drukowana A5
23.05
drukowana A5
Kolorowa
47.73
Historycznie...przy ciastku i herbacie

Bezpłatny fragment - Historycznie...przy ciastku i herbacie

Objętość:
119 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8189-286-5
drukowana A5
za 23.05
drukowana A5
Kolorowa
za 47.73

„Starsi ludzie to ci, którzy niosą nam historię,

którzy niosą nam nauczanie i wiarę,

zostawiają nam spuściznę.

Oni jak stare wino mają wewnętrzną siłę,

by przekazać nam szlachetne dziedzictwo.”

Papież Franciszek

(Więcej niż) kilka słów na wstępie…

Pamiętam, że słowa, które umieściłem na poprzedniej stronie tejże książki, usłyszałem prawdopodobnie po raz pierwszy będąc w domu u Prababci Michaliny. Telewizor przeważnie był tam włączony, bo Prababcia lubiła oglądać transmisje mszy św. np. z Watykanu. Rozmawiając z Nią, nieraz zerkałem na ekran, co tam się dzieje. I właśnie Ojciec Święty powiedział podczas homilii te słowa. Odebrałem je wtedy jako jedną z wielu wspaniałych myśli papieża, zresztą którego bardzo lubię. Dopiero jednak po latach zauważyłem jak doskonale pasowały one do miejsca i sytuacji, w której się wówczas znajdowałem. Przecież naprzeciwko mnie — chłopaka, który tak mało jeszcze przeżył i sam nie wiedział, co ma robić w życiu — siedziała Prababcia — świadek tylu wydarzeń z historii, człowiek doświadczony i osoba o bardzo dojrzałej wierze!

Dziś zastanawiam się, co by było, gdybym nie zaprzyjaźnił się z Prababcią Michaliną. Czy zgodziłbym się ze słowami papieża? Może myślałbym jak wielu moich rówieśników: „Co babcia albo dziadek wie o życiu, skoro za ich czasów wszystko wyglądało inaczej? Nie było „wyścigu szczurów”, człowiek nie żył w ciągłym pośpiechu?” Pewnie pomyślałbym: „OK, mogę szanować moich dziadków, ale to, co oni mówią, będę traktował tylko jako „fajne” opowieści, które warto zapamiętać na lekcje historii.”

Chyba podobnie myślą też ci, którzy mają już dom, pracę, rodzinę — czyli dorośli. Nie raz, zarówno będąc nastolatkiem, jak i teraz, spotykam się ze stwierdzeniami: „Nie mam czasu na słuchanie tego” albo „Ja się historią nie interesuję, więc nie jest mi to potrzebne” lub „Jacyś powstańcy, żołnierze to mają się czym pochwalić, ale nie nasza babcia czy dziadek, którzy przepracowali całą wojnę i tyle” bądź „Łee, takie gadanie. Nawet nie wiadomo, czy to prawda”. Szczególnie bolesne było dla mnie to, kiedy kilka osób powiedziało mi, że „odwiedzam Babcię dla kasy”. Na szczęście przestałem się tym przejmować. Myśląc obecnie o takich sytuacjach wydaje mi się, że wielu nastolatków nie potrafi dziś nawiązać jakiejkolwiek relacji z dziadkami, między innymi przez takie stwierdzenia dorosłych osób.

Mając w pamięci powyższe negatywy, od razu przypominają mi się przyczyny i początki moich spotkań z Prababcią Michaliną. Dla mnie — wówczas trzynastolatka — wydawała mi się Ona mało ciekawą postacią, która z powodu chorób siedzi w domu i ogląda telewizję albo słucha Radia Maryja. Nie znaczy to jednak, ze wcale jej nie odwiedzałem. Chodziłem z mamą lub babcią Tereską do Prababci, ale były to wizyty przeważnie raz na pół roku. Częściej przychodziliśmy tam, kiedy żył Pradziadek Jan (na którego mówiliśmy z siostrą „Dziadzia”). Zabierał nas na spacery, podczas których śmiał się i opowiadał różne historie. Sam też wiele razy odwiedzał babcię Tereskę i tu także mogliśmy się z Nim spotkać. Po Jego śmierci wszystko się zmieniło…

Przełomem w naszej relacji był rok 2011. Pani Justyna — moja ulubiona nauczycielka historii — zachęciła mnie do udziału w konkursie. Polegał on na tym, że trzeba było przeprowadzić wywiad z osobą, która przeżyła przesiedlenia z Kresów Wschodnich na tzw. „Ziemie Odzyskane”. Przewidziane były nagrody i oczywiście szóstka z historii. To był mój ulubiony przedmiot, więc bardzo chciałem wziąć udział w tym konkursie. Wiedziałem, że jedyną osobą z mojej rodziny, która przeżyła tamte wydarzenia i dobrze je pamięta jest właśnie Prababcia Michalina. No wiec kandydata miałem. Teraz trzeba było go tylko odwiedzić i trochę popytać…

Pamiętam, że obawiałem się pójść do Prababci. Myślałem, że skoro nigdy sam u Niej nie byłem, pewnie będzie odnosić się do mnie z niechęcią. Jednak zdobyłem się na odwagę i poszedłem. Spytałem Prababci, czy mógłbym przeprowadzić z Nią wywiad i wszystko jej wytłumaczyłem. Zgodziła się. Zadawałem jej wtedy różne pytania, np. „Co wzięła ze sobą rodzina Prababci, jadąc na Ziemie Odzyskane” albo „Jak wyglądało po wojnie Drzeńsko” lub „Jak wyglądały pierwsze święta Bożego Narodzenia na obcej ziemi”. Dziś muszę przyznać, że bardzo się wtedy stresowałem, ale jednocześnie było to dla mnie coś niesamowitego. Mogłem bowiem słuchać świadka zdarzeń, o których uczyliśmy się na historii.

A dla Prababci? Zwyczajne odpowiadanie na moje pytania. Tak po prostu — zwięźle i na temat. Dzisiaj, wspominając tamto spotkanie mogę powiedzieć, że traktowała je trochę jak przymus lub zadanie domowe, które trzeba odrobić dla „świętego spokoju”. Nasze spotkanie trwało około 40 minut. Ja — stremowany pytałem i notowałem, Prababcia siedziała i odpowiadała.

Gdy skończyliśmy, Prababcia powiedziała: „Idź rób herbatę i wyciągnij ciastka z szafy.” Wtedy bardzo się zdziwiłem, bo byłem tam przecież rzadkim gościem. Zrobiłem jednak jak chciała. Potem piliśmy herbatkę, jedliśmy ciastka i rozmawialiśmy o szkole, o rodzinie, o polityce, czy o Kościele. W trakcie naszych kolejnych spotkań stało się to naszą tradycją, rytuałem, bez którego nie mogły się odbyć moje odwiedziny. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek będąc u Prababci nie jadł ciastek bądź nie pił herbatki.

Dzięki tym spotkaniom, zaprzyjaźniłem się z Nią. Moja praca konkursowa nie zdobyła wtedy pierwszego miejsca, ale i tak czułem satysfakcję, że mogłem ją napisać oraz poznać bliżej świadka tak trudnej historii. Bardzo polubiłem też „herbatki” u Prababci Michaliny. Odwiedzałem Ją raz w miesiącu, potem raz na dwa tygodnie. Lubiłem oglądać z Nią stare zdjęcia, dokumenty, listy, przedmioty po Pradziadku. To były dla mnie lekcje historii, tyle że bez książek. Prababcia często opowiadała mi o Uhercach Zapłatyńskich i Samborze — terenach, na których wychowała się. Mówiła mi o latach przedwojennych oraz okresie II wojny światowej. To było dla mnie fascynujące. Mogę dziś powiedzieć, że dzięki tym historycznym pogawędkom u Prababci jeszcze bardziej pokochałem historię — szczególnie tę najnowszą. Do dziś bardzo lubię oglądać programy oraz czytać książki poświęcone właśnie temu okresowi.

W listopadzie 2012 r. pani od historii zaproponowała mi udział w konkursie organizowanym przez IPN. Polegał on na spisaniu wspomnień osoby, która przeżyła II wojnę światową. Od razu się zgodziłem! Zachęcił mnie fakt, że był to konkurs organizowany przez tak ważny instytut. Nie miałem już wtedy wątpliwości, do kogo mam pójść z tym pomysłem. Powiedziałem o nim Prababci. Pamiętam, że z wielkim podekscytowaniem mówiłem Jej o tym i ciągle podkreślałem: „że to konkurs z IPN i to jeszcze ogólnopolski!”. A jak zareagowała na to Prababcia? Ze stoickim spokojem powiedziała do mnie: „To kiedy indziej. Idź herbatę rób”.

Słowa te słyszałem jeszcze przez kilka miesięcy. Herbata zawsze była najważniejsza:). Często z różnych powodów przekładaliśmy terminy spotkań. Wreszcie, w kwietniu wziąłem „byka za rogi” — napisałem pytania i ustaliłem z Prababcią, kiedy będę mógł przeprowadzić z nią pierwszy wywiad. Uff … mogłem zacząć pisać moją pracę…

                                           ***

Wspomnienia Prababci spisywałem w różnych odstępach czasu od lipca 2013 r., aż do marca 2014 r. Szczególnie trudny był dla mnie okres od grudnia do lutego. Termin zakończenia konkursu ubiegał na początku marca, a sporą część pracy trzeba było jeszcze poprawić. Jednak najważniejsze, że zdążyłem…

Spisane przeze mnie wspomnienia Prababci Michaliny otrzymały wyróżnienie — okazało się, że pierwsze miejsca zajęły prace doktorów! Prababcia jednak otrzymała dyplom z podziękowaniami, podpisany przez samego ówczesnego Prezesa IPN — dr Łukasza Kamińskiego. Pamiętam, że bardzo się wtedy wzruszyła… Dla tej chwili warto było napisać tę pracę. Zrozumiałem również, że nie tylko brałem udział w pewnym konkursie, ale utrwaliłem w całości to, co Prababcia opowiadała mi urywkami podczas moich odwiedzin, a także „ocaliłem od zapomnienia” tych, których Ona kochała, a których nie ma już z nami…

Niedawno wpadłem na pomysł, aby z mojej pracy konkursowej stworzyć książkę. Umieściłem w niej poprawki naniesione przez Prababcię oraz okoliczności, w których spisywałem Jej wspomnienia. Praca konkursowa miała bowiem postać nieco sztywnego opowiadania. Natomiast w tej książce zawarłem wspomnienia Prababci w formie luźnej rozmowy, przy ciastku i herbacie.

Czytając dziś tę książkę czuję, że postacie, o których pisałem, znów żyją i przekazują mi tę historię. Pamiętam jak Prababcia, oglądając kilka razy moją pracę, cieszyła się patrząc na zapisane tu imiona i fotografie swoich bliskich. Dzięki temu ożyli oni w Jej pamięci; przez chwilę mogła wręcz spotkać się z nimi…

Niech zatem, otwierając tę książkę, ożywają i na nowo opowiadają nam swoje dzieje. I co najważniejsze — niech na zawsze pozostaną w pamięci tych, którzy ją czytają.

                                                       Przemek Oczyński

Przedwojenny świat Prababci Michaliny

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Na wieki wieków. Jak na dworze dzisiaj? Pewnie ciepło, bo słońce grzeje.


Lato jest! Wakacje, Babcia, to i pogoda w sam raz! Aż grzech na dwór nie wyjść!

Co tam dzisiaj znowu przyniosłeś?


Kilka pytań do Babci, do tego konkursu, co o nim wcześniej mówiłem. Jeszcze są mi potrzebne stare zdjęcia z Babci albumu.

To siadaj. Ja zrobię herbatę, a ty poszukaj, czego tam chcesz.


Babcia, a kto jest na tym zdjęciu?

Już ci mówię. To jest mój tata w wojsku austriackim. Dalej to mój tata, moja siostra — Helka, ja i moja mama. Dalej…

                                          ***

No, herbatka jest, to możemy zaczynać. Na początku chciałbym z Babcią porozmawiać o czasach przedwojennych. Powiedz, Babcia, kiedy i gdzie urodziłaś się?

Urodziłam się 26 września 1926 r. we wsi Uherce Zapłatyńskie, powiat Sambor, województwo lwowskie. Dziś ta miejscowość nazywa się Nahirne i leży na Ukrainie, ale przed wojną Uherce należały do Polski. Była to duża wieś, zamieszkiwana w większości przez Polaków. Mieszkały tu też mniejszości narodowe. Ok.1\4 wsi stanowili Ukraińcy i oni mieli we wsi własną cerkiew (greckokatolicką). Było też trochę Żydów.


A jak wyglądał Babci dom rodzinny?

Moja rodzina mieszkała wtenczas — jak i wszyscy — w drewnianym domu. Dom znajdował się w środku wsi. Był stawiany w ’30 roku przez nieboszczyka ojca, majstra ze wsi i sąsiada. Do dziś pamiętam, że jak odpoczywali przy robocie, to jedli jajecznicę… Dom zrobiono z pomalowanych belek, a były one z lasu takiego dziedzica Smalawskiego — pana na Uhercach. Wszystko wykonali ręcznie i dobrze się nad tym namęczyli, ale za to dom był piękny. W środku znajdowały się dwie izby, a w nich piec piekarski, kuchnia, dwa łóżka, kufer. Ściany w pomieszczeniach były bielone. Wisiały na nich obrazy świętych, kupione na odpustach. Mieliśmy piwniczkę na spodzie, do przechowywania jarzyn i komorę na składowanie zboża. Jak zabiło się świniaka, to wisiał tam, na ścianie. Na zewnętrznych ścianach domu pięła się winorośl. Ojciec zbudował też drewnianą stodołę… I tak wyglądało nasze gospodarstwo na Wschodzie.


Już opowiedziała Babcia o domu — teraz o domownikach. Kto mieszkał razem z Babcią?

W naszym domu mieszkało 5 osób. Mój ojciec — Andrzej Śliwka urodził się 30 listopada 1886 r. Przed wojną pracował jako gajowy w lasach dworskich i prowadził tam dużą gospodarkę leśną. Jak była I wojna światowa został plutonowym w armii austriackiej. Walczył m.in. na froncie włoskim i w Jugosławii. Moja matka — Michalina (z domu Baka) urodziła się w 25 września 1901 r. Miałam też o rok starszą siostrę — Helkę (ur.18.07.1925 — zm.12.11.2008 r.) i młodszego brata — Józka (ur.21.05.1935 r. — w czasie pisania mojej pracy konkursowej żył, zmarł 1 września 2018 r. — przyp. red.).


Reszta rodziny na pewno też mieszkała w Uhercach?

Przemciu, w Uhercach mieszkała cała nasza rodzina — jak to na wsi. Tutaj żyli rodzice ojca — Maria i Piotr Śliwka i rodzice matki — Agata i Sylwester Baka. Tych pierwszych nie pamiętam, bo zmarli zanim się urodziłam, ale żyli ponoć w strasznej biedzie. Mieli nawet poukładane w kupki i wyliczone co do dnia ziemniaki. Ci drudzy natomiast byli rodem z Rzeszowskiego i też nie byli za bogaci. Przez wiele lat tułali się z dziećmi (a było ich ośmioro) po dworach szukając pracy. Moja mama opowiadała mi, że jak miała sześć lat, to już musiała paść pańskie świnie. W końcu osiedli w Uhercach. Ich najstarszy syn — Józef walczył w czasie I wojny światowej w wojsku austriackim i zginął na froncie włoskim. We wsi mieszkały też moje kuzynki: Rózia i Staśka, które były dla mnie towarzyszkami zabaw.

„A tu moja rodzinka. Tylko Józka jeszcze brakuje.”
1933 r.

Jak wspomina Babcia swoich rodziców?

Moi rodzice byli głęboko wierzącymi ludźmi. Ile razy pamiętam, jak widziałam ich wieczorem, modlących się przy ołtarzyku Matki Boskiej, ustawionym w kącie izby. Byli też ludźmi mądrymi i uczciwymi. Mój ojciec uwielbiał rozmawiać o polityce z jednym z miejscowych socjalistów… A zawsze nam mówił, że „Bóg stworzył Adama i Ewę oraz pana i chłopa. I taka jest kolej rzeczy na tym świecie”. Razem z ojcem czytałam „Rycerza Niepokalanej” i inne gazety. Dzięki tacie polubiłem tematy polityczne i tak jest do dziś.


Czyli, mimo, że była to wieś jeszcze bez telewizji i Internetu, ludzie interesowali się wiadomościami z kraju i z zagranicy.

Mało wtenczas było takich, co interesowali się sprawami państwa i czytali gazety. Większość mieszkańców wioski stanowili niepiśmienni, co nie umieli ani czytać ani pisać. Wyjątkiem byli wykształceni szlachcice i nauczyciele. Ci pierwsi byli rządcami Uherec i moimi chrzestnymi. Pani nazywała się Helena Smalawska, a pan — Wiktor Smalawski — ekonom.


Opowiedz mi, Babcia, o nich — czym zajmowali się, jak wyglądał ich majątek, jacy byli wobec Babci rodziny i innych mieszkańców wsi?

No to tak: Smalawscy byli właścicielami wsi, ale nie od samego początku. Rodzice opowiadali mi, że kiedyś całą wieś wykupiła pani Zapłatyńska — stąd nazwa Uherce Zapłatyńskie. Właścicielka ta była hojna i dała ludziom kawałek ziemi koło wsi, a reszta była własnością pańską. Mieszkańcy musieli jednak odrabiać pańszczyznę i pracować za darmo na panów. Potem pani Zapłatyńska przepisała wieś na Feliksa Smalawskiego (herbu Pilawa). Po jego śmierci dziedzicem był starszy kawaler — Jan Smalawski. Po kilku latach wsią rządził już jego kuzyn — Wiktor Smalawski (syn Feliksa)… Wracając do tematu… Choć Smalawscy mieli wiele ziem, oddali je w dzierżawę, a sami wyjeżdżali latem na rozmaite uzdrowiska za granicę.

Mój ojciec żył z nimi w zgodzie. Kiedyś pojechał nawet na ich ślub do katedry we Lwowie… A na co dzień pilnował ich lasów (400 ha) i robił wyręby. Razem z panem Smalawskim urządzał też polowania na dziczyznę i asystował rządcy. Jak wyjeżdżali na wakacje, ja z moją siostrą karmiłyśmy ich psy i koty, a mieli ich pełno. Państwo posiadali swój dwór. Wokół niego roztaczały się piękne ogrody, a po nich jeździły bryczki. Zawsze podobało mi się, jak w słoneczne dni otwierali okna tego swojego dworu i ustawiali gramofon. Wszędzie go wtedy było słychać, jak grał… Byli to dobrzy ludzie. Często mówili do mojego ojca: „Panie Jędrzeju, przyprowadź pan swoje córeczki, to się tutaj pobawią.”


Często, Babcia, mówisz o swoim ojcu. To był na pewno dla Babci wielki człowiek.

Tak, mój ojciec to był wielki i pobożny człowiek. Nie było dnia, żeby nie odmówił różańca albo godzinek. Nie rozstawał się z tym do końca życia. W całym życiu widziałam go pijanego tylko dwa razy… Dla mnie był bardzo dobrym tatą. Bardzo mnie kochał. Ile razy nosił mnie do szkoły „na barana”. Zawsze mówił do mnie „Michasiu”… Najbardziej lubiłam, jak sadzał mnie na kolanach i opowiadał różne historie wojenne: o włoskim froncie, o Alpach, Sarajewie, Bośni, niewoli rosyjskiej. Nieraz z zachwytem mówiłam do ojca: „Jeszcze raz, tato, jeszcze raz!” — tak mi się to podobało.

Opowiadał mi, że wiele razy Polacy byli po dwóch stronach frontu i musieli ze sobą walczyć (nie było wówczas Wojska Polskiego, więc Polacy wstępowali do armii zaborców. Nie należało do rzadkich widoków to, że Polacy z różnych zaborów musieli walczyć na froncie miedzy sobą. Bowiem Austro-Węgry i Niemcy — państwa zaborcze, prowadziły wojnę przeciwko Entencie, w tym Rosji, która była również państwem zaborczym — przyp. red.). Było to dla nich trudne, choć i nieraz kłócili się tam miedzy sobą. Kiedyś jeden Polak krzyknął do tego z wrogiego okopu: „Teraz to mnie możesz w dupę pocałować” i wystawił mu swój tyłek. Tamten, jak to zobaczył oddał strzał, ale nie trafił. Od razu ten pierwszy schował się i już siedział cicho (śmiech). Tato uczył mnie też pieśni wojennych np. „Bośnia, taka mańka żałosna, taka mańka syna miała…” Dalej już nie pamiętam.

„Mój ojciec jak był na                            „Wujek Józef Baka (od lewej).
I wojnie światowej”                   Zginął na froncie włoskim w 1916 r.”

Jakie były warunki życia w Babci domu i w innych domach w Uhercach?

W naszym domu nie „klepaliśmy” biedy i w porównaniu do innych rodzin żyliśmy dostatnio. Tato miał stałą pracę. Zarabiał miesięcznie 20 zł. Była to wtedy duża suma. Mieliśmy swoje 4 krowy, kury i świnie. Pan Smalawski dał ojcu w nagrodę pastwisko i pole… Ale większość mieszkańców wsi to byli biedni ludzie. Nie mieli gdzie zarobić na jedzenie, to głodowali. Niektórzy nawet sprzedawali, co mieli cenniejszego, ażeby mieć przynajmniej kawałek chleba.

Pamiętam, jak ciężko było w wielu domach np. u twojego Dziadka (Jana Oczyńskiego — przyp. red.). Jego ojciec był strasznym pijakiem. Ciągle przesiadywał w karczmie u Żyda. Co zarobił, to przepił. Bardzo często matka Dziadka chowała w strachu po domu pieniądze męża, żeby mieć za co kupić jedzenie. Ile razy urządzał tam libacje, a ile razy ich bił… A Dziadek z rodzeństwem musiał paść krowy sąsiadów i pracować ciężko przy szutrze.


Babcia, a co to „szuter”?

Nie wiesz, co to „szuter”? Takie kamienie, żwir taki. I on te kamienie wydobywał z Dniestru na budowę samborskich kamienic. I to wszystko za marne grosze.


Myśląc o wsi tamtych czasów, od razu przypominają mi się sceny z filmu „Chłopi”, w których ludzie ciągle pracują na polu. Czy tak samo wyglądało to w Uhercach?

Przemciu, wszyscy ludzie utrzymywali się z tylko rolnictwa i wyglądało to tak samo. Na wiosnę siało się pszenicę, żyto, jęczmień, owies, proso i koniczynę na siano. Sadzono marchew, kapustę i pietruszkę. Wszystkie prace były wykonywane ręcznie, oprócz tego, że mamy brat orał u nas ziemię pługiem podczepionym do konia. Zboże kosiło się jeszcze sierpem lub kosą. Ręcznie wiązało się snopki. Potem jeszcze trzeba było to wszystko zwozić. Na koniec musieliśmy to zboże młócić cepami. Takie to wtedy było rolnictwo — żmudne i ciężkie.


Jednak mimo, że było tyle pracy, chyba każde dziecko chodziło do szkoły?

Ja zaczęłam naukę w Szkole Powszechnej (tak wtedy nazywała się Szkoła Podstawowa) w ’33 roku. Pamiętam, że każdy wtedy chodził do szkoły. Zdarzali się tacy, co nazbierali dużo nieobecności, ale oni mieli ciężko w domu. Nie było takiego, kto by do szkoły nie lubił iść. Nasza szkoła znajdowała się w samym centrum wsi. Chodziło się tam boso, z książkami pod pachą. Ja miałam dobrze, bo mieszkałam niedaleko.

Szkoła w Uhercach była czteroklasowa. Uczęszczało się trzy lata do I i II klasy, a później liczyło się po cztery lata do III i IV, czyli chodziło się do szkoły około 6/7 lat. Kierownikiem szkoły był pan Niklasz. On razem ze swoją żoną — Stanisławą i córką nauczali wszystkich przedmiotów. Religii zaś uczyli księża, m.in. ks. Trybus, ks. Kostka i jeszcze ksiądz, który grał na gitarze w altanie koło szkoły. W ‘40 roku niektórych Ruskie wywieźli na Sybir.


Czego uczyła się Babcia w szkole w Uhercach?

Na rachunkach (matematyce), uczyliśmy się tylko dodawania, odejmowania, mnożenia i dzielenia. Na historii uczono nas dziejów Polski, nic nie mówiąc o porażkach. Same zwycięstwa tylko były. Uczyliśmy się w szkole dużo pieśni patriotycznych, a przygrywał do nich na skrzypcach pan Niklasz: „Mazurek Dąbrowskiego”, „Boże, coś Polskę”, „Witaj majowa jutrzenko”, „My pierwsza brygada”, „Oto dzień dziś krwi i chwały”, „Jedzie, jedzie na kasztance”.

Mogę jeszcze zaśpiewać jedną z pieśni, którą pamiętam ze szkoły:

„W krwawym polu srebrne ptaszę.

Poszli w pole chłopcy nasze.

Hu! Ha! Niechaj Polska zna,

Jakich synów ma!”

Jak na pieśń sprzed 80 lat termu, pamięta ją Babcia doskonale.

A takie tam… Dużo znam i takich pieśni i kościelnych… Dalej…

„A tu ja w szkole. Dziewiąta z góry od prawej — to ja, a o jedną dziewczynkę dalej stoi moja siostra. W środku państwo Niklasz i ksiądz… I to zdjęcie robił żydowski fotograf — Salomon Friedman”

Skoro był czas na naukę, to musiał znaleźć się też czas na zabawę

Po szkole, Przemciu, pasło się krowy i wtedy był czas na zabawę. Bawiłam się zawsze z kuzynkami. On też były moimi koleżankami. W co tu się bawiłyśmy… w berka. Chlapałyśmy się w błocie i kałużach. Nieraz nawet biłyśmy się — ot, taka była nasza przyjaźń (śmiech). W domu nie miałam zabawek. Moją jedyną zabawką była słomiana lalka i bujałam ją w takiej kołysce. Tato mi ją zrobił…

I tak było wszędzie. Nikt nie miał pięknych zabawek. Nie było ani telewizji, ani komputerów. Radio jeszcze nie dotarło. Ludzie, żeby umilić sobie czas, opowiadali sobie rozmaite historie, które lubiłam ja i całe Uherce. Opowiadali sobie o duchach, zjawach, czy ludziach zamienionych w zwierzęta. Ktoś opowiadał, jak widział białego, latającego konia o dwóch głowach. Taka to wtedy była rozrywka, ale wszyscy wierzyli, że takie rzeczy istnieją naprawdę.


Naprawdę? To jest śmieszne i takie dziwne.

A jak było z zegarkami? Nikt ich nawet nie miał, ale i temu zaradzono. A jak? A no patrzyło się, gdzie jest księżyc, gdzie jaka gwiazda wzeszła. Ludzie wstawali rano, jak zapiał kogut. Czasem, jak kogut zapiał o północy, ludzie myśleli, że jest już czwarta czy piąta nad ranem i wstawali wypuścić bydło. Potem takim dopiero dłużył się dzień (śmiech). Nieraz można było usłyszeć, którą godzinę wybija zegar na wieży ratuszowej w Samborze. A 6 rano rozpoznawano, jak trębacz zagrał w pobliskich koszarach na pobudkę.


Mówiła Babcia wcześniej, że ludzie wierzyli w jakieś dziwne stworzenia, zjawiska itp. Od razu kojarzą mi się z tym np. wróżby cygańskie. Jak ludzie w Babci otoczeniu odnosili się do nich?

Wszyscy wierzyli w nie, choć trochę z przymrużeniem oka. Pamiętam, jak kiedyś przyszła do nas Cyganka i powiedziała, że przez jakąś jedną rzecz źle będzie się dziać w naszym domu. I kiedyś mój tato znalazł w lesie skrzypce. Tato miał taki talent, że jakiego instrumentu się nie złapał, zaraz potrafił na nim grać. I wziął te skrzypce do domu i codziennie grał na nich. Raz wracał późnym wieczorem z mamą z jakiegoś nabożeństwa, a było bardzo ciemno. I nagle kilku jakiś chłopów napadło na nich, potłukli ich i obrabowali. Pamiętam, jak rodzice przyszli cali we krwi, z ranami i siniakami. Zaraz z siostrą opatrywałyśmy ich. Tego samego dnia okazało się nawet, że zniknęły gdzieś te skrzypce.


A jak Babcia sądzi — czy był to przypadek, czy może to sprawka tej Cyganki?

Pewno ta Cyganka to wszystko zaplanowała… Przypomniała mi się jeszcze taka inna historyjka o wróżbie Cyganki, ale już śmieszna. I takich było więcej, niż tych smutnych. To było wtedy, jak wybuchła I wojna światowa. Nieboszczka mama opowiadała, że do żony wujka Józka (brata Babci mamy — przyp. red.) przyszła Cyganka i mówi jej: „Oj dziewczyno, źle temu twojemu się dzieje na froncie, oj, źle. Straszną tam biedę ma, głodem przymiera, tęskni za tobą.” A ciotka jej na to: „Tak? Jak mój na dachu, dziury łata”. I patrzy ta Cyganka, a ten wujek cały i zdrowy, bez koszuli naprawia ten dach (śmiech).


On był na froncie, ale kilka lat później.

Tak i wtedy tam zginał na froncie włoskim.


Jaką rolę odgrywał w Babci stronach Kościół?

Kościół odgrywał, Przemciu, bardzo ważną rolę. Do kościoła, do Sambora chodziliśmy pieszo. Całą drogę szło się boso. Żeby dojść do Sambora trzeba było przejść żelazny most na Dniestrze. Nieraz, jak w Dniestrze było mało wody, to szło się do miasta „na szagę” i nie trzeba już było przechodzić przez ten most. A buty zakładało się dopiero pod kościołem… W Samborze były dwa kościoły. Jeden — parafialny — p.w. Ścięcia św. Jana Chrzciciela i drugi — p.w. św. Stanisława ojców Bernardynów. Kościoły były piękne! Pierwszy z nich miał piękny ołtarz z figurkami świętych i ogromne organy. Do tego były tam ołtarze boczne — Matki Boskiej i Najświętszego Serca Pana Jezusa. Przy ołtarzu Matki Bożej przyjęłam Pierwszą Komunię Św.…. Nie była to wielka uroczystość. We mszy uczestniczyliśmy tylko my i nasi rodzice. W prezencie otrzymałam wtenczas piękny, złoty dukat… Ale nie odbiegając od tematu… Kościół był takim ważnym miejscem w mieście i okolicy. Tu odbywały się chrzty, komunie, bierzmowania. Często, w różne święta państwowe, odbywały się tu piękne msze, na które przychodziła młodzież ze szkół i z „Sokoła” — w mundurkach, z kolorowymi chustami na ramieniu. I tak co szkoła, to inna była barwa tej chusty. Można było też tu dostać „Rycerza Niepokalanej”. Wydawał go wtedy ojciec Kolbe. Uwielbiał go czytać mój tata i ja.

Przedwojenne naczynia porcelanowe, przywiezione przez Babci mamę ze słynnego wówczas uzdrowiska w Truskawcu

Można z tego wnioskować, że ludzie byli wtedy głęboko wierzący.

Byli tacy, co głęboko wierzyli, a byli tacy, co się wcale się nie modlili. Moja mama zawsze mówiła, że „człowiek do pokuty, jak śmierć koło dupy”. I taka prawda. Tacy ludzie żyli, jakby Boga nie było. A jak czuli, że już ich koniec, zaraz się nawracali… I tak jest do dziś, choć naród był wtedy bardziej wierzący…

Pamiętam, jak mój ojciec i inni gospodarze przed każdą pracą — czy to żniwa, czy sianie zboża, czy wykopki — zawsze żegnali się znakiem krzyża na drogę. Jak była zima, a droga do kościoła zaśnieżona, modliliśmy się w domu, odmawialiśmy różaniec, nieszpory i śpiewaliśmy rożne pieśni nabożne.

Bardzo ważne były dla nas nabożeństwa majowe. Wtedy całe Uherce zbierały się przy figurce Matki Boskiej w polu, kawałeczek za wsią i była litania śpiewana, a potem pieśni maryjne.

Co roku, w lipcu albo sierpniu rodzice, na przemian jeździli wozami do Kalwarii Pacławskiej. Zabierali ze sobą jedzenie, odświętne stroje i jakieś inne tobołki. I tak z całej wsi ludzie zbierali się w jednym czasie i razem jechali na pielgrzymkę.


Czy były jakieś inne miejsca — oprócz kościoła — ważne dla mieszkańców Uherec?

Ooo. Były takie miejsca — dwie karczmy we wsi. Prowadzili je Żydzi. Jedną z nich miał taki Abuś. Był to dobry Żyd, nie łasy na pieniądz. Czasami mama posyłała mnie do karczmy po chleb, jak nie mogła upiec. Cała wieś pożyczała od niego mleko, jajka, śmietanę, masło. Do jego karczmy schodziła się większość Uherec. Ludzie mogli się tam napić, pobawić, pobić się trochę… Młodzi chodzili tam dla tańców, bo przygrywała tam wiejska orkiestra.


Powiedziała Babcia, że Abuś nie był łasy na pieniądz. Jacy więc byli inni Żydzi?

Większość Żydów nie miało charakteru Abusia. Byli skąpi i liczyli się z człowiekiem co do grosza. W ich rękach były fabryki, sklepy, rafinerie spirytusu, składy drzewne i młyny. Starsi Żydzi niczym nie różnili się od otoczenia, ale ci młodzi nosili pejsy. Mieli oni też własną synagogę w Samborze.

Pamiętam, jak jeden Żyd poprosił tatę, żeby zapalił mu świece, bo wedle tradycji sam nie mógł tego zrobić. Potem mu jeszcze zapłacił za to… Większości Żydów wtedy nie lubiano. Sami ciągle przechwalali się takim swoim przysłowiem: „Wasze ulice, nasze kamienice”. Choć ziemia polska, to i tak to, co na niej stało, do Żydów należało.


Jak przedstawiały się relacje z inną mniejszością — Ukraińcami?

Polacy odnosili się do nich zupełnie inaczej. Uważaliśmy się wtedy za braci. Nie było żadnych różnic. My umieliśmy ich język, a oni nasz. Jedni żenili się z drugimi. Ci obchodzili święta swoje i nasze, my swoje i ich… Tak było aż do wojny. Przyszła wojna i wszyscy się podzielili.


Wracając do tematu domu: jaki był wtedy plan dnia Babci rodziny?

Pamiętam, ze każdy dzień zaczynał się od zaśpiewania przez ojca „Kiedy ranne wstają zorze”. Potem wspólnie modliliśmy się i śpiewaliśmy godzinki. Później jadło się śniadanie i pomagało rodzicom w gospodarstwie.

Zazwyczaj jadło się potrawy bezmięsne np. placki ziemniaczane. Mięso i rosół to był wtenczas rarytas. Często też prażyło się zboże w piecu, tłoczyło się je na żarnach i ten śrut jedzono z mlekiem. Najgorzej jednak było na przednówku, jak brakowało wielu rzeczy do jedzenia. Wtedy jedliśmy codziennie zupę z lebiody lub pokrzyw, piliśmy herbatę lipową. Ale kiedy się powodziło, mama jechała z rana na targi do Sambora.

Odbywały się one we wtorki i czwartki. Pamiętam, jak jechała, zawsze ubierała swoją zapaskę. Jeździła tam, jak wszyscy, żeby coś kupić, coś sprzedać, np. masło, kurczaki… I widzisz, pamiętam do dziś, że kura kosztowała wtedy 5 zł i 50 gr (śmiech). Wcale to tak mało nie było.


Jaka atmosfera panowała w Babci rodzinnym domu?

W naszym domu było spokojnie i nikt nikomu nie wadził. Najważniejsza była dla nas wiara, patriotyzm i rodzina. Zawsze przychodzili do nas dziadkowie, wujkowie i kuzynki. Rzadko kiedy ktoś się na kogoś obrażał. I to tak jakoś wpłynęło na człowieka.


Powiedziała Babcia, że ważny był u Was patriotyzm. Jak wyrażał się ten patriotyzm u Babci w domu?

A interesowałam się sprawami naszego państwa. To ojciec zaszczepił we mnie takie zainteresowania. Wiele razy rodzice opowiadali mi o rzeczach z przeszłości kraju, które sami widzieli.

Pamiętam, jak mama mówiła mi o listopadzie 1918 r. Wtedy to wojsko austriackie wyjechało z Sambora. Po ich wyjeździe w mieście zapanowali Ukraińcy. Mówiono wtedy, że to były „24 godziny Ukraińców”. W mieście nie było żadnych władz ani milicji, dlatego w tym czasie Ukraińcy robili, co chcieli. Nikogo nie zabili, ale kradli dużo wódki z rafinerii spirytusu, worki z mąką, zboże, bydło. W tych dniach ludzie mówili: „Polska! Polska będzie!” choć, tak naprawdę, nikt nawet nie słyszał wcześniej o tej Polsce i dziwiono się, co to będzie. Wszyscy przecież urodzili się jeszcze, jak były zabory. 11 listopada na ratuszu w Samborze wisiały — nieznane wcześniej ludziom — biało — czerwone sztandary. A następnego dnia w mieście stacjonowało Wojsko Polskie! Wszyscy byli szczęśliwi i bardzo się cieszyli. Ale zanim ta Polska nastała to jeszcze wiele musiało się stać. W Samborze też długo nikt nie wiedział, kto w końcu rządzi w mieście.


Na pewno opowiadali też Babci historie rodzinne np. o swoim weselu.

Tak, często mi o tym opowiadali. Ich ślub odbył się w październiku ‘24 roku. Było to ponoć bardzo huczne przyjęcie i trwało cały tydzień. Wspominali mi o orszaku weselnym, jak szedł od domu panny młodej do domu pana młodego. W nim szła drużba weselna przyodziana w śliczne, ozdobne stroje, swatki i grajkowie… A ile placków na tę okazję narobiono, ile różnych potraw np. ser ze śmietaną. Ponoć wódkę kilka osób z jednego kieliszka piło. To było takie prawdziwe wesele…

„A to prezent ślubny mojej                           "Rycerz Niepokalanej"
mamy od babci Agaty”-1899 r.                              z marca 1931 r.

Opowiedz, Babcia, jak wyglądała wówczas Wigilia, Boże Narodzenie i Wielkanoc?

Wszyscy ludzie we wsi marzyli, żeby dożyć świąt. Pierwsze święta — Wigilia i Boże Narodzenie były obchodzone w moim domu bardzo uroczyście i pobożnie. Na tę okazję bielono ściany w domu, podłogi starym zwyczajem posypywano słomą, a w kącie ustawiano snopek siana. Razem ubieraliśmy choinkę w słodycze, jabłka i świeczki z pszczelego wosku. Na suficie zawieszało się ręcznie robione „pajączki” z bibuły i słomy. Obrazy świętych przyozdabiano wycinankami, a pod obrus kładziono sianko. Do wieczerzy wigilijnej zasiadało się z pierwszą gwiazdką, wcześniej odmawiając modlitwę. Na stole stało już 12 potraw przygotowanych przez mamę — opłatek, gołąbki z ziemniakami, czosnek z miodem, kapusta kiszona, rozmaite pierogi, barszcz z uszkami, kutia, taka wielka bułka biała — wielki dla nas rarytas i strucla makowa. Potem szło się na pasterkę. Wtedy cała wieś aż huczała od kolęd i pastorałek. A na Sylwestra i zapusty dzieci chodziły jako kolędnicy, przebrani w różnorakie stroje.

Drugim ważnym świętem była Wielkanoc. Poprzedzał ją Wielki Post — prawdziwy post, nie to, co teraz. Wtedy nie można było jeść przez cały okres mięsa. Nieboszczka mama opowiadała, że u niej w domu, jak był post, nawet mleka nie pili. U nas jadło się wtedy kaszę na maślance, a piło się serwatkę. W tym czasie chodziliśmy całą rodziną na drogę krzyżową. W piątek odprawiano ją w kościele ojców Bernardynów, a w niedzielę w kościele parafialnym.

W domu zawsze przestrzegano, żeby było tradycyjnie. Jak przychodziliśmy z rezurekcji, mama już naszykowała barszcz biały, zupę z cebulą i skwarkami, jajka, chrzan, ćwikła i makowca. Ze skrytki wyciągało się szynkę i kiełbasy. Parzyło się wtenczas prawdziwą herbatę, która była wtedy droga (przeważnie piło się herbatę z lipy). W drugi dzień świąt zawsze było słychać pisk dziewcząt — śmigus-dyngus i lanie wiadrami z wodą. A po świętach wszystko wracało do swojego porządku.


Nie było w tamtych czasach telefonów, komputerów, ale na pewno były inne wynalazki, których ludzie wcześniej nie widzieli.

Pierwsze co, to samochód. Był to samochód Smalawskich. Jak go tylko zobaczyliśmy, zaraz ganialiśmy z innymi dziećmi za nim. Tak samo było, jak zobaczyliśmy pierwszy raz rower. Prosiliśmy ciągle tego, co na nim jechał: " Proszę pana, niech pan zadzwoni tym dzwonkiem.”

Pamiętam, jak po raz pierwszy słuchałam radia. Było to w maju ‘35 roku. Wtedy, w szkole, na lekcji słuchaliśmy relacji z pogrzebu Piłsudskiego… Była to dla nas wielka postać. W szkole, obok godła i portretu Mościckiego, wisiał jego wizerunek. Nawet moi rodzice, na jego cześć, nadali mojemu bratu imię Józef, bo urodził się w tym samym roku, co zmarł Piłsudski.

„Świadectwo szkolne                     „List od pani Heleny Smalawskiej
Dziadka z 1929 r. Widać,                     z podziękowaniami dla taty
że nie uczył się dobrze”            za 18 lat służby w lasach dworskich”

Co pamięta Babcia z ostatnich lat przed wybuchem wojny?

Pamiętam, że wtedy Pan Smalawski zaczął stawiać nowy dworek. Miał on być większy, nowocześniejszy i stałby w innym miejscu, niż ten stary. Ale zaraz w ’38 roku pan Smalawski zmarł i nie skończył budowy. Mój tata był przy jego śmierci i opowiadał, że jeszcze, zanim umarł, powiedział do niego: „Panie Jędrzeju, niech Pan wyciągnie sakiewkę z pieniędzmi z tej szuflady i mi ją da”. I tak leżał i przyciskał do siebie te pieniądze i zmarł trzymając w ręku tą sakiewkę. Potem pochowano go w kaplicy rodowej… Jak byłam niedawno w Uhercach to ta kaplica była poniszczona, wszystkie trumny pootwierane, a wszystkie bogactwa, co byli z nimi pochowani, ludzie porozkradali — no i cześć… Pamiętam, że sporą część swojego majątku przepisał na Szkołę Rolniczą należącą do Akademii Krakowskiej. Gdzieś nawet słyszałam o tym w telewizji.

Ojciec dalej pracował u pani Smalawskiej jako gajowy. Wtedy napisała mu taki list z podziękowaniami za 18 lat pracy. Gdzieś go tu jeszcze mam.

Ja w czerwcu ‘39 roku skończyłam Szkołę w Uhercach i zaczęły się wakacje. Do Gimnazjum i do innych szkół już iść nie mogłam, bo pieniędzy nie było na moją dalszą naukę. I od wtedy musiałam zajmować się tylko gospodarką.

Zwiedzając przedwojenny Sambor…

Serce Sambora — Ratusz z otaczającym go rynkiem
Kościół p.w. Ścięcia Św. Jana Chrzciciela
Kościół p.w. św. Stanisława oo. Bernardynów
Cerkiew greckokatolicka i gmach sądu okręgowego
Dworzec kolejowy i most żelazny na Dniestrze

„A więc wojna!” — Pamiętny wrzesień ’39 i okupacja radziecka

To co, idę zrobić herbatę.

Idź, a ja tu ciastka wyjmę.


Mam tu jeszcze kolejne pytania do Babci, ale to później.

Później, później. Najpierw trzeba herbaty się napić. A znasz się na telefonach? Bo mój coś wysiadkę zrobił. Nic nie naciskałam, a nie chce mi się tu włączyć…


Na pewno nic Babcia nie naciskała?

A skąd! Samo coś tu się zrobiło i już.


Zaraz zobaczymy, co tu mu dolega. Trzeba mu tutaj ustawienia fabryczne przywrócić.

Ja tak właśnie myślałam, kiedy przyjdziesz. Już cię dawno nie było.


Ja dwa tygodnie na wakacjach byłem, u babci Janki.

A bo tak patrzę, ze cię nie ma i nie ma. W kościele Czesia mówi, że też cię nie ma… Aaa. To ty u tamtej babci byłeś…

                                          ***

Niedawno rozmawialiśmy, Babcia, o czasach przedwojennych i chyba już wszystko omówiliśmy bardzo szczegółowo. Dziś przejdziemy do roku 1939, do tych kilkunastu dni przed wybuchem wojny. Co wtenczas działo się w Uhercach i Samborze?

Pamiętam, Przemciu, że dużo pisano w gazetach, że Niemcy się zbroją, że oś Berlin — Rzym aż trzeszczy i już niedługo coś się może wydarzyć. Ale, jak ci mówiłam, w Uhercach wielu nie potrafiło czytać, a jeszcze więcej nie chciało nic słyszeć o polityce. Bardziej, niż informacjami z gazet, przejmowali się dziwnymi znakami, co pojawiały się wtedy na niebie. Były to czerwone łuny wskazujące cztery strony świata. Tacy starsi ludzie wróżyli, że będzie jakieś nieszczęście: zaraza albo wojna. I wielu tym wróżbom wierzyło…


Dziś jest to raczej nie do pomyślenia, żeby za jedyne wiarygodne źródło informacji o przyszłości uznawać jakieś łuny na niebie.

Wtedy nie było ani telewizji, ani radia i nie każdy czytał gazety. Jak ludzie nie umieli czegoś wyjaśnić, to po prostu wróżyli sobie, słuchając przy tym starszych.


U Babci w domu też?

U mnie w domu tato czytał gazety, ale też wierzyliśmy w tamte wróżby. Moi rodzice byli doświadczeni, bo sami przeżyli czasy zaborów i I wojny światowej. Zawsze nam mówili, że Polska jest „pomiędzy młotem a kowadłem” — między samymi wrogami. Baliśmy się wtedy, co stanie się jutro, pojutrze. Nikt nie mógł spokojnie zasnąć…

Mimo tego staraliśmy się żyć i pracować normalnie. Ja z siostrą pomagałyśmy mamie przy gospodarce, a tata doglądał lasów w Uhercach. Nieraz, kiedy ojciec dłużej zostawał w lesie, mama przynosiła mu obiad. Raz mama jak zawsze poszła ze mną i z moim bratem zanieść tacie jedzenie. Idziemy i nagle nadleciał samolot i zaczął strzelać. Mama powiedziała, że to na pewno jakieś ćwiczenia wojskowe. I w tej chwili myśliwiec przekręcił się, a pod jego skrzydłami było widać czarne krzyże. Mówię wtedy mamie, że to samolot niemiecki! Pamiętam, że był to jeden z ostatnich dni sierpnia.

Blisko Uherec były koszary ułanów i 6 pułku podhalańskiego. I przez te kilka tygodni bojąc się czegoś, czy co, wywiozło cały swój majątek z koszar do lasu. Tata opowiadał, że jest tam sporo amunicji, broni, żywności i mundurów.


Jak wyglądały pierwsze dni września 1939 roku w Samborze, Uhercach i okolicy?

Nad ranem, 1 września, jeszcze nikt nie słyszał, co się stało. Dopiero później, w Samborze zaczęły bić dzwony z kościołów i cerkwi, w Uhercach — z cerkwi. Co się dzieje? Nagle ktoś krzyczy: „Wojna! Wojna! Niemcy napadli na Polskę!”. Już przyjechał listonosz do Uherec — ogłasza i coś rozdaje. Mobilizacja do wojska! Mężczyźni od lat 18 do 50 mają zgłaszać się do armii! Wybuchł wtedy wielki płacz i lament. W tych samych dniach zaczęły się naloty niemieckie na miasto i okolice. Hitlerowcy bombardowali mosty kolejowe, rafinerie spirytusu i składy drzewno — zbożowe. Szkoły pozamykano. W mieście nie było już żadnych władz i panowało bezprawie. Przez dwa dni kradziono spirytus ze zniszczonej rafinerii i inne rzeczy ze sklepów.

Ludzie patrzyli na to wszystko i zaczęli myśleć, co tu począć? Niektórzy uciekali na Wschód przed Niemcami. Zrobili tak Niklaszowie — nauczyciele z Uherec. Wcześniej wysłali syna do wojska. Do Sambora i naszej wsi zaczęli napływać uciekinierzy z zachodu — z okolic Olkusza i ze Śląska. Widzieli oni w tym swoją ostatnią deskę ratunku.

Kilka dni później, to była noc z 10 na 11 września, ojciec powiedział do nas: „Wy idźcie w pole. Tam schowajcie się pod stogi siana. Niemcy mogą bombardować Sambor i wieś. Wszystko będzie się palić i możecie zginąć. Ja zostanę w domu i w razie czego wypuszczę rankiem bydło.” Jak tak siedzieliśmy na polu, w ukryciu, zobaczyliśmy jakieś światła od zachodu i zgrzyt maszyn. A to Niemcy dotarli pod Sambor! Pierwszy ich czołg oddał strzał i nikt nie odpowiedział wystrzałem. Ojciec później mówił nam, że jak miasto nie odpowiada strzałem, to znaczy, że poddaje się bez walki. Niemcy wkroczyli do Sambora! Wtedy przeżyłam tyle strachu jak nigdy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
drukowana A5
za 23.05
drukowana A5
Kolorowa
za 47.73