Tak to się zaczęło
Marek i Kamila mieli wszystko, o czym marzy wielu ludzi. Piękne mieszkanie w Bydgoszczy, świetne prace oraz krąg wiernych przyjaciół, z którymi często spędzali wieczory. Jednak pewnego dnia, po kolejnym spotkaniu w zatłoczonej kawiarni, Kamila spojrzała na Marka i powiedziała:
— Marku, czy nie czujesz, że czegoś nam brakuje?
Marek spojrzał na nią zaskoczony, ale gdy zaczęli rozmawiać, odkryli, że oboje marzą o czymś zupełnie innym — o ciszy, naturze i własnym kawałku ziemi.
— Zróbmy to — powiedział Marek, a Kamila skinęła głową.
I tak postanowili zamknąć za sobą etap miejskiego życia.
Kilka tygodni później znaleźli wymarzony dom w Łochowie. Był stary i zaniedbany, z odpadającym tynkiem, dziurawym dachem i zarośniętym ogrodem, ale dla Marka i Kamili był idealny.
— Tu stworzymy nasze miejsce na ziemi — powiedziała Kamila, trzymając w rękach klucze do nowego domu.
— To będzie ciężka praca, ale damy radę — dodał Marek, patrząc na zachwaszczony ogród z pokrzywami sięgającymi mu do pasa.
Przez pierwsze tygodnie Marek i Kamila pracowali od świtu do nocy. On zajmował się remontem domu — wymieniał dachówki, naprawiał stare belki i malował ściany, które przez lata zdążyły pokryć się pleśnią. Ona natomiast walczyła z ogrodem. Wyrywała chwasty, sadziła nowe kwiaty i warzywa, a potem pielęgnowała je z taką troską, jakby były jej dziećmi.
— Kamilo, czy ty przypadkiem nie zaczynasz z tym przesadzać? — śmiał się Marek, gdy zobaczył ją z konewką w ręce o piątej rano.
— Każdy kwiat zasługuje na odrobinę miłości — odpowiadała z uśmiechem.
Ich dni były wypełnione pracą, a noce — rozmowami o przyszłości i snuciem planów na dalsze zmiany.
Po pół roku ich dom zmienił się nie do poznania. Biały tynk na ścianach lśnił w słońcu, dach błyszczał nowymi dachówkami, a ogród zachwycał równo przyciętymi krzewami, rabatami kwiatów i drewnianą altaną, którą Marek zbudował własnoręcznie.
— Udało się, Kamilo — powiedział Marek, gdy po raz pierwszy usiedli razem na tarasie z kubkami herbaty. — To naprawdę nasze miejsce.
Ich nowy dom szybko stał się obiektem zazdrości w Łochowie. Sąsiedzi przychodzili oglądać ogród Kamili i chwalili jej talent do upiększania nawet najtrudniejszych zakątków ziemi.
— Kamilo, skąd wzięłaś te cudowne róże? — pytała pani Genia z sąsiedztwa.
— To wszystko kwestia cierpliwości — odpowiadała z uśmiechem Kamila, choć Marek zawsze dodawał pół żartem:
— I piętnastu kolców wbitych w dłoń!
Marek zyskał uznanie dzięki swoim umiejętnościom stolarskim i ślusarskim. Kiedy sąsiadowi pękła rura, Marek przybiegł z narzędziami, a gdy ktoś potrzebował pomocy przy naprawie bramy, również można było liczyć na jego wsparcie.
Po kilku miesiącach Marek i Kamila stali się pełnoprawnymi członkami społeczności Łochowa. Na wiejskich festynach dzielili się historiami o tym, jak wyprowadzili się z miasta, a ich dom stał się miejscem, gdzie zawsze można było liczyć na ciepłą herbatę i rozmowę.
Pewnego wieczoru, siedząc razem na tarasie i patrząc na zachód słońca, Kamila powiedziała:
— Wiesz, Marku, nigdy nie byłam szczęśliwsza.
Marek czule objął ją ramieniem i odpowiedział:
— Ani ja, Kamilo. Tu jest nasze miejsce.
Sołectwo Łochowskie na Uchodźstwie
W Łochowie od dawna mówiło się, że sołtysem powinien zostać ktoś z pomysłami, energią i otwartością na ludzi. Dlatego kiedy Marek zgłosił swoją kandydaturę, wielu mieszkańców uznało to za żart. Ale Marek, z typowym dla siebie zapałem, przekonywał wszystkich, że to właśnie on odmieni los wioski.
— Zbuduję wam nowy plac zabaw, lepsze drogi i uczynię Łochowo wielkim! — obiecywał na zebraniach.
W dniu wyborów okazało się, że Marek wygrał zdecydowaną większością głosów. Przynajmniej tak ogłoszono. Z dumą zajął miejsce w biurze sołtysa, przystępując od razu do działania.
Przez trzy dni Marek rządził Łochowem. Wydał dekret o darmowej kawie w świetlicy wiejskiej, zainicjował budowę fontanny na placu przed kościołem, a nawet zapowiedział wprowadzenie „Dnia Marka”, który miał być obchodzony co roku.
Jednak czwartego dnia rano wieś obiegła wiadomość: wybory zostały sfałszowane.
— Marek sam wypełnił kilkadziesiąt kart do głosowania! — krzyczał jeden z mieszkańców, pokazując na dowód dokumenty znalezione w biurze sołtysa.
Pod domem Marka zgromadził się tłum, żądając jego odejścia. Kamila próbowała bronić męża, ale mieszkańcy byli nieugięci.
— Marek, musisz odejść! — oznajmił były sołtys, który właśnie odzyskał swój tytuł.
Wygnany z Łochowa, Marek wędrował przez pola i lasy, aż dotarł do opuszczonej chaty wiele kilometrów dalej. Zamiast się poddać, postanowił działać.
— Skoro nie mogę rządzić w Łochowie, założę Sołectwo Łochowskie na Uchodźstwie! — oznajmił, siedząc w progu chaty.
Zaczął wydawać własne uchwały i rozporządzenia. Ustanowił nowe święta, w tym „Dzień Wygnanych Sołtysów”, a także stworzył flagę — białą chustę z odciskiem jego dłoni. Co tydzień wysyłał pisma do urzędów, domagając się uznania swojego samozwańczego sołectwa.
Wieść o „Sołectwie na Uchodźstwie” szybko dotarła do Łochowa i okolic. Początkowo ludzie się śmiali, ale gdy Marek zaczął organizować „narady sołeckie” dla przechodniów i sprzedawał „paszporty Łochowa”, sprawą zainteresowała się prokuratura.
Pani prokurator Ilona Popchnięta, znana z żelaznej ręki, przybyła do chaty Marka osobiście.
— Panie Marku, pana działania są nielegalne. Musimy to zakończyć — powiedziała stanowczo, wchodząc do środka.
Marek, zasiadając na swoim „sołeckim tronie” (czyli starym fotelu kupionym na flumarku), spojrzał na nią z powagą.
— Pani prokurator, ja walczę o sprawiedliwość!
— A ja o przestrzeganie prawa — odpowiedziała, wręczając mu decyzję o delegalizacji Sołectwa Łochowskiego na Uchodźstwie.
Marek, choć z ciężkim sercem, podpisał dokument.
Po powrocie do Łochowa Marek stał się lokalną legendą. Choć jego rządy trwały zaledwie kilkadziesiąt dni, a jego „sołectwo” na uchodźstwie przestało istnieć, ludzie długo wspominali jego upór i determinację.
Kamila zaś, z właściwym sobie humorem, oznajmiła:
— Marek, od teraz rządź co najwyżej swoim fotelem w salonie.
Kamila i sum
Łochowo, spokojna miejscowość pod Bydgoszczą, znana była z cichych uliczek, urokliwych kanałów i życzliwych ludzi. W niedzielne poranki życie zwalniało jeszcze bardziej, a mieszkańcy tłumnie zmierzali do miejscowego kościoła. Kamila, elegancka i zawsze uśmiechnięta, również ruszyła w stronę świątyni. Miała na sobie swój najlepszy kapelusz i torebkę, w której zawsze krył się cukierek „krówka” na dobry humor.
Kiedy przechodziła obok kanału, wydarzyło się coś niespodziewanego. Jej obcasy, choć nowe, nie poradziły sobie z wilgotnym, śliskim betonem przy brzegu. Nim zdążyła krzyknąć, poślizgnęła się i z impetem wpadła do wody.
— Ratunku! — krzyknęła, ale zaraz poczuła, jak coś ogromnego i śliskiego owija się wokół jej nogi. To był sum — największy, jakiego kiedykolwiek widziała. Ryba była tak ogromna, że wyglądała jak prehistoryczne stworzenie. Sum szarpnął ją z siłą, jakiej nigdy nie doświadczyła i wciągnął w mroczną jamę pod wodą.
Ludzie przechodzący obok krzyczeli z przerażenia, ale nikt nie wiedział, co zrobić. Wtedy pojawił się Jaś — chłopiec, na którego wszyscy wołali „głupi Jaś”. Nikt nie traktował go poważnie, bo był cichy, roztrzepany i często mówił rzeczy, które wydawały się ludziom dziwne. Ale tego dnia Jaś nie wahał się ani chwili.
— Idę po ciocię! — krzyknął, zdejmując buty.
— Jasiu, nie rób głupot! — wołał ktoś z tłumu, ale chłopiec już wskoczył do wody.
Jaś, choć wyglądał na niezdarę, znał kanały jak własną kieszeń. Spędzał przy nich całe dnie, obserwując ryby i rysując mapy ich podwodnych kryjówek. Wiedział, że wielki sum, zwany przez miejscowych „Potworem z Łochowa”, ma swoją jamę niedaleko mostku.
Zanurkował głęboko, a zimna woda owinęła go jak lodowaty koc. Na dnie dostrzegł poruszające się kształty. Kamila walczyła z rybą, która wciąż trzymała ją za nogę. Jaś złapał kij, który znalazł przy brzegu, i zaczął trącać suma, aż ten w końcu puścił kobietę.
Jaś, mimo że ledwo starczało mu sił, wyciągnął Kamilę na brzeg. Ludzie krzyczeli i klaskali, a ktoś przyniósł koc, żeby okryć topielicę. Kamila, choć cała przemoczona i trzęsąca się z zimna, spojrzała na Jasia z wdzięcznością.
— Jasiu! Uratowałeś mi życie. Jesteś wielki!
Od tego dnia nikt w Łochowie nie śmiał już nazywać Jasia „głupim”. Stał się bohaterem całej wioski, a Kamila, co niedzielę, piekła mu jego ulubione ciasto z jabłkami.
A sum? Podobno już nigdy więcej nie zaatakował nikogo, bo bał się Kamili i jej męża Marka.
Marek i wycinka
Marek był znany z tego, że miał najpiękniejszy ogród w okolicy. Stare jabłonie, grusze, a także wysokie dęby i lipy dawały cień i przyciągały dziesiątki ptaków. Wieczorami Marek siadał na werandzie ze szklaneczką wina, słuchając śpiewu kosów i szumu liści.
Jednak z czasem drzewa zaczęły go irytować.
— Te gałęzie zasłaniają mi widok na zachód słońca! — powiedział pewnego dnia do swojej żony, Kamili. — I ten bałagan na trawniku! Ciągle tylko liście do grabienia.
Kamila, zajęta pakowaniem jaj na targ, tylko machnęła ręką. — To przecież natura, Marku. Po co je ruszać?
Ale Marek był uparty. Pewnej jesieni, kiedy Kamila wyjechała na kilka dni do rodziny, postanowił działać. Wziął piłę spalinową i zaczął wycinać drzewa jedno po drugim. W powietrzu unosił się zapach tarcicy, a ziemia wręcz zadrżała, kiedy ostatni dąb runął z hukiem. Marek poczuł satysfakcję, patrząc na pusty, otwarty krajobraz.
Drewno porąbał i spalił w kominku, ciesząc się ciepłem ognia. Jednak coś zaczęło mu doskwierać. W ogrodzie zrobiło się cicho. Ptaki, które kiedyś śpiewały na jego podwórzu, odleciały. Nie było już kosów, które rano siadały na gałęziach, ani sójek przemykających wśród liści. Nawet wiatr nie miał się o co zaczepić.
— Pusto tu teraz… — mruknął do siebie Marek, siedząc na werandzie.
Minęło kilka tygodni, a w miejscu, gdzie kiedyś rosły drzewa, wcale nie pojawiły się młode pędy. Marek zrozumiał, że jego ogród stracił swój urok, i zaczęło mu się robić przykro. Chciał posadzić nowe drzewa, ale nie miał pojęcia, jak zacząć.
Pewnego dnia do bramy zapukało dwóch urzędników w garniturach.
— Panie Marku, mamy zgłoszenie, że wyciął pan drzewa bez odpowiedniego pozwolenia.
Marek poczuł, jak jego serce zamiera.
— Ale… to przecież moje drzewa, mój ogród! — próbował się bronić.
— Prawo jest prawem. Zgodnie z przepisami powinien pan zgłosić zamiar wycinki.
Sprawa trafiła do sądu, a Marek został skazany na miesiąc odosobnienia za nielegalną wycinkę. Z dnia na dzień jego piękny dom i ogród opustoszały.
Podczas gdy Marek odsiadywał wyrok, jego żona Kamila nie poddała się. Codziennie zbierała jaja od swoich kur i sprzedawała je na targu w Bydgoszczy, żeby zarobić na utrzymanie domu. Była znana jako „Jajkowa Kamila” i cieszyła się sympatią sąsiadów, którzy pomagali jej, jak mogli.
Marek, w samotności swojej celi, wciąż myślał o ptakach i o tym, jak ogród wyglądał kiedyś. Przysięgał sobie, że jeśli kiedykolwiek wróci, posadzi nowe drzewa i będzie o nie dbał.
Kiedy w końcu nadszedł dzień jego powrotu, Marek zobaczył coś, co go wzruszyło do łez. Na środku pustego ogrodu stały małe sadzonki — lipy, brzozy i dęby. Kamila, choć zajęta pracą, z pomocą sąsiadów zaczęła odbudowywać ogród, wierząc, że Marek zrozumiał swoje błędy.
Od tamtej pory Marek każdego dnia podlewał nowe drzewka, a kiedy wieczorami siadał na werandzie, wciąż czekał na powrót ptaków.
Historia worków z „ryżem”
Pewnego pogodnego dnia na nadbrzeżu portu w nieodległym mieście przycumował statek z Chin. Na burcie wielkimi literami napisano: „Dary dla potrzebujących”. Marek, skromny mężczyzna znany w okolicy z dobrego serca i silnych ramion, przechodził akurat obok. Widząc tłum ludzi zgromadzony przy statku, pomyślał, że może to okazja, by zdobyć coś do jedzenia dla siebie i sąsiadów, którzy często przychodzili do niego po pomoc.
Gdy podszedł bliżej, zauważył ogromne worki, które marynarze przenosili na ląd.
— Co tam jest? — zapytał z ciekawością.
— Ryż — odpowiedział marynarz w żółtej kamizelce, nawet nie patrząc na Marka. Nie zastanawiając się długo, Marek uśmiechnął się i podszedł do stosu worków. Zarzucił sobie jeden na plecy, potem drugi, aż w końcu niósł sześć naraz. Z każdym krokiem czuł, jak jego nogi uginają się pod ciężarem, ale nie poddał się. „To dla potrzebujących”, powtarzał w myślach.
Gdy dotarł do swojego domu, położył worki na ziemi, otarł pot z czoła i otworzył pierwszy worek. Zamiast białych ziaren ryżu, w środku znalazł szarą, sypką masę. Cement! Marek patrzył z niedowierzaniem, wciąż mając nadzieję, że to pomyłka. Niestety, wszystkie worki zawierały cement.
Nazajutrz do drzwi jego chaty zapukali urzędnicy portowi.
— Panie Marku, mamy problem. Wyniósł pan ze statku sześć worków cementu, za które nie zapłacił. Towar nie był darmowy. Proszę uregulować rachunek.
— Ale ja myślałem, że to ryż! I że jest za darmo! — tłumaczył Marek, ale urzędnicy byli nieugięci. Cement był wart fortunę, a dodatkowo doliczono odsetki za spóźnioną płatność.
Marek, nie mając takich pieniędzy, musiał szybko znaleźć sposób, by zarobić. Postanowił ruszyć w świat i spróbować swoich sił jako uliczny grajek. Wcześniej, jeszcze w dzieciństwie, nauczył się grać na akordeonie, choć nigdy nie uważał się za wirtuoza. Wyruszył do Amsterdamu, miasta pełnego turystów, licząc, że jego muzyka dotrze w głąb serc przypadkowych słuchaczy.
Na jednym z ruchliwych placów, między artystami i ulicznymi malarzami, Marek rozłożył stołeczek, wziął akordeon i zaczął grać. Początkowo ludzie przechodzili obojętnie, ale z czasem zatrzymywali się, słuchając jego prostych, ale poruszających melodii. Jeden turysta wrzucił monetę, potem drugi, aż w jego kapeluszu zebrała się pokaźna suma.
Dzięki swojej wytrwałości Marek z czasem stał się ulubieńcem turystów w Amsterdamie. Ludzie przychodzili nie tylko po to, by słuchać muzyki, ale też usłyszeć jego niezwykłą historię o workach z cementem. W ciągu kilku miesięcy zebrał wystarczającą kwotę, by spłacić dług i odsetki.
Kiedy wrócił do swojej małej ojczyzny, mieszkańcy powitali go jak bohatera. Chociaż cementu nie udało mu się już wykorzystać, Marek nauczył się jednej rzeczy: czasem ciężar, który dźwigamy, prowadzi nas do nowych, nieoczekiwanych dróg.
Bunt w więzieniu
W Fordonie, dzielnicy Bydgoszczy, każdy znał Piotra. Był potężnym mężczyzną, z ramionami jak pnie drzew i spojrzeniem, które potrafiło zamrozić nawet najśmielszych. Nie było nikogo, kto chciałby stanąć z nim do walki — Piotr znał każdy cios, każdy chwyt, i kiedy trzeba było użyć siły, robił to bez wahania.
Mimo swojej reputacji Piotr nie był człowiekiem, który szukał kłopotów. Mieszkał skromnie, zajmując się swoimi sprawami. Ale to, że wszyscy się go bali, sprawiało, że miał spokój — policja unikała go, a miejscowe oprychy trzymały się na dystans.
Pewnego dnia w fordońskim więzieniu wybuchł bunt. Więźniowie, uzbrojeni w stalowe pręty, opanowali kilka bloków i wzięli zakładników. Pozostali strażnicy, nieprzygotowani na taką sytuację, zamknęli się w swoich pomieszczeniach, a naczelnik, pan Kowalski, zorientował się, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Policja nie chciała ryzykować szturmu — więzienie było twierdzą, a buntownicy byli gotowi na wszystko.
Wtedy ktoś przypomniał sobie o Piotrze.
— Panie naczelniku, jeśli ktoś może sobie z osadzonymi poradzić, to tylko Piotr z Fordonu — zasugerował jeden ze strażników.
Kowalski, choć niechętny, zdecydował się spróbować. Wysłał po Piotra dwóch ludzi z prośbą o spotkanie. Piotr, słysząc, co się dzieje, uśmiechnął się tylko pod nosem.
— Niech będzie. Ale jak już to zrobię, chcę, abyście zostawili mnie w spokoju. Żadnych spraw sądowych, żadnych problemów.
— Masz moje słowo — odpowiedział naczelnik.
Piotr wszedł do więzienia sam, bez broni. Na początku więźniowie zignorowali jego obecność, ale kiedy zobaczyli muskularną sylwetkę, napięcie w powietrzu zgęstniało.
— Piotr z Fordonu! — krzyknął jeden z buntowników. — To on! Lepiej się nie zbliżać!
Ale nie wszyscy mieli tyle rozumu. Kilku więźniów rzuciło się na niego, próbując zastraszyć nowego „przybysza”. Wtedy Piotr pokazał, dlaczego wszyscy tak się go bali. Każdy cios, który zadawał, trafiał w punkt — więźniowie upadali jeden po drugim, aż w końcu reszta zaczęła się wycofywać.
— Kto chce więcej? — zapytał Piotr, poprawiając rękawy.
W ciągu godziny Piotr, sam, stłumił bunt. Ci, którzy jeszcze mieli siły, oddali się w ręce strażników, błagając o litość. Reszta trafiła do szpitala, gdzie spędziła tygodnie, a nawet miesiące, dochodząc do siebie.
Naczelnik Kowalski, widząc efekty pracy Piotra, nie mógł uwierzyć własnym oczom.
— Jesteś człowiekiem słowa, Piotrze. Nie zapomnimy tego.
Kilka dni później Piotr otrzymał „list żelazny” — dokument, który gwarantował mu całkowity immunitet. Od tej chwili nikt nie mógł go aresztować, niezależnie od okoliczności.
Od tamtego dnia Piotr cieszył się jeszcze większym szacunkiem w Fordonie. Mimo swojej siły i możliwości nie wykorzystywał ich do złego — pomagał, kiedy ktoś go potrzebował, ale wciąż żył skromnie, unikając rozgłosu. Jego legenda rosła, a opowieści o tym, jak sam stłumił bunt w więzieniu, były przekazywane z ust do ust.
Mściciel z Bydgoszczy
Marek był znany jako utalentowany trębacz. Każdego weekendowego wieczoru zakładał elegancki frak, brał swój instrument i wsiadał do samochodu, by zagrać koncert w Filharmonii Pomorskiej. Muzyka była jego pasją i sposobem na życie. Jednak po powrocie do domu, kiedy inni grajkowie kładli się spać, Marek przygotowywał się do drugiego, znacznie bardziej tajemniczego zajęcia.
Zrzucał frak, wkładał szary kombinezon i skórzane rękawice, po czym zakładał maskę, która zasłaniała jego twarz. Wyglądał jak ktoś, kogo nie chciałoby się spotkać w ciemnym zaułku. Uzbrojony w metalowy pręt, ruszał na ulice Bydgoszczy, gdzie wymierzał sprawiedliwość każdemu, kto łamał przepisy lub porządek.
Marek nie miał litości. Kierowcy, którzy parkowali na chodnikach, mogli spodziewać się, że ich opony zostaną przebite. Piesi przechodzący przez jezdnię w niedozwolonym miejscu często kończyli z surowym upomnieniem — a czasem i bolesnym kuksańcem. Graffiti na murach? Marek chwytał wandali na gorącym uczynku i zmuszał do zeskrobywania farby. Nawet najmniejsze wykroczenie nie umykało jego uwadze.
Mieszkańcy Bydgoszczy szybko zauważyli, że po zmroku coś się zmieniło.
— Ktoś wziął się za porządek w mieście — mówili jedni z uznaniem.
— To szaleniec! — szeptali inni, przerażeni jego brutalnymi metodami.
W mieście zaczęły krążyć plotki o „mścicielu w szarym stroju”. Ludzie bali się wychodzić na ulice, obawiając się, że ich najmniejsze przewinienie sprowadzi na nich gniew tajemniczego bohatera.
Komendant bydgoskiej policji, pan Wróbel, początkowo traktował te opowieści jako miejskie legendy. Jednak z czasem, gdy do komisariatu zaczęły napływać skargi na pobicia i uszkodzone mienie, postanowił przyjrzeć się sprawie.
Pewnego wieczoru, wracając z filharmonii, Marek nie zauważył, że ktoś go obserwuje. Komendant Wróbel, ubrany po cywilnemu, podążał za nim z bezpiecznej odległości. Zobaczył, jak Marek zajeżdża pod swój dom, wchodzi do środka, a chwilę później wychodzi w szarym kombinezonie, uzbrojony w stalową pałę.
— A jednak to on… — mruknął Wróbel, nie wierząc własnym oczom.
Komendant postanowił działać ostrożnie. Wiedział, że Marek, choć działa poza prawem, budził respekt wśród mieszkańców. Zamiast go aresztować, zdecydował się na rozmowę. Następnego dnia odwiedził Marka w jego domu.
— Panie Marku, czy możemy porozmawiać? — zapytał, rozglądając się po pokoju, w którym na stojaku spoczywał kontrabas.
Marek nie udawał zdziwienia. Wiedział, że prędzej czy później ktoś połączy fakty.
— Panie komendancie, robię to, co powinno robić państwo. Ludzie muszą zrozumieć, że zasady są po to, by ich przestrzegać.
— Rozumiem pańskie intencje, ale to, co pan robi, jest niebezpieczne. Prędzej czy później ktoś zrobi panu krzywdę albo złoży skargę, której nie będę mógł zignorować.
Marek spojrzał na swojego rozmówcę z determinacją w oczach.
— Jeśli przestanę, kto zadba o porządek?
Komendant Wróbel westchnął.
— Niech pan to przemyśli. Ale jeśli jeszcze raz usłyszę o „szarym mścicielu”, będę musiał działać zgodnie z prawem.
Marek, choć niechętnie, zawiesił swoje nocne eskapady. Miasto zaczęło się uspokajać, a mieszkańcy zastanawiali się, co stało się z tajemniczym bohaterem. Marek jednak wiedział, że jeśli chaos powróci, znów założy szary kombinezon.
Bezsenność Kamili
W Łochowie, urokliwej wiosce koło Bydgoszczy, Kamila i Marek wiedli spokojne życie w swoim pięknym domu. Kamila była nauczycielką gry na mandolinie, a jej uczniowie uwielbiali z nią lekcje, bo w każdej nutce i akordzie była pasja. Jednak to nie mandolina była największą miłością Kamili — tym był śpiew.
Kamila śpiewała zawsze i wszędzie. Gdy przędła nici na starym kołowrotku odziedziczonym po babci, nuciła melodie tak czułe, że koty zasypiały przy jej nogach. Gdy wędrowała po lesie, zbierając tajemnicze zioła, jej pieśni niosły się echem między drzewami, a gdy wyławiała żaby z kanału do swoich eksperymentalnych zup, ich rechot zdawał się wtórować jej głosowi.
Mieszkańcy Łochowa byli przyzwyczajeni do tego, że Kamila śpiewa. Potężny, dźwięczny głos stał się nieodłączną częścią życia w wiosce; czasem radością, a czasem zmorą. Zwłaszcza dla tych, którzy liczyli na chwilę ciszy.
Pewnej jesieni coś się zmieniło. Kamila zaczęła mieć problemy ze snem. Nocami przewracała się z boku na bok, a rankiem wstawała, jakby bardziej zmęczona niż przed pójściem spać. Po kilku tygodniach bezsenności Marek, zaniepokojony, namówił ją na wizytę u lekarza.
— To rzadki przypadek chronicznej bezsenności — powiedział pan doktor. — Na to lekarstwa nie ma i nie będzie — uzupełnił z uśmiechem i z rozmachem klepnął Marka po plecach.
Kamila, choć zmartwiona, znalazła sposób, by spożytkować długie noce. Zamiast leżeć bezczynnie, zaczęła śpiewać. O północy w jej domu rozbrzmiewały arie operowe, ballady ludowe i improwizowane pieśni. Jej głos, który w ciągu dnia był inspiracją, nocą stał się przekleństwem.
Ludzie w całym Łochowie zaczęli narzekać.
— Nie można spać! — lamentowała sąsiadka zza płotu. — Jej głos przechodzi przez ściany!
Problem trafił do lokalnej gazety. Artykuł pod wielkim tytułem „Śpiewająca bezsenność — nocny koszmar Łochowa” szybko zyskał rozgłos. Niektórzy współczuli Kamili, ale inni zaczęli ją potępiać.
Pewnego wieczoru Marek zauważył grupę mieszkańców kręcących się przed ich domem. Byli wyraźnie zirytowani, wymachiwali rękami i coś szeptali.
— Trzeba coś z tym zrobić! — powiedział jeden z nich.
Marek, widząc narastające napięcie, poczuł, że musi chronić swoją żonę. Kupił pistolet gazowy, choć w głębi duszy miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał go użyć.
— Kamilo, musimy coś z tym zrobić — powiedział do niej, gdy wieczorem po raz kolejny zasiadła przy pianinie, gotowa zaśpiewać. — Ludzie nas znienawidzą.
— Marek, nie mogę przestać. Śpiew to moja jedyna ulga, kiedy nie mogę spać — odpowiedziała, a jej głos zadrżał, jakby lada chwila miała się rozpłakać.
Marek wiedział, że nie zmusi jej do milczenia. Ale tej nocy, gdy Kamila znów zaśpiewała, postanowił działać inaczej. Wyszedł na podwórze i przemówił do grupy zgromadzonych tam ludzi.
— Wiem, że macie dość. My też nie mamy łatwo. Ale Kamila nie robi tego na złość. Nie potrafi inaczej.
Mieszkańcy, choć wciąż sfrustrowani, zaczęli się rozchodzić. A Marek postanowił, że razem z żoną znajdzie sposób, by znów wprowadzić do ich życia harmonię.
Marek wygłuszył jedno pomieszczenie, w którym Kamila zaczęła śpiewać nocami… przez internet, zakładając kanał, na którym jej pieśni zyskały setki fanów z całego świata. A mieszkańcy Łochowa, choć wdzięczni za ciszę, zaczęli tęsknić za dźwiękami, które kiedyś wypełniały ich noce.
Skóra dzika
Wśród lokalnej społeczności Marek był postacią budzącą mieszane uczucia. Z jednej strony wszyscy go znali jako porządnego, cichego sąsiada. Z drugiej, nikt nie wiedział, co robił nocami, kiedy wstawał z kanapy, zarzucał na siebie skórę dzika i wychodził do lasu. Marek uwielbiał polować, ale ponieważ nie miał na to zezwolenia, działał po cichu. Tak, jak tylko potrafił.
Jego żona Kamila, znana jako „wróżka z Łochowa”, nie kryła radości z nocnych wypraw męża. Każdą przyniesioną zdobycz trafiającą do jej kuchni, przerabiała na dziwaczne potrawy i zupy. Krety dusiła w winie, żaby gotowała na gęsty bulion, a truchło zdechłego psa, które Marek raz znalazł, wykorzystała na stworzenie „wywaru regeneracyjnego”, który sprzedawała jako „eliksir młodości” na targu w Bydgoszczy. Ku zdziwieniu wielu, wywar cieszył się ogromnym powodzeniem.
Marek wiedział, że jego nocne eskapady są ryzykowne, dlatego za każdym razem zakładał skórę dzika, którą zdobył jeszcze jako młody chłopak. Dzięki niej przemykał po lesie niezauważony, a nawet gdy ktoś go widział, brał go za wyjątkowo sprytne zwierzę.
Leśniczy i myśliwi z lokalnego koła łowieckiego od dłuższego czasu mieli problem z „tym dzikiem”. Zwierzę, jak mówili, zachowywało się dziwnie — chodziło na dwóch łapach, nie bało się ludzi, a czasem nawet niosło coś w pysku, co przypominało siatkę z biedronki.
— Musimy go dorwać — powiedział pewnego wieczoru leśniczy Władek, zwołując naradę. — Ten dzik to anomalia, a może i mutant!
Pewnej nocy Marek, ubrany w swoją skórę dzika, wybrał się do lasu w poszukiwaniu czegoś „ekskluzywnego”. Na cel wziął sobie bobry, których nory widział niedaleko rzeki. Tymczasem leśniczy i myśliwi rozstawili w lesie zasadzki, licząc, że tej nocy wreszcie uda im się upolować „tajemniczego dzika”.
Marek, jak zawsze ostrożny, czuł się pewnie w swojej przebierance. Jednak gdy przekradał się wzdłuż strumienia z nożem w ręku, nagle poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Wpadł w głęboką dziurę — jedną z pułapek zastawionych przez myśliwych.
— Mamy go! — krzyknął leśniczy, słysząc hałas.
Kiedy myśliwi podeszli bliżej, zobaczyli w dole wielkiego, szamocącego się „dzika”. Jeden z nich uniósł strzelbę, ale Władek powstrzymał go ręką.
— Czekaj. Coś tu jest nie tak.
Zwierzę w dole zaczęło krzyczeć:
— Nie strzelajcie, to ja, Marek!
Cisza zapadła na kilka sekund, a potem jeden z myśliwych wybuchnął śmiechem.
— Marek?! Co ty wyprawiasz?!
Leśniczy, choć wstrząśnięty, zdołał wykrztusić z siebie tylko jedno zdanie:
— Zdejmij tę skórę, człowieku.
Zdemaskowany Marek stanął przed sądem i musiał tłumaczyć się ze swoich nocnych wyczynów. Jego historia szybko obiegła całą okolicę, a mieszkańcy Łochowa przez długi czas wspominali, jak „dzik” okazał się być sąsiadem z naprzeciwka.
Kamila, choć straciła dostawy „mięsiwa” od męża, nie poddała się. Wróciła do sprzedawania „eliksiru młodości”, tym razem robiąc go z całkowicie legalnych składników. A Marek? Odtąd mógł polować jedynie na szczury w piwnicy. I było obojętnym, czy robił to w skórze dzika czy bez.
Marek i jego kolekcja
W Łochowie, spokojnej wiosce niedaleko Bydgoszczy, Marek cieszył się reputacją sympatycznego, choć nieco ekscentrycznego miłośnika historii. Jego dom był ozdobiony antykami i pamiątkami z podróży, a największą dumą Marka była jego ogromna piwnica, która pełniła funkcję domowego muzeum.
Marka fascynacja historią osiągnęła szczyt, gdy kilka lat wcześniej odwiedził Egipt. Piramidy, sfinks i muzea pełne mumii sprawiły, że Marek poczuł niemal religijne uniesienie. Na jednym z lokalnych targowisk spróbował nawet kupić „prawdziwą” mumię faraona, ale próba jej wywiezienia do Polski skończyła się katastrofą. Na lotnisku w Kairze zatrzymano Marka, a jego zakup skonfiskowano. Długo tłumaczył się polskim i egipskim władzom, zanim udało mu się wrócić do kraju.
Choć marzenie o posiadaniu autentycznej mumii wydawało się nierealne, Marek nie zamierzał się poddać. Pewnego dnia, patrząc z wysokiego tarasu na swój ogród, wpadł na genialny pomysł. Niedaleko jego domu znajdował się stary cmentarz.
— Mumii faraona nie zdobędę, ale czy naprawdę muszę jechać do Egiptu, skoro tu, pod nosem, mam wiekowe szczątki? — pomyślał.
Marek postanowił działać. Z kanału warsztatowego w swoim garażu zaczął kopać podziemny tunel w kierunku cmentarza. Praca była trudna i zajęła mu wiele miesięcy, ale w końcu udało się. Pewnej nocy Marek dotarł na miejsce i zaczął realizować swój plan. Wybierał groby, które wydawały się najstarsze, i ostrożnie przenosił ich zawartość do swojej piwnicy.
Z czasem w piwnicy zaczęły pojawiać się jego „mumie”. Owijając kości w bandaże i starannie zabezpieczając szczątki, Marek próbował nadać im wygląd prawdziwych egipskich mumii. Oświetlenie, zapach kadzideł i specjalnie ustawione podświetlenie dodawały piwnicy tajemniczej atmosfery.
Początkowo Marek nikomu nie mówił o swojej „kolekcji”, ale nie potrafił ukryć dumy. Z czasem zaczął zapraszać zaufanych znajomych, by zobaczyli jego „egzotyczne” zbiory.
— To autentyczne relikty przeszłości — mówił, oprowadzając po piwnicy. — Prawdziwy skarb!
Tymczasem w Łochowie zaczęły krążyć plotki. Ludzie zauważyli, że na cmentarzu dochodzi do dziwnych zjawisk. Kilka grobów zostało naruszonych, a niektóre szczątki zniknęły. Mieszkańcy zaczęli mówić o „duchu grabarza” lub o złodziejach. W końcu sprawa trafiła do policji.
Punktem przełomowym było odkrycie, jakiego dokonano podczas rutynowego przeglądu kanalizacji w okolicy. Robotnicy natknęli się na tunel prowadzący prosto z posesji Marka na teren cmentarza.
Pewnego ranka do drzwi „muzealnika” zapukała policja.
— Panie Marku, mamy doniesienia o nielegalnych działaniach związanych z naruszaniem grobów — powiedział funkcjonariusz.
Marek, próbując zachować spokój, zaprosił ich do piwnicy. Liczył, że jego kolekcja zrobi wrażenie, ale reakcja policjantów była zupełnie inna.
— To nie jest muzeum, panie Marku. To przestępstwo! — oświadczył jeden z funkcjonariuszy.
Marek został aresztowany, a jego piwnicę zabezpieczono jako miejsce zbrodni. Sprawa wywołała ogromne poruszenie w Łochowie i okolicach. Mieszkańcy byli oburzeni, a lokalna gazeta opisała Marka jako „grabarza z podziemia”.
Kamila próbowała tłumaczyć działania męża jako „pasję do historii”, ale nikt nie chciał tego słuchać. Po kilku miesiącach procesu Marek został skazany na karę więzienia za naruszanie spokoju zmarłych i dewastację grobów.
Choć marzenie o posiadaniu własnej mumii sprowadziło Marka na złą drogę, w więzieniu zyskał przydomek „Faraon” i stał się lokalnym celebrytą wśród osadzonych, którzy słuchali jego opowieści z zapartym tchem.
Syrena z Łochowa
W Łochowie Kamila była znana z nieco dziwacznego usposobienia. Pracowała jako nauczycielka muzyki, ale jej prawdziwą pasją były sny i fantazje. Od dziecka marzyła o tym, by stać się kimś niezwykłym — wróżką, elfem, a ostatnio… syreną.
Pewnej letniej nocy, gdy księżyc odbijał się w spokojnych wodach kanału, Kamila stanęła nad brzegiem i wyobraziła sobie, że jest bohaterką morskich baśni.
— Może w głębi duszy zawsze byłam syreną? — mruknęła do siebie, patrząc na swoje odbicie w wodzie.
Uwierzyła w to tak mocno, że postanowiła działać. Kupiła strój syreny przez internet: lśniący ogon pokryty łuskami i błyszczący stanik zdobiony sztucznymi perłami. Gdy wszyscy w Łochowie spali, Kamila zakładała swój kostium i wymykała się z domu. Cicho, boso, sunęła przez ogród, aż docierała nad kanał. Tam, pod osłoną nocy, zanurzała się w wodzie i pływała, wierząc, że jest prawdziwą syreną.
Rytuał powtarzał się noc w noc. Kamila czuła się wolna, zjednoczona z naturą. Pływała wśród gwiazd odbijających się w wodzie, nucąc pieśni, które, jak wierzyła, docierały do innych syren. Jej głos, mocny i melodyjny, niósł się nad kanałem, budząc kaczki i odstraszając nocne zwierzęta.
Wkrótce mieszkańcy Łochowa zaczęli coś podejrzewać.
— Coś dziwnego dzieje się nocami nad kanałem — mówiła jedna sąsiadka. — Słychać śpiew, jakby jakiegoś ducha.
— Może to wodna zjawa albo topielica? — dodał ktoś inny.
Pewnej nocy dwaj chłopcy postanowili odkryć tajemnicę i zakradli się nad kanał. Ukryci w krzakach, z latarkami w rękach, czekali w ciszy. Wkrótce zobaczyli coś, co wprawiło ich w osłupienie — w wodzie pływała postać z ogonem syreny, która pod księżycowym światłem wyglądała niemal magicznie.
— To syrena! — wyszeptał jeden z nich, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
Wieści o „syrenie z Łochowa” szybko rozeszły się po wiosce. Ludzie zaczęli gromadzić się nocami przy kanale, by zobaczyć ją na własne oczy. Kamila, nieświadoma, że stała się lokalną sensacją, kontynuowała swoje nocne wyprawy, aż pewnego razu podczas pływania usłyszała za sobą brawa i okrzyki:
— Kamilo! To ty?
Zszokowana, wyłoniła się z wody, widząc tłum sąsiadów z latarkami. Jedni klaskali, inni śmiali się, a kilku miało wyraz totalnego oszołomienia na twarzach.
— No proszę, mamy syrenę w Łochowie! — zaśmiał się pan Staszek, sołtys.
Kamila, początkowo zawstydzona, przyznała się do swojego marzenia.
— Zawsze chciałam być syreną — powiedziała, zrzucając ogon. — To moja ucieczka od codzienności.
Choć niektórzy wyśmiewali ją przez kilka dni, większość mieszkańców uznała tę historię za uroczy dowód na to, że każdy może spełniać swoje marzenia, choćby przez chwilę. Od tamtej pory dzieci w Łochowie nazywały Kamilę „syreną z kanału”, a sama Kamila, choć już rzadziej pływała w stroju syreny, czasem uśmiechała się do siebie, gdy przypominała sobie tamte magiczne noce.
Historia lwa Marka
Marek z Łochowa zawsze lubił nietypowe zwierzęta. Kiedyś, podczas spaceru po targu w Bydgoszczy, natknął się na mężczyznę sprzedającego egzotyczne stworzenia. Na małym kocyku leżało coś, co wyglądało jak wyjątkowo puchaty kociak.
— Co to za rasowy cudak? — zapytał Marek.
— To nie jest zwykły kot, to młody lew! — odparł handlarz z przekonaniem.
Marek, zachwycony, natychmiast kupił zwierzątko. Nazwał je Leonem i zabrał do swojego domu w Łochowie. Leon rósł, a z czasem jego początkowo małe kocie miauknięcia zamieniły się w donośne ryki. Marek uważał to za zabawne i tłumaczył sąsiadom, że „to tylko większy kot”.
Z czasem Leon wyrósł na prawdziwego króla zwierząt. Ważył ponad 200 kilogramów, miał wielką grzywę i ostre jak brzytwa pazury. Marek zbudował dla niego specjalny wybieg na podwórku, ale często pozwalał mu wchodzić do domu, gdzie Leon uwielbiał spać na kanapie.
Jednak pewnego dnia zdarzyło się coś strasznego. Leon, dotąd łagodny wobec rodziny, nagle stał się agresywny. Pogryzł żonę Marka i ich dwójkę dzieci, zadając im poważne rany. Wszystkich trzeba było natychmiast przewieźć do szpitala, gdzie przechodzili bolesne serie zastrzyków przeciwko wściekliźnie i nieprzyjemne zabiegi chirurgiczne.
Tymczasem Leon, wyczuwając zamieszanie, uciekł z posesji. Pędził przez pola i lasy, aż dotarł do Nakła. Tam wieść o przybyciu lwa szybko się rozniosła. Mieszkańcy byli przerażeni, szczególnie że w tym samym czasie zaginęło troje dzieci.
— To na pewno ten lew! Zjadł je! — szeptali między sobą mieszkańcy.
Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania. Policja, strażacy, a nawet wojsko ruszyli tropić zwierzę. Kilka dni później Leona dostrzeżono w opuszczonym magazynie, gdzie leżał spokojnie, liżąc swoje łapy. Nie znaleziono żadnych dowodów na to, że był odpowiedzialny za zaginięcie dzieci, ale strach i presja mieszkańców były tak wielkie, że podjęto decyzję o jego uśpieniu.
Marek, choć zrozpaczony stratą swojego „kotka”, postanowił zachować jego skórę na pamiątkę. Oddał ją do wyprawienia, a później powiesił na ścianie w salonie.
Historia Leona stała się lokalną legendą, a Marek, choć krytykowany przez wielu za swoją nieodpowiedzialność, nigdy nie przestał opowiadać o swoim niezwykłym zwierzęciu.
Dzieci, które zaginęły w Nakle, ostatecznie odnalazły się — jak się okazało, zabłądziły w lesie i spędziły kilka dni w szałasie zbudowanym przez harcerzy. Leon nie miał z tym nic wspólnego, ale jego historia na zawsze wpisała się w pamięć mieszkańców okolicznych miejscowości.
Dzwonnik z Łochowa
W Łochowie, gdzie czas płynął spokojnie, Marek zawsze wyróżniał się swoją pasją do kościelnych dzwonów. Od dziecka, gdy mieszkał jeszcze w Bydgoszczy, fascynował go ich potężny dźwięk, który wypełniał całą dzielnicę, odbijając się echem od budynków i lasów. Jako chłopiec wspinał się na drzewa, by z góry podziwiać wieżę miejscowego kościoła.
Kiedy dorósł, postanowił, że zostanie dzwonnikiem. Niestety, Łochowo miało już swojego dzwonnika, pana Władysława, który pełnił tę funkcję od ponad 40 lat. Marek jednak nie dawał za wygraną i każdego dnia przychodził pod kościół, czekając na swoją szansę.
Pewnego dnia Władysław, mając już swoje lata, postanowił przejść na emeryturę. Proboszcz ogłosił, że szuka nowego dzwonnika, i Marek natychmiast zgłosił się na ochotnika.
— Dlaczego chcesz być dzwonnikiem? — zapytał proboszcz.
— Bo dzwony to głos Boga — odpowiedział Marek z powagą.
Zyskał posadę i szybko wprowadził się na wieżę, gdzie znajdował się mały pokoik dla dzwonnika. Z czasem Marek zaczął spędzać tam coraz więcej czasu, niemal całkowicie rezygnując z życia w wiosce. Codziennie wspinał się po stromych schodach, by poruszyć ciężkie liny i rozbrzmieć dźwiękiem dzwonów na całą okolicę.
Z biegiem miesięcy Marek zaczął się zmieniać. Ciągnąc wciąż ciężkie liny i pracując na wysokościach, jego postura przygarbiła się, a ramiona stały się masywniejsze. Nosząc stare, zniszczone ubrania, przypominał teraz bardziej bohatera z katedry Notre Dame niż zwykłego mieszkańca Łochowa.
Ludzie w wiosce zaczęli mówić o nim z nutą tajemnicy.
— Marek prawie nie schodzi z wieży. Czasem widać go, jak macha z okna, ale nikt nie wie, co tam naprawdę robi.
W rzeczywistości Marek czuł się szczęśliwy. Uwielbiał samotność, dźwięk dzwonów i widok, jaki roztaczał się z wieży. Był dumny, że stał się strażnikiem kościelnej tradycji, choć jednocześnie coraz bardziej odcinał się od ludzi.
Pewnego dnia jednak coś się wydarzyło. Podczas gwałtownej burzy jeden z dzwonów zaczął się chwiać, a lina, którą Marek pociągał, nagle pękła. Dzwon zaczął spadać, grożąc katastrofą. Marek, ryzykując własne życie, rzucił się, by złapać linę i przytrzymać dzwon w miejscu. Jego krzyk rozniósł się po wieży, a ludzie zgromadzeni w pobliżu patrzyli z przerażeniem, jak walczy z olbrzymim ciężarem.
Choć ostatecznie udało się uniknąć tragedii, Marek doznał poważnych obrażeń i musiał spędzić kilka tygodni w łóżku. Ludzie z Łochowa, poruszeni jego poświęceniem, zaczęli postrzegać go jako bohatera, który całe swoje życie oddał służbie kościołowi i wiosce.
Kiedy Marek wrócił na wieżę, jeszcze bardziej upodobnił się do dzwonnika z Notre Dame. Zgarbiony, ale z potężnym karkiem i twarzą, na której widać było trud pracy, zyskał nowy przydomek — „Dzwonnik z Łochowa”.
Choć ludzie wciąż szeptali o jego niezwykłym wyglądzie i życiu na wieży, Marek czuł się spełniony. Każdy dźwięk dzwonu przypominał mu, że jest częścią czegoś większego, a to wystarczało, by być szczęśliwym.
Płomienne urodziny
W Łochowie, w spokojnym domu na skraju wsi, Marek i jego małżonka Kamila świętowali urodziny pięknej nauczycielki. Okrągła, pięćdziesiąta rocznica przyciągnęła rodzinę, przyjaciół i sąsiadów. Dom wypełniały śmiechy, zapach ciasta i gwar rozmów. Marek, jak zwykle, posadowił się w centrum uwagi, podnosząc toasty i częstując gości swoim domowym nalewkami.
— Twoje zdrowie, Kamilo! — mówił, unosząc kieliszek i już nieco chwiejąc się na nogach.
Impreza przeciągnęła się do późnych godzin nocnych, a gdy ostatni goście opuścili dom, Kamila udała się do sypialni. Marek, wciąż w nastroju do świętowania, usiadł w fotelu w salonie, zapalając papierosa.
— Jeszcze chwilka… i idę spać — mruknął do siebie.
Fotel był wygodny, a zmęczenie po intensywnym dniu szybko zaczęło brać górę. Z papierosem w ustach, Marek zasnął, nie zauważając, jak niedopałek wymsknął się z jego warg i spadł na dywan.
Kilka minut później iskra zapaliła dywan, który momentalnie stanął w płomieniach. Ogień zaczął rozprzestrzeniać się błyskawicznie, chwytając zasłony i meble.
Kamila obudziła się z powodu dziwnego zapachu. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła dym unoszący się z korytarza. Serce zaczęło jej walić jak oszalałe.
— Marek! — krzyknęła, biegnąc do salonu.
Tam zobaczyła męża, który wciąż spał w fotelu, a ogień lizał już jego rękawy. Bez chwili wahania złapała koc i zaczęła tłumić płomienie, potrząsając Markiem.
— Wstawaj! Dom się pali! — krzyczała, próbując go ocucić.
Marek, jeszcze zaspany, spojrzał na nią i z niedowierzaniem zauważył ogień.
— Co… co się dzieje? — bełkotał, ale Kamila nie czekała na odpowiedzi. Pociągnęła go za rękę i wyprowadziła na zewnątrz.
Zanim straż pożarna dotarła na miejsce, ogień strawił połowę domu. Marek, stojąc na trawniku w pidżamie i kocu zarzuconym na ramiona, patrzył na płonący budynek z mieszaniną wstydu i przerażenia. Kamila, choć wściekła, że przez jego nieodpowiedzialność stracili tak wiele, była wdzięczna, iż oboje wyszli z tego cało.
— Marek, to były moje urodziny, a ty prawie zrobiłeś z nas popiół — powiedziała z wyrzutem, gdy strażacy dogaszali pogorzelisko.
Marek spuścił głowę.
— Kamilo, przepraszam… już nigdy nie zapalę papierosa w domu. Przysięgam.
Ogień zabrał salon, dywan i fotel Marka, ale zostawił im coś ważniejszego — życie i lekcję, której Marek nigdy nie zapomniał. A Kamila od tamtej pory zakazywała jakichkolwiek palenia papierosów w domu, na co Marek, choć z żalem, godził się bez dyskusji.
Wodnik ze studni
W Łochowie, w ogrodzie Kamili i Marka, stała stara, kamienna studnia, której głębia wydawała się nie mieć końca. Od lat nikt jej nie używał, ale Kamila lubiła czasem do niej zaglądać, wsłuchując się w echo wody odbijającej się od ścian. Było coś hipnotyzującego w tej ciemnej otchłani.
Pewnego popołudnia, gdy Kamila zbierała zioła w ogrodzie, poczuła dziwną potrzebę podejścia do studni. Jakby coś ją przyciągało. Zajrzała do środka, a jej spojrzenie spotkało się z czymś niesamowitym. W wodzie, daleko na dnie, błyszczała para zielonych oczu.
— Jest tam kto? — zapytała, czując dreszcz na plecach.
Zamiast odpowiedzi, usłyszała głęboki, melodyjny głos:
— Kamilo… Kamilo… przyjdź do mnie…
Kamila, jak zahipnotyzowana, pochyliła się jeszcze bardziej. W tym momencie z wody wyłoniła się smukła, błoniasta ręka, która chwyciła ją za nadgarstek. Zanim zdążyła krzyknąć, została wciągnięta do studni.
Wpadła do lodowatej wody, która wcale nie wydawała się mroczna i przerażająca. Wręcz przeciwnie — wokół niej rozbłysły świetliste wodorosty, a dno studni zdawało się rozciągać w nieskończoność. Przed nią stanął Wodnik — istota z gładką, zieloną skórą, błyszczącymi oczami i długimi, mokrymi włosami.
— Wreszcie jesteś, moja wybranko — powiedział, uśmiechając się.
— Co… kim jesteś? — wykrztusiła Kamila, drżąc z zimna i strachu.
— Jestem strażnikiem tej studni, czekającym na kogoś, kto usłyszy mój głos. Ty jesteś wyjątkowa, Kamilo. Zostań ze mną na zawsze.
Kamila próbowała się wyrwać, ale woda wokół niej zdawała się ją przytrzymywać, jakby żyła własnym życiem.
— Nie mogę zostać! Mam męża, mam dom, mam życie! — krzyknęła.
Wodnik spojrzał na nią z żalem, ale jego chwyt nie zelżał.
— Twoje życie tam jest niczym w porównaniu z tym, co mogę ci dać tutaj. Będziesz moją królową, a ten świat stanie się twoim domem.
Tymczasem w domu Marek zauważył, że Kamili nigdzie nie ma. Zaniepokojony, zaczął jej szukać w ogrodzie. Gdy podszedł do studni, zauważył ślady stóp prowadzące do brzegu cembrowiny.
— Kamila! — zawołał, zaglądając w głąb studni, ale nie zobaczył nic poza czarną wodą.
Nie wiedząc, co robić, chwycił leżącą nieopodal cegłę i rzucił do środka. Z czeluści dobiegł go głos małżonki „Auuu!”
Marek ujął linę przywiązaną wolnym końcem do wiadra do wiadra i zaczął zsuwać się w dół. Gdy dotarł do wody, usłyszał głos swojej żony.
— Marek! Pomóż mi!
Zanurkował i zobaczył, jak Wodnik trzyma Kamilę, próbując ją uśpić swoim melodyjnym śpiewem. Marek, choć nie był bohaterem, zebrał całą swoją odwagę. Chwycił mocniej kij, który wziął ze sobą i zaczął dźgać Wodnika.
— Oddaj mi żonę, ty wodna bestio! — krzyknął.
Wodnik, zaskoczony oporem Marka, puścił Kamilę, a ona szybko uchwyciła się ramienia męża. Razem wypłynęli na powierzchnię, gdzie Kamila, choć oszołomiona, pnąc się po cembrowinach jak bezogoniasta jaszczurka, zdołała wydostać się na brzeg.
Gdy spojrzeli w studnię, woda znów była spokojna, a po Wodniku nie pozostał żaden ślad.
Od tamtej pory Marek zabetonował studnię, a Kamila unikała miejsc, które mogły skrywać zbyt wiele tajemnic. Mimo że przysięgła sobie, że nigdy więcej nie zajrzy w ciemną otchłań, czasem w nocy budziła się, słysząc echo melodyjnego głosu wołającego jej imię.
Figlarny kret
W Łochowie Marek miał zwyczaj rozwiązywać problemy z tylko sobie właściwą łatwością. Gdy coś skrzypiało, naprawiał. Gdy coś przeciekało, uszczelniał. Ale tego, co wydarzyło się pewnego letniego poranka, nie mógł przewidzieć.
— Marek! — krzyknęła Kamila z sypialni, a jej głos był pełen paniki. — Chodź tu szybko!
Marek wbiegł do pokoju, trzymając w ręku młotek, bo uznał, że może być potrzebny. Widok, który zastał, kompletnie go zaskoczył. Pośrodku małżeńskiego łóżka coś się ruszało. Kołdra unosiła się i opadała, jakby pod nią spał ktoś, kto głośno pochrapywał.
— Co to jest?! — zapytał, robiąc krok do tyłu.
— To… kret! Ale jakiś ogromny! — powiedziała Kamila, wskazując na wybrzuszenie pod kołdrą.
Marek, próbując zachować spokój, podszedł ostrożnie i uniósł róg pościeli. Wtedy go zobaczył — gigantycznego kreta, wielkiego jak pies, z błyszczącymi oczkami i łapami tak dużymi, że wyglądały jak małe łopaty. Kret nie przejął się obecnością Marka. Obrócił się na bok, jakby to była jego własna sypialnia, i chrząknął z zadowoleniem.
— Jak on tu w ogóle wszedł?! — zdziwił się Marek.
— Nie wiem, ale MUSISZ go stąd wyrzucić! — krzyknęła Kamila, stojąc na krześle i trzymając w rękach wałek do ciasta.
Marek spróbował najpierw delikatnie:
— Ej, krecie, wyłaź z łóżka!
Kret ziewnął, po czym przeciągnął się, jakby mówił: „Jeszcze pięć minut”.
Widząc, że prośby nie skutkują, Marek postanowił działać. Przyniósł grabie, wiadro i swoją starą sieć na ryby, którą kiedyś zabrał znad jeziora. Ale za każdym razem, gdy próbował złapać kreta, ten z łatwością unikał pułapek, znikając pod pościelą, a potem pojawiając się po drugiej stronie łóżka.
— On chyba się ze mnie nabija! — jęknął Marek, ocierając pot z czoła.
Kret, jakby rozumiejąc te słowa, zaczął kopać w materacu, tworząc małe tunele, przez które wkrótce zaczęły sypać się trociny.
— Marek, ten kret zniszczy mi łóżko! Zrób coś! — wołała Kamila, ale sama nie odważyła się zejść z krzesła.
Po kilku godzinach walki Marek uznał, że potrzebuje pomocy. Zadzwonił do lokalnego fachowca, pana Staszka, który znany był z tego, że „znał się na zwierzętach”. Staszek przyjechał z klatką, marchewką i… książką o psychologii kretów.
— Ten kret to wyjątkowy okaz — powiedział, oglądając go z daleka. — Ale skoro zajął łóżko, to znaczy, że czuje się tu bezpiecznie.
— To jak go stąd usunąć?! — zawołała Kamila.
— Musimy go przekonać, że gdzie indziej będzie mu lepiej — odpowiedział Staszek, rozstawiając klatkę z przynętą.
Po godzinach czekania kret w końcu wszedł do klatki, skuszony zapachem marchewki. Marek i Staszek wynieśli go daleko za Łochowo, do lasu, gdzie wypuścili go na wolność.
— Nigdy więcej kretów w moim łóżku! — powiedziała Kamila stanowczo, gdy wrócili do domu.
Marek, choć zmęczony, odetchnął z ulgą. Ale gdy wieczorem kładli się spać, Kamila spojrzała na niego z przerażeniem.
— Marek… czy to coś znowu rusza się pod materacem?
Komary
Letnie wieczory w Łochowie miały swój urok, ale w tym roku stały się prawdziwym koszmarem dla Marka i Kamili. Ich dom, stojący niedaleko lasu i kanału, został dosłownie oblężony przez komary. Było ich tak dużo, że nawet kilka minut spędzonych na zewnątrz kończyło się dziesiątkami ukąszeń.