana to chwila wytchnienia i smaczny posiłek, dla mnie milowy krok naprzód.
— Milowy krok naprzód? — Barton Hegel uśmiechnął się pod nosem. — Zaciekawił mnie pan… Chce pan zdobyć tajne wyniki badań rozwojowych naszej jednostki badawczej? — zapytał żartem.
— Chcę zdobyć coś więcej, ale o tym na miejscu. Czekam naprzeciwko instytutu. Proszę mnie nie zawieść.
„Aaa, co mi tam” — pomyślał Hegel po odłożeniu słuchawki. Podszedł zdecydowanym krokiem do wieszaka, zdjął zimowy, wełniany płaszcz, zarzucił go na siebie, otworzył drzwi wyjściowe, wyszedł na zewnątrz, wszedł po schodach na piętro, a następnie, holem prowadzącym do wyjścia, zmierzał na spotkanie z nieznajomym.
Bar lunchowy „Arendsnest” znany był z dobrego jedzenia i przystępnych cen. Na zewnątrz prószyło śniegiem, więc starannie owinął się płaszczem i szybkim krokiem przeszedł przez ulicę. Wszedł do lokalu i rozejrzał się uważnie. Jakiś mężczyzna wstał od stolika i zaczął do niego machać.
— Doktorze Hegel, zapraszamy do nas.
Barton zdjął płaszcz i oddał kelnerowi, a sam skierował się w stronę nieznajomych mężczyzn. Roy Hagson nie był sam. Przy stoliku siedziało jeszcze dwóch tajemniczych gości, ubranych w drogie garnitury, z nienagannymi fryzurami i wypielęgnowanymi paznokciami. Gdy podszedł do stolika, dżentelmeni wstali, aby godnie przywitać znakomitość świata nauki.
— Doktorze Hegel, bardzo dziękuję, że zgodził się pan poświęcić nam swój czas. Proszę poznać moich przyjaciół i współpracowników: Alan Swensky i Hektor Hemilton.
Panowie uścisnęli sobie dłonie i skinęli grzecznościowo głowami na przywitanie.
— Proszę usiąść, doktorze Hegel — Roy Hagson wskazał dłonią na wolne krzesło.
Barton powoli zajął miejsce, nieustannie mierząc wzrokiem nieznajomych. Młodszy z nich, Alan Swensky, był szczupłym blondynem o twarzy kupidyna. Miał delikatne rysy, niebieskie, uśmiechnięte oczy i bardzo przyjazny sposób bycia. Starszy był barczystym mężczyzną w średnim wieku, twardym, niedostępnym i zimnym. Wyglądał na człowieka bez skrupułów, który sprzedałby własną matkę, aby tylko zarobić pieniądze. Roy Hagson budził zaufanie. Może przez ten głęboki, męski głos, a może przez wygląd. Był niezwykle przystojny. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, posiadający bujne, błyszczące włosy i delikatny, doskonale wyprofilowany zarost na twarzy. Świdrujące, czarne oczy zdawały się prześwietlać rozmówcę na wylot. Kobiety musiały tracić dla niego głowę i ściągać majtki na sam jego widok. Zresztą, pewnie nie tylko kobiety…
— Szanowny doktorze Hegel — zaczął Roy Hagson — zaprosiliśmy pana na spotkanie, aby zaproponować współpracę w zakresie najnowszej technologii, jaką chcemy wdrożyć do produkcji. To imponujące przedsięwzięcie, które wyprzedza inne technologie o całe lata świetlne. Potrzebujemy najlepszych fachowców, ludzi o niezwykłej wyobraźni, gotowych zmierzyć się z tym, co dotąd nieznane. Naukowców o wysokim IQ i równie wysokich standardach etycznych. Chcielibyśmy, aby dołączył pan do naszego zespołu badawczego i dla nas pracował.
— Bardzo dziękuję, panowie, ale ja już mam pracę — odrzekł spokojnym, niewzruszonym głosem Barton Hegel.
— Oferujemy niezwykle wysokie honorarium — odezwał się barczysty mężczyzna w średnim wieku.
— To zupełnie tak, jak mój pracodawca — Barton odbił piłeczkę.
— Jest jednak jeden warunek — Roy przybliżył się do rozmówcy. — Musiałby pan opuścić Amsterdam i pojechać z nami do Stanów.
— Trochę daleko… Mam żonę i dwoje dzieci, a co więcej, mam świetnie płatną posadę, którą wyjątkowo lubię. Więc chyba jednak podziękuję.
Hektor Hemilton otworzył stojącą obok niego czarną, małą walizkę i wyciągnął plik czeków.
W tym czasie do stolika podszedł kelner.
— Dzień dobry. Co panowie dzisiaj zjedzą? — zapytał z przyjaznym uśmiechem na twarzy.
— A co polecacie? — zagadnął Hagson.
— Mamy dzisiaj świetny zestaw dnia: zupa bakłażanowa, a na drugie ziemniaki, pieczony na grillu łosoś z sokiem z limonki oraz duża porcja sałatki z roszponki, z dodatkiem pomidorów koktajlowych, czarnych oliwek, wszystko zatopione w słodkim sosie winegret.
— Brzmi apetycznie, więc ja poproszę — zdecydował Roy.
— Ja, dla odmiany, zjadłbym jakiś krwisty stek — rzucił Hemilton.
— Dla mnie tylko kawa — uśmiechnął się przyjaźnie Alan.
— Ja również wezmę zestaw dnia — zdecydował Hegel.
Kelner przyjął zamówienie, odwrócił się na pięcie i podążył w kierunku kuchni.
— No więc, wracając do naszego tematu — Hemilton wyjął wieczne pióro z kieszeni garnituru, znajdującej się na jego lewej piersi, zdjął skuwkę, pochylił się nad czekiem i zaczął pisać. Najpierw wpisał nazwisko, a zaraz po nim wykaligrafował jedynkę. Następnie spojrzał badawczym wzrokiem na Bartona, półgębkiem się uśmiechnął, pochylił raz jeszcze nad czekiem i wpisał sześć zer. Równy milion dolarów.
Barton pozostał niewzruszony. Nic nie powiedział, nawet nie drgnął. Wszyscy byli skupieni i trwali w obezwładniającej ciszy. Hemilton przez moment wnikliwie obserwował naukowca, a następnie dopisał na czeku jeszcze jedno zero i przybliżył czek do nowego właściciela.
— Dziesięć milionów dolarów za dwuletni kontrakt. Kupujemy pana wiedzę, zaangażowanie oraz milczenie na temat tego, co pan zobaczy. Czy to dobra oferta, doktorze?
3. Spotkanie
Życie na dalekiej północy Alaski to wyzwanie tylko dla zuchwałych. Zima trwa tam dziewięć miesięcy, a subpolarny klimat z temperaturami dochodzącymi do minus czterdziestu stopni staje się zabójczo niebezpieczny. W czasie trwania zimy wieją potężne, nieokiełznane wiatry, a formujące się śnieżne burze, charakterystyczne dla strefy tundry, bywają tak intensywne, że zasypują całe osady.
W małej wiosce położonej na wybrzeżu Morza Beringa w stanie Alaska, wraz ze swoim ojcem i sędziwym dziadkiem, mieszkała dziesięcioletnia Maja Rogowska. Jej ojciec, w towarzystwie własnego ojca, przybył tu dwa lata temu, osiadł na tej nieprzyjaznej, nieujarzmionej ziemi i pod żadnym pozorem nie chciał opuszczać tego terenu. Tu był jego dom. Tylko tutaj widział swoją przyszłość. Dziecko nie miało wyboru, musiało pozostać tam, gdzie aktualnie przebywał rodzic. Matka dziewczynki zginęła w wypadku samochodowym, a pogrążony w rozpaczy ojciec uciekał przed wspomnieniami. Uciekał długo i wytrwale, aż dotarł na kraj świata, do mroźnej, śnieżnej i dzikiej krainy, takiej samej, jak jego skute lodem serce. Dopiero tutaj, z dala od miejskiej wrzawy, zdołał odnaleźć ciszę w sercu oraz względny spokój w duszy. Jeszcze czasami budził się w nocy z rozrywającym krzykiem na ustach, ale za dnia był już całkiem spokojny i pogodzony z losem.
Michał Rogowski i jego ojciec Józef byli szanowanymi członkami niewielkiej społeczności. Łapali się każdej pracy, jaka się tylko nadarzyła. Obecnie wyruszali swoim dwudziestoletnim pickupem w głąb masywu, gdzie mieli pomóc przy usuwaniu usterki ogrzewania w jednej z najnowocześniejszych stacji badawczych.
Trasa prowadziła przez zaśnieżone stoki gór porośniętych świerkami i cedrem alaskańskim. W wyższych partiach połyskiwały lodowce i wieczne śniegi. Przez całą trasę towarzyszył im olśniewający krajobraz, który za każdym razem, gdy tylko tędy przejeżdżali, nieodmiennie zapierał im dech w piersiach. Na zewnątrz panowała zawierucha. Było bardzo zimno, ale zobowiązali się, że przyjadą pomimo niesprzyjających warunków klimatycznych. Maja towarzyszyła ojcu w każdej wyprawie. Michał nie zostawiał córki bez opieki. Nie zostawiał jej nawet pod bacznym okiem przyjaciół. Chciał mieć dziecko nieustannie przy sobie i żyć w przeświadczeniu, że gdy wydarzy się coś złego, on zawsze będzie w pobliżu, gotowy przyjść z odsieczą.
Dojechali późnym wieczorem. Na miejscu wypili gorącą herbatę i zjedli pożywny posiłek. W stacji badawczej panował chłód. Zastępczy generator nie był w stanie wytworzyć odpowiedniej ilości ciepła. Mężczyźni od razu zabrali się do pracy. Maja, pod okiem doktor Lizy Franklin, zwiedzała stację badawczą, a następnie położyła się spać w przygotowanym specjalnie dla nich pomieszczeniu.
Ostre promienie słońca obudziły ją o poranku. Pogoda od wczoraj zdecydowanie się zmieniła. Za oknem zrobiło się pięknie i pogodnie. To rzadkość o tej porze roku. Dziewczynka podeszła do okna. Biały śnieg skrzył się i mienił, zapraszając do zabawy na bajecznym, kredowobiałym poszyciu. Zapragnęła pobiegać i potarzać się w tej puchowej, śnieżnej bieli. Spojrzała na śpiących jeszcze mężczyzn, a następnie zaczęła się ubierać.
— A ty, dokąd się wybierasz, Dońciu? — starszy, zaspany mężczyzna otworzył jedno oko i dociekliwie spoglądał na dziecko. Wczoraj bardzo późno skończyli pracę, a teraz obaj wciąż odsypiali wyczerpujące zajęcie.
— Dziadku!!! Mam na imię Maja… — dziewczynka nie przestawała zawiązywać grubej wełnianej czapki. — Wyjdę na chwilę na zewnątrz i pobawię się na śniegu. Nie będę daleko odchodziła, obiecuję.
— Tylko pamiętaj, Dońciu, Alaska to niebezpieczne miejsce. Wiesz o tym, prawda? Bądź ostrożna, kochanie.
— Tak, wiem, dziadku. Będę bardzo ostrożna.
To powiedziawszy, czym prędzej wybiegła na zewnątrz. Mroźne powietrze owiało jej delikatne, otulone ciepłą puchową kurtką, ciało. Rzuciła się na śnieg i przeturlała w swej dziecięcej radości. Buzia rozpromieniła się uśmiechem, a w sercu poczuła rozpierające szczęście, tak, jak każde dziecko, które doświadcza uroków zimy. Maja uformowała śniegową kulę i poturlała ją po śniegu. Kula rosła z zawrotną prędkością i chwilę później przekształciła się w masywną, śnieżną bryłę. Jeszcze dwie i bałwan gotowy. Uśmiech z gałązki, oczy z kamyków i mroźny, zimowy człowiek spoglądał na nią zalotnie. W pewnym momencie dziewczynka ujrzała kątem oka maleńkie, czarne, przebiegające nieopodal futerko. Zatrzymała na nim wzrok, gdy stworzenie przykucnęło przy pobliskich krzakach. Z zaciekawieniem przyglądała się małej istocie, próbując odgadnąć, cóż to za gatunek. Stworzenie ruszyło w dalszą drogę, a Maja podniosła się ze śniegu i pobiegła za nim. Nie miała zamiaru odchodzić daleko, chciała tylko przez chwilę popatrzeć. Ale zanim się zorientowała, stała na górzystym, zalesionym terenie w samym sercu ośnieżonej tajgi. Obejrzała się za siebie, a potem na boki. Baza całkowicie zniknęła z pola widzenia. Otaczający ją pejzaż wyglądał przerażająco i złowrogo. Słońce zaszło za chmurami, co sprawiło, że na zewnątrz zrobiło się potwornie zimno. Cała dygotała. Odwróciła się i po własnych śladach, zostawionych na śniegu, postanowiła wyruszyć w drogę powrotną. Ledwo uszła kilkanaście metrów, gdy nagle, na swej drodze, spostrzegła potężnego, włochatego grizzly. Niedźwiedź, ujrzawszy ją, stanął na dwóch łapach, wystawił kły i zatrważająco zawył. Był ogromny i widać było, że szykuje się na polowanie, a zdobycz właśnie stanęła na jego drodze. Serce Mai zamarło, cała krew odpłynęła z mózgu, zimny pot zalał jej ciało, a kolana mocno ugięły. „O matko, zginę tu” — pomyślała, a ta przerażająca myśl przebiegła wszystkimi uliczkami jej umysłu i odbiła echem o każde wspomnienie jej krótkiego życia. Nagle usłyszała za sobą skrzypienie śniegu. Przerażona, że inny niedźwiedź zachodzi ją od tyłu, gwałtownie odwróciła głowę. To, co zobaczyła, zaskoczyło ją i zdumiało, ale też zapaliło w jej sercu nadzieję na ratunek. Ogromny człowiek o niebieskawym odcieniu skóry zbliżał się w jej kierunku, uporczywie wpatrując w niedźwiedzia. Był nagi, szczupły, pozbawiony owłosienia i porażająco brzydki. Nie miał brwi, rzęs, włosów, a nos zlewał się w jedną całość z resztą oblicza. Jego twarz zdawała się nie mieć podściółki tłuszczowej, co sprawiało, że wyglądał staro, tak, jakby sama skóra powlekała twarzoczaszkę. Ostre rysy, ogromne, czarne źrenice i nieproporcjonalnie duża głowa dziwnej postaci wzbudzały w Mai niepokój. Ale ten widok niósł też nadzieję na przetrwanie spotkania z dzikim obliczem Alaski. Człowiek minął dziewczynkę, rzuciwszy jej po drodze badawcze spojrzenie, i stanął naprzeciwko niedźwiedzia. Ten ryknął, unosząc łeb wysoko w górę i wyciągając przed siebie grube, mięsiste ramiona, zakończone olbrzymimi pazurami, a potem skoczył na cztery łapy i z impetem ruszył w kierunku mężczyzny. Przerażona Maja skuliła się w sobie i zaczęła rozpaczliwie piszczeć. Głos rozszedł się po lesie, a jego siła wstrząsnęła całą okolicą tak potężnie, że aż z drzew posypał się śnieg. Wrzeszczała w niebogłosy, przerażona atakiem masywnego stworzenia, które rzuciło się na przybysza. Niedźwiedź pędził jak rozwścieczona bestia, a na koniec skoczył na mężczyznę, łapiąc go zębami i tnąc olbrzymimi pazurami na oślep. Ale skóra człowieka była tak gruba, że nawet nie był w stanie go zadrasnąć. Próbował powalić mężczyznę na ziemię, jednak ten nawet się nie zachwiał. Tajemnicza postać, o szaro-niebieskiej skórze, złapała atakujące zwierzę w pół i przerzuciła przez plecy jak ogromnego pluszaka. Niedźwiedź przetoczył się po śniegu, po czym podniósł z ziemi ogromne cielsko, ryknął ostrzegawczo, pokazując pokaźnej wielkości kły, i rzucił się ponownie do ataku. Tym razem jeszcze zajadlej, z większą intensywnością, bardziej natarczywie. Nieznajomy mężczyzna był niebywale silny. Widać było, że z łatwością mógłby skręcić kark włochatemu olbrzymowi. Tymczasem zachowywał się delikatnie, tak, jakby bawił się z domowym pupilem, któremu nie chce zrobić krzywdy. Ponownie mocno złapał niedźwiedzia w pół i obalił na śnieżne poszycie. Człowiek nie miał na sobie nawet zadrapania, nie utoczył ani kropli krwi, nie widać było po nim najmniejszego strachu czy obawy o własne życie. Był spokojny i opanowany, pewny własnych umiejętności, mocnych ramion i stalowego uścisku. Wiedział dobrze, że niedźwiedź nie jest dla niego żadnym zagrożeniem. Zwierzę podniosło się po upadku, otrzepało futro ze śniegu, otworzyło szeroko paszczę, gniewnie wyszczerzyło zęby i zawyło złowrogo raz jeszcze. A następnie odwróciło w tył i zaczęło się powoli oddalać. Poddało się. Nie zamierzało tracić życiodajnej energii na przeciwnika, którego nie sposób pokonać.
4. Wytyczne
Oddawał się rozkoszy z równą przyjemnością, co jego partnerka. Złapał jej nagie ciało i gwałtownie przyciągnął do siebie. Wdarł się w nią głęboko i mocnymi ruchami członka doprowadzał ją na skraj obłędu. Wiła się i jęczała, a on parł coraz mocniej i coraz brutalniej. Przerzucił ją na brzuch i nabrzmiałym penisem wszedł w nią analnie. Nie wzbraniała się. Złapał za długie, czarne włosy i przyciągnął do siebie. Napięła się jak cięciwa łuku i wydała z siebie gardłowy jęk. Żyły na jej szyi nabrzmiały, a usta wykrzywiły w grymasie bólu, ale wciąż nie powiedziała stop. Oddawała się jego chuci bez najmniejszych zastrzeżeń. Mógł z nią robić, co chciał. Pożądanie seksualne osiągało punkt zenitu, szczytował, spuścił się w nią, a potem odepchnął ją na bok i rozłożył na łóżku. Przytuliła się do niego spragniona czułości, zastanawiając się czy zdobędzie serce tego mężczyzny.
Prawda jednak była brutalna, Roy Hagson traktował kobiety jak worki na spermę, i to worki jednorazowego użycia. Po wytrysku nie były mu już do niczego więcej potrzebne. Widok wypiętych, kobiecych tyłków i wydętych ust w grymasie „rżnij mnie” wyzwalał w nim zawsze chęć znęcania się nad tymi popapranymi dziwkami. Wszystkie, które poznał, były takie same. Bezmózgie idiotki, które rozkładały nogi równie chętnie, co otwierały swoje paszcze, żeby possać jego fiuta. Gardził nimi. A im bardziej nimi gardził, tym mocniej go pragnęły.
Roy nie stronił od przygód seksualnych, ale źle się czuł z faktem, że miał już trzydzieści sześć lat i żadnych widoków na trwały związek. Dobrze zarabiał. Na tyle dobrze, że stać go było na dwustu metrowy apartament w najlepszej dzielnicy Manhattanu, dom na Bahamach i ogromne mieszkanie w Los Angeles. Z racji wykonywanego zawodu dużo podróżował i równie dużo czasu spędzał w oddalonej od ludzkich oczu wojskowej jednostce badawczej zlokalizowanej na zimnych terenach Alaski. Chciał się ustatkować. Pragnął czułych ramion ukochanej kobiety, poczucia stabilizacji, długich nocnych rozmów. Chciał wreszcie za kimś tęsknić, o kimś marzyć i śnić po nocach, ale póki co nie spotkał na swej drodze kobiety, która wyzwoliłaby w nim tak silne uczucia. Nie potrafił nikogo pokochać, chociaż sam nieustannie stawał się obiektem tęsknoty zupełnie obojętnych mu kobiet. Zaczynał się nawet zastanawiać, czy zdolny jest do odczuwania uczuć wyższych. Nigdy bowiem nie poczuł tego ukłucia w sercu, jakie rodzi się na widok ukochanej kobiety, nigdy na nikim mu nie zależało, nikt nie był na tyle ważny, żeby za nim zatęsknić. Dodatkowo praca, którą wykonywał, sprawiała, że coraz dotkliwiej odczuwał w duszy pustkę.
Zadzwonił telefon. Jak to zwykle bywa w najmniej odpowiednim momencie. Roy sięgnął po słuchawkę.
— Roy Hagson — odezwał się stłumionym głosem.
— Roy, gdzie jesteś, do cholery? Czekamy na ciebie — głos w telefonie przypomniał mu, że dzisiejszy wieczór od dawna był zaplanowany.
Poderwał się i usiadł nagi na skraju łóżka.
— Będę za godzinę — rzucił oschle i rozłączył połączenie.
Odwrócił się i klepnął leżącą kobietę w jędrny tyłek.
— Wstawaj! Muszę się zbierać.
— No chyba żartujesz? — usłyszał w odpowiedzi. Patrzyła na niego błagalnym wzrokiem, marząc, że zrobią to jeszcze raz.
— Nie, nie żartuję. Ubieraj się i wypad stąd.
Kobietę zmroziło. Spojrzała na niego zdumiona. Po takim seksie liczyła na wspólne śniadanie, a nawet na długie, szczęśliwe życie u boku najprzystojniejszego mężczyzny, jakiego w życiu poznała, a tu, niespodziewanie, spotkał ją taki afront. Czuła się upokorzona słowami, jakie do niej skierował. Wstała i bez słowa zaczęła się ubierać, po czym opuściła jego mieszkanie tak szybko, jak to tylko było możliwe. Nawet nie zapytała, czy się jeszcze spotkają. Wychodząc, spojrzała jedynie na niego tym pełnym wyrzutów wzrokiem, który tak dobrze znał, wzrokiem odtrąconej kobiety. Był przeszczęśliwy, że wyszła bez prawienia zbędnych morałów. Wziął prysznic, a następnie wyjął z szafy białą koszulę i elegancki garnitur. Nim minęła godzina stał wypielęgnowany przed lustrem, gotowy na nadchodzące spotkanie. Zszedł na dół i zagwizdał na taksówkę. Wsiadł do żółtego pojazdu, podał adres i ruszyli w drogę.
***
Wejście do budynku było starannie strzeżone przez służby wojskowe. Nie sposób było dostać się do środka bez specjalnego zaproszenia. Wyjął z kieszeni marynarki pismo i wręczył je żandarmowi. Ten, szepnął coś następnemu, który z kolei spojrzał na Hagsona wnikliwie, a po chwili otworzył bramkę i poprowadził na pierwsze piętro siedziby. Zapukał, zaanonsował, a następnie otworzył na oścież ogromne, drewniane drzwi i wpuścił Roy’a do środka. W pokoju, na skórzanych fotelach, siedział Farenheit wraz z przybyłymi o czasie bliskimi współpracownikami Hagson’a oraz jakimś nieznanym mężczyzną.
— Witam serdecznie — Roy skłonił się nisko, wchodząc do środka, po czym podszedł i uścisnął dłoń każdego uczestnika spotkania.
— Jak zwykle długo kazałeś na siebie czekać — odezwał się John Farenheit, piastujący wysoki urząd w strukturach wojskowych i będący jednocześnie nadrzędnym doradcą prezydenta. — To taka maniera czy lekceważenie innych ludzi?
— Proszę o wybaczenie — rzekł ze skruchą Roy. — Niespodziewane komplikacje.
Roy doskonale wiedział, jak wybrnąć z kłopotów i niezaprzeczalnie potrafił ująć innych swym wdziękiem bez zbędnego lizania im tyłka, więc nie przykładał się zbytnio do wymyślania wymówek.
— Dobrze, panowie, zanim przejdę do meritum sprawy, krótkie podsumowanie naszych rozważań, żeby wprowadzić Hagson’a w temat. Otóż nasze dwa tajne projekty zaczęły się sypać za sprawą niejakiego Henrikson’a. Jest to jeden z inżynierów genetyki stosowanej, pracujący w strefie 51, w którego ręce wpadły niepowołane dokumenty. Uznał on za swój obywatelski obowiązek, aby ujawnić tajne projekty opinii publicznej. Nie muszę chyba tłumaczyć, że takie informacje nie mogą wyciec poza bazę wojskową. Henrikson jest poszukiwany przez służby specjalne, jednakże na ten moment pozostaje nieuchwytny. Nie możemy dłużej czekać i dlatego potrzebujemy waszej pomocy. Nie wiemy, ile informacji wyciekło, ale oczywiście będziemy wszystkiemu stanowczo zaprzeczać. Musimy liczyć się z tym, że w najbliższym czasie możemy mieć kontrolę jednostki. I tu zaczynają się schody. Istnieje konieczność natychmiastowej ewakuacji wszystkich obiektów delta oraz pozbycia się pracowników, biorących udział w obu projektach.
— Jak to pozbycie się pracowników? — wzdrygnął się Hemilton. — Zdajesz sobie sprawę, ile kosztowało ich zatrudnienie?
— Mówisz, jakbyś wykładał z własnej kieszeni — Farenheit powiedział to z nutą uszczypliwości. — Nie możemy pozostawić przy życiu żadnych świadków.
— No nie, to się w głowie nie mieści — Hemilton wyglądał na wzburzonego. — Ci ludzie, Farenheit, to najznakomitsze umysły świata nauki. A ty chcesz się ich pozbyć? Weźmy takiego Hegla, to ponadprzeciętny umysł, a ponadto świetny człowiek. Ma zginąć z powodu jakiegoś przygłupa, który wykradł tajne dokumenty?
— Likwidacja była wpisana w ich kontrakty, Hemilton, tylko małym druczkiem. Niczyja to wina, że nie czytają zbyt dokładnie. Ale nie przejmuj się, Hektor, to zadanie dla Swensky’ego. Jest w tym mistrzem.
To było trafne stwierdzenie. Swensky był prawdziwym wybrykiem natury, szaleńcem zabijającym na zlecenie bez najmniejszych skrupułów. To niesamowite, że natura dała wygląd anioła komuś, o tak paskudnym charakterze. Miał mordercze zapędy głęboko wdrukowane w genotyp. Nie znał litości. Niestety jego wygląd i usposobienie sprawiały, że wszyscy, których spotkał na swej drodze, bezgranicznie mu ufali.
— Dla ciebie, Roy, mam zadanie specjalne — kontynuował Farenheit. — Pojedziesz na dłużej do ośrodka badawczego na Alasce. Przebywa tam niejaka Skyler Raisen, która jest dla nas niezwykle cennym nabytkiem. Zadbasz o to, żeby jej włos z głowy nie spadł. Masz ją chronić na każdym kroku. Gdyby ktoś chciał ją zaatakować — chronisz ją własnym ciałem, gdy idzie na randkę — idziesz za nią i upewniasz się, że jest bezpieczna, gdy taki Swensky dostaje na nią zlecenie — twoim obowiązkiem jest zlikwidować Swensky’ego. Rozumiesz, co mam na myśli?
— Rozumiem — odparł twierdząco Roy. — Dziwi mnie tylko, że próbujesz wprowadzić między nas rozłam. Jesteśmy kumplami. Zawsze pracowaliśmy razem i mieliśmy się wzajemnie wspierać. Takimi słowami sprawiasz, że spoglądamy na siebie z nieufnością.
— No kurwa… — Hemilton’owi puściły nerwy. — Mówisz to już kolejny raz, a ja ci powtarzam, żebyś nie nazywał tego pojeba moim kumplem… Przecież to debil, który oskórowałby własną matkę, gdyby tylko trafiła się okazja…
Swensky tylko uśmiechnął się pobłażliwie pod nosem.
— Dobrze, panowie — Farenheit próbował opanować sytuację. — Wróćmy do tematu i starajmy się trzymać fason. Emocje są tu wysoce niewskazane. Roy, to jeszcze nie wszystko. Na Alasce utrzymujemy przy życiu ostatni obiekt badawczy. Nie możemy go stracić. Dlatego powierzam ci dowództwo nad jednostką i decyzyjność, co do jej dalszych losów. Robisz wszystko, żeby chronić Centauricusa. Skyler ma z nim pracować i go badać. Jeżeli uzna, że coś mu zagraża, wykonujesz jej zalecenia. Jasne?
— Jasne — odpowiedział bez żadnego komentarza Hagson.
— No to przechodzimy dalej. Marlow, ty masz wytropić Henrikson’a, odebrać mu wszystkie wykradzione dokumenty, dowiedzieć się, kto jeszcze wie o sprawie i zlikwidować wszystkich świadków tej historii. Jakieś pytania?
Rob Marlow tylko pokręcił przecząco głową.
— Hemilton, ty zorganizujesz nowy ośrodek badawczy z dala od strefy Sił Powietrznych Nellis. Znajdź miejsce na uboczu, gdzie będziemy mogli spokojnie kontynuować nasze eksperymenty. Myślimy o tym, żeby badania przenieść całkowicie na Alaskę. Ale znalezienie odpowiedniego rejonu pozostawiam tobie. Trzeba też zatrudnić nowych naukowców. Twoja w tym głowa, żeby pozyskać najlepszych i najbardziej oddanych sprawie. Jak zwykle masz nieograniczony dostęp do funduszy, ale nie bądź tak rozrzutny, jak ostatnio. Czy wszyscy mają jasność, jakie mamy przed sobą wyzwania? Czy wszyscy wiedzą, co mają robić?
Nikt z obecnych nie odezwał się ani słowem
— Działajcie zatem zgodnie z wytycznymi. Dziękuję za waszą obecność i do roboty — tymi słowami Farenheit zakończył spotkanie.
5. Stażystka
Skyler Raisen od kilku tygodni bacznie przeglądała całą dokumentację, próbując zrozumieć z czym tak naprawdę ma do czynienia. Wyniki badań były niejednoznaczne. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent DNA pokrywało się z genotypem ludzkim, ale ten pozostały jeden procent robił wielką różnicę. Rozważała, z sobie tylko właściwą dociekliwością, czy jest to naturalna mutacja, czy może wynik eksperymentów ludzkich. Nie bardzo wierzyła w pozaziemskie pochodzenie tej istoty, ale na tym etapie badań niczego jeszcze nie wykluczała.
— Zastanawiają mnie te niezwykłe zmiany w mózgu. Wyglądają na jakieś uszkodzenia mechaniczne. Co według ciebie mogło je spowodować?
Siedzący obok niej Fric Fitzgerald rzucił okiem na wyniki badań rezonansu magnetycznego.
— To zmiany po uderzeniu fali dźwiękowej — odrzekł rzeczowo.
— Fali dźwiękowej???
— Tak, to nowa eksperymentalna broń w fazie testów. Za żadne skarby świata nie mogliśmy ich złapać. Są niewiarygodnie silni i niezwykle odporni na broń palną. Zresztą chcieliśmy ich pojmać żywych. Nie mieliśmy zamiaru ich zabijać.
— Pojmać… — wtrąciła oszołomiona. — Brzmi jak za czasów handlu niewolnikami… Jak działa ta broń?
— Obezwładniająco. Niestety, powoduje trwałe uszkodzenia w narządach wewnętrznych. Jeden z nich nie przeżył.
— Co zrobiliście z martwym Centauricusem?
— Sekcję zwłok i rozmaite badania poboczne. Chcieliśmy poznać ich budowę wewnętrzną. Cała dokumentacja, którą znajdziesz w tym pokoju, jest efektem długoletnich prac i rozkładania ich ciał na czynniki pierwsze.
— Ciał? Czyli zginął więcej niż jeden?
— Drugi był niezwykle waleczny, nie mogliśmy go okiełznać. Któregoś dnia złapał jednego z lekarzy i w rękach zgniótł mu czaszkę. Musieliśmy go zabić.
— To straszne, z jaką łatwością przychodzi nam mordowanie innych stworzeń.
— Nauka wymaga poświęceń — odparł, wzruszając szczupłymi ramionami.