E-book
7.88
drukowana A5
33.26
Historie półprawdziwe

Bezpłatny fragment - Historie półprawdziwe


Objętość:
149 str.
ISBN:
978-83-8384-134-2
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 33.26

1. Małgosia

Małgosia przyszła do domu i nawet nie zdejmując płaszcza i butów utytłanych w mokrym śniegu, usiadła na krześle w kuchni. Za oknem jakieś dzieciaki ulepiły bałwana, ale chyba lekka odwilż dała mu się we znaki, bo poczerniał, schudł, wypadło mu oko z węgielka i dwie gałęzie, co były rękami. Bałwan w skrzywionej pozie wydawał się prosić o litość, żeby już roztopił się raz i porządnie, albo niech go ktoś rozwali kopniakiem i roztrzaska ubity śnieg w drobne kawałki.

Małgosia patrzy na czarno-szare gałęzie drzew, oblepione tłustą rosą, ciężkie od mokrej wilgoci, kołyszące się z wielkim wysiłkiem przy podmuchu wiatru. Małgosia patrzy i nagle zapalają się latarnie. Jedna po drugiej, nie wszystkie na raz i szarówka kontrastuje teraz z blado pomarańczowym światłem i wszystko wydaje się jeszcze brzydsze niż przed chwilą.

Mika, pies Małgosi, siedzi przed nią wpatrzony, a każdy mięsień jego ciała jest w pogotowiu, by nagle skoczyć, polizać, poobiegać Małgosię kilka razy dookoła, aż ta go pogłaska, poklepie, złapie za mordę i powie „moje psisko kochane”. Małgosia patrzy Mice w oczy, pies robi ruch, ale nie podrywa się, macha kilka razy ogonem, ale siedzi. Tak, jak by czuł, że może to nie moment. Że może lepiej poczekać. I Mika czeka.

Małgosia pomału zdejmuje torbę z ramienia, kładzie ją na stole, rozwija szalik, ściąga płaszcz i dopiero teraz widzi mokrą, szarą plamę pod butami. Nie chce się jej wstawać, nawet ruszać. Tak naprawdę, to nic jej się nie chce, ale Małgosia wstaje, ściąga kozaki i idzie do kuchni po szmatę, bo parkiet się zapaskudzi od tego błota. Mika biegnie za nią robiąc ogonem półkola w powietrzu. Mika, Mika, szepcze Małgosia, tarmosi psa za uszy, a ten skacze naokoło wypełniając nagle przestrzeń nową, świeżą energią.

Jest już późno w nocy. Małgosia siedzi przy stole i kolejny raz przegląda papiery — analizy, USG, skaner… za trzy dni ma zgłosić się na kolejną biopsję. Do nikogo tym razem nie dzwoniła. Tym razem wszystko jest inaczej. Jak pięć lat temu dostała pierwszą diagnozę nie była sama. Był Jan, była Julcia. Jan stał za nią jak skała, trzymał ją w pionie, mogła wskoczyć w jego otwarte ramiona i utopić ból, strach, rezygnację, brak nadziei, a on pomagał jej utrzymać głowę nad powierzchnią, złapać oddech. Ale razem z rakiem odszedł również Jan. Małgosia wcale mu się nie dziwi, bo sama nie wie, jak on to wszystko zniósł. Jak JĄ zniósł… Tyle miesięcy wypełnionych lękiem, którym zarażała najbliższych, bolesnych krzyków rezygnacji, życia wywróconego do góry nogami, przewartościowania, anulowania, stopniowania rzeczy ważnych, mniej lub wcale. Nieobecności. Niepotrzebnych słów. Niepotrzebnych gestów. Bezsilności sprowadzającej do poziomu podłogi.

Ale to już przeszłość. Małgosia odcięła się od niej na wszystkie możliwe sposoby. Wzięła rozwód, sprzedała dom i przeniosła się na drugi koniec kraju. Zmieniła styl w malowaniu, zmieniła myślenie, przyjaciół. I myślała, że to pomoże jej się odrodzić na nowo, bo właśnie się tak czuła — odrodzona. Rzuciła się w wir pracy, nowe wystawy, asocjacje, nowe cele. Małgosi było dużo, Małgosia była głośna i aktywna. Czuła, że żyje. Niczego nie żałowała. Ale czasami nachodziła ją dziwna, mglista melancholia. Przezroczysta, ale obecna. Bo gdy wieczorem wracała do niemego domu bez zapalonego światła, bez migającego obrazami telewizora, szumu wody z kranu, zapachu zupy, śmiechu Julki, ogarniała ją szeleszcząca pustką samotność. I miała sobie za złe, że to może przez nią, przez jej chorobę odszedł Jan… Że może przez jej samolubny, desperacki egoizm. Bo może była zbyt zachłanna, zaborcza, zazdrosna w swym nieszczęściu, bo lęk czasami robi z ludźmi dziwne rzeczy. Przeobraża i zniekształca.

Nowa towarzyszka Jana jest młoda, ładna, ma piękne wypielęgnowane dłonie, ułożoną fryzurę i jest drobna, prawie filigranowa. Całkowite przeciwieństwo Małgosi. Małgosia też próbowała odmłodzić się kremami, zmieniła fryzurę i malowała paznokcie, ale lakier schodził po każdym myciu pędzli rozpuszczalnikiem. Małgosia jest korpulentna i wysoka. Może zbyt wysoka na Jana…

Małgosia gładzi rozłożone na stole papiery i patrzy w czarne szyby, w których odbija się jej obecne życie. Myśli, jak by to było przyjemnie jakby teraz było lato. Otworzyłaby okno i pewnie cykały by cykady, kumkały żaby, ćmy lekkim „pak” obijały by się o moskitierę, słychać było by delikatny szmer liści brzozy, co rośnie zaraz obok, a jakby była pełnia, to widać by było morze mieniące się srebrem na widnokręgu. Ale jest zima i do lata oddziela ją wiele miesięcy. I Małgosia wie, że może jej zabraknąć czasu na lato, na spacery z Miką po mroczno-zielonym pobliskim lesie, na grzanie się gorącym piaskiem na plaży, na przyszycie guzika w niebieskim swetrze, dokończenia obrazów, przeczytania stosu książek czekających cierpliwie przy łóżku…

Nagle wszystko stanęło w zawieszeniu. Dla Małgosi czas znów zaczął toczyć się paralelnie. To takie dziwne uczucie — jak hibernacja. W sumie nie robi to na Małgosi większego wrażenia, bo ona wie jak to wygląda, zna zasady. Chyba nawet już się nie boi, bo strach zdążyła oswoić jak sikorkę, co przylatuje co rano dziobać ziarna z tłustej kulki przyczepionej do parapetu. Małgosia wie, że nie ma czasu żyć, że jutro, pojutrze jeszcze istnieje, ale może było by lepiej, jakby dokończyła kilka spraw wcześniej. Bez zbędnego pośpiechu, ale mimo wszystko… Jak na przykład te dwa obrazy, które ma dać na wystawę za miesiąc, a stoją jeszcze trochę zapomniane, bo Małgosia nie czuła się za dobrze i mówiła sobie, że skończy je malować jutro, za tydzień, jak jej przejdzie. Ale nie przeszło. I teraz musi się wziąć w garść i wmówić sobie, żeby się nie mazgaiła, bo to wstyd, taka duża i beczy… Ale Małgosia nie może zatrzymać łez. Patrzy w czerń złotawą od lampy na chodniku i płacze. Mika obudziła się i siedzi przy krześle Małgosi obserwując swymi psimi oczami, jak Małgosia rękawem ociera łzy, jak trzęsą się jej ramiona, cała się trzęsie, jak nagle Małgosia kurczy się w sobie i przestaje być wysoka i korpulentna.

Mika czuwa. Małgosia czuje przez spodnie ciepło psa. Tak, tym razem jest inaczej. Nie ma prawa nikogo obarczać swoimi problemami. Nawet Julki. Poza tym Julka jest daleko i ma swoje życie. Nie popełni drugi raz tego samego błędu. Małgosia da sobie radę sama. Musi tylko przemyśleć kilka spraw. Tak. Tym razem wszystko jest inne…

Małgosia nienawidzi swego ciała, bo znowu ją zawiodło, bo tym razem wpuściło chorobę szeroko otwartymi drzwiami. Kiedy Małgosia spała, śmiała się z koleżankami, cieszyła się z udanych wystaw, pływała w zimnym morzu, robiła plany na przyszłość, jej ciało perfidnie ją zdradzało, po cichu, dyskretnie. Małgosia wie, że już jest za późno. Praktycznie na wszystko. Wie, jak może się TO potoczyć, co za tym idzie, jak to wygląda. I nienawidzi jeszcze bardziej swego ciała — tej obrzydliwej kupy mięśni, organów i kości, które potrafi odczłowieczyć, upodlić, odrzeć z ostatniej godności. Małgosia to wie. Widziała. Słyszała. Czuła.

Mika tuli się do nóg Małgosi.

Mika czeka.

2. Magda

Magda nigdy nikomu o tym nie mówiła. Zmieniła miasto, pozacierała ślady. Tylko matka wiedziała, ale matka umarła kilka lat temu. Matka, pijaczka i wariatka… Życie sobie wymyślała na nowo i rozpowiadała bajdoły, ile to razy ona była zamężna, jakich mężów dobrych miała, jakie życie wspaniałe i teraz nic innego jej nie zostało, jak zapijać ten żal, rozpacz, znieczulić alkoholem tęsknotę za tym, co minęło. Ale matka umarła. Zabrała za sobą do grobu historie powtarzane po tysiąc razy i sekret Magdy. Nic więcej. Bo nie było czego zabierać, prócz życia byle jak przeżytego za parę złotych zapomogi, na dwudziestu metrach kwadratowych mieszkania w powojennej kamienicy…

Magda pamięta dobrze kamienicę z podwórkiem, na którym nie było nic, prócz rozbabranych płytek chodnikowych, o które można było sobie zęby wybić. Pod ich mieszkaniem, w suterynie, był sklep mięsny, ale potem go zamknęli, bo jakiś Sanepid wszedł, a może ktoś nogę złamał o próg, a może coś innego się stało. Magda już nie pamięta. Magda pamięta, że jak wchodziła po schodach do mieszkania, to cała balustrada się trzęsła, więc chodziła „po ścianie”, bo się bała, że wszystko się w końcu zawali. Na piętrze, naprzeciwko nich, mieszkało profesorstwo i nikt nie wiedział co oni, wykształceni ludzie robią w takim miejscu. Z klatki schodowej szło się na balkonik zewnętrzny, który wychodził na patio, układał się w ładne U i przyklejał ślepo do kamienicy naprzeciwko. Z balkoniku można było we wszystkie okna patrzeć. Co zresztą robił Wójcik, mieszkający po lewej stronie i stara Leowa po prawej, i czasami matka Magdy, kiedy w domu była.

Stary Wójcik, to prawie całe życie spędził na stołeczku przy drzwiach paląc papierosy, a stara Wójcikowa, jak poszła na miasto po ploty, to wracała pod obiad, a nieraz i pod wieczór. Jak gdyby ciężar zgromadzonych wiadomości spowalniał jej kroki. Może dlatego tyle czasu jej zajmowało wracanie do domu.

Stara Leowa prawie nie wychodziła i zdarzało się, że Magda robiła jej zakupy, bo tej ciężko było po schodach chodzić. A może bała się, jak Magda, że schody się zawalą.

Na górze, to ponoć jakieś małżeństwo pomieszkiwało, ale nikt ich prawie nie widział. Czasami tylko słychać było przesuwane krzesła, czy może coś innego.

Magda pamięta też, że jak tramwaje chodziły, to szklanki szczękały w szafce, bo cały budynek się trząsł ze starości, z nadwyrężenia, może z wyczerpania, tak jak i oni wszyscy w nim. I takie to było życie w kamienicy. Przepełnione zapachem stęchlizny, wilgoci, rozklekotania, nijakości, reumatycznej krzywizny śmierdzącej zapachem uryny, kiedy jakiemuś pijaczkowi udało się otworzyć główne drzwi i naszczać gdzieś w kącie.

Matka Magdy, jak nie piła i nie latała po mieście, to nawet w domu coś zrobiła i obiad czasami był i posprzątane, i zapytała się nieraz, jak Magda w szkole. Na co Magda patrzyła na nią swymi wielkimi, niebieskimi oczami i zdziwiona odpowiadała, że dobrze, że sprawdzian był, że to, że tamto. Matka nawet nie wiedziała, że Magda powtarza trzecią klasę w zawodówce, że i tym razem jej nie skończy, że Magda nie ma koleżanek, że włóczy się godzinami po mieście podglądając ludzi — ich szczęście, brzydotę, mierność, bylejakość i wraca wieczorem do domu, by zobaczyć to samo zamknięte na paru metrach kwadratowych.

Magda nie powiedziała też potem matce, że Kogoś poznała, że się spotyka z Kimś, że to Coś poważnego, że nawet dostała telefon na kartę, by być z nim w kontakcie, bo jej życie się zmienia, teraz wszystko będzie inne, piękne, bo oni już mają plany, już niedługo wszystko stanie się prostsze… Tego też nie powiedziała. Ani tego, że od dwóch miesięcy nie miała miesiączki, że chyba jest w ciąży, że Ktoś rozmył się jak obrazek zrobiony palcem na zachuchanej szybie… Magda nie powiedziała nic. Przyjęła wszystko ze spokojem kogoś, kto nie oczekuje od życia zbyt wiele, bo i tak nie wiedziała co ma zrobić, jak zmienić bieg, więc kontynuowała jak by nigdy nic.

Do szkoły chodziła do siódmego miesiąca ciąży, nikt nic nie widział, bo nikt na Magdę nie zwracał uwagi. Potem Magda miała urodziny, osiemnaste i rzuciła szkołę. Mama przyjęła wiadomość o ciąży równie spokojnie jak Magda, jak coś normalnego. Martwiła się tylko, gdzie łóżeczko postawić, bo miejsca nie ma, i że zimno trochę.

Magda do szpitala pojechała sama. Mama „poszła w tango” na miasto i nie było wiadomo, kiedy wróci. Magda była już pełnoletnia, więc wszystkie papiery wypełniła sama, na spokojnie, i musiała powtarzać po kilka razy, że chyba rodzi, bo tak jej się wydaje, że nie ma swojego ginekologa, że nigdy nie miała, że na pewno jest w ciąży, że to już. Brzuszek miała nieduży, bo i sama była drobna i dopiero jak zrobili badanie, zobaczyli, to stwierdzili ze zdziwieniem, że rzeczywiście — to już. Potem trochę się skomplikowało, bo płód źle ułożony, cesarkę trzeba robić…

Wszystko potoczyło się bardzo szybko i Magda nic z tego nie pamiętała. Obudziła się kilka dni po porodzie. Bo komplikacje, bo krwotok, bo ledwo odratowali, ale dziecko żyje. Magda miała kompletną pustkę w głowie, była bardzo zmęczona i nawet nie za bardzo rozumiała, co się do niej mówi. Kiedy przyniesiono jej dziecko, nie bardzo wiedziała czego od niej chcą. W zawiniątku ujrzała małe różowe stworzonko, z którym nie wiedziała co ma zrobić. Imię? Ah, imię… Bo trzeba w karcie zapisać. Mirka, Mirosława, myśli Magda, bo nic innego nie przychodzi jej do głowy.

Z Mirką coś jest nie tak, bo pytają, czy się zgadza na dodatkowe badania. Magda kiwa głową i zamyka oczy. „Patologia”, słyszy jakby przez mgłę. Albo nic nie słyszy, może się jej wydaje…

Po tygodniu Magda może wstać. Przez ten czas przemyślała wszystko. Nie może zabrać Mirki ze sobą. Nie ma do czego. Nie jest gotowa. Nigdy nie zapewni jej należytej opieki. Ani miłości. Tłumaczyła to już jakimś paniom, powtarzała, wypełniała formularze, podpisała i z pustymi rękami wróciła do domu. Matka nie była zdziwiona, powiedziała tylko, że może jednak wychowały by Mireczkę, bo ona Magdę wychowała… I, że tak ładnie na imię dała po babci, czyli po niej, i że musi się ze szczęścia, czy nieszczęścia, czegoś napić, bo za dużo emocji na jeden raz…

Magda jako tako doszła do siebie i nic nie mówiąc matce wyjechała do ciotki na drugi koniec kraju. Tam znalazła pracę jako sprzątaczka w hotelu, ale po dwóch miesiącach z nowo poznaną koleżanką, wyjechały do pracy do Włoch. Tam też różnie bywało. Magda sprzątała domy, szorowała cudze brudy, opiekowała się dziadkami, dziećmi, ale gdy nauczyła się dobrze mówić po włosku, zaczęła szukać posad lepiej płatnych. Bo Magda miała cel — zarobić pieniądze i być niezależna.

Lata spędzone za granicą ubrały ją w pancerz cierpliwości — pomału grosz do grosza, żadnych szaleństw, przetrwać złe momenty i iść do przodu. Po piętnastu latach postanowiła, że już wystarczy, że wraca. I wróciła. Kupiła malutkie mieszkanko z widokiem na morze, założyła elegancki butik, potem drugi i czekała. Bo Magda miała wszystko zaplanowane.

Pierwszy miesiąc po zostawieniu Mirki w szpitalu, starała się o niej nie myśleć. Była zmęczona fizycznie i psychicznie i ciężar jaki musiała udźwignąć był nieproporcjonalnie duży dla samotnej osiemnastolatki. Nie było nikogo, by jej doradzić, przytulić, rozgadać, zrozumieć smutek, który zaczynał powoli płynąć żyłami, zapuszczać się w każdą komórkę i całkowicie destabilizować emocjonalnie. Kiedy Magda mieszkała u ciotki, nic jej nie powiedziała ani koleżance, z którą wyjechała. Nikomu. Ale nie było dnia, aby nie myślała o Mirce. Na początku miała sobie za złe, nienawidziła się, że tak zostawiła swoje własne dziecko…

Z czasem wymyśliła sobie, że Mirka czeka na nią, że Mirka wie, że rozumie, dlaczego Magda musiała ją zostawić i dlaczego wyjechała na tak długo. Wszystko, aby zarobić pieniądze, kupić dom, aby potem mogły razem mieszkać, aby nic im nie brakowało, aby Mirka miała wszystko o czym zamarzy.

Magda wyobrażała sobie Mirkę w nowej sukience, którą jej kupiła, widziała obie kąpiące się w morzu, Mirkę na studiach, szczęśliwą, uśmiechniętą… Bo Magda wszystko zaplanowała, przygotowała. W mieszkaniu urządziła pokój dla Mirki, aby jak przyjedzie wszystko było gotowe. Bo Mirka na pewno przyjedzie. Na pewno. W tym roku kończy osiemnaście lat i będzie jej szukać — jej, biologicznej matki. Magda czytała na ten temat i jest pewna, że Mirka będzie chciała poznać prawdę, poznać prawdziwą matkę i jak trochę się postara, to ją znajdzie, bo Magda czeka. Magda jest gotowa.

To tylko kwestia czasu…

Magda siedzi na balkonie owinięta w szal i patrzy w noc. Dzisiaj urodziny Mirki. Magda wyobraża sobie jak wygląda… Może jak Magda? Na pewno. Zresztą, to nie ważne… Teraz tylko trzeba czekać. Magda wszystko przemyślała.

Magda wie.

Magda jest cierpliwa…


3. Jan

Janek wierci się niespokojnie na łóżku. Macha rękami, boksuje nogami, aż nagle przesuwa się niebezpiecznie na róg łóżka i słychać tylko tępe «łup»!

Janek otwiera oczy i zamiast białego śniegu i sosen, widzi swoją twarz w kawałku lustra szafy, która stoi przy łóżku.

Cholera, myśli, znowu spadłem. A śniło mu się, że zjeżdżał na nartach, slalomem, lewo, prawo, podskok, slalom, a tu nagle drzewa się skądś wzięły i źle wymierzył odległość i drzewa szły na niego, a on bronił się jak mógł, bo już czuł kłujące igły na twarzy i nawet ból w skroni, bo musiał chyba w jakąś gałąź uderzyć…

Jan leży między łóżkiem a szafą. Zerka okiem w lustro poklejone plastrami szerokiej brązowej taśmy, bo jak upadł ostatnio, to poleciał na szafę i lustro poszło w kawałki. Dlatego poklejone. Widzi, jak ze skroni cieknie mu krew. Po chwili schody dudnią od kroków. Słyszy jak Maśka sapie nad nim ciężko i krzyczy.

— No ciebie, to nawet spać nie można samego zostawić! Co, ja mam ci barierkę zamontować? No co ty robisz? Boże, znowuś się rozbił! Maśka ciągnie Jana za rękę.

— Raaadek! Raadek! Janek się rozbił! Przynieś jakiś plaster! Bożeńciu, za jakie grzechy ja tak męczyć się muszę! No, podnieś się w końcu, bo sama nie dam rady przecież!

Jan jakoś podpiera się kolanem i powoli siada na podłodze, potem podnosi się trochę i udaje mu się usiąść na łóżku.

— Śśśśśśśśśśśśśś…

— Co?

— Śśśśśśśśśśśśśśnnnnnnnnnniło mmmmi ssssssssssię, że nnartach jjjjjjjjjjj, jjjjjjjjjjdę…

— Co ty wygadujesz?! Jakich nartach? Masia ogląda skroń Jana, krew leci mu po policzku.

Do pokoju wchodzi Radek, w ręce trzyma pudełko plastrów, watę i wodę utlenioną. Już się przyzwyczaił, bo Jan upada teraz średnio trzy razy na dzień. Zwykle nic wielkiego sobie nie robi, ale nieraz potrafi być groźnie, bo w zeszłym tygodniu na przykład, Jan upadł z fotela na podwórku i rozwalił sobie elegancko wargę o doniczkę z oleandrem. Dobrze, że nosa nie złamał, a było blisko.

Radek wyciera krew, przykleja plaster.

— Jak chcesz wstać, to krzycz, ja przyjdę. Zobacz, skroń sobie rozciąłeś — mówi do Jana.

— On na nartach jechał — śmieje się Maśka — wyobraź sobie, na nartach!

Oboje z Radkiem podnoszą Jana i schodzą z nim schodami na dół, do kuchni. Sadzają na krześle, Radek zakłada mu kapcie na rzepy, podsuwa mu nogi pod stół i poprawia na siedzisku, aby nie spadł. Maśka robi herbatę, jakieś kanapki, bułeczki i kładzie na talerzu przed Janem, a sama idzie oglądać telewizje. Jan powoli podnosi rękę. Jeszcze go boli, to po tym wczorajszym upadku, ale już mniej. Bierze kanapkę i kieruje do buzi. Ręka mu się trzęsie, plaster pomidora spada na blat.

Cholera, myśli, tak mi przyszło, jak niedołęga, nawet najeść się nie mogę…

Drugą ręką pomału udaje mu się podnieść pomidor i z powrotem umieścić na kanapce. Powoli je. Ręce trzęsą mu się cały czas, aż musi je oprzeć o stół, wtedy schyla głowę, by ugryźć kolejny kęs. Ciężko mu przełknąć, coś dziwnie charczy w gardle, krztusi się nagle, kawałki chleba wypadają z buzi. Jan kaszle, charczy i tak na zmianę. Kładzie kanapkę na stole i posuwa rękę w stronę kubka z herbatą. Ściska mocno i sunie w stronę buzi. Nie może podnieść, bo ręka za mocno się trzęsie, obleje się cały i Maśka znowu mu awanturę zrobi, że niezdara, bo spodnie zaleje i krzesło, podłogę trzeba będzie ścierać, nową herbatę robić. Pije małymi łyczkami, bo trochę gorąca. Już mu przeszło, już nie kaszle. Bierze z powrotem kanapkę i je powoli.

Cholera, myśli, a kiedyś, to po butelce wódki ręka nawet nie zadrżała… A teraz?...Ruina z człowieka się zrobiła… A na narty tyle się jeździło, to były czasy! Śnieg, mróz, szusowało się, że hej! Dwie nogi złamane, biodro, ale i tak się jeździło, co sezon! Włochy, Austria, Francja! Hotele z gwiazdkami i dziewczyny, koniaki, szampany! Uh! A wódki tyle się piło, że nieraz na czworaka do łóżka się szło, do domu zygzakiem! I baby były i imprezy, wyjazdy, wszystko było!

Pieniądze były to i wszystko było...Było… Tak. Wszystko…


Janowi nieraz się wydaję, że ta realność, w której żyje, to jakieś kłamstwo, oszustwo, bo jak to, on sam nie wstanie? Nie pójdzie? Nie zrobi? On? I wstaje i chce iść, a tu nogi jakby nie jego, w głowie się kręci, myśli mu się dziwnie, wolno, słowa z gardła nie chcą wyjść i gryzie się w język zębami, wszystko mu się miesza, tak, jak by to nie jego ciało było, jak by to ktoś inny był, bo przecież on wie, co chce powiedzieć, ale nic nie chce mu wyjść z buzi, chce nogą ruszyć a nieraz nogi nie czuje, chce coś złapać a nic w ręce nie ma…

Ostatnio pieluchę na noc mu zakładają, a on i tak budzi się w nocy i chce wstać, i do toalety iść. Maśka krzyczy, że zgłupiał zupełnie, że jak się przewróci, to ona nie będzie go podnosić, bo po to mu pieluchę dali, by nie wstawał…

On — Jan, pieluchę nosi… Radek mu zakłada…


Nieraz, jak leży i nie może zasnąć, to myśli o tym, co było, co przeszło i wie, że już nic się nie wróci, że nic już nie będzie jak kiedyś, i chce mu się płakać… Tak, chce mu się płakać, jemu, Janowi.

I nieraz myśli, że może płaci za grzechy. Że może to kara. Bo dla Maśki nie był zbyt dobry… Fakt, nacierpiała się trochę przez niego...No ale, jaki chłop nie ma baby na boku? Głupot nie robi? Który taki święty? Każdy ma coś na sumieniu...Ale to na niego padło takie nieszczęście...Przecież on młody jeszcze, tyle się w życiu narobił, myślał, że na starość da się pożyć spokojnie, ale nie.…Nic nie wyszło tak, jak myślał. Nic. Nigdzie już nie pojedzie, nie pozwiedza ani do restauracji nie pójdzie, nigdzie...Bo wstyd z takim. Ani co powiedzieć, ani zjeść jak człowiek, ani iść prosto… A Jan nie chce, by się na niego patrzyli, by się śmiali, palcami wytykali. Nie chce czyjejś litości. Woli zostać w domu. Nie ma nic do oglądania, kina nie będzie robił, żeby potem mówili, że on kiedyś taki gieroj, a teraz taka niedołęga, że tak mu przyszło...Nie, tego nie potrzebuje. Jeszcze dumę ma…

Ale nieraz, jak nie może zasnąć, to myśli, że Maśka jak się zdenerwuje, to może go oddać do jakiegoś zakładu...Ma do tego prawo… Jan nie był dobry dla Maśki...Nie. Tak wyszło…

I Jan bardzo się tego boi. Boi się samotności. Cudzych rąk. Krzyków obcych ludzi. Boi się, że pewnego dnia całkiem ciało go opuści i stanie się szmacianą pacynką, o którą nikt nie będzie się troszczyć ani pytać. Że przesiąknie zapachem moczu, starości, przepoconej pościeli, śmierdzącego oddechu z ust.…Bo tak się robi...Bo tak może być.

Dlatego nic nie mówi, je to, co Maśka da, kiedy da, nie skarży się, nawet nie woła, kiedy się przewróci, żeby nie musiała iść i denerwować się, że on taki niezdara, a ona już siły nie ma…

Żeby tylko go nigdzie nie oddała…

Bo może.

Ma prawo.


4. Maria

Maria siedzi rozmyta w kolorowych poduszkach, z dymiącym kubkiem w ręce opartym na kolanie i mruczącym kotem pod bokiem. Telewizor mruga obrazami, ale Maria ich nie widzi. Maria myśli. Dzisiaj są jej urodziny, jak co roku, nic szczególnego. Mogła może kupić kawałek sernika w sklepiku na dole, bo akurat serniki mają tam dobre, no i pączki też, no ale nie kupiła nic. Nawet zjadła byle co, żadnej ekstrawagancji chociaż to jej urodziny. Mogło by się wydawać, że być może dzień będzie jakiś wyjątkowy, ale też nic szczególnego się nie zdarzyło. W sumie co roku to samo.

Nie, w zeszłym roku byli w chińskiej restauracji. Z Piotrusiem. Bo Piotruś uwielbia chińszczyznę, Maria nie przepada, no ale trudno, nie chciała sprawić mu przykrości i wszystko chwaliła, że takie dobre. Ale w tym roku… oczy Marii nagle zaczynają ją szczypać i w momencie wypełniają się ciepłymi łzami. A tak sobie obiecywała, że już nie będzie płakać! No trudno, Piotruś odszedł. I pewnie nie wróci, bo jak zostawić o dwadzieścia lat młodszą koleżankę i wrócić do dwadzieścia lat starszej byłej już żony. Poza tym powiedział, że są nie-kom-pa-ty-bil-ni. Maria doskonale wie co to znaczy i nie ma Piotrusiowi za złe, że zostawił ją tak po prostu. Maria za dużo czasu spędza na wykresach, tabelkach, statystykach, wydrukach, aby nie zrozumieć, że jak nowa drukarka jest niekompatybilna z oprogramowaniem, to nic nie wydrukuje. Nic. Dlatego Maria rozumie Piotrusia.

Bo u Marii w pracy wszystko musi działać, jak należy. Wszystko musi być zrobione na czas i tak jak trzeba, aby nie poprawiać. Tabelki czytelne, wykresy kolorowe i cyferki poukładane tam, gdzie ich miejsce według dokładnych wyliczeń Marii, która kontroluje każdy wynik po kilka razy. Bo Maria uwielbia swoją pracę. Swoje malutkie biurko z równiutko poukładanymi ołówkami, spinaczami, paczką chusteczek, sztucznym kaktusem i zdjęciem kota, który daje jej poczucie, że w domu ktoś na nią czeka. Dni Marii są do siebie bardzo podobne i głównie wypełnione pracą, mnogością obowiązków, bilionami pytań, porad, na które Maria znajduje odpowiedzi.

Koledzy z biura bardzo lubią Marię, zwłaszcza, że ta jest zawsze chętna do pomocy i przejęcia obowiązków innych. Poczucie użyteczności daje Marii pewność, że znajduje się na właściwym miejscu, a koleżeńskie poklepanie po plecach i zapewnienia „co ja bym bez ciebie zrobiła” lub „jesteś kochana”, wypełniają ją pełnią szczęścia. Szczęścia o wiele piękniejszego, głębszego niż to, które miał jej dać Piotruś. Chociaż w ich małżeństwie było kilka szczególnych chwil, choćby ta, kiedy wybrali się nad morze i przez cztery godziny Maria prowadziła auto a obok Piotruś smacznie spał, pochrapując od czasu do czasu, co wypełniało Marię jakąś niebywałą tkliwością, bo oto Piotruś obdarzył ją bezgranicznym zaufaniem i pozwolił jej prowadzić swoje auto, nie myśląc o ewentualnych wypadkach śmiertelnych, do których Maria mogła doprowadzić wpatrzona rozmarzonym wzrokiem w Piotrusia. Albo kiedy Piotruś zatrzasnął się w łazience i kiedy wieczorem Maria wróciła do domu i otworzyła mu drzwi, ten ze łzami w oczach zapytał „co tak długo cię nie było!” Marię zalała wtedy fala radości, bo uznała to za dowód pięknej, wdzięcznej miłości.

Tak, w ich dwudziestodwuletnim życiu małżeńskim, jak by tak bardziej pomyśleć, to znalazło by się parę miłych momentów do wspominania. No a teraz? Maria ociera zmiętą chusteczką nos, teraz, to w sumie też nie jest źle, myśli, patrząc w swoje zdeformowane odbicie w wielkich czarnych oczach kota.

Jutro sobota. Maria wybierze się na wystawę, pochodzi po parku, pójdzie do kawiarni, a może nawet do restauracji! Tak, trochę rozrywki dobrze jej zrobi. Może zapisze się na jogę? Ureguluje oddechy i wdechy, bo jakoś ostatnim czasem coś kłuje ją uporczywie w lewej stronie, no i dziwna zadyszka łapie po kilku metrach. Tak, musi wziąć się w końcu za siebie!

O Piotrusiu myśli już coraz mniej, więc może przyszedł czas na nowe znajomości? Maria szpera w pamięci z kim mogła by się może umówić na kawę, ale nikt jej nie przychodzi do głowy… Pomyślę o tym jutro, decyduje i idzie do kuchni po talerz z herbatnikami i nowy kubek cappuccino. Za pięć minut zaczyna się jej ulubiony serial, na którym znów pewnie będzie płakać, bo Maria jest bardzo wrażliwa i jak ktoś płacze w serialu, Maria płacze razem z nim.

Jest już sporo po drugiej w nocy, kiedy Maria budzi się z krzykiem — znowu zasnęła na kanapie w środku filmu, z kotem śpiącym jej na brzuchu i znowu miała koszmary. Tym razem spadała w wielką dziurę, spadała i spadała, i nikogo nie było by krzyczeć po pomoc, ręce rozłożone w gwiazdę, włosy w nieładzie i to było tak, jakby tylko pół Marii spadało, takiej lekkiej, pustej… Dziwny sen. Maria człapie półprzytomna do łazienki, chwyta za szczoteczkę do zębów i patrzy w lustro… Nagle czas się zawiesza. Nagle Maria widzi w odbiciu prawdziwą Marię — wyraźną, przejrzystą, tak, jakby ta pierwsza, która dopiero co wstała z kanapy, była wymyślona. Nieprzyjemna dualność, konsternujące alter ego. Była to tylko chwila, mgnienie oka, ale nieprzyjemne uczucie zagnieździło się w piersi Marii.

Dzisiaj sobota. Maria budzi się i ze zdziwieniem patrzy na zegarek — 10h27. No pięknie, znowu zasapała! Więc nici z wystawy, no chyba, że się pośpieszy. Nie, może lepiej nie, niebo takie zachmurzone i pewnie będzie padać, a musi przejść kawałek piechotą do przystanku, wziąć tramwaj i znowu piechotą. To może pójdzie na obiad do restauracji, jakiejś malutkiej, kameralnej… No ale gdzie znajdzie stolik na jedną osobę? Dziś sobota, na pewno wszystko będzie oblężone. Poza tym teraz, to wszystko serwują zamrożone i nie wiadomo czy świeże, może lepiej jak zrobi sobie coś w domu. Dobrze, obiad w domu, ale po obiedzie spacer, jeśli nie będzie padać. Maria nastawia ziemniaki na ogień, rozmraża kilka brokułów i kawałek piersi kurczaka. A może lepiej było by zupę zrobić, myśli podchodząc do okna i zatrzymuje się nagle, bo w szybie odbija się Maria… Ta druga. Ze złością ciska ścierką w okno i znowu czuje to nieprzyjemne uczucie w piersi.

Gdy Maria kończy obiad, za oknem już pada. Drobny, niewinny deszcz powoli zmienia się w ulewę. No tak, myśli, nici ze spaceru, no trudno i tak mam trochę pracy do skończenia. Maria nieśpiesznie myje talerz i zauważa, że jak to przyjemnie jak ciepła woda płynie po ręce, zniża ją aż do łokcia i woda oblewa płaskim strumieniem przedramię, dłoń, chowa się między palcami. Może jestem zmęczona, myśli, może potrzebuję zmiany? Nagłym ruchem zamyka kran i z trzaskiem kładzie talerz na suszarce, ścierką wyciera mokre ręce, tak jak by nie była to woda, a żrąca ciecz.

Całe popołudnie Maria robi tabelki i statystyki, które obiecała Andzi. Tak naprawdę, to nie miała serca jaj odmówić, bo Andzia ma trójkę dzieci i psa, i każda wolna chwila spędzona z nimi to dla Andzi „chwila na wagę złota”. Tak mówi Andzia, więc Maria nawet nie myśli o swoich wolnych chwilach, tylko o złotych i cennych Andzi i czuje wtedy przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele. Podobne do ciepłej lejącej się z kranu wody. Maria wzdryga się nagle i patrzy przed siebie. Za oknem prawdziwa ulewa. To może i dobrze, że leje, bo co by robiła na tym głupim spacerze.

Dzisiaj poniedziałek. Maria idzie do biurka Andzi z plikiem równiutko ułożonych papierów i już wyciąga rękę, aby je dać szeroko uśmiechniętej Andzi, kiedy coś przykuwa jej wzrok i paraliżuje ciało. Na ściance biurka aż roi się od kolorowych fotografii i Maria musi się skoncentrować aby rozróżnić Andzię z dziećmi i mężem pod palmami, Andzię z koktajlem w ręce i słomkowym kapeluszu, Andzię w sukni z głębokim dekoltem przed talerzem z langustą, Andzię… Maria czuje, że ktoś szarpie ją za rękaw i jakby z daleka dochodzą ją słowa „kochana jesteś, wiedziałam, że można na ciebie liczyć”, potem czuje tylko czyjeś ciepłe, opalone ramię obejmujące ją w pasie i kierujące w stronę drzwi. Maria potyka się o własne nogi i nic nie rozumie, bo coś zablokowało jej myślenie. Automatycznie wraca na swoje miejsce, siada w niewygodnym fotelu i w ciemnym ekranie komputera widzi ją — prawdziwą Marię. Ma wrażenie, że ta chce jej coś powiedzieć, że może uśmiecha się ironiczne, ale Maria nie jest pewna, próbuje myśleć, zrozumieć, ale wszystko wydaje jej się odległe, jakby rozmazane. Z odrętwienia wyrywa ją głośne „plask” stosu papierów i „No, pani Mario, wiem, że mogę na panią liczyć, na środę się pani upora z tymi paroma rozliczeniami, nie? Świetnie.”

Maria znów jej Marią, tą pierwszą. Robi herbatę i bierze się do pracy. Bo Maria lubi swoją pracę. U Marii tabelki są czytelne, wykresy kolorowe i cyferki poukładane tam, gdzie ich miejsce według dokładnych wyliczeń Marii, która kontroluje każdy wynik po kilka razy…

Tak mijały dnie, które układały się leniwie w tygodnie i Maria pomału przyzwyczajała się do drugiej Marii — taj prawdziwej. Nie dziwiła się już, gdy widziała ją w witrynie sklepu, szybie tramwaju, oknie w kuchni. Z nią stała się jakby pewniejsza, odważniejsza może, czuła, że coś się zmieniło, tylko nie za bardzo wiedziała, jak to wytłumaczyć. Pierwszą rzeczą, która nią wstrząsnęła, była odmowa zrobienia raportu za Andzię. Było to decyzja tak nagła, spontaniczna, że w pierwszym momencie Maria nawet się jej przestraszyła, słów właśnie wypowiedzianych, które przeszły przez jej własne gardło. Zdziwienie było obopólne, bo Andzia również nie mogła zrozumieć odmowy Marii, bo Andzia miała już wykupiony bilet na weekend w Budapeszcie i opłacony hotel, i zaznaczone punkty do zwiedzania, a tu raport został jej do zrobienia… Może Maria jest chora, pomyślała.

Maria analizowała przez moment swoje niewytłumaczalne zachowanie, ale nie znalazłszy odpowiedzi powiedziała sobie, że pomyśli o tym jutro. Ale jutro też nie było na to czasu, bo kalendarzyk Marii wypełnił się nagle zajęciami jogi, ważną wystawą do zobaczenia, spotkaniem w klubie czytelnika, manicure i Maria nie zostawała już po godzinach, aby dokończyć tabelki czy zrobić kosztorysy. Nagle dzień pracy dla Marii miał osiem godzin i ani minuty dłużej. W pośpiechu dawała dyskretny znak prawdziwej Marii w szybie piekarnika czy drzwiach do teatru. Bo teraz Maria żyła w pośpiechu i nie miała nawet czasu na telenowelę, na której zawsze płakała, a co gorsza, zaczęła zadawać sobie pytanie, po co ona, Maria, oglądała takie bzdety.

Maria zmieniała się. I im bardziej się zmieniała, tym bardziej podobała jej się ta nowa Maria — ta Prawdziwa. Nie zadawała zbędnych pytań, czuła, że tak ma być i tyle. Tak mijały dnie, tygodnie, miesiące i znów były urodziny Marii. Tym razem nie będzie to zwykły dzień, pomyślała. Po pracy pobiegła po zamówione przepiórki, po drodze odbierając ulubiony torcik w eleganckiej cukierni. Musiała się spieszyć, bo na osiemnastą ma jeszcze fryzjera na brushing. Maria postanowiła, że w tym szczególnym dla niej dniu chce wyglądać pięknie. O dziewiętnastej zapakowała piekarnik z przepiórkami w małych ziemniaczkach i grzybkach, otworzyła wino, aby się „przewietrzyło”, przygotowała stół, zapaliła świecę, dała nawet kotu kawałek pasztetu z łososia — niech wie, że dziś świętujemy, myśli Maria. Wszystko wyglądało pięknie. Maria rzuciła ostatnie spojrzenie w lustro i z grymasem stwierdziła, że te dziwne wzburzone fale na głowie, to nie Maria. Potruchtała do łazienki, włożyła głowę pod kran i zmoczyła włosy. Nagle zdała sobie sprawę, jak to przyjemnie czuć ciepły strumień wody na skórze głowy, rozlewający się płasko po czaszce, spływający delikatnie za uszy, na skronie… Nagłym ruchem zamknęła kran i owinęła głowę ręcznikiem. W kuchni czuć już było przyjemny zapach i już miała otworzyć piekarnik, kiedy w szybie okna zobaczyła Marię — tą Prawdziwą. Owładnęło nią dziwne uczucie, a w klatce piersiowej przeszedł kłujący ból zmieniający się w boleśnie nieznośne pieczenie. W ustach poczuła słodki smak, może trochę metaliczny. Dziwny, pomyślała, w tym samym momencie bezwiednie łapiąc się za lewą pierś, ale nagle zrobiło jej się słabo i w lekkim skręcie, jakby miała zatańczyć, runęła uderzając tyłem głowy w kant szafki, a potem w futrynę. Mokry ręcznik upadł ciężko na podłogę i grube kosmyki włosów przykryły bez ładu twarz Marii, której nagła bladość dziwnie kontrastowała z czerwoną stróżką krwi, pomalutku płynącej spod włosów.

Maria widziała to wszystko z daleka i było jej trochę żal tych niedopieczonych przepiórek, ulubionego torcika w lodówce, niewypitego wina. Ale nie szkodzi, Maria wiedziała, że dzisiaj będzie szczególny dzień…


5. X, Y, Z

Z wielkiej, wykrzywionej w mordę, twarzy K. wylatują nienawistne, spienione zdania, jak z pyska wściekłego psa. Widać jego zęby, jęzor mielący ślinę, która zbiera się w kącikach białymi plamami.

Słowa tną jak nożem, który wchodzi łagodnie, delikatnie w niewidzialną materię, rozpoławia, rozdziela równo, czysto, bezkrwiście.

Lodzia myśli — Francis Bacon. Pamięta dobrze jego wystawę obrazów. Było to już dawno, ale dobrze ją pamięta. Stała i patrzyła.

Wstrząs był ogromny.

Aż sama była zdziwiona.

K. nadal szczeka, warczy, pluje słowami na prawo i lewo i rozbryzguje się to wszystko w tępej ciszy, zatęchłym spokoju, nierealnym, nielogicznym. Szara szczecina na jego łbie, dziwnie kontrastuje z czerwienią skóry, tak jakby wszystka krew zebrała się właśnie tam, tętniła adrenaliną. Widać wyraźnie nabrzmiałe, pulsujące żyły rozchodzące się jak konary drzewa.

Lodzia ma przed oczami wielki kawał mięsa. Widziała go rano u rzeźnika na rogu. Wielki płat z wyrzeźbionymi liniami włókien, sprężysty, czerwony, zbity, mieniący się trochę niebieskością cieniutkiej powłoczki tłuszczu. Błyszcząca stal, niewidzialnym muśnięciem dzieliła tą jedność na kawałki. Francis Bacon, myśli Lodzia. I znów widzi obrazy tnące brutalną prawdą, wstrząsające formą, zdeformowaniem, rozwarstwieniem, kolorem tak żywym, że wchodzącym na zawsze w oczy.

Wariuję, myśli Lodzia, tracę rozum…

Nagle wzrok Lodzi się wyostrza, by zamglić się w sekundzie. Nagle czuje, jak jej ciało nabiera ruchu, zaczyna jakby tańczyć. Jej włosy podnoszą się wzburzone, by po chwili opaść miękko, zakrywając twarz. Ręce też się unoszą, smukłe, piękne, długie palce rysują arabeski w powietrzu, drobne ciało skręca się lekko, by na koniec odbić się od szafki i upaść jak martwy liść na podłogę ...Czas się rozrzedził.

Lodzia czuje na płytkach zimny przeciąg ciągnący od wejścia, ale trwa to tylko chwilę, bo przecina go nagły huk trzaskanych drzwi. Drgający dźwięk rozpierzcha się nerwami po mieszkaniu.

Z ręki Lodzi płynie czerwony strumyk. Płynie w dół, ku ziemi, rozchodząc się po bladej skórze na prawo i lewo w siostrzane odnogi. W ustach Lodzia czuje lekko słodki i może trochę metaliczny, smak krwi, która barwi jej zęby i dziąsła na czerwono. Przełyka szybko ślinę, opiera się o jedną rękę i powoli podnosi.

Błyszcząca stal niewidzialnym muśnięciem…


Tekst dedykowany jest wszystkim ofiarom przemocy — fizycznej, werbalnej, nieraz niewidzialnej, podskórnej, rozmytej w usprawiedliwieniach czy poczuciu winy.

6. Misia

Misia doskonale czuje swą dualność. Czasami, to nawet nie jest pewna, co się zdarzyło, a co nie, co powiedziała, a co nie. Zdaje sobie sprawę, że często zapomina, co się stało przed chwilą i to nie przez usterki w pamięci, ale przez nieuwagę, roztargnienie, bo Misia rejestruje tylko to, co ją interesuje, co wydaje jej się ważne.

Czasami, przy rodzinnych spotkaniach słyszy tylko szum zmieniający intonację i wyłapuje słowa wydające się jej ciekawe. Bierze bierny udział w spotkaniach koleżeńskich męża, bo tak naprawdę, to nie ma nic ważnego do powiedzenia, a plotki, o których opowiadają, wydają jej się czymś bardzo brzydkim. Dlatego wszyscy — Rodzina męża, jego przyjaciele, traktują Misię z przymrużeniem oka, jak część domontowaną do męża, coś kompletnie wyjęte z kontekstu, coś, co się toleruje i nic więcej. Misia rozumie to, ale czasami jest jej przykro, bo czasami wie, że jest inteligentna, mądra, oczytana, ale czasami czuje się wielką pustką wypełnioną wielkim nic. Dualność czasem boli.

Misia często ma ochotę porozmawiać o tym z kimś. Tak normalnie. Porozmawiać o mężu, o jego drgających mięśniach na twarzy, jak się zdenerwuje, o jego zapewnieniach, że jej coś mówił, a ona jak zwykle nie słucha, albo, że Misia coś powiedziała, lecz jak zwykle już nie pamięta, a teraz ma pretensje…

Czasami Misia nienawidzi siebie za to, jaka jest. Za swoje roztargnienie, niewytłumaczalne zapominanie, bo czasami nie wie co jest prawdą, a co nie i czy ona — Misia, istnieje realnie.

Misia nie lubi spotkań rodzinnych męża. Czasami dowiaduje się rzeczy, o których nie chciała by wiedzieć, jak na przykład to, że były mąż siostry męża miał szafę wypełnioną butami, na które siostra męża wydała fortunę, bo to ona mu je kupowała. Albo że siostra przez miesiąc utrzymywała rodzinę byłego już męża, która przyjechała na wakacje. Albo, że latami płaciła alimenty na dzieci męża z jego pierwszego małżeństwa… Tak, w takich momentach cień Misi staje naprzeciwko niej i skanuje Misię, czy aby Misia nie popełniła podobnej niestosowności. Ale nie. Misia nie ma rodziny, co przyjeżdża na miesiąc, a buty kupuje sobie sama, za własne pieniądze. Misia oddycha spokojnie, ale zaraz myśli, że może jednak zrobiła coś, co mogło wzbudzić niezadowolenie Rodziny męża, bo ten często powtarza, że Misia sama już nie wie czego chce, że przecież wszystko ma. Misia oczywiście wie, że ma wszystko, że niczego jej nie brakuje i jest za to bardzo wdzięczna. Bardzo. I aż kurczy się sama w sobie na myśl, że być może ktoś pomyśli, że nie jest. Chociaż…

Czasami bardzo by chciała porozmawiać… Tak normalnie, powiedzieć co naprawdę myśli, albo nawet sprzeciwić się czemuś na głos, albo opowiedzieć o mężu, bo czasami Misia ma wrażenie, że mąż przekracza subtelnie granice i bezdotykowo, bez świadków, sprawia, że Misia czuje się bardzo źle, i że ten stan pcha Misię do zrobienia rzeczy strasznych, bo czasami Misia nie jest w stanie myśleć racjonalnie i nieraz boi się samej siebie.

Ale jak opowiedzieć coś o kimś, kto jest dobry, taki jak trzeba i cierpliwy, i tolerancyjny. Ale Misia właśnie chciałaby powiedzieć, że mąż czasami nie toleruje Misi taką jaką jest i w takich momentach nerw na policzku skacze mu z większą intensywnością, co sprawia, że Misia czuje jakby ciężki kot ciasno owijał się wokół jej szyi.

Misia bardzo by chciała powiedzieć to wszystko, wyrzucić z siebie, ale boi się, że znów pomyli słowa, że pomiesza zaimki męskie z żeńskimi, że dołoży niechcący słowa z innych języków, bo im bardziej Misia się stara, tym większa wychodzi z tego katastrofa. W takich momentach Rodzina męża patrzy na nią z politowaniem, bo Misia miała tyle lat na naukę języka, ale jak widać nic z tego nie wyszło, widocznie Misia ma jakiś problem, co widać gołym okiem i wszyscy się dziwią, jak biedny mąż wytrzymuje z Misią. W takich momentach Misia chciała by zapaść się pod ziemię, i jest jej bardzo przykro, niezmiernie przykro, że taka jest, i że bardzo chciała by się zmienić, i że już raz próbowała, ale nic z tego nie wyszło, bo czuła się jak w za ciasnych butach…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 33.26