Editorial
Polska Szkoła Plakatu, która powstała w latach 50. i 60. XX wieku, jest jednym z najważniejszych nurtów w dziedzinie projektowania graficznego, zdobywając ogromne uznanie na arenie międzynarodowej. Szkołę tę cechował wyjątkowy styl i innowacyjne podejście do projektowania plakatów, łączące elementy sztuki, designu i komunikacji wizualnej. Jej twórcy, tacy jak Henryk Tomaszewski, Roman Cieślewicz, Jan Lenica, Wojciech Fangor, Waldemar Świeży i wielu innych, mieli niezwykłą zdolność do przekazywania treści za pomocą silnych i zaskakujących obrazów. Charakterystycznymi cechami polskiego plakatu są wyraziste kontrasty, dynamiczne kompozycje, minimalizm, oryginalne rozwiązania typograficzne oraz silne emocje, wywoływane przy użyciu niewielkiej ilości elementów graficznych.
Plakaty polskiej szkoły często wyróżniały się także subtelnym poczuciem humoru, surrealistycznymi wizjami i odwołaniami do kultury popularnej. Wielu jej przedstawicieli zdobyło liczne nagrody na międzynarodowych konkursach i wystawach, co przyczyniło się do ugruntowania renomy polskiego plakatu na świecie. Ich prace często były prezentowane w galeriach i muzeach na całym świecie, a Polska Szkoła Plakatu stała się synonimem jakości i kreatywności w dziedzinie projektowania graficznego.
Cóż, wypisz wymaluj plakaty B, Przemka B. Jego prace zawsze robiły i robią na mnie duże wrażenie. Ich poziom artystyczny, łączenie kropek i niuansów w jedną spójną całość, styl, kolory — wszystko to tworzy idealną formę, dokładnie w mojej estetyce. Chciałem je mieć, móc podziwiać, obcować, doceniać, ale… Koszulek z nadrukami nie noszę, kolekcji, którymi mógłbym je opatrzyć, też nie gromadzę. Co zostaje?
Może dam je na ścianę? Przecież to są plakaty! Na powieszenie ich w domu — po długich negocjacjach z Drugą Połową, która w trudzie i znoju spłaca kredyt hipoteczny pospołu — uzyskałem wstępną zgodę:
„Owszem, mój ty Koleżko Śniegowy, te plakaty są ładne, gustowne, estetyczne nawet, widać kunszt, talent i pasję. Jednak, moja ty Perło z Lamusa, mają jeden drobny element, którego na swoich ścianach nie widzę. Mają w sobie, ciut za dużo… cóż… Bonda”.
Yhm, czyli jednak nie. Odpuściłem tę bitwę, ale wojna ze sobą trwała i cały czas knułem, jak by to wykorzystać. W końcu kule wpadły do bębna, banderola została zerwana i połączyłem moje amatorskie zamiłowanie do pisania z grafikami Przemka. Grafiki silnie nawiązują do filmów z Bondem, ale teksty… Teksty mniej. Te kręcą się gdzieś po terenie. Meandrują w tematach związanych i nawiązujących do miejsc, przedmiotów, skojarzeń, akcji, fikcji i zdarzeń, których tłem są agenci, Bond, tajne przejścia i nagłe zejścia (dlatego tytułowy Bond jest w tle — na grafikach).
I co najważniejsze — czasem z mniejszym jak u Daltona, czasem z większym niczym Moore, ale zawsze jak to Bond — z przymrużeniem oka.
Zapraszamy!
Agentos
Naprawdę nikogo nie dziwi — kiedy tak siedząc w kinie podpięty pod 10 litrowe kubasy ze słodkimi napojami, wciągając kilogramy popcornu z automatycznych podajników taśmowych, i z zapartych tchem patrząc jak Bond, James Bond z uśmiechem i nową Omegą, — że killuje dziesiątki wrogów (stąd nazwa — dziesiątkować), i nawet się przy tym nie spoci? Zawsze ma bilet na dowolny lot, kasę nosi w walizkach wyjętych magicznie z rękawa, nie ma brody, mimo że goli się raz na 6 do 12 lat (a niektórzy z nich nigdy)?
Że On, w tych swoich nienagannych garniturkach, z sardonicznym uśmieszkiem, ze szczęściem co zawsze sprzyja, zbirów hurtem zabija, i nigdy nie myje zębów, a mimo to podczas zbliżenia z damami, one nie uciekają z krzykiem najbliższymi drzwiami? Jeśli padają nieprzytomne to z innych powodów.
Albo taki Hunt, niejaki Itan — jest wszędzie, wie wszystko, włada językami, jak gdzieś idzie, to biegnie, a krawatka zawsze zawiązana nienagannie i zapalniczka mu sama nie wypadnie?
Ichni kumple to samo. Pojawiają się na czas, zawsze i znikąd, hakują satelity łatwo jak wychylenie sety, na wszystko mają receptę (bo nie od Polskich lekarzy!), nigdy się nie mylą… a jeśli się mylą, to nie daj się zmylić — to jest zmyłka i specjalna pomyłka, żeby akacja toczyła się wartko dalej. Baterii nie ładują, zawsze mają każdy potrzebny kabel i zasięg, kanapek w zatłuszczonym papierze przyniesionych z domu nie jedzą, a mimo to nie są głodni?
Siedzisz na VIP fotelu w Atmos atmosferze i nie dumasz skąd oni, taki Bond, Hunt, Killer czy inny Pana Samochodzik biorą te garniaki, golfy i białe koszule, zawsze czyste i w hurcie? Kto ładuje te wszystkie gadżety? Kiedy zmieniają gacie i kto je krochmali, czy piszą poezje, co zostawią potomnym, i kim im karmią rybki?
Tego w filmie nie widać, bo to jest zmanipulowane na ekranie!
W filmie są tylko wybrane urywki, z pracy jedynie. Ładnie poklejone, wizualnie przyjemne w odbiorze, zapierające dech i zmuszające do zakupu kolejnej porcji tacos, częściowe ujęcia z całości!
Ba, niektóre sceny są dokręcone w studio, gdyż antagonista protagonisty za szybko spadł z dachu i się nie udało zrobić dobrego ujęcia live… Jednak, o tym cicho i sza, bo się wyda.
Tak ja w Formule 1, kiedy pokazują nam jedynie wyścig. Szara rzeczywistość jest pominięta i widać ją dopiero w Netflixie, w filmie dokumentalnym. A na meczu piłki nożnej? Widzisz tego gościa co skradł szoł, bo w samych szortach pobił rekord na setkę gdy gonił się z ochroną po mokrej murawie Basenu Narodowego?
Pokazują? Nie pokazują!
W filmie nie pokazuje się agenckiego życia prozy, by nie wzbudzać grozy. Popcorn ma się sprzedać (bo tylko na nim jest jakiś zarobek, kiedy w kinie 5 osób, gdyż to nie megahit i arcydzieł pokroju „365 dni” otarty o Oskara), budżety musi się spinać, i za długo by ten prozaiczny film trwał, a tu jeszcze się musi zmieścić 1,5 godziny reklam i napisów.
Dzień z prozy życia Agenta jest trochę inny niż na filmie, szczególnie jak się jest tyle lat w zawodzie co Hunt czy Bund, i ciągle na chodzie. Spoko, na szczęście praktyka czyni mistrza, ważne nie popaść w rutynę, i zwyczajnie: „rób co, lubisz, a nigdy nie będziesz pracować”. Tak, można to ciągnąć i do niewczesnej emerytury (nie przysługuje ci wczesna, bo oficjalnie nie istniejesz przecież, a jeśli już, to robisz jako zwykły hutnik), jeśli wcześniej nie dasz się zabić.
Co do kobiet w tych zbliżeniach… Tak, tu jest gorzej, kusi. Zawsze jest jednak jakaś Agencka Żona, ta co stoi za plecami każdego faceta i zrzę… i doradza, i raczej te zbliżenia z obcymi babami — łagodnie ujmując (chwytem zapaśniczym za szyję) — odradza.
I ma rację, kto by się tam chciał użerać z tymi wszystkimi pięknościami, jedna na co dzień w zupełności nie wystarczy?
A martini, wstrząśnięte czy zmieszane? Dobrze Bond to spuentował „w dupie to mam, jedna cholera…” piwo też jest dobre.
Agent mieszka w bloku. Tak, tak, a co myślałeś? W willi czy innym pałacu? Bądźmy poważni, w bloku nie bez powodu mieszka, i w dodatku w jakimś nierzucającym się w oczy mieście i kraju.
Kamuflażość i incognitość to podstawa, nie można złoczyńcom ułatwiać złoczyństwa!
I w razie wpadki łatwo się przeprowadzić, mebli mało, a hipoteka na pałac z ogrodem nie uwiera. Dobra, zostawmy to, są ważniejsze zagadnienia, gdyż: Jak wygląda dzień pracy agenta off The record
Jak? Zwyczajnie, że tak to ujmę — do bólu.
Nadchodzi ranek i jak uda mu się wstać — w tym i wieku i stażu, przy takiej pracy to nie jest ani łatwe, ani oczywiste — to już jest pierwszy sukces.
Korzysta czasem z Ubera, ale się ubera, w te garnitury od Toma Forda, buty od Crockett & Jones, omegi Seamastery od… Omegi, i inne wszystkie pierdółki. Nawet jak nosi tylko golf i skórę to i tak tylko najlepsze, bo trzeba wyglądać, c’nie?
Reprezentuje się w końcu jakieś Państwo, no i w kinie będzie wszystko widać, w Imax 8K.
Tu jest pierwszy problem. Wszystko to kosztuje furę hajsu, a robota Agenta na etacie, wiadomo, pensja może i pewna, ale walczysz z prywaciarzami, pracujesz dla rządów więc… budżetówka. Składki trzeba odprowadzać, opodatkowane to wszystko, vaty, pity i akcyzy. Niby jest zwrot kosztów, ale paragon nie zawsze dasz radę wziąć, szczególnie kiedy musisz nagle zaiwaniać po dachu pociągu, za tego drinka. Skąd więc brać na ten cały szyk i klasę, gdyż każdy wie: jak upieprzyć garniak w robocie, to taki za minimum 15 koła papierów?
Cóż, jak u handlowców żyjących z prowizji, czy brygadzistów robiących na akord — musisz iść, przyłożyć się w pracy, dobrze tropić i ostro killować. Wtedy jak jakiegoś jednego czy drugiego potężnego wroga wyeliminujesz, raz w tygodniu to coś tam zawsze skapnie z tych fortun niebotycznych. Agentura przymyka oko (wiedzą jak jest), gdy czasem sobie pobierzesz prowizję sam z sejfu, ale bez szału! Do tego zrobisz zakupy w dyskoncie, zamiast whisky single malt wypijesz żubra beer (I’m working) i jakoś się dociągnie do pierwszego.
Dobra, śniadanie (potrójne rozpuszczalne espresso) wypite, cmok- cmok i trzeba podrzucić dzieci do szkoły, a siebie do roboty.
Zanim się towarzystwo wygramoli „pod budą” z tego cholernego Astona, to oczywiście, schodzi cały wiek (te pojazdy nie są od tego!). Wszystkie SuvMamy obtrąbią cię tam do suchej nitki. Fakt faktem, do odwożenia pod szkołę to się nie nadaje, o kupnie szafki w Ikei nie mówiąc. Co poradzić? To sprzęt jest specjalistyczny, auto służbowe, nie ma co grymasić, zagryźć zęby i jakoś znosić.
Potem wbija się na Bazę. Przykładowa Monypeny czy inna p. Krysia, przekazuje szczegóły misji, podwijasz rękawy i 8 godzin jedziesz (pościg), spadasz (spadochron), płyniesz (nurkując), podkładasz (bomby), killujesz (czym się da), główkujesz (głową), rozkminiasz (rozumem), wygrywasz (w karty), wypadasz (z pociągu), latasz (helikopterem), zatapiasz (okręty podwodne), dostajesz (w ryj), oddajesz (kopa).
Ot, takie tam, standardowe procedury, typowe agenckie robótki z pełnym przestrzeganiem przepisów BHP.
A nieraz i dłużej musisz robić (płatne nadgodziny). Kończysz, myjesz ręce, po drodze zakupy i do domu na obiad.
A na chacie oczywiście chryja. Bo znowu ciuchy usyfione krwią.
— Agent z borzej chaszczy! Bądź RAZ poważny! Przejmujesz się w ogóle Moją Pracą? Wiesz, ile to wysiłku kosztuje sprać taką krew?!! Nie dałoby się czasem być UWAŻNYM bardziej!?
Trzeba trochę udobruchać Agetoską Wife, bo — cholera zapomniałeś — znowu karabinek i 4 granaty nieogarnięte zostały w sypialni na łóżku, jeden się sturlał pod komodę, koleżanki przyszły i dziecko jednej z nich zaczęło się tym bawić.
Był ubaw! Się, można powiedzieć, rozerwały — no bombowo po prostu. W domu, jak to w domu, młodzież się kłóci, kot znowu wyczuł arcywrogiego kota i fuczy. Wszystko cię boli po robocie, a trzeba jeszcze odkurzyć, śmiecie posegregować i pancerna szyba pękła w salonie, więc czas wymienić.
Gdyż jak prawdziwy mężczyzna mówi, że wymieni, to mu co pół roku nie trzeba przypominać, a zdaje się, że właśnie minęło.
— Bo nie tylko ty, Agent z borzej gałęzi, w tym domu chodzisz do pracy! A kto ci zrobił dzisiaj obiad!?!
A weź i się spóźnij, na taki obiad! O właśnie! Raz taka była draka. Bodajże… w zeszłym roku. Budzisz się gdzieś (potem wyszło, że to Radom… albo Budapeszt) bez pamięci, po mocnym strzale w głowę. Nagła utrata przytomności nastąpiła, niby normalne, ale tym razem zonk — przytomniejesz i nie wiesz, kim jesteś!
Wstrząs mózgu i chwilowa utrata pamięci. No weź i zadzwoń do domu, że się spóźnisz, jak ani telefonu nie masz, ani numeru nie pamiętasz (kto teraz pamięta numery?), ba, nawet nie wiesz, że obiad o 16. Wyłazisz z tego bagażnika, cały obolały, wkoło masy ludzi obcych. Zanim dojdziesz do siebie, gdzie jesteś, kim jesteś i po co, nim wrócisz jakoś do domu ledwo żywy, to kilka dni minie.
I co? Może „Cześć tato? Co słychać kochanie? Jak fajnie, że już jesteś?” Nic z tych rzeczy!
Spóźniony jak zwykle, była wywiadówka i pani się pytała, nieposprzątane w piwnicy, i że jeszcze raz taki numer, a przestaniesz się martwić o stan uzębienia, bo po co się martwić czymś, czego się nie ma!
Doprawdy, kto to widział, tak stresować człowieka po takiej delegacji? I jeszcze ten cholerny kamuflażing.
Mieszkanie w bloku? Kto to, kurwa, wymyślił?
Ciągle się sąsiedzi zmieniają, same z nimi problemy.
Jak to tak? Ano jest tak — przychodzisz wieczorem skonany do domu, po „pracy w hucie”, a tam domówka czy inna impreza, za ścianą.
Martini już zmieszane z wódką i z wódką, i do tego wódka czeka.
I piwo!
Chciałoby się po prostu odpocząć, wypić jednego cholernego drinka z żoną i z procentami! Raz(!) i pójść spokojnie spać!
Czy to tak wiele?! To nie, hałas i śmiechy do późna!
Człowiek zmęczony, w stresie, czasem sobie zapomni, że „licens to kill” to jedynie w pracy i z przyzwyczajenia, odruchowo… y… mniejsza! W każdym razie — sąsiedzi się zmienią dość często, ale na szczęście zawsze jakiś cmentarz (lub las) jest niedaleko.
I tak to właśnie jest być jakimś Agentem w live, poza kinem.
Ta, chyba nieruchomosci… Agentem.
Pije się tylko dwa razy (YOLT)
Zanim Bond wyszedł z ultranowoczesnego biurowca San-a Osato z wykradzionymi dokumentami o wadze, mimo że papierowej to międzynarodowej, musiał wcześniej dokonać kilku ciekawych obserwacji w zgoła (bo przepasanej jedynie opaską między nogami) nietypowej lokalizacji, jaką był turniej sumo.
Tam, z podziwem patrząc, na panów, których łatwiej przeskoczyć niż obejść (i objeść), poznał miłą i sympatyczną Japonkę, ale już nie pamiętam czy była w japonkach.
Akiko ‘Aki’ Wakabayashi, bo o niej tu mowa, poza znakomitymi koneksjami, urodą i bystrym umysłem, dysponowała też sprzętem, który, kiedy go ostatnio ujrzałem na jakiejś aukcji, przypomniał mi to wszystko, co tu właśnie produkuję.
Sprzęt ten, wart teraz od 850 tys. do miliona drobnych dolców, to — Toyota 2000GT.
Zanim Bond w 1967 nurkując przycedził grzywką w jej dach, pokazali tę piękna Toyotę — gdzieś w okolicach 65 r. — na Tokio Motor Show i wyglądała obłędnie.
Bond, James Bond był wtedy w Japonii bardzo popularny, dlatego Toyota z wielką chęcią zgodziła się pomóc w realizacji filmu „Żyje się tylko dwa razy”, w którym próbowano, choć odrobinę przybliżyć trudny zawód Agenta Jej Mości przeciętnemu zjadaczowi sushi.
W tym celu dostarczyła na plan model (kę) 2000GT, a ta tak idealnie pasowała do 007, że musieli z niej zrobić kabriolet, bo się w coupé z dachem… nie mieścił.
Na wszelki wypadek zrobili dwie sztuki, nigdy nie wiadomo gdzie pani Aki tym wceluje, błądząc po zaułkach japońskich miasteczek typu Kobe (szczególnie że, czego w filmie nie widać, nie potrafiła prowadzić).
Toyota, w której utknął nasz uroczy Agent, miała na pokładzie, dostarczone przez mały, nieznany szerzej koncernik Sony(?) drobne (bo japońskie) gadżety.
W roku 1967 były to: kamera CCTV, nagrywarka wideo, kamery za przednią tablicą rejestracyjną, krótkofalówki, dyktafon uruchamiany głosem i system audio.
W aucie… w 67 r.
Tu dostając lekkiego udaru, przemieszczam się do roku coś koło 1989, ze dwadzieścia parę lat do przodu, w środkowe regiony Europy Centralnej, drugi na prawo od żelaznej kurtyny (patrząc od dołu mapy), do standardowego sklepu RTV. Bo coś tam rzucili!
— Poproszę walkmana stereo!
— A co to jest? Nie ma!
— A jest coś?
— Gramofon, mono…
— Biorę cztery!
— „Kartki” ma?
Tak, komunistyczne państwo to, jak Japonia, fascynujące miejsce… tylko ciut inaczej.
Ale, ale, jasne, tam w tym Nipponie też mieli swoje „wzloty”. Choćby jak wtedy kiedy armia nippońska, podczas długiego tournée po wschodniej Azji, straciła nagle swój pazur.
Niby się przygotowali do tej wojny, wszczęli ją pospołu, jakby wiedzieli, co robią, ale… wyglądało na to, że zgwałcenie całej żeńskiej populacji Nankinu i rozniesienie na bagnetach bezbronnych filipińskich wieśniaków nie bardzo przekładało się im na prawdziwe kompetencje militarne.
Armia nippońska, dawno temu oparta na siogunach, mieczach i operujących nimi sprytnie samurajach, podczas drugiej wojny wciąż szukała sposobu na zabicie stu amerykańskich marines, tak żeby nie stracić przy tym, z sześciuset własnych żołnierzy.
Jak to się skończyło, każdy wie.
Poza tym i kilkoma innym fo-pa sztuka płatnerska, sztuki walki, sztuki wołowiny z Kobe i wielosztuki Yamazaki whisky… palce lizać.
Jak już się za coś wezmą, wyciągną wnioski z porażek, pognał się w ukłonach, to wychodzi im doskonale.
Drogo, bardzo drogo im to wychodzi.
2000 za flaszkę wódy? Soshite ikimashou, sensei!
Dlatego, póki Polska nie została jeszcze drugą Japonią (choć z tego, co widzę na metkach, to już niedługo), zostaję nad Bałtykiem.
Nie zjem gofra, kupię frytki na sztuki — ze dwie, i akurat zaoszczędzę na Yamazaki made in Japan!
Może na szklankę, szklaneczkę, szklanunię w Nadmorskim Wypoczynkowym Domu Whisky styknie.
Lubię whisky, nie rozpoznam z jakiego torfowiska, o której godzinie zbierane i dlaczego Anglia wtedy przegrała mecz, i jaka to była pora roku, ale ogólnie, szklaneczkę dobrej jakości trunku zawsze chętnie spróbuję.
Jedne mi smakują, a inne nie i jeśli o mnie chodzi, to o to tu chodzi.
Dobra, nie ma co fizolować, kasa przykitrana — wchodzę.
Patrzę, wszędzie whisky, od góry do dołu, whisky, wszędzie butelki albo butelki, z wyśmienitymi trunkami z całego świata!
Nie, Nie! To sen? Nie ma takich miejsc na świecie. Wychodzę, wchodzę jeszcze raz…
— Panie! Długo jeszcze będziesz tak robił przeciąg z obłędem w oczach?
— Przepraszam, gdzie ja jestem? Czy to już raj, bo nic mnie nie piekło? Miałem wypadek? A co z rodziną? Co z moim autem?
Cóż, rodzina strategicznie na gofrach (dobrze, że lubią tylko z cukrem pudrem), jadę z tematem, czasu mało.
Z miną zblazowanego milionera, który tylko dlatego Bentleyem nie podjechał, że mu się nie chciało, rzucam:
— Yamazaki malt 18 SUNTORY daj mię tu! Mam kilka dych, wystarczy?
Barman z miną zblazowanego kelnera, który tylko takich tu widuje:
— Służę uprzejmie, proszę bardzo, 90 zł. Czeków i obrączek ślubnych nie przyjmujemy. Only kasz panie milioner.
90 zł?! Za troszkę wódy? No tak, tak to jest, trochę tego mało, ale cóż… takie Japońskie Standardy.
Stawiam na stoliku, patrzę, podziwiam, wącham, macam, robię zdjęcia. Jeszcze nie wiem, czy pić, czy modlić się, a może zabrać ze sobą?
Notatnik przygotowany, będę spisywał wrażenia, będę filmował!
Instagram czeka, Facebook wrze, Twitter… wróć… X szaleje, a Tik-Tok się zawiesił.
Potem, już po chwili, wydarzenia dzieją się dość szybko.
Wchodzi moja lepsza, mniejsza połowa, (czarna, szczupła, filigranowa — Styl Japoński) ksywa „Żona”, widzi szklankę, więc pyta — A co tam pijesz? Dobre? Można spróbować? — i, nie czekając na odwiedź, bierze, przechyla, próbuje, kwituje „o dobre”… i wypija całość.
Asystent (GF)
Kiedy Goldfinger, kolejny Arcywróg Bonda, Jamesa Bonda, który „nie wie z kim tańczy”, przemierzał Szwajcarię swoim Rolls-Royce’m, za Asystenta w Drodze miał jedynie Oddjoba, pana o aparycji budowlanego młota.
Ten nasz… jego uroczy Oddi „Kafar” posiadał kilka bardzo przydatnych w podróży umiejętności. Czarny pas w karate, a także, tak na wszelki wypadek, znał taekwondo i hapkido. Rzucał, ze śmiertelną precyzją, melonikiem (taka stara czapka z daszkiem) gustownie obszytym ostrzem jak brzytwa ostrym.
Co nikogo nie dziwi, i ja to szanuję, był również wykwalifikowanym łucznikiem, a oprócz „ostatecznej i bezlitosnej eliminacji drogowych przeszkód”, czyli tych którzy mogli sprawiać kłopoty na szlaku wytyczonym przez Goldfingera, Oddjob był także strażnikiem, szoferem i służącym, a żeby dopełnić perfekcji, ponieważ miał wadę wymowy, mówi mało i nie odzywał się nieproszony.
No, Asystent idealny!
Gdy ja jechałem przez tę samą Szwajcarię, w dużym, wygodnym, przestronnym Van Mercedesie, z udogodnieniami typu „milion dwieście tysięcy nastrojowych podświetleń kabiny na każdą okazję” (jak mogłem wcześniej bez tego żyć?), również miałem na pokładzie całe stadko Asystentów.
Począwszy od Asystenta Głosowego — który mógł spełnić każde me wypowiedziane na głoś życzenie, poprzez Asystenta Parkowania, Pasa Ruchu, Monitorowania Ruchu Poprzecznego, Unikania Kolizji, Włączania Nastrojowej Muzyki, Wykrywania Znaków (z wyłączeniem magicznych i odBoskich), Analizy Ograniczeń Prędkości po Asystenta Analizy Ilości Krwi w Kofeinie.
Czuwały one cały czas, nigdy się nie męczyły, reagowały błyskawicznie, a kiedy uznały to za stosowne, ba, konieczne nawet(!) samodzielnie Mi_ skręcały, hamowały, głośno piszczały z nerwów, i wyświetlając ostrzegawcze komunikaty gdzie się tylko dało wibrowały że aż autem bujało.
Cholerni Asystenci Co Wtrącają się Wszędzi!
Cóż za koincydencja! Bo Bond niezmordowanie, z lekko ironicznym uśmiechem przypominającymi Mi_ Kaczora D. (wybacz James!) również podążał przez całą tę „Szwajcaria”.
Śledził wspomnianego kilkunastu asystentów wcześniej Złotopalcego Wroga. Po drodze, pewnie z nudów, trochę się ścigał z Miłośniczką Szybkich Wyprzedzeń, unikał zabicia od kuli Zabójcy w Spódnicy, podziwiał widoki, i ogólnie, dobrze się bawiąc, śmiało śmigał przed siebie.
A na pokładzie swego wiernego Astona DB5, również i on, miał cały zestaw Asystentów.
No, musowo! To Agent jest, jak handlowiec, działający w terenie, dlatego musi dysponować całą gamą użytecznych dodatków.
Swego wroga zdolnego zachwiać planetą poprzez przemieszczanie ciężkiego złota i gromadzenie go w jednym miejscu, człowieka bez skrupułów za to z Rolls-Royce’m, śledził dzięki Asystentowi Śledzenia. Na doskonale precyzyjnym radarze pokładowym z aktualnymi mapami, mógł obserwować przemieszczanie się tego Goldfingersa Nikczemniksa o lepkich palcach!
Miał też Asystenta Pasa Ruchu, i kiedy ktoś go chciał z tego pasa jego ruchu zepchnąć — asystent wysuwał z koła pomocny przecinako — blender i poprzez pocięcie opon oraz lekkie zblendowanie karoserii agresora, utrzymywał Bonda w lini pościgowej, w dalszym ciągu jego, pasa ruchu.
Był też Asystent Unikania Kolizji, który, kiedy wykrył pojazdy poruszające się na kursie kolizyjnym, potrafił zmienić trajektorię ich ruchu poprzez zasłonę dymną, zwilżenie nawierzchni odrobiną oleju, lub zwyczajnie — elegancko wyhamować je przy pomocy poręcznego zestawu działek pokładowych.
Pan Gatling byłby zachwycony!
Aby nie tracić ani sekundy, a jak wiadomo Bond walczy o najwyższe stawki i tu nie ma miejsca na błędy, ma też Asystenta Wysadzania Delikwenta — nie nie! nie chodzi o granat! Otóż, bez zatrzymywania się, magicznym czerwonym przyciskiem może wysadzić pasażera, razem z fotelem, przez dach.
Ścigali się oni, Goldi and Bondi (sam widziałem na ekranie) zażywając czystego alpejskiego powietrza a przy okazji walcząc o ład gospodarczy i ceny złota na świecie, w okolicach Hotelu Belvédère — na trasie przełęczy Furka.
W 1882 roku jeden młody, lecz „wysoko mierzący” hotelarz zdecydował się wybudować hotel ten… powyższy, na wysokości 2429 m. Dlaczego właśnie tam? Ponieważ wtedy nigdzie indziej nie można było jechać tak blisko granicy wiecznego śniegu, tuż obok Lodowca Rodanu oraz zamieszkać w przytulnym pokoju z widokiem na szczyty Alp.
Przy okazji, w gratisie, otrzymywano przełęcz Furka którą się tam dojeżdżało. Pełna była ona licznych zakrętów, zjazdów i podjazdów, i potrafiła podnieść ciśnienie podróżującym nią samobójcom do poziomów obserwowanych tylko w głębokich oceanicznych odwiertach naftowych.
W ciągu kolejnych dekad hotel Belvédère stał się cooltowym miejscem noclegowym, podbijając serca fanów motoryzacji, widoków, zegarków oraz sera.
Ale wszystko, co piękne, kiedyś się kończy, i sytuacja hotelu zaczęła się pogarszać już w latach 60-tych. Lodowiec, który był największą atrakcją tego miejsca, (najbardziej grota o długości 90 metrów, która pozwalała zajrzeć do wnętrza lodowca), z roku na rok oddalał się o kolejne centymetry. W związku z ociepleniem klimatu przez ostatnie 100 lat czoło Lodowca Rodanu cofnęło się o ponad 1,5 kilometra od hotelu, a ostatnio traci 10 cm dziennie! W 2000 roku wbito ostatni gwóźdź do tej trumny, wybudowano nowy tunel, który omija tę trasę.
Gwar w holach Belvédèru cichł. Huczne Imprezy przeradzały się w kameralne „pokojówki”, a pokojówki coraz cześciej nie miały co robić. Pokoje, zamiast światłem, zaczęły świecić pustką. W końcu, w 2015 roku drzwi do hotelu zostały zamknięte na zawsze.
Ale, ale! Hotel jeszcze stoi, trasa jest przepiękna i pełna wyzwań, więc, skoro jestem w pobliżu, i jestem skory do przygód, to mus Mi_ tę trasę pokonać.
Ponieważ jestem w okolicy to decyzja zostaje podjęta:
Mi_: Hej Mercedes! — wzywam swego wiernego i zawsze czujnego Asystenta Głosowego.
Merc: Tak, proszę?
Mi_: Prowadź mnie do Hotel Belweder!
Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?
Mi_: Prowadź do: Hotel Belweder!
Merc: Wytyczam trasę do Belweder, Warszawa.
Mi_: Nie, nie Warszawa pałac Belweder, hotel Bułelvedere! — zmieniłem akcent na pseudofrancuski, może to pomoże.
Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?
Mi_: Hołtelue Bułelvedere!
Merc: Wytyczam trasę, Hotel Belweder, Zakopane.
Mi_: Nie, nie Zakopane!
Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?
Mi_: Hej Mercedes?
Merc: Hej Mi_?
Mi_: Tak, proszę?
Merc: Spadaj!