E-book
3.94
drukowana A5
31.31
drukowana A5
Kolorowa
58.64
Historie z Bondem w tle

Bezpłatny fragment - Historie z Bondem w tle


5
Objętość:
162 str.
ISBN:
978-83-8351-479-6
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 31.31
drukowana A5
Kolorowa
za 58.64

Editorial

Polska Szkoła Plakatu, która powstała w latach 50. i 60. XX wieku, jest jednym z najważniejszych nurtów w dziedzinie projektowania graficznego, zdobywając ogromne uznanie na arenie międzynarodowej. Szkołę tę cechował wyjątkowy styl i innowacyjne podejście do projektowania plakatów, łączące elementy sztuki, designu i komunikacji wizualnej. Jej twórcy, tacy jak Henryk Tomaszewski, Roman Cieślewicz, Jan Lenica, Wojciech Fangor, Waldemar Świeży i wielu innych, mieli niezwykłą zdolność do przekazywania treści za pomocą silnych i zaskakujących obrazów. Charakterystycznymi cechami polskiego plakatu są wyraziste kontrasty, dynamiczne kompozycje, minimalizm, oryginalne rozwiązania typograficzne oraz silne emocje, wywoływane przy użyciu niewielkiej ilości elementów graficznych.

Plakaty polskiej szkoły często wyróżniały się także subtelnym poczuciem humoru, surrealistycznymi wizjami i odwołaniami do kultury popularnej. Wielu jej przedstawicieli zdobyło liczne nagrody na międzynarodowych konkursach i wystawach, co przyczyniło się do ugruntowania renomy polskiego plakatu na świecie. Ich prace często były prezentowane w galeriach i muzeach na całym świecie, a Polska Szkoła Plakatu stała się synonimem jakości i kreatywności w dziedzinie projektowania graficznego.

Cóż, wypisz wymaluj plakaty B, Przemka B. Jego prace zawsze robiły i robią na mnie duże wrażenie. Ich poziom artystyczny, łączenie kropek i niuansów w jedną spójną całość, styl, kolory — wszystko to tworzy idealną formę, dokładnie w mojej estetyce. Chciałem je mieć, móc podziwiać, obcować, doceniać, ale… Koszulek z nadrukami nie noszę, kolekcji, którymi mógłbym je opatrzyć, też nie gromadzę. Co zostaje?

Może dam je na ścianę? Przecież to są plakaty! Na powieszenie ich w domu — po długich negocjacjach z Drugą Połową, która w trudzie i znoju spłaca kredyt hipoteczny pospołu — uzyskałem wstępną zgodę:

„Owszem, te plakaty są ładne, gustowne, estetyczne nawet, widać kunszt, talent i pasję. Jednak, moja ty Perło z Lamusa, mają jeden drobny element, którego na swoich ścianach nie widzę. Mają w sobie, ciut za dużo… cóż… Bonda”.

Yhm, czyli jednak nie. Odpuściłem tę bitwę, ale wojna ze sobą trwała i cały czas knułem, jak by to wykorzystać. W końcu kule wpadły do bębna, banderola została zerwana i połączyłem moje amatorskie zamiłowanie do pisania z grafikami Przemka.

Grafiki silnie nawiązują do filmów z Bondem, ale teksty… Teksty mniej. Te kręcą się gdzieś po terenie. Meandrują (nieraz bardzo daleko) w tematach związanych i nawiązujących do miejsc, przedmiotów, skojarzeń, akcji, fikcji i zdarzeń, których tłem są agenci, Bond, tajne przejścia i nagłe zejścia. Dlatego tytułowy Bond jest w tle — na grafikach.

I co najważniejsze — czasem z mniejszym jak u Daltona, czasem z większym niczym Moore, ale zawsze jak to Bond — z przymrużeniem oka.

Gościnnie występuje też Tomek. Tomek Wandel — Mistrz w Dźwięku. To jego audycji (podcastów) o każdym z filmów — ciekawostek profesjonalnie oprawionych muzyką — posłuchasz na końcu każdego z wpisów


Zapraszamy!

Przemek, TomekPaweł

1. (DN) Wyspa, wsypa, wtopa

Kiedy Bond wylądował na Jamajce, jeszcze dobrze nie rozprostował nóg, a już złoczyństwo zaczęło się do niego dobijać.

Martwi się tym bardzo, bo martwy trup ściele się tam gęsto, nawet mimo okoliczności przyrody, że klękajcie narody.

Ponieważ Jamajka to wyspa, a nastąpiła na niej niezła wsypa i nie mniejsza wtopa, to przypomniało mi inną, wypisz-wymaluj podobną wyspę, gdzie złoczyństwo również odcisnęło swe piętno, a która leży dużo bliży niż Bali.


Wyspa.

„Martwa fala” to zjawisko w przyrodzie, występujące przeważnie nad morzem, polegające na tym, że dawno utonięci piraci, nudząc się, zaczynają pić.

Po jakimś czasie bierze ich na wspominki, dają sobie po pysku, następuje ogólnie zmasowana wymiana opinii przy pomocy ciosów. Potem się godzą, sobie popłaczą, ktoś zaczyna nucić „O mój rozmarynie”, reszta podłapuje, bujają się do rytmu — i wtedy powstaje fala, która zwiększa ilość śpiewających o sypiące się z pokładów zarzygane, prawie gotowe, bo na wpół martwe, ciała.

Tak było, kiedy płynąłem na Bornholm, który, mimo że duński, to powinien być nasz, z Polski!

No tak, tak, a co? Grenlandia, która wcale nie leży w Danii, też jest zDuńska (jak i Wola oraz piece), a Bornholm czai się tak blisko naszych brzegów, że spokojnie można by go uznać za nasz. Trzeba tylko tam się udać, wbić flagę i sobie go zaanektować.

Taki miałem plan, a wodolot, który tam pływa, nawet płynąc tyłem, w bok i naokoło, „wodo leci” max z 1,5 godzinki, więc cała akcja obliczona została na jedną dniówkę. Jeszcze dobrze dziewczynki nie zmówią sobie drinki, a już dopłynięte i uprasza się o wysiadanie.

I Wyspa będzie nasza! Aż dziwne, że nikomu to do głowy wcześniej nie wpadło!

Oczywiście, pod warunkiem, że nie ma martwej fali.

Kiedy jest i wodolot nie może unieść się na swych wodolotach nad wodę, płynie niczym zwykła, do połowy zanurzona w morze, śledziobeczka — bujana, powolna i zdana na łaskę Neptuna.

A jaka jest laska Neptuna, to każdy wie. Trójzębata, ostra i bezlitosna.

Wtedy właśnie ludzkość zgromadzona w tej beczce niczym śledzie siedzi, ostatnim posiłkiem ostro jedzie, a o litości błaga w swej biedzie.

Stewardzi w nieskazitelnie białych mundurkach, plastikowych płaszczach perzyg i maskach pepoż zamiast drinków roznoszą foliowe torebki, uprzątają szlauchem to, co do torebek nie trafiło, bosakami wyciągają tych, co się rzucili w odmęty, by skrócić swe męki lub próbować w pław przyspieszyć przeprawę. I mętnie coś tłumaczą: „że już niedługo dopłyniemy, o, to już tu, o, tam, za tamtym zakrętem”.

Przesuwają na zgrabny stosik zwłoki zaległe w zenzach i w końcu wiedzą, za co mają płacone „szkodliwe”.

Po dopłynięciu — 4 do 5 godzin — zarzygany jak święty turecki, wycieńczony niczym po udanej weekendowej barowej wędrówce ludów i ogólnie chętny do życia jak saper, co się już raz pomylił, zwalam się na bornholmski beton.

Już nie pamiętam, że to jest inwazja, aneksja, przejęcie. Chcę sobie po prostu umrzeć pod płotem, a co dalej, to się potem zobaczy.

No ale co? Jakie są opcje? Wracać, na te wody?

Nigdy!

Dlatego po kilku chwilach, kiedy niebo i ziemia zajmują jakoś swoje prawidłowe pozycje, gdy już wiem, że na odległej płaszczyźnie, metr pięćdziesiąt, metr osiemdziesiąt nad betonem, gdzie plasuje się większość ludzkich głów i odbywa większość interakcji społecznych, trwa jakieś zamieszanie… Bo ośrodki rozpoznawania mowy w mózgu, które dostały jakiegoś zwarcia, zaczynają działać…

Ale dobra, te bajery zostawmy na później. Teraz skupmy się na podstawowej filogenezie: nieźle byłoby, na przykład, znowu stać się kręgowcem.

A potem przydałaby się umiejętność poruszania na czterech nogach.

Wstaję. Rześka bryza od morza, słaba pamięć, słońce i cena biletu szybko przywracają do życia i można zacząć zajmować tę wyspę.


Wsypa.

Ale, ale! Przybyłem tu łodzią, flagę trzeba zatknąć z godnością, na czubku i w środku tej Wyspy.

To jak, z buta będę szedł?

Nie wypada! Dlatego pierwsze swe kroki, by czasu więcej nie mitrężyć, kieruję do wypożyczalni rowerów. Gdyż każdy wie, że obce terytoria zajmuje się rowerowo.

Tylko gdzie tu rowerownia?

Zaczepiam więc przechodzącego obok przechodniego-przechodnia:

— Exkiuzmła, gdzie tu… słuchaj facet i ucz się polskiego, bo niedługo ci się przyda… rent a bajk gdzie jest, panimajesz szto ja tu gawrit, rozumisz, co nie?

— Yes, off course. Я говорю на русском языке. Tam pan pójdzie, o tam w lewo, 500 metrów prosto — odparł w językach, których nie rozumiem, ale z mowy ciała zrozumiałem, o co chodzi, gdyż pokazał palcem.

Jest i Rowerownia!

Rowery stoją, pięknie w słońcu błyszcząc przerzutkami, dzwoniąc z cicha dzwonkami, wabiąc wdziękami, ustawione w szeregu.

Wchodzę do środka — ale w środku, poza tym że jest wszystko, to nikogo nie ma.

Możesz bez przeszkód grzebać w sprzętach, sprawdzić stan kasy, spokojnie przymierzyć się do sejfu i nikt ci nie przeszkodzi, ale też i nie pomoże.

Hmm… Dziwne. Doznałem chyba jakiegoś uszkodzenia mózgu na morzu.

Wychodzę. Wejdę jeszcze raz i sprawdzę.

Wychodzę: rowery nadal stoją.

W dodatku wszystkie luzem.

O mamo, mam omamy!

Jest ze mną gorzej, niż myślałem.

Wchodzę: a tu… bez zmian!

W konsternacji staję na przedsklepiu i dumając, drapię się po potylicy, a kaszkiet przesunąłem na przód.

Kiedy tak dumam, przechodzi kolejny niewygodny świadek tych zderzeń… cywilizacji.

Teraz i ja przechodzę na wyższy poziom komunikacji werbalnej, gdyż dokładam trochę gestykulacji, czyli mimiki całociałowej i zasuwam:

— Endszuldigung zi bite, ja zu fus nie chcieć, rowery chcieć ja tu rentować, prosić szanowny pan! Więc gdzie jest, pacz pan mnie na usta: wy po ży czacz?

— A nie! Dzisiaj, niestety, się nie da, nie ma go! Dzisiaj zamknięte.

— Panie, jak zamknięte, jak otwarte?

— Właściciel nieobecny, coś ma do załatwienia, więc obecny, ale gdzie indziej. Wszędzie jest, ale nie tu. Otwarte, bo nie zamknięte, ale nieczynne.

Trawiąc te wiadomości, w lot tłumacząc ze zduńskiego na nasze, patrzę na niego wzrokiem „Tak, tak, no, no, już, już. Dobrze, dobrze, lekarz kazał przytakiwać” i gdybam — jak to tak? Kto, kiedy i gdzie widział, żeby sklep był otwarty, jak jest zamknięty, a w dodatku z rowerami na zewnątrz przypiętymi ładnie niczym do niczego?

Przecież to jest żywa obelga dla przedsiębiorczego człowieka czynu!

Jak tu nie czynić złoczyństwa, gdy przecież jest taka okazja i to ona przecież czyni?

Czyni czy nie czyni?

Czyni!


Wtopa.

To było wiele lat temu, ale chyba się nic nie zmieniło, bo Bornholm nadal nie nasz.

I tu podpowiem, że bardzo dobrze!

Potem, głębiej w tej Wyspie, kiedy zaniechałem podboju, okazało się — aż drżę, kiedy o tym piszę — że tam… no nie mogę…

Można sobie zjeść owoce (nie mylić z owocami), co schludnie stoją w koszyczkach usypane, uzbierane i niepilnowane przy drodze, a uprzednio zapłacić za nie — ja pierniczę — samodzielnie i jeszcze wziąć sobie resztę!

Uff… Bosz… jak to dobrze, że zaniechałem aneksji.

Jeszcze by się to nam rozniosło na cały kraj i byłoby na mnie!

Jak wrażenia? Chcesz coś jeszcze dopieścić, np. stylizację dialogów albo tempo fragmentów?


Tomek Wandel zaprasza — Tu posłuchasz ciekawostek o filmie „Doktor No” (1962)

2. (FRWL) Orient Express

Agent Jej Królewskiej Mości — 007 dość często przemieszczał się pociągiem. W pociągu, chociaż, oczywiście, chwilami jeździł też na nim, czasem z niego spadał, a raz niemal wypadał. I chociaż wcale nie musiał (podróżować), gdyż Agent nie ma przecież aż tyle czasu, to doskonale go rozumiem — no kto by nie chciał przejechać się pociągiem z Vesper? Sam przemierzyłem całą Europę pociągami wzdłuż, i prawie całą w szerz, więc wiem, jak niezwykły to środek transportu. Użyty w kinie mocno działa na zmysły i wyobraźnię, oraz daje duże pole manewru scenarzystom. Najlepszym przykładem romantyzmu i działania na wyobraźnię-zmysły jest… a jakże, Orient Express.

Trasa OE długości 2880 km zaczynała się (dowożono ją wcześniej samolotami) na Gare de l’Est (po warszawsku to będzie Dworzec Wschodni) w Paryżu, a kończyła w Konstantynopolu (Stambuł), i wiodła przez Strasburg, Monachium, Wiedeń, Budapeszt oraz Bukareszt. Pierwszy skład wyruszył 4 października 1883 roku, ale dopiero w 1889 roku udało się otworzyć bezpośrednie połączenie (wcześniej trzeba było się przesiadać). Pasażerowie pokonywali drogę z Paryża do Konstantynopola w ciągu 67 godzin, a koszt przejazdu takim pociągiem równał się rocznej pensji pokojówki.

Orient Express ociekał wręcz bizantyjskim przepychem (nie dziwne, jechał w końcu do stolicy Bizancjum), i był symbolem komfortu oraz bogactwa. Luksusowe wagony sypialne i restauracyjne, słynące ze swej kuchni, sprawiały, że pociągiem podróżowała arystokracja, dyplomaci, biznesmeni i James Bond.

W filmie „Pozdrowienia z Rosji” nieodżałowany Sean C. w roli najlepszego Agenta Jej Królewskiej Mości podróżował Orient Expresem ze Stambułu. Co tam się działo w tym pociągu! Jakie intrygi, jaka gra nerwów oraz podchody… każdy widział.

Ostatni regularny kurs Orient Expressu na trasie Paryż–Stambuł miał miejsce 19 maja 1977 roku. Jednak to od jakiegoś czasu już nieaktualne, bo teraz, jeśli ktoś ma ochotę i możliwości, to także można przemierzać tę trasę, raz w roku, we wrześniu, w cenie około 17 tys. funtów.


Tomek Wandel zaprasza — Tu posłuchasz ciekawostek o filmie „Pozdrowienia z Rosji” (1963)

3. (GF) Asystent

Kiedy Goldfinger, kolejny Arcywróg Bonda, Jamesa Bonda, który „nie wie, z kim tańczy”, przemierzał Szwajcarię swoim Rolls-Roycem, za Asystenta w Drodze miał jedynie Oddjoba — pana o aparycji budowlanego młota. Ten nasz… jego uroczy Oddi „Kafar” posiadał kilka bardzo przydatnych w podróży umiejętności.

Czarny pas w karate, a także — tak na wszelki wypadek — znał taekwondo i hapkido. Rzucał, ze śmiertelną precyzją, melonikiem (taka stara czapka z daszkiem), gustownie obszytym ostrzem jak brzytwa ostrym. Co nikogo nie dziwi — i ja to szanuję — był również wykwalifikowanym łucznikiem.

A oprócz „ostatecznej i bezlitosnej eliminacji drogowych przeszkód”, czyli tych, którzy mogli sprawiać kłopoty na szlaku wytyczonym przez Goldfingera, Oddjob był także strażnikiem, szoferem i służącym. A żeby dopełnić perfekcji — ponieważ miał wadę wymowy — mówił mało i nie odzywał się nieproszony. No, Asystent idealny!

Gdy ja jechałem przez tę samą Szwajcarię, w dużym, wygodnym, przestronnym vanie Mercedesa, z udogodnieniami typu „milion dwieście tysięcy nastrojowych podświetleń kabiny na każdą okazję” (jak mogłem wcześniej bez tego żyć?), również miałem na pokładzie całe stadko Asystentów.

Począwszy od Asystenta Głosowego — który mógł spełnić każde me wypowiedziane na głos życzenie — poprzez Asystenta Parkowania, Pasa Ruchu, Monitorowania Ruchu Poprzecznego, Unikania Kolizji, Włączania Nastrojowej Muzyki, Wykrywania Znaków (z wyłączeniem magicznych i odBoskich), Analizy Ograniczeń Prędkości, po Asystenta Analizy Ilości Krwi w Kofeinie.

Czuwały one cały czas, nigdy się nie męczyły, reagowały błyskawicznie, a kiedy uznały to za stosowne, ba! konieczne nawet(!), samodzielnie mi skręcały, hamowały, głośno piszczały z nerwów i, wyświetlając ostrzegawcze komunikaty gdzie się tylko dało, wibrowały, że aż autem bujało. Cholerni Asystenci Co Wtrącają się Wszędzi!

Cóż za koincydencja! Bo Bond, niezmordowanie, z lekko ironicznym uśmiechem przypominającym mi Kaczora D. (wybacz, James), również podążał przez całą tę „Szwajcarię”.

Śledził wspomnianego kilkunastu asystentów wcześniej Złotopalcego Wroga. Po drodze, pewnie z nudów, trochę się ścigał z Miłośniczką Szybkich Wyprzedzeń, unikał zabicia od kuli Zabójcy w Spódnicy, podziwiał widoki i ogólnie — dobrze się bawiąc — śmiało śmigał przed siebie.

A na pokładzie swego wiernego Astona DB5 również i on miał cały zestaw Asystentów. No, musowo! To Agent jest, jak handlowiec, działający w terenie, dlatego musi dysponować całą gamą użytecznych dodatków. Swego wroga, zdolnego zachwiać planetą poprzez przemieszczanie ciężkiego złota i gromadzenie go w jednym miejscu, człowieka bez skrupułów, za to z Rolls-Roycem, śledził dzięki Asystentowi Śledzenia.

Na doskonale precyzyjnym radarze pokładowym z aktualnymi mapami mógł obserwować przemieszczanie się tego Goldfingersa Nikczemniksa o lepkich palcach!

Miał też Asystenta Pasa Ruchu i kiedy ktoś go chciał z tego pasa jego ruchu zepchnąć — asystent wysuwał z koła pomocny przecinako-blender i poprzez pocięcie opon oraz lekkie zblendowanie karoserii agresora, utrzymywał Bonda w linii pościgowej, w dalszym ciągu jego pasa ruchu.

Był też Asystent Unikania Kolizji, który — kiedy wykrył pojazdy poruszające się na kursie kolizyjnym — potrafił zmienić trajektorię ich ruchu poprzez zasłonę dymną, zwilżenie nawierzchni odrobiną oleju lub, zwyczajnie, elegancko wyhamować je przy pomocy poręcznego zestawu działek pokładowych. Pan Gatling byłby zachwycony!

Aby nie tracić ani sekundy — a jak wiadomo, Bond walczy o najwyższe stawki i tu nie ma miejsca na błędy — ma też Asystenta Wysadzania Delikwenta.

Nie, nie! Nie chodzi o granat! Otóż, bez zatrzymywania się, magicznym czerwonym przyciskiem może wysadzić pasażera, razem z fotelem, przez dach.

Ścigali się oni — Goldi and Bondi (sam widziałem na ekranie!) — zażywając czystego alpejskiego powietrza, a przy okazji walcząc o ład gospodarczy i ceny złota na świecie, w okolicach Hotelu Belvédère — na trasie przełęczy Furka.

W 1882 roku jeden młody, lecz „wysoko mierzący” hotelarz zdecydował się wybudować hotel ten… powyższy, na wysokości 2429 m. Dlaczego właśnie tam? Ponieważ wtedy nigdzie indziej nie można było jechać tak blisko granicy wiecznego śniegu, tuż obok Lodowca Rodanu, oraz zamieszkać w przytulnym pokoju z widokiem na szczyty Alp.

Przy okazji, w gratisie, otrzymywano przełęcz Furka, którą się tam dojeżdżało. Była ona pełna licznych zakrętów, zjazdów i podjazdów i potrafiła podnieść ciśnienie podróżującym nią samobójcom do poziomów obserwowanych tylko w głębokich oceanicznych odwiertach naftowych.

W ciągu kolejnych dekad hotel Belvédère stał się cooltowym miejscem noclegowym, podbijając serca fanów motoryzacji, widoków, zegarków oraz sera.


Bonda jeszcze nie.


Ale wszystko, co piękne, kiedyś się kończy, i sytuacja hotelu zaczęła się pogarszać już w latach 60-tych. Lodowiec, który był największą atrakcją tego miejsca (najbardziej grota o długości 90 metrów, która pozwalała zajrzeć do wnętrza lodowca), z roku na rok oddalał się o kolejne centymetry.

W związku z ociepleniem klimatu, przez ostatnie 100 lat, czoło Lodowca Rodanu cofnęło się o ponad 1,5 kilometra od hotelu, a ostatnio traci 10 cm dziennie! W 2000 roku wbito ostatni gwóźdź do tej trumny — wybudowano nowy tunel, który omija tę trasę.

Gwar w holach Belvédèru cichł. Huczne imprezy przeradzały się w kameralne „pokojówki”, a pokojówki coraz częściej nie miały co robić. Pokoje, zamiast światłem, zaczęły świecić pustką.

W końcu, w 2015 roku, drzwi do hotelu zostały zamknięte na zawsze.

Ale, ale! Hotel jeszcze stoi, trasa jest przepiękna i pełna wyzwań, więc skoro jestem w pobliżu i jestem skory do przygód, to mus mi tę trasę pokonać. Ponieważ jestem w okolicy, to decyzja zostaje podjęta:

Mi_: Hej, Mercedes!

(wzywam swego wiernego i zawsze czujnego Asystenta Głosowego Wsamochodowego).

Merc: Tak, proszę?

Mi_: Prowadź mnie do Hotel Belweder!

Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?

Mi_: Prowadź do: HOTEL BELWEDER!

Merc: Wytyczam trasę do Belweder, Warszawa.

Mi_: Nie, nie Warszawa, pałac Belweder, hotel Bułelvedere! (zmieniłem akcent na pseudofrancuski, może to pomoże).

Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?

Mi_: Hołtelue Bułelvedere!

Merc: Wytyczam trasę, Hotel Belweder, Zakopane.

Mi_: Nie, nie Zakopane!

Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?

Mi_: Hej, Mercedes?

Merc: Tak, proszę?

Mi_: Wal się!

Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?

Mi_: Eh… Dobra, Merc, nie było tematu. (myślę, jak by go tu podejść). Prowadź do Grzegorza Brzęczyszczykiewicza, Chrząszczyżewoszyce, powiat Łękołody, powtórz adres!

Merc: …Hej, Mi_!

Mi_: Tak, proszę?

Merc: Wal się!


Tomek Wandel zaprasza — Tu posłuchasz ciekawostek o filmie „Goldfinger” (1964)

4. (TB) Agent 8.0.0

Dzisiaj po raz pierwszy w życiu, a Żyje się tylko dwa razy, zatankowałem swój pojazd za 8!

O-S-I-E-M-Q-R-W-A-Z-Ł!

Zmuszony byłem! Przewidywania brakiem, pustym bakiem oraz jedną jedyną przyautostradową stacją benzynową w horyzoncie zdarzeń, że okiem nie zmierzysz, która z pozycji siły i okoliczności cen nie negocjuje.

Na ten Zabójczy widok już miałem dostać zawału, gdy nagle postanowiłem jednak wziąć się w garść!

— Nie czas umierać, chłopaku! — powiedziałem do siebie — bo skoro Śmierć nadejdzie jutro, z tym że Jutro nie umiera nigdy, to luz, wychodzi na to, że chwilę jeszcze będę żył.

Sprawdziłem, czy nie jestem aby Człowiek ze złotym pistoletem od dystrybutora. Gdy okazało się, że jednak nie, wstrząśnięty wyjąłem swoją Licencję na zabijanie i poszedłem dopytać (wstępnie po dobroci), czy może ten towar, tak pochopnie szlauchem tankowany z instrybutora, nie jest zmieszany z jakimś dającym dodatkowego cenowego kopa eliksirem typu ĄĘ Martini with Koniak Le France. Gdyż jestem na to nastawiony, jak niejeden Profesor, Magister i Doktor No — po prostu NO NIE!

— Świat to za mało dla mnie i takich cen!

Znudzony sprzedawca spojrzał na mnie z politowaniem i tak do mnie rzekł:

— Ty, szanowny panie, Żyj i pozwól umrzeć swym złudzeniom co do rabatu tudzież kredytu na zakup. Cóż z tego, że Diamenty są wieczne, skoro ich, szefie, nie masz tyle, żeby zatankować do pełna swój wóz.

Ech… mieć kiedyś tak jak Bond, James Bond, bo to chyba jasne, że J.B. W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości miał wylane na takie tematy. Kto pija drinki w Casino Royale, przegryzając Ośmiorniczkę, ten paliw w litrozłotówkach nie liczy.

Na otrzeźwienie postanowiłem napić się kawy. Pamiętaj — Nigdy nie mów Nigdy, gdy masz okazję dostarczyć kofeinę do swojego systemu kofeinonośnego!

Dosiadłem się więc do jakiegoś kolesia (ja go na pewno skądś znam!) z głupkowatym uśmiechem, który tu wykańczał naście chyba — sądząc po jego wyglądzie — wódkę ze śledziem.

Pewnie też sporo wcześniej tankował. No… wyglądał jak jakiś z księżyca urwany Moonraker!

Była to dla mnie mała Quantum of Solace — Odrobina Pocieszenia w tej rozpaczliwej sytuacji, Skyfall — sPodniebnego Upadku ze stacji wprost na bruk, kiedy przy płatności moja karta kredytowa zaczęła zawodzić w rozpaczy, a na koniec… zawodzić oczekiwania.

Teraz, gdy już wiemy, że te wszystkie reperkusje związane z paliwami są to typowe Pozdrowienia z Rosji, mam plan!

Jak tylko wytrzeźwieje ten typ obok w musze, to go zmuszę i współpracę na nim wymuszę, gdyż potrzebne mi będą sprytne Goldfingery i bystre GoldenEye.

Tajne! Spalić przed przeczytaniem!

Umieszczam tę informację Tylko dla Twoich oczu! Co następuje: W ramach kooperacji ustrzelonych na zdjęciu Agentów (byłego — wywiadu i niedoszłego — nieruchomości), odwetu za krzywdy oraz dla ratowania świata, udamy się obaj — co takich trzech jak nas dwóch to nie ma ani jednego — z akcją na bardzo bliski Wschód, zaczynając Operację Piorun, w poszukiwaniu taniego gazu i macherów od samochodowych instalacji gazowych do elektryków!

Tomek Wandel zaprasza — Tu posłuchasz ciekawostek o filmie „Operacja Piorun” (1965)

5. (YOLT) Pije się tylko dwa razy

Zanim Bond wyszedł z ultranowoczesnego biurowca San-a Osato z wykradzionymi dokumentami — o wadze, mimo że papierowej, to międzynarodowej — musiał wcześniej dokonać kilku ciekawych obserwacji w zgoła (bo przepasanej jedynie opaską między nogami) nietypowej lokalizacji, jaką był turniej sumo.

Tam, z podziwem patrząc na panów, których łatwiej przeskoczyć niż obejść (i objeść), poznał miłą i sympatyczną Japonkę. Ale już nie pamiętam, czy była w japonkach.

Akiko ‘Aki’ Wakabayashi, bo o niej tu mowa, poza znakomitymi koneksjami, urodą i bystrym umysłem, dysponowała też sprzętem, który — kiedy go ostatnio ujrzałem na jakiejś aukcji — przypomniał mi to wszystko, co tu właśnie produkuję.

Sprzęt ten, wart teraz od 850 tysięcy do miliona drobnych dolców, to Toyota 2000GT.

Zanim Bond w 1967, nurkując, przycedził grzywką w jej dach, pokazali tę piękną Toyotę — gdzieś w okolicach 65. — na Tokyo Motor Show i wyglądała obłędnie.

Bond, James Bond, był wtedy w Japonii bardzo popularny. Dlatego Toyota z wielką chęcią zgodziła się pomóc w realizacji filmu „Żyje się tylko dwa razy”, w którym próbowano choć odrobinę przybliżyć trudny zawód Agenta Jej Mości przeciętnemu zjadaczowi sushi.

W tym celu dostarczyła na plan model(kę) 2000GT, a ta tak idealnie pasowała do 007, że musieli z niej zrobić kabriolet. Bo się w coupé z dachem… nie mieścił.

Na wszelki wypadek zrobili dwie sztuki — nigdy nie wiadomo, gdzie pani Aki tym wceluje, błądząc po zaułkach japońskich miasteczek typu Kobe (szczególnie że, czego w filmie nie widać, nie potrafiła prowadzić).

Toyota, w której utknął nasz uroczy Agent, miała na pokładzie dostarczone przez mały, nieznany szerzej koncernik Sony (?) drobne (bo japońskie) gadżety.

W roku 1967 były to: kamera CCTV, nagrywarka wideo, kamery za przednią tablicą rejestracyjną, krótkofalówki, dyktafon uruchamiany głosem i system audio.

W aucie… w 67 roku.

Tu, dostając lekkiego udaru, przemieszczam się do roku coś koło 1989, ze dwadzieścia parę lat do przodu. W środkowe regiony Europy Centralnej, drugi na prawo od żelaznej kurtyny (patrząc od dołu mapy), do standardowego sklepu RTV. Bo coś tam rzucili!

— Poproszę walkmana stereo!

— A co to jest? Nie ma!

— A jest coś?

— Gramofon, mono…

— Biorę cztery!

— „Kartki” ma?

Tak, komunistyczne państwo to, jak Japonia, fascynujące miejsce… tylko ciut inaczej.

Ale, ale — jasne, tam w tym Nipponie też mieli swoje „wzloty”. Choćby jak wtedy, kiedy armia nippońska, podczas długiego tournée po wschodniej Azji, straciła nagle swój pazur.

Niby się przygotowali do tej wojny, wszczęli ją pospołu, jakby wiedzieli, co robią, ale… wyglądało na to, że zgwałcenie całej żeńskiej populacji Nankinu i rozniesienie na bagnetach bezbronnych filipińskich wieśniaków nie bardzo przekładało się im na prawdziwe kompetencje militarne.

Armia nippońska, dawno temu oparta na siogunach, mieczach i operujących nimi sprytnie samurajach, podczas drugiej wojny wciąż szukała sposobu na zabicie stu amerykańskich marines, tak żeby nie stracić przy tym sześciuset własnych żołnierzy.

Jak to się skończyło — każdy wie.

Poza tym, i kilkoma innymi faux-pas, sztuka płatnerska, sztuki walki, sztuki wołowiny z Kobe i wielosztuki Yamazaki whisky… palce lizać.

Jak już się za coś wezmą, wyciągną wnioski z porażek, pognał się w ukłonach — to wychodzi im doskonale.

Ale drogo. Bardzo drogo im to wychodzi.

2000 za flaszkę wódy? Soshite ikimashou, sensei!

Dlatego póki Polska nie została jeszcze drugą Japonią (choć z tego, co widzę na metkach, to już niedługo), zostaję nad Bałtykiem.

Nie zjem gofra, kupię frytki na sztuki — ze dwie, i akurat zaoszczędzę na Yamazaki made in Japan!

Może na szklankę, szklaneczkę, szklanunię w Nadmorskim Wypoczynkowym Domu Whisky styknie.

Lubię whisky. Nie rozpoznam, z jakiego torfowiska, o której godzinie zbierane i dlaczego Anglia wtedy przegrała mecz, i jaka to była pora roku, ale ogólnie — szklaneczkę dobrej jakości trunku zawsze chętnie spróbuję.

Jedne mi smakują, a inne nie. I jeśli o mnie chodzi, to o to tu chodzi.

Dobra, nie ma co fizolować, kasa przykitrana — wchodzę.

Patrzę, wszędzie whisky. Od góry do dołu, whisky. Wszędzie butelki albo butelki, z wyśmienitymi trunkami z całego świata!

Nie. Nie! To sen? Nie ma takich miejsc na świecie! Wychodzę, wchodzę jeszcze raz…

— Panie! Długo jeszcze będziesz tak robił przeciąg z obłędem w oczach?

— Przepraszam, gdzie ja jestem? Czy to już raj, bo nic mnie nie piekło? Miałem wypadek? A co z rodziną? Co z moim autem?

Cóż, rodzina strategicznie na gofrach (dobrze, że lubią tylko z cukrem pudrem). Jadę z tematem, czasu mało.

Z miną zblazowanego milionera, który tylko dlatego Bentleyem nie podjechał, że mu się nie chciało, rzucam:

— Yamazaki malt 18 SUNTORY daj mię tu! Mam kilka dych, wystarczy?

Barman, z miną zblazowanego kelnera, który tylko takich tu widuje:

— Służę uprzejmie, proszę bardzo. 90 zł. Czeków i obrączek ślubnych nie przyjmujemy. Only kasz, panie milioner.

90 zł?! Za troszkę wódy?! No tak. Tak to jest. Trochę tego mało, ale cóż… takie japońskie standardy.

Stawiam na stoliku, patrzę, podziwiam, wącham, macam, robię zdjęcia. Jeszcze nie wiem, czy pić, czy modlić się, a może zabrać ze sobą?

Notatnik przygotowany, będę spisywał wrażenia, będę filmował!

Instagram czeka, Facebook wrze, Twitter… wróć… X szaleje, a Tik-Tok się zawiesił.

Potem, już po chwili, wydarzenia dzieją się dość szybko.

Wchodzi moja lepsza, mniejsza połowa (czarna, szczupła, filigranowa — styl japoński) i widzi szklankę. Pyta:

— A co tam pijesz? Dobre? Można spróbować?

I nie czekając na odpowiedź, bierze, przechyla, próbuje.

— O, dobre!

I wypija całość.


Tomek Wandel zaprasza — Tu posłuchasz ciekawostek o filmie „Żyje się tylko dwa razy” (1967)

6. (OHMSS) Agentos

Naprawdę nikogo nie dziwi — kiedy tak siedząc w kinie, podpięty pod dziesięciolitrowe kubasy ze słodkimi napojami, wciągając kilogramy popcornu z automatycznych podajników taśmowych i z zapartym tchem patrząc, jak Bond, James Bond, z uśmiechem i nową Omegą — że killuje dziesiątki wrogów (stąd nazwa — dziesiątkować) i nawet się przy tym nie spoci?

Zawsze ma bilet na dowolny lot, kasę nosi w walizkach wyjętych magicznie z rękawa, nie ma brody, mimo że goli się raz na 6 do 12 lat (a niektórzy z nich nigdy)?

Że on, w tych swoich nienagannych garniturkach, z sardonicznym uśmieszkiem, ze szczęściem, co zawsze sprzyja, zbirów hurtem zabija, i nigdy nie myje zębów, a mimo to podczas zbliżenia z damami one nie uciekają z krzykiem najbliższymi drzwiami? Jeśli padają nieprzytomne, to z innych powodów.

Albo taki Hunt, niejaki Itan — jest wszędzie, wie wszystko, włada językami. Jak gdzieś idzie, to biegnie, a krawatka zawsze zawiązana nienagannie i zapalniczka mu sama nie wypadnie.

Ichni kumple to samo. Pojawiają się na czas, zawsze i znikąd. Hakują satelity łatwo jak wychylenie sety, na wszystko mają receptę (bo nie od polskich lekarzy!), nigdy się nie mylą… a jeśli się mylą, to nie daj się zmylić — to jest zmyłka i specjalna pomyłka, żeby akcja toczyła się wartko dalej.

Baterii nie ładują, zawsze mają każdy potrzebny kabel i zasięg, kanapek w zatłuszczonym papierze, przyniesionych z domu, nie jedzą, a mimo to nie są głodni?

Siedzisz na VIP-fotelu w Atmos-atmosferze i nie dumasz, skąd oni — taki Bond, Hunt, Killer czy inny Pan Samochodzik — biorą te garniaki, golfy i białe koszule, zawsze czyste i w hurcie? Kto ładuje te wszystkie gadżety? Kiedy zmieniają gacie i kto je krochmali? Czy piszą poezje, co zostawią potomnym? I kim im karmią rybki?

Tego w filmie nie widać, bo to jest zmanipulowane na ekranie! W filmie są tylko wybrane urywki — z pracy jedynie. Ładnie poklejone, wizualnie przyjemne w odbiorze, zapierające dech i zmuszające do zakupu kolejnej porcji tacos. Częściowe ujęcia z całości!

Ba, niektóre sceny są dokręcone w studio, gdyż antagonista protagonisty za szybko spadł z dachu i się nie udało zrobić dobrego ujęcia live… Jednak o tym cicho sza, bo się wyda.

Tak jak w Formule 1, kiedy pokazują nam jedynie wyścig. Szara rzeczywistość jest pominięta i widać ją dopiero na Netflixie, w filmie dokumentalnym.

A na meczu piłki nożnej? Widzisz tego gościa, co skradł szoł, bo w samych szortach pobił rekord na setkę, gdy gonił się z ochroną po mokrej murawie Basenu Narodowego? Pokazują? Nie pokazują!

W filmie nie pokazuje się agenckiego życia prozy, by nie wzbudzać grozy. Popcorn ma się sprzedać (bo tylko na nim jest jakiś zarobek, kiedy w kinie pięć osób, gdyż to nie megahit i arcydzieł pokroju „365 dni” otarty o Oskara).

Budżety muszą się spinać, i za długo by ten prozaiczny film trwał, a tu jeszcze się musi zmieścić półtorej godziny reklam i napisów.

Dzień z prozy życia agenta, który się ożenił, a Tajna Organizacja nie zabiła mu żony na końcu filmu, jest trochę inny niż w kinie. Jeśli ukochana przeżyła i jest się tyle lat w zawodzie co Hunt czy Bund, i ciągle na chodzie, to tak to człowiekowi wychodzi… bokiem!

Co do kobiet w tych filmowych zbliżeniach… Tak, jest słabo, bo kusi. Zawsze jednak jest jakaś przykładowa Marta, agencka Żona Nieumarta, co stoi za plecami każdego faceta i doradza, i raczej te zbliżenia z obcymi babami — łagodnie ujmując (chwytem zapaśniczym za szyję) — odradza.

I ma rację. Kto by się tam chciał użerać z tymi wszystkimi pięknościami? Jedna na co dzień w zupełności nie wystarczy.

A martini, wstrząśnięte czy zmieszane? Dobrze Bond to spuentował: „W dupie to mam, jedna cholera…” Piwo też jest dobre.

Agent mieszka w bloku. Tak, tak! A co myślałeś? W willi czy innym pałacu? Bądźmy poważni. W bloku nie bez powodu mieszka, i w dodatku w jakimś nierzucającym się w oczy mieście i kraju. Kamuflażość i incognitość to podstawa. Nie można złoczyńcom ułatwiać złoczyństwa!

I w razie wpadki łatwo się przeprowadzić — mebli mało, a hipoteka na pałac z ogrodem nie uwiera.

Dobra, zostawmy to. Są ważniejsze zagadnienia, gdyż:

Jak wygląda dzień pracy agenta off the record?

Jak? Zwyczajnie, że tak to ujmę — do bólu.

Nadchodzi ranek i jak uda mu się wstać — w tym i wieku, i stażu, przy takiej pracy to nie jest ani łatwe, ani oczywiste — to już jest pierwszy sukces.

Korzysta czasem z Ubera, ale się ubera, w te garnitury od Toma Forda, buty od Crockett & Jones, Omegi Seamastery od… Omegi, i inne wszystkie pierdółki. Nawet jak nosi tylko golf i skórę, to i tak tylko najlepsze, bo trzeba wyglądać, c’nie? Reprezentuje się w końcu jakieś państwo, no i w kinie będzie wszystko widać — w IMAX 8K.

Tu jest pierwszy problem. Wszystko to kosztuje furę hajsu, a robota agenta na etacie, wiadomo — pensja może i pewna, ale walczysz z prywaciarzami, pracujesz dla rządów, więc… budżetówka. Składki trzeba odprowadzać, opodatkowane to wszystko, VAT-y, PIT-y i akcyzy.

Niby jest zwrot kosztów, ale paragon nie zawsze dasz radę wziąć, szczególnie kiedy musisz nagle zaiwaniać po dachu pociągu, za tego drinka.

Skąd więc brać na ten cały szyk i klasę, gdyż każdy wie: jak upieprzyć garniak w robocie, to taki za minimum 15 koła papierów?

Cóż, jak u handlowców żyjących z prowizji, czy brygadzistów robiących na akord — musisz iść, przyłożyć się w pracy, dobrze tropić i ostro killować. Wtedy, jak jakiegoś jednego czy drugiego potężnego wroga wyeliminujesz, raz w tygodniu, to coś tam zawsze skapnie z tych fortun niebotycznych.

Agentura przymyka oko (wiedzą jak jest), gdy czasem sobie pobierzesz prowizję sam z sejfu, ale bez szału! Do tego zrobisz zakupy w dyskoncie, zamiast whisky single malt wypijesz Żubra beer (I’m working) i jakoś się dociągnie do pierwszego.

Dobra, śniadanie (potrójne rozpuszczalne espresso) wypite, cmok-cmok i trzeba podrzucić dzieci do szkoły, a siebie do roboty.

Zanim się towarzystwo wygramoli „pod budą” z tego cholernego Astona, to oczywiście schodzi cały wiek (te pojazdy nie są od tego!). Wszystkie SuvMamy obtrąbią cię tam do suchej nitki. Fakt faktem, do odwożenia pod szkołę to się nie nadaje, o kupnie szafki w Ikei nie mówiąc.

Co poradzić? To sprzęt jest specjalistyczny, auto służbowe, nie ma co grymasić. Zagryźć zęby i jakoś znosić.

Potem wbija się na Bazę. Przykładowa Monypeny, czy inna p. Krysia, przekazuje szczegóły misji. Podwijasz rękawy i 8 godzin jedziesz (pościg), spadasz (spadochron), płyniesz (nurkując), podkładasz (bomby), killujesz (czym się da), główkujesz (głową), rozkminiasz (rozumem), wygrywasz (w karty), wypadasz (z pociągu), latasz (helikopterem), zatapiasz (okręty podwodne), dostajesz (w ryj), oddajesz (kopa).

Ot, takie tam, standardowe procedury. Typowe agenckie robótki z pełnym przestrzeganiem przepisów BHP. A nieraz i dłużej musisz robić (płatne nadgodziny). Kończysz, myjesz ręce, po drodze zakupy i do domu na obiad.

A na chacie oczywiście chryja. Bo znowu ciuchy usyfione krwią.

— Agent z borzej chaszczy! Bądź RAZ poważny! Przejmujesz się w ogóle moją pracą? Wiesz, ile to wysiłku kosztuje sprać taką krew?! Nie dałoby się czasem być UWAŻNYM bardziej!?

Trzeba trochę udobruchać Agetoską Wife, bo — cholera zapomniałeś — znowu karabinek i cztery granaty nieogarnięte zostały w sypialni na łóżku. Jeden się sturlał pod komodę, koleżanki przyszły i dziecko jednej z nich zaczęło się tym bawić.

Był ubaw! Można powiedzieć, że się rozerwały — no bombowo po prostu.

W domu, jak to w domu, młodzież się kłóci, kot znowu wyczuł arcywrogiego kota i fuczy. Wszystko cię boli po robocie, a trzeba jeszcze odkurzyć, śmieci posegregować, a pancerna szyba pękła w salonie, więc czas ją wymienić. Bo jak prawdziwy mężczyzna mówi, że wymieni, to mu co pół roku nie trzeba przypominać, a zdaje się, że właśnie minęło.

— Bo nie tylko ty, Agent z borzej gałęzi, w tym domu chodzisz do pracy! A kto ci zrobił dzisiaj obiad!?

A weź i się spóźnij na taki obiad! O właśnie! Raz taka była draka. Bodajże… w zeszłym roku. Budzisz się gdzieś (potem wyszło, że to Radom… albo Budapeszt), bez pamięci, po mocnym strzale w głowę. Nagła utrata przytomności nastąpiła, niby normalne, ale tym razem zonk — przytomniejesz i nie wiesz, kim jesteś!
Wstrząs mózgu i chwilowa utrata pamięci. No weź i zadzwoń do domu, że się spóźnisz, jak ani telefonu nie masz, ani numeru nie pamiętasz (kto teraz pamięta numery?), ba, nawet nie wiesz, że obiad o 16. Wyłazisz z tego bagażnika, cały obolały, wkoło masa obcych ludzi. Zanim dojdziesz do siebie, gdzie jesteś, kim jesteś i po co, nim wrócisz jakoś do domu ledwo żywy, to kilka dni minie.

I co? Może: „Cześć tato? Co słychać, kochanie? Jak fajnie, że już jesteś?” Nic z tych rzeczy!
Spóźniony jak zwykle, była wywiadówka i pani się pytała, nieposprzątane w piwnicy, i że jeszcze raz taki numer, a przestaniesz się martwić o stan uzębienia, bo po co się martwić czymś, czego się nie ma!
Doprawdy, kto to widział, tak stresować człowieka po takiej delegacji? I jeszcze ten cholerny kamuflażing.

Mieszkanie w bloku? Kto to, kurwa, wymyślił?
Ciągle się sąsiedzi zmieniają, same z nimi problemy. Jak to tak? Ano jest tak — przychodzisz wieczorem skonany do domu, po „pracy w hucie”, a tam domówka czy inna impreza za ścianą. Martini już zmieszane z wódką i z wódką, i do tego wódka czeka. I piwo!

Chciałoby się po prostu odpocząć, wypić jednego cholernego drinka z żoną i z procentami! Raz(!) i pójść spokojnie spać!
Czy to tak wiele?! To nie, hałas i śmiechy do późna!

Człowiek zmęczony, w stresie, czasem sobie zapomni, że „license to kill” to jedynie w pracy i z przyzwyczajenia, odruchowo… y… mniejsza! W każdym razie — sąsiedzi się zmienią dość często, ale na szczęście zawsze jakiś cmentarz (lub las) jest niedaleko.

I tak to właśnie jest być jakimś Agentem w live, poza kinem. Ta, chyba nieruchomości… Agentem.


Tomek Wandel zaprasza — Tu posłuchasz ciekawostek o filmie „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” (1969)

7. (DAF) The House of Q

Diamenty które są wieczne i wiecznie ulubione przez kobiety, potrzebują odpowiedniej oprawy… niestety. A gdzie lepiej je oprawią, i wystawią niż w Londynie?

w Lądynie?


„- Nie ma takiego miasta Lądyn! Jest Lądek, Lądek-Zdrój, tak…

— Ale Londyn. Miasto w Anglii.

— To co mi pan nic nie mówi?!

— No… mówię właśnie

— To ja muszę iść i sprawdzić!”.


Tak, jest misja. Niespodziewanie, jakiś czas temu otwarł się przed nami fascynujący świat tajnych przejść, nagłych zejść, ciemnych wejść i szybkich wyjść. Gdzie?

W Ląd... Londynie!

Jeśli tylko uda się nam dotrzeć i je znaleźć — to właśnie tam i teraz, świętując 60 lat swojego ikonicznego związku z Jamesem Bondem — Aston Martin zaprezentował swój „The House of Q”!

Misja, zaraz po wyLondowaniu, zaczyna się (dla Polaka to betka) od znalezienia czegoś na kształt kiosku „Ruchu” z prasą, a w nim odszukania tajnego wejścia, które jest zamaskowanym przejściem. W środku, kiedy jakoś wjedziesz i nie „zejdziesz” — pójdziesz tajemnym zestawem przejść, na końcu których odkryjesz „speakeasy bar” serwujący szampana Bollinger…

No, nie ma wyjścia, wchodź.

Dziś termin „speakeasy” często odnosi się do barów stylizowanych na te z okresu prohibicji, które nawiązują do tajemniczej i ekskluzywnej atmosfery, z dyskretnymi wejściami, nastrojowym oświetleniem i klimatycznym wystrojem wnętrz. Tu, w barze, otoczony technicznymi rysunkami i częściami z oryginalnego DB5 zauważysz szkice, diagramy i schematy z archiwów Aston Martina i EON Productions.

Gdzieś tu znajduje się też ściśle tajna walizka Q, wraz ze wskazówkami dotyczącymi przyszłego modelu Aston Martina, oferując kuszący wgląd w akta dla tych, którzy potrafią je odkryć.

Marco Mattiacci, Globalny Dyrektor Marki i Handlu w Astonie-Martinie, powiedział, że „Aston Martin i James Bond to dwie brytyjskie ikony, na zawsze ze sobą powiązane. Cieszymy się, że możemy świętować tę ważną 60. rocznicę przez cały 2024 rok, zaznaczając kontynuację najdłuższego i najbardziej udanego product placement w historii kina.

„The House of Q” by Aston Martin oferuje coś bardzo wyjątkowego dla naszej społeczności klientów Aston Martin, oraz entuzjastów i fanów 007”.

Może uda Ci się też zauważyć, że każdy detal w „The House of Q” jest nasycony motywami Bonda. Inni odwiedzający, którzy jakimś cudem znajdą wejście, też zobaczą wiszący tu oryginalny scenariusz „Goldfingera”, plakaty filmowe i całkiem niezłe zdjęcia z planu. Zachwycający (jak ktoś ma oba uszy i nimi słucha) dźwięk dostarcza system Bowers & Wilkins.

Goście dysponujący odpowiednią ilością waluty zbliżonej do światowych trendów, mogą również zwiedzić Laboratorium Wielkiego Konfiguratora, gdzie popijając martini i współpracując z ekspertami projektowymi z Astona Martina, dostosują swój nowy idealny pojazd do koloru krawatki, torebki czy kota. Burlington Arcade, założona w 1819 roku, od dawna jest ekskluzywnym dyskontem luksusowych marek.

Aktualnie jest przytułkiem dla 47 marek specjalizujących się w zegarkach, biżuterii, wyrobach skórzanych, butach, kaszmirze, ziemniakach, pługach i używanej odzieży, i zapewne (chociaż tego nie udowodniono) lewych diamentów z przemytu.

Trupti Shah, Dyrektor Handlowy tego bidaskontu, wyraziła swoje podekscytowanie: „Burlington Arcade jest zachwycona, że wspólnie świętujemy ten jubileuszowy rok dla Jamesa Bonda i Aston Martina.

Kontynuowane partnerstwo między naszymi markami jest niezwykle ekscytujące i jesteśmy zaszczyceni, że możemy być miejscem upamiętniającym ten ikoniczny moment w historii kina”.

„The House of Q by Aston Martin” otwarło się dla publiczności w czwartek, 18 lipca.

Jeśli jeszcze działa, a Bond nie wysłał ich wszystkich „na spotkanie z prasą” to nie przegap tej ekskluzywnej okazji, aby się wyrwać z marazmu życia w postPRL, i zanurzyć się w świecie Bonda i Aston Martina, świętując ich unikalne i trwałe dziedzictwo.

Nie wierzysz?

Sprawdź. House 12—13, Burlington Arcade, 51 Piccadilly, Londyn W1J 0QJ


Tomek Wandel zaprasza — Tu posłuchasz ciekawostek o filmie Diamenty są wieczne (1971)

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 31.31
drukowana A5
Kolorowa
za 58.64