E-book
17.64
drukowana A5
53.63
Historia Śmieszka

Bezpłatny fragment - Historia Śmieszka


5
Objętość:
297 str.
ISBN:
978-83-8245-781-0
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 53.63

Chciałam Ci bardzo podziękować, że wybrałeś właśnie tę książkę, aby wypełnić nią swój wolny czas. Mam nadzieję, że troszkę Cię rozbawi, wzruszy, czegoś nauczy, a co najważniejsze… zaciekawi. Zapraszam do lektury historii przedziwnego Karolka, który pokaże świat ze swojej niecodziennej perspektywy.

~ Autorka

1. Kim naprawdę jestem

Mieliście kiedyś tak, że chcieliście coś robić i kompletnie nie wiedzieliście, jak to zacząć? Ja tak teraz mam i zasadniczo przez godzinę zastanawiałem się, jak zacząć opowiadać wam moją historię, więc stwierdziłem po przemyśleniu na porcelanowym tronie, że zacznę od tego, że nie wiem, jak zacząć. Chyba przeginam ze słowem „zacząć”. Szkoda, że nie mam jakiejś osoby, która by zaczęła za mnie. Potok słów i myśli mnie zalewa, ale od czego by tu zacząć? Może po prostu się przedstawię…


Jestem Karol, najczęściej nazywany po prostu Karolkiem, chyba właśnie dlatego, że straszny ze mnie nieudacznik — życiowy i osobisty. Niedawno skończyłem dwadzieścia sześć lat i wciąż nie wiedziałem, co w życiu robić. Najlepiej to mi chyba wychodziło zmienianie pracy z jednej na drugą, bo albo nagle zaczynali zwalniać ludzi, albo się nie nadawałem, gdy odkrywali to moje prawdziwe ja. A to moje „ja” było dosyć skomplikowane. Zresztą sami zobaczycie w tej historii.

Typowy dwudziestosześciolatek ma już jakiś kawałek historii za sobą. Coś tam osiągnął, studia, dobra praca, kobieta, czasami dziecko. A ja? Ja wciąż zadawałem sobie to pytanie z nagłówka. Kim naprawdę jestem, skoro wciąż mieszkam z rodzicami i młodszym bratem, któremu się lepiej wiedzie niż mnie, a moim największym ostatnim osiągnięciem jest ładne obieranie ziemniaków, żeby nie wycinać ze środka za dużo tego no… kartofla? Strasznie było mi ciężko wyjść z mojej strefy komfortu, z mojego domu, ustatkować się, bo nawet jak chciałem, to i tak wiedziałem, że się nie uda. Ze mnie to był kompletny debil i nieudacznik w jednym. Rodzice, rodzeństwo, a także moi znajomi nigdy nie powiedzieli mi tego w twarz, ale wiedziałem, że tak myślą.

Pracuje w urzędzie pracy, czyli udaje, że coś tam robię, że szukam ludziom podobnych do mnie zajęcia, ale spokojnie, pewnie nie zagoszczę tam długo, chyba że sam przyjdę szukać jakiejś innej propozycji. Praca nudna, siedzenie na krześle i szukanie innym ich codziennego zajęcia, a większość to totalne marudy. Tak naprawdę jedna na dziesięć osób przychodziła tu szukać pracy. Większość albo odwiedzała nas, bo chciała mieć ubezpieczenie, albo po jakieś zasiłki. Na nowe propozycje pracy reagowała, że za daleko, że nie ma samochodu, a z kim dziecko zostawi, za ciężko, a tam jakaś Ela mówiła, że stosują mobbing. Koniec końców wszyscy siedzieli u mnie tylko po to, aby podpisać, że odwiedzili moją skromną osobę, a jedną nogą byli już przy wyjściu. I mieli przyjść ponownie. Bo musieli. Osobiście nienawidziłem tej pracy, niedługo miał mi pyknąć tutaj drugi miesiąc. Może nie było tragicznie, ale nudno, a ludzie, właściwie pracownicy, byli tutaj strasznie spoufaleni. Wszyscy się dobrze znali, a mnie omijali, jakbym miał jakąś chorobę weneryczną. Raz nawet zrobili imprezę i jednej osoby nie zaprosili, zgadnijcie kogo. Trochę mi z tego powodu było źle, ale — jak już pewnie wiecie — nie zabiłem się.


Praca w tym urzędzie była z tego powodu jeszcze zła, że trzeba się było dostosować do ich zasad i nie mogłem się ubierać tak, jak ubierałem się na co dzień. Kolorowa koszula, spodnie, szelki i dwie różne skarpety. Moja szefowa skwitowała to słowami, że wyglądam jak dzieciak i po prostu musiałem znaleźć jakiś normalny image. A dla mnie słowo „normalny” nie istniało.


Zawsze lubiłem się wyróżniać i tak miałem od małego. Nigdy nie korzystałem z niczego, co jest popularne, chyba że po jakimś czasie przestało być. Dotyczyło to dzieciństwa, jak i dorosłego życia, jedzenia, muzyki, dosłownie wszystkiego. Dlatego już od maleńkości przypisano mi miano dziwaka, introwertyka, którym nie byłem, i samoluba. A tak naprawdę uważałem się za indywidualistę, chociaż niejeden opisywał mnie po prostu jako hipstera. Lubiłem to, jak wyglądałem, i nienawidziłem, jak ktoś zmuszał mnie do zrobienia czegoś, czego po prostu nie znosiłem, w tym wypadku zmieniania ubrania na bardziej klasyczne. Czyli nudne. Przecież lepiej, żeby świat był biało-czarny i zwyczajnie ufajdolony buraczkami, smutny i szary. Jak smutni i szarzy są ludzie na tej planecie. Oczywiście nie wszyscy.


Często się zastanawiałem, czy ten mój ubiór właśnie był przyczyną tego, że nie mogłem znaleźć stałej pracy, dziewczyny, ciekawego zajęcia. Wymarzona praca? To ta w kabarecie, tam bym się czuł dobrze, a tymczasem czekało na mnie biurko i dom, w którym sytuacja również bywała różna…


Moja mama, wyluzowana kobieta sukcesu — Małgorzata. Nazywam ją Królową Margo, bo zawsze wie, czego chce od życia. Wysoka, szczupła, bardzo przypomina mi moją starszą siostrę. Nie miała co prawda takiej klasycznej pracy. Od kiedy jej noga nie funkcjonowała już jak kiedyś, postanowiła zostać w domu, sprzątać i gotować nam obiadki. Dodatkowo, aby sobie dorobić, malowała obrazy. Portrety różnych ludzi. To szkicowała, to malowała na płótnie. Była w tym bardzo dobra i miała ogromny talent. Traktowała to jako hobby chyba tylko dlatego, żeby się skarbówka nie napatoczyła. Dodatkowo spędzała masę czasu w szpitalu, które znajdowało się jakieś dziesięć kilometrów od naszego domu. To jednak robiła za darmo, dawało jej to jakąś dziwną satysfakcję. Nie wiem, czemu opisałem ją jako „dziwną”, ale tak to wyglądało, gdy wracała z tamtego miejsca. Margo mogłaby pracować normalnie, bo tylko utykała, ale wolała się spełniać w domu i jakoś nikomu to nie przeszkadzało. Tym bardziej że codziennie czekało na nas zrobione pranie, odkurzone mieszkanie i pyszny obiadek na stole, zawsze o tej samej godzinie.

Mój ojciec — Tomasz, nie był już takim typem jak ona. Wyjeżdżał i wracał co dwa, trzy miesiące, czasami tylko tygodnie. Zawsze był na święta i raz na jakiś czas przybywał do domu ot, tak sobie, a wtedy miał całą listę napraw. Był dosyć konwencjonalny i doskonale wiedziałem, że nie przepadał za mną. Zawsze wywyższał moje rodzeństwo, pod wszystkimi względami dawał mi znać, że jestem nieudacznikiem, i pozwolę sobie zacytować:


„To twoje śmieszkowanie się kiedyś skończy”. Kiedyś na pewno, bo umrę.


Dokładnie nie wiem, czym się zajmuje. Latał do Szwecji albo do Niemiec i tam robił jakieś remonty. Mało mówił o swojej pracy, bo po prostu taki z niego typ. Wracał do domu, robił, co trzeba, pomagał żonce, a później zjadał kartofle (obrane przeze mnie) i oglądał jakieś stare odcinki dziwnych telenowel, gdzie każdy już z każdym się bzykał.

No to czas przedstawić też moją siostrę. Jedyną w swoim rodzaju i utalentowaną Igę. Jest to osoba, która już od początku wiedziała, że chce być lekarzem. Najlepsza w szkole, wychwalana przez wszystkich, począwszy od moich rodziców, kończąc na psie (jego też przedstawię). Osobiście jej nienawidziłem, nie dawałem jednak tego po sobie poznać. Moim zdaniem była bardzo samolubna, ale każdy w rodzinie ją kochał. Nie mieszkała z nami, bo była sporo ode mnie starsza. Miała już od długiego czasu męża idealnego, jakby z gazetki popularnego supermarketu, i syna o imieniu Maciek, który, choć wypieszczony, i dla mnie był oczkiem w głowie. Mimo to miałem wrażenie, że nie jestem jego ulubionym wujkiem. Był nim nikt inny, jak mój brat Janek. Zapewne tylko dlatego, że miał pieniądze i był w stanie kupować mu prezenty.

Janek jest dwa lata młodszy ode mnie, ale wygląda lepiej… no i miał dziewczynę. Często mi dogryzał. Pracował w branży reklamowej, miał tam coś w rodzaju praktyk, i studiował. Czasami miałem wrażenie, że to moje rodzeństwo jest nieplanowane. Gdy Iga się urodziła, rodzice byli młodzi, a z tego, co usłyszałem podczas różnych rodzinnych spotkań, to Janek był ich prezentem.

Ja byłem, z tego, co mi wiadomo, planowany, ale chyba nieplanowane było dla mnie to, że urodziłem się jako dziwak i nieudacznik w jednym. Nigdy nie miałem dziewczyny, nie miałem stabilnej pracy i jedynym człowiekiem, który szanował mnie w domu, był mój pies — Chrumek. Nazwaliśmy go tak, ponieważ wkładał sobie jedzenie do pyszczka i tak chrumkał, bo nie miał gdzie zakopać „skarbu”. Myślałem, że mu się to skończy, gdy przestanie być szczeniakiem, ale Chrumek miał już swoje lata i wciąż tak robił. Tak czy siak, to właśnie on potrafił ze mną gadać i być takim moim owłosionym przyjacielem.


To właściwie już wszyscy członkowie mojej bliskiej rodziny. Reszta albo nie miała znaczenia w tej historii, albo miała pojawić się później, ewentualnie olewała mnie ciepłym moczem, jak ciotka Gertruda z Ameryki.


Zadając sobie pytanie: „Kim naprawdę jestem?”, nie było wcale tak łatwo odpowiedzieć. Chciałoby się już od małego wiedzieć, co będziemy robić i w czym jesteśmy wyjątkowo dobrzy. Iga od maleńkości się dobrze uczyła, więc wiedziała, co chce robić, a Janek dobrze rysował, więc dzisiaj pracował przy grafice. A co ja dobrze robiłem? Chyba tylko grałem na nerwach, bo innego instrumentu nie posiadałem (nie licząc starej gitary na strychu) i denerwowałem tym ludzi. Nie miałem pojęcia, kim jestem i co chcę właściwie w życiu robić. To pytanie nasuwało mi się już od dawna i było dla mnie czymś bardzo istotnym…

2. Karolek nie chce dorosnąć

Ten dzień był dla mnie wyjątkowo trudny. Choć sobota minęła srogo, w niedzielę ciężko było mi się zwlec z łóżka. Nastawiłem sobie budzik na dziewiątą, ale nie miało to zbyt wielkiego znaczenia. Całą noc grałem na komputerze, niedzielę chciałem spędzić z rodziną, bo tego właśnie dnia mieliśmy jechać nad jezioro.


Większość ludzi w moim wieku nie lubi spędzać czasu z rodziną, no, chyba że ma już swoją. Ja za wielu przyjaciół nie miałem, więc bardzo mnie ucieszył fakt, że wszyscy razem coś porobimy i w tym upale w końcu poczuję się chociaż przez chwilę jak na wakacjach.

Pomimo trudów wstawania jakoś udało mi się zejść na dół, pokonując przy tym dwadzieścia cztery schody. Zacząłem sobie robić moje ulubione czekoladowe płatki z mlekiem, które w ogóle nie mają żadnych wartości odżywczych i w sumie jest to śniadanie dziesięciolatka. Jeszcze czekoladowych literek brakuje. Nagle usłyszałem szmery mamy, która siedziała sobie w szlafroku na kanapie jakby nigdy nic. Dopiero po chwili zauważyła, że jestem w kuchni. Zdziwiłem się bardzo, ponieważ dzisiaj mieliśmy jechać nad jezioro i znając ją, już dawno by się szykowała, twierdząc, że jestem spóźniony.

— A ty co? Nie szykujesz się jak zwykle? — zapytałem, wyciągając mleko z lodówki, którego jak zwykle było za mało, bo nikt nie pamiętał, żeby wsadzić drugie. Mama jakby w ogóle się nie przejmowała moim pytaniem, odwróciła się i poważnym tonem stwierdziła:

— Gdybyśmy jechali, już dawno bym cię obudziła.

— Jak to? Nie jedziemy? — Mój głos zmienił się jak wtedy, gdy oglądałem śmierć Mufasy. Czy wspominałem, że jestem bardzo wrażliwy? — Dlaczego nie jedziemy?

— Iga mówi, że musi dzisiaj iść do pracy, a Janek gdzieś tam chciał jechać z dziewczyną. — Margo powiedziała to jakby nigdy nic, a mi na tym strasznie zależało. Nagle odechciało mi się płatków, śniadania i wszystkiego.

— Nie da się nic z tym zrobić? Zadzwonię do Janka — stwierdziłem i tak zrobiłem. Ostatnio mało jest go w domu. Mama siedziała na kanapie, miała totalnie wywalone na to, czy pojedziemy, czy nie. W tym szlafroku wyglądała, jakby czekała w kolejce do spa, co było dziwne, ponieważ zawsze lubiła być ubrana i nie chodziła po całym domu w takich strojach.

Brat odebrał po dwóch sygnałach. Po długiej konwersacji i moim namawianiu stwierdził, że jednak może z nami pojechać nad jezioro, ale bierze swoją dziewczynę Julię ze sobą. Nie bardzo mnie to przekonywało, to miał być rodzinny wypad, no ale chciałem się gdziekolwiek wyrwać i nie gnić w domu, więc obwieściłem to Królowej Margo i poszedłem kontynuować swoje śniadanie.

Teraz czekaliśmy tylko na przyjazd Janka z dziewczyną i mogliśmy wyruszyć w jakże wspaniałą podróż. Dla większości byłby to zwykły nudny wypad, ale dla mnie to było wyrwanie się z murów domu. A rzadko to robiłem. Cały czas jednak miałem wrażenie, że ani mama, ani mój brat właściwie nie chcą nigdzie jechać. Margo miała jakiegoś doła albo artystycznego focha, a te są najgorsze, bo ich się nie da zrozumieć. Tak czy siak, zaczęła się szykować. Czekaliśmy i czekaliśmy praktycznie dwie godziny. Dzwoniłem do niego, ale ciągle mówił, że chwila… bo Julka się pakuje. To jest taki typ dziewczyny, która lubi się malować i jest taka bardzo sztuczna, dlatego nie wiem, czy jeziorko jest dla niej odpowiednim miejscem. Chyba lepiej ją widzę w kolejce do spa z Margo.

Po długim oczekiwaniu w progu drzwi ukazał się Janek z tobołami i napompowanym flamingiem swojej dziewczyny i jakże radosna Julka, która już na wejściu stwierdziła, że nie chce jej się w sumie jechać, ale przecież Janek tak chce, to już pojedzie. Po jego minie nie byłbym taki pewien, czy chce. Koniec końców wszyscy byli gotowi do godzinnej podróży nad jezioro, oczywiście prócz Igi, która tego dnia miała być w pracy. Jak zwykle.

Podróż zaczęła się od Jankowego stwierdzenia, że znowu on musi prowadzić, bo przecież ja nie mam prawka i że w końcu mógłbym zrobić. A ja tego nie chciałem, bo zwyczajnie się bałem, że kogoś zabiję. Z przodu siedziała miłosna parka, a ja z Margo i Chrumkiem opanowaliśmy tyły. W bagażniku tkwił ledwo co upchany różowy flaming. Pies skakał z jednego siedzenia na drugie, co bardzo drażniło naszą królewnę, a mama była jakoś dziwnie zapatrzona w okno. Miałem wrażenie, że coś się stało, ale zapewne to był jeden z tych jej artystycznych humorków i foszków — jak wspominałem, miewa je często.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, rozjaśniło się. Ja z bratem wzięliśmy wszystkie toboły, a dziewczyny pobiegły, żeby zająć miejsce. Zdziwiła mnie ta ich ekscytacja, bo miałem wrażenie, że zaraz się pozabijają z niechęci do tego wyjazdu. Miałem mętlik w głowie, odczułem, że nie chcę tutaj być, a było to dla mnie dziwne wrażenie, ponieważ jeszcze przed chwilą sądziłem, że jest inaczej. Nagle te wszystkie myśli, że im się nie chce spędzać tutaj czasu, przeszły na mnie. Z jednej strony nie chciałem zostać cały dzień w domu, gdy na dworze pogoda genialna, a z drugiej czułem się bardzo niekomfortowo, mimo iż moich bliskich naszła nagła ekscytacja tym małym wyjazdem. No cóż, postanowiłem się dopasować i udawać chociaż, że się dobrze bawię. Jedno jest pewne… Nie chciałem zmarnować tego dnia, skoro już tutaj byliśmy.


Julka szybkim ruchem rozwinęła kocyk. Ściągnęła koszulkę i spodenki, po czym niczym puma znalazła się już na brzegu wody, spoglądając na Janka. Ten zaś troszkę wolniej i z mniejszą ekscytacją wszedł do jeziora, chwilę później zostając upomniany, że zapomniał flaminga. Ja w tym czasie zostałem z Margo i pieskiem na kocu. Czułem się jeszcze bardziej niekomfortowo niż zwykle.


Zacząłem powoli ściągać swoje spodenki, spoglądając dookoła, czy nie ma nikogo znajomego, aby nie śmiał się z mojego spasionego tyłka. Oczywiście podobnie jak reszta gwardii miałem strój, czyli kąpielówki, pod moimi czerwonymi spodenkami. Jak na ten okres było całkiem mało ludzi i nie zauważyłem nikogo znajomego, więc postanowiłem już tak się nie chować i ściągnąć po prostu te portki. Margo spojrzała na mnie jak na dziwaka.

— Nie idziesz popływać? — zapytałem, próbując jakoś przestać się patrzeć na ten morderczy wzrok.

— Nie mam ochoty, nie będę im przeszkadzała. Poopalam się. — Wyciągnęła flakonik jakiegoś taniego olejku do opalania i zaczęła się nim smarować. W myślach znowu miałem mętlik. Czy to oznaczało, że gdy wejdę do nich, to będę przeszkadzał? W tym momencie zerknąłem jednym okiem na jezioro, Janek i Julka świetnie się bawili, potem na mamę… Błagam, niech mi nie każe rozprowadzać tego mazidła po swoich plecach. Będę się cały kleił. Biorąc pod uwagę perspektywę numer dwa i fakt, że nie lubię się opalać, postanowiłem jednak poprzeszkadzać młodej parze i wejść do wody.

Wstając z koca, znowu patrzyłem, czy dookoła nie ma nikogo znajomego. Droga, wolna. Po prawej stronie, przy mostku, zobaczyłem naszych i flaminga. Po lewej było mało ludzi, więc postanowiłem tam potruchtać. Nienawidzę chodzić boso…


Zdziwienie mnie ogarnęło, gdy przypomniałem sobie, jak Julka szybko weszła do wody, a mnie już w duży palec było zimno. Gdyby umiał mówić, powiedziałby, że został pokrzywdzony, a ja wyglądam w tych kąpielówkach jak debil i mógłbym schudnąć, ale się cieszy, bo przynajmniej ma zadaszenie.


Nagle brat zaczął patrzeć na mnie przenikliwym jak sokół wzrokiem, więc udało mi się jakoś szybciej wejść do wody. Jak te morsy wytrzymują? Czy tu pływa ryba? Co to jest to zielone? Trzeba było jechać do aquaparku, tam ewentualnie złapałbym grzybicę. Rękoma zacząłem obejmować swoje ciało — jakby taki samoprzytulas. Nasza parka tymczasem świetnie się bawiła, usiłując wytrzymać jak najdłużej w dziwnych pozach na niepozornym flamingu. Postanowiłem się rozruszać i pokazać im wszystkim swoje umiejętności pływackie. Czyli ruszyłem się tam, gdzie jeszcze czułem dno. Świetnie, mogłem już iść na ratownika. Właściwie, gdy zrobiłem parę metrów, już czułem mięśnie rąk i zmęczenie. Nie wiedziałem, co robić, czułem się strasznie znudzony.

Margo opalała się w najlepsze, a ja tylko modliłem się, żeby brat zawołał mnie do siebie, abym głupio się nie czuł w tej wodzie sam jak palec. Ten mój duży palec. Tego jednak nie robił, a ja, uśmiechając się niczym Skalmar ze SpongeBoba, udawałem, że świetnie się bawię, w głowie mając te same myśli, jakie miałem po przyjeździe tutaj. Cała moja zabawa polegała na obserwacji. Patrzyłem na ludzi, którzy leżeli z piwem na ręcznikach i kocach, na brata, na mamę, Chrumka, który leżał w cieniu, jedząc jakiś przysmak, i małe dzieci bawiące się zabawkami przy brzegu. Po przepłynięciu paru metrów znowu się zatracałem w sobie i po prostu obserwowałem. Powróciło do mnie dziwne uczucie, które ostatnio intensywnie mi towarzyszyło, gdy nagle dostałem kolorową piłką w twarz. Wtedy ocknąłem się, uczucie minęło i zauważyłem, jak młodzi wychodzą z wody. Tak samo i ja postanowiłem szybko, właściwie jak najszybciej, opuścić to mokre miejsce.

Rozsiedliśmy się na kocu z uśmiechami na twarzach. Janek zaczął nawilżać swoją dziewczynę jakimś kremidłem i wyglądał przy tym, jakby dostał zatwardzenia. Swoją drogą dziwiłem się, że kremują tył, a większość i tak leży sobie na tych plecach i opala tylko przód, a później wygląda jak karty. Julka postanowiła się udać w kąt i jakby nigdy nic, mając gdzieś całą naszą rodzinę, położyła się obok mamy, którą towarzystwo słońca już powoli nudziło i usiadła, aby coś przekąsić.

— Masz coś do jedzenia? — zapytała, podnosząc się z koca, jakby grawitacja była dzisiaj mocniejsza. — Miałeś coś wziąć.

— No mam, kanapki, ciastka…

— Wy tylko te ciastka — odpowiedziała Margo zarzucając mi znowu nadwagę.

— Ja… ja nie lubię tych fit kanapek.

— Lepiej by było, gdybyś je upiekł, tak dla całej rodziny — stwierdziła Julka, słysząc naszą rozmowę mimo założonych słuchawek. — Janek czasami nam piecze, co nie? — Ten się uśmiechnął i udawał, że jest czymś zajęty w telefonie. — Ja to nigdy nie mam czasu piec.


Jednak gdy otworzyłem ten ciastkowy wytwór ze sklepu, zauważyłem, że kawałki czekolady już troszkę się roztopiły od upału i wyglądało to serio niesmacznie, co jeszcze skwitowała Jula. Niech jeszcze da mi przepis, najlepiej na te ciastka, co robi mój najlepszy we wszystkim brat, a ja ukradnę od ziomków grilla i je zrobię z kamieni i piasku. Pożywne.


Mimo wszystko ciastka mi jako tako smakowały, a nawet Janek wziął jedno. Po chwili ciszy i milczenia zacząłem rozglądać się dookoła jeziora. Ludzi było coraz mniej, szczególnie dzieci. Myślami przeniosłem się już do domu, gdzie znowu w poniedziałek trzeba będzie wrócić do Mordoru, czyli pracy. Tę moją ciszę i rozmyślanie nagle przerwał braciszek, który oznajmił, że ma bardzo ważne rzeczy do powiedzenia i trzymał to w sobie tak długo, aż w końcu musi to nam powiedzieć. W tym samym czasie Julia zerwała się z koca i szybko wstała.

— No nie gadaj, że teraz im powiesz?

— A kiedy? Kiedyś trzeba zrobić ten krok i w końcu to powiedzieć. Wiem, mamo, że się załamiesz… — Margo spojrzała na niego ostrym wzrokiem, jakby chciała go zabić albo zamienić w kamień. Już dawno nie widziałem u niej tak dziwnej miny.

— Jesteście… znaczy… będziecie mieli dziecko? — Jej wzrok zrobił się jeszcze gorszy. Gdybym klepnął ją od tyłu, to by jej gałki oczne dosłownie wyskoczyły na wierzch, a Chrumek zacząłby je aportować.

— Nie, nie, nie! — (dramatyczna muzyczka).

— Po prostu stwierdziliśmy, że… że chcemy ze sobą zamieszkać, znaczy na razie ja u Julki… czy coś — powiedział brat bardzo niepewnie. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że się po prostu jąka. Mina mamy zmieniła się na taką normalną i spokojniejszą, natomiast to moje oczy zaczęły wypadać i miałem wrażenie, że nikt mi ich nie złapie. — Ona ma dużo miejsca, mieszka nieopodal, będę często was odwiedzał, no i nie zapomnij, że masz Karolka. Sama nie będziesz! — Uśmiechnął się nieszczerze w moją stronę i czekał z niecierpliwością na odpowiedź Margo, której mina wskazywała, że ma to tam, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę.

— W sumie spoko — dodała bardzo cichym i spokojnym tonem, a ja wyobraziłem sobie suma, w sensie rybę, która w środku ma napisane „spoko”. — Jesteście już dorośli.

— Ale nie jesteś zła? Smutna? Cokolwiek…

— Nie. Czuję się dobrze, nie będę cię trzymała w domu. Igi też nie trzymałam i Karolka też nie zamierzam. — Skwitowała to uśmieszkiem w moją stronę. — Tylko macie mnie czasami odwiedzać.

— Czyli że zostanę tylko z mamą?

— A co, boisz się? — roześmiała się Julka w akompaniamencie reszty.

— Możesz wziąć mój pokój! — dokończył braciszek szczęśliwy, że Margo nie ma nic przeciwko wyprowadzce, a ja już nie kontynuowałem tej rozmowy.

Mama faktycznie nie mogła nikogo z nas zatrzymać w domu, bo wszyscy byliśmy dorośli. Mnie to strasznie dręczyło. Idąc tym tropem, mój młodszy brat miał wyprowadzić się z dziewczyną szybciej niż ja! Bardzo mnie to zabolało, ale nie dałem po sobie poznać. Perspektywa pokoju wcale nie była taka fajna. Mój był na strychu, miałem całe piętro dla siebie i mimo że pokój mniejszy i bez balkonu, jak u brata, to czułem i czuję się tam znacznie lepiej. Natomiast myśl, że zostałem domowym nieudacznikiem razy tysiąc, strasznie mnie przygnębiła. Janek się wyprowadzał, Iga miała już rodzinę, a ja zostałem z mamą. Maminsynek… Czułem się jak przedszkolak pytający mamę, czy może iść z nim do łazienki, bo się boi. Miałem też wrażenie, że każdy teraz tak na mnie patrzy. Gdybym był najmłodszy, tak jakoś by to nie bolało, ale teraz myśli miałem straszne.

Nasza miłosna parka, tym razem wraz z Margo, udała się popływać, a ja zostałem na kocu. Cała ta myśl zaczęła mi siedzieć w głowie i jakby mnie zamurowała do tego stopnia, że nie mogłem się ruszać. Milion bodźców przeszło mi po głowie i zostawiło ślad. Nikt się nie przejmował tym, co ja czuję, ani co sądzę o tej przeprowadzce, bo w sumie kogo by to obchodziło. Reszta rodziny wraz z Julką bawiła się jeszcze lepiej niż przedtem, jakby celebrując tę dzisiejszą nowinę, a ja siedziałem na kocu, głaskając psa po brzuszku. On jedyny chciał mojego towarzystwa.

Nagle, przestając zwracać uwagę na pływającą familię w jeziorze, zobaczyłem, że kawałek dalej w krzakach, już nie korzystając z uroku piasku przywiezionego wiosną koparką, rozkłada swój kocyk moja cudowna sąsiadka. Mimo że mieliśmy niedaleko morze, to jezioro też było popularne wśród ludzi z mojej „dzielnicy”. Uczucie do niej trzymałem od gimnazjum i to zasadniczo nie jest tak, że się zakochałem, ale miałem wrażenie, że ona jako jedyna z nielicznych mnie rozumie. Myślami często przepełniała moje nocki, chociaż nie wiem, czy mogłem to nazwać miłością, zauroczeniem, czy czymś takim. W sumie nie wiem, jak to opisać. Blondynka z długimi, prawie do pasa włosami, które teraz miała upięte w kok. Piękne niebieskie oczy i smukła sylwetka. Myślałem bardziej o niej jak o siostrze niż o jakiejś miłosnej fantazji, tym bardziej że była ode mnie starsza, chociaż, jak to mówią, wiek już znaczenia nie ma, szczególnie jak ma się dwadzieścia sześć lat. Miała cudowny uśmiech, taki szczery, radosny i pełen zaufania, odwrotnie do mojej kochanej rodzinki.

Sabina — bo tak jej na imię — usiadła bokiem na swoim kocyku tak, że widziałem tylko jej plecy. W pewnym momencie chciałem zagadać, bo zauważyłem, że jest sama, ale chwilę później zobaczyłem jej męża i jakąś blond dziewczynę, która zmierzała w ich stronę. Partner jej natomiast to był człowiek nadgorliwy. Wydawał się odwrotną osobowością niż moja sąsiadka. Do dzisiaj nie wiem, jak oni się poznali i jak dają radę ze sobą żyć. Jak niebo i ziemia albo piekło i niebo, gdzie ona jest właśnie tym niebem. Patrzenie na to, co robi Sabinka, odwróciło moją uwagę do tego stopnia, że nie spoglądałem już, co dzieje się w jeziorze, ani na innych ludzi, a zdawało się robić coraz później i zimniej, podczas gdy sąsiedzi bawili się w najlepsze parędziesiąt dobrych metrów dalej, nie zwracając kompletnie na mnie uwagi. W sumie nie wiem, czy chciałbym, aby zwrócili, nie czułem takiej potrzeby.

Rozmyślanie na temat uroczej blondynki przerwał mi mój brat, który ochlapał mnie resztą wody ze swoich dosyć długich, jak na męskie, włosów.

— Spadamy już. Woda zimna, a Julka chce do domu — powiedział, wskazując na dziewczynę, która trzęsła się z zimna. W tym samym czasie Margo coś mamrotała, że niepotrzebnie wchodziła do tej wody, bo teraz nie zdąży się wysuszyć. Zawinęła się w ręcznik i tańczyła jak chihuahua.

— No dobrze, ale może niech one się wysuszą?

— Zrobią to w samochodzie. — Janek uśmiechnął się szyderczo, po czym zaczął zbierać swoje manatki. Każdy z nas dosyć szybko się uwinął i truchtem zaczęliśmy po przyklejającym się do stóp piasku opuszczać plażę i widoki jeziora.


Zacząłem się rozglądać, czy Sabina chociaż zauważyła moją obecność, ale niestety zdawała się być zajęta piciem piwa i urokiem swojego, dosyć niestandardowego jak dla niej, męża.


Podróż powrotna odbyła się właściwie w ciszy. Znowu zacząłem rozpamiętywać to, co niedługo miało się wydarzyć, natomiast brat był w jak najlepszym humorze, co chwilę uśmiechając się do Julki. Też chciałbym móc się kiedyś do kogokolwiek tak uśmiechnąć albo żeby ktokolwiek robił to do mnie. Taki prawdziwy uśmiech miłości. Margo siedziała przykuta do fotela i patrzyła przez szybę, wydawała się zmarznięta i zmęczona. Swoją drogą ona bardzo szybko się męczyła. Wystarczyło jedno wyjście na zakupy i mogłaby pół dnia spać.

Janek zatrzymał się przy wjeździe, po czym ja z mamą wyszedłem, a on pojechał do swojej dziewczyny, czyli pewnie miał zostać u niej na noc. Miałem cały czas mieszane uczucia — nie cieszyłem się miło spędzonym dniem, ale chciałem w końcu sobie z kimkolwiek pogadać. Poszedłem szybkim krokiem na strych do mojego pokoju. Zawsze, gdy liczę schody, jest ich dwadzieścia cztery, jakby cokolwiek miało się zmienić. Szybko zmieniłem ubranie, chociaż wiedziałem, że powinienem się wykąpać. Spojrzałem w lustro. Moja twarz była lekko czerwona, zapewne od słońca. Zmęczona i nieprzystosowana do jutrzejszego wyjścia do pracy. Miałem nadzieję, że to zniknie, ale nie martwiłem się bardziej niż zwykle. Powolnym krokiem, licząc schody, a było ich dwadzieścia cztery, przy ostatnim zauważyłem, jak Margo rozmawiała z tatą. W każdą niedzielę tak rozmawiali, więc nie zwróciłem na to większej uwagi, aczkolwiek tym razem rozmowa dotyczyła mnie.

Królowa Margo opowiadała tacie o tym, że Janek chce się wyprowadzić z dziewczyną i się usamodzielnić. Z tego, co usłyszałem, szybko zmienili temat na mnie. Mama opowiadała, że chciałaby, abym i ja w końcu zaczął „żyć”. Opowiadała też o tym, jak zachowałem się, gdy brat powiedział o swoich zamiarach na plaży. Myślałem, że nic nie dałem po sobie poznać. Chociaż w środku mojej głowy tkwił mały chochlik i kazał mi na wszystkich nakrzyczeć i pozabijać, to go nie słuchałem. Margo tymczasem opowiadała o tym, że źle się czuję z faktem, iż będę mieszkał jako jedyny z nią i że chciałaby, abym wziął się za siebie, znalazł dziewczynę i się wyprowadził z nią podobnie, jak zrobi to Janek.

Trochę mnie to zabolało. Wprawdzie nie brzmiało to tak, jakby mama mnie wyganiała, a bardziej martwiła, ale jednak weszła we mnie taka niechęć. Usłyszałem, że Karolek musi w końcu dorosnąć, że wtedy będę się bardziej cieszył życiem, spędzał ciekawiej czas i będę spełniony. Coś w tym było, tylko wcale nie tak łatwo to osiągnąć. Nie byłem Jankiem, ani nie byłem Igą. Byłem Karolem, a takich Karolów nie było dwóch i ten drugi nie mógł powiedzieć mi, jak mam żyć, żeby być szczęśliwym. Jednak Margo miała rację, nie byłem już szczęśliwy i marnowałem swoje życie. Czas było w końcu coś z tym zrobić.

3. Szukając szczęścia na siłę

Był poniedziałek. Pierwsze promienie słońca przemykały przez moje żaluzje w pokoju, które już dawno powinienem wyczyścić albo w ogóle wyrzucić, bo osiadała na nich gruba warstwa kurzu. Pewnie Margo by to posprzątała, ale jak na dorosłą osobę przystało, zakazałem jej wchodzić do mojego pokoju.


Budzik darł się niemiłosiernie, a ja, jakbym ważył z tonę, w końcu wstałem z łóżka i nie wyglądało to jak z reklamy płatków śniadaniowych. Wziąłem swoje ubrania z szafy. Miałem ją podzieloną na dwa sektory, które podpisałem czarnym markerem. Po lewej były ubrania do pracy. Szare, nudne i najchętniej bym je spalił. Koszule, swetry, marynarki. Po prawej zaś, ubrania, które nosiłem na co dzień… kolorowe spodnie, spodenki, fajne koszulki. Smutno mi było, że dzisiaj wybrałem lewy sektor i z tymi ciuchami poszedłem do łazienki, gdzie wziąłem prysznic. Schodów dwadzieścia cztery. Słyszałem szuranie klapkami Królowej Margo i w sumie zdziwiłem się, że po wczorajszej eskapadzie już nie śpi. Gdy wszedłem do salonu, już ubrany, zobaczyłem, że mam mało czasu, więc jak tradycja nakazuje, postanowiłem zrobić sobie te same płatki co zwykle. Zero wartości odżywczych, sto procent cukru. Znienawidzony przez influencerki, ale za to na kartonie był fajny smok.

— Już nie śpisz? — zapytałem mamę, którą w sumie widziałem od kilku minut.

— XD — odpowiedziała Margo. Nie no żartuję, tak naprawdę nic nie odpowiedziała, bo zapatrzyła się w swój serial, ale bardzo chciałem, aby w mojej książce było chociaż jedno gimbusiarskie zagranie. Wybaczcie. Już więcej nie będzie. Chyba.


Miałem wrażenie, że zlewa mnie ciepłym moczem, takim po spaniu, i na nic nie ma ochoty. Postanowiłem nie zwracać na nią uwagi i poszedłem na autobus, aby się nie spóźnić do Mordoru, czyli mojej pracy.


W autobusie jak zwykle były te same osoby, ubrane tak samo nudno. Pani z dzieckiem jadąca do żłobka czy tam przedszkola, nie znam się. Starszy pan — w sumie nie wiem, po co jechał. Babka, której włosy przypominały mi komunę, pracująca w piekarni nieopodal. Gość w dresie ze swoim kumplem, który kompletnie do niego nie pasował, i sąsiad o imieniu Adam, który swój introwertyzm wyciągnął na wysoki poziom, siadając zawsze gdzieś tam z tyłu i czytając jakieś psychologiczne książki. Kiedyś chciałem z nim porozmawiać, ale zauważyłem, że nie ma to większego sensu. Tak czy siak, zwracanie uwagi na osoby w autobusie każdego ranka dawało mi jakąś dziwną satysfakcję. Zauważyłem, że ci ludzie są od siebie daleko, jakby jakiś wirus opanował autobus, i próbują zająć czymś wzrok… Telefon, książka, okno. Ja tymczasem gapiłem się na swoje buty i podziwiałem moją sprytność, że udało mi się dzisiaj ukryć dwie różne skarpetki pod kanciastymi spodniami. Jedna ze SpongeBobem (Kanciastoportym oczywiście), a druga z jego kumplem Patrykiem. Gdyby zobaczyła to szefowa, na pewno nie skakałaby z radości, jak bohaterowie moich skarpetek.

Urząd pracy wyglądał jak zwykle tak samo. Jedynie jak była jakaś żałoba, wywieszali czarną wstążkę na fladze albo samą flagę, jak było Święto Narodowe. Tak nie wieszali nic, chyba że ktoś w końcu będzie miał dość i się sam powiesi. Nawet gdy były święta, to nie stroili choinek. Swoją drogą to miejsce było przesiąknięte nienawiścią, strachem i dziwnym nalotem starej kurtki z lumpeksu. Albo w ogóle ubrań z lumpeksu. Nie wiem, czemu ogólnikowo powiedziałem, że kurtki. Rano na pierwszym piętrze jak zwykle nie było nikogo — każdy był albo spóźniony, albo był już, ale na kawie. Jedynie Robert, ochroniarz, patrzył przez swoje okienko, zagryzając jakiegoś pączka.


Poszedłem na drugie piętro, gdzie pracowałem. Zawsze używałem do tego schodów, uważałem, że winda jest dla niepełnosprawnych albo jak mamy jakiś ciężki pakunek. Byłem zdania, że jak jej użyję bez sensu, to wtedy los się zezłości i będę musiał z jakiegoś powodu stale jej używać. Więc wolałem schody.


Nie miałem swojego biura. Moje było tylko wtedy, gdy była moja część pracy. Często się zamienialiśmy, a jedne od drugiego oddzielały ścianki, przez które wszystko widać, bo były szklane. Na dzisiaj miałem trochę kandydatów do znalezienia pracy, ale dziwiłem się, że nie pchają się drzwiami i oknami. Chociaż tych pierwszych tutaj nie było. Gdy usiłowałem odpalić swój komputer i zakończyłem pierwszą bezsensowną telefoniczną rozmowę z panią, która stwierdziła, że dzisiaj do urzędu przyjść nie może, bo nie ma z kim dziecka zostawić, podszedł do mnie pewien pan, który zapytał, czy mógłby już teraz być na rozmowie, bo o dziesiątej ma dentystę. Była chwilka przed ósmą, a od tej zaczynam pracę, ale zgodziłem się przyjąć człowieka szybciej, bo nikt inny nie czekał.

Pan Sławomir, jak się okazało, był jednym z tych człowieków, którzy pojawiali się tu już od ponad roku. Zasadniczo to nie u mnie, a w urzędzie, szukając pracy. Nie zależało mu na zasiłku, ale chciał zarobić. Zwyczajnie zarobić. Na początku swojej kariery tutaj udało mi się znaleźć dla niego pracę na produkcji, ale szybko go zwolnili, bo było cięcie etatów, a wiadomo, że to starszy człowiek, który był tam krótko, więc bach. Zawsze przychodził zadbany, w ładnej koszuli, marynarce. Żal mi było tego człowieka. Dla takich ludzi pracy było mało. Pan Sławomir nie miał ani doświadczenia z komputerami, ani nie był zmotoryzowany, więc jakiekolwiek wypady poza miasto musiałem z góry odrzucić. Był zdania, że może spróbować wszystkiego. Nawet wyrobił sobie książeczkę sanepidowską w ramach możliwej pracy w gastronomii, w której miał nikłe umiejętności. Większość czasu pracował na budowach, gdzie był zatrudniony albo na czarno, albo bardzo szybko zwalniany, mimo iż mówił, że pracował w miarę swoich sił.

Kiedyś opowiadał mi, że wraz z załogą mieli za zadanie wyremontować dom i nadać mu nowe życie. Konkretnie chodziło o przedszkole. Brygada liczyła jakieś dziesięć osób, lecz on miał wrażenie, że jako jedyny jest tam nowy i niedopasowany. Podobnie jak ja. Wszyscy na niego zganiali najgorszą robotę i zawsze najwięcej pracował. Jeśli było tak, jak mówił, to zamiast dwóch przerw miał jedną albo wcale, kiedy jego współpracownicy co chwilę chodzili na papierosa. Naprawdę dziwiłem się, że się na to godził. Zazwyczaj po prostu słuchałem i nic nie mówiłem, a ten pan był wysoce gadatliwy jak na klientów tegoż urzędu.

Pewnie by się jeszcze bardziej rozgadał, gdyby nie fakt, że jakaś kobieta zaczęła pukać w mój brak drzwi i stwierdziła, że tak długo rozmawiać nie można, że ona ma na ósmą dwadzieścia i jest jej kolej. Zdałem sobie sprawę, że w czasie rozmowy z panem Sławomirem nie znalazłem dla niego pracy, ani nawet nie poszukałem jakoś głębiej, tylko zobaczyłem te od góry. Niestety czas mnie gonił, więc powiedziałem mu, że w domu jeszcze czegoś poszukam i dam znać telefonicznie. Umówiłem się z nim na kolejną wizytę i podziękowałem za przyjście, co się pewnie nie często zdarza wśród takich ludzi jak ja. W sensie na takim stanowisku. Gdy już miałem udać się po oburzoną panią, która zapewne się spóźni na manicure, przyszła do mnie szefowa. Zdenerwowana, podobnie jak kobieta w poczekalni, stwierdziła, że moje rozmowy trwają za długo, że jestem tu nowy i powinienem uważać, bo na okresie próbnym ma mnie na oku i nie mam jeszcze umowy na stałe. Niech mnie jeszcze dobije, że jestem takim nieudacznikiem. Postanowiłem niewiele się odzywać i po prostu dałem znać, że długie rozmowy już odbywać się nie będą, po czym poszedłem na korytarz, szukając kobiety, która mnie przed chwilą odwiedziła.


Była tam masa ludzi, znów poczułem smród lumpeksu i słyszałem gadanie przez telefon mimo zakazu. Zauważyłem kobietę przy dystrybutorze wody i kiwnąłem ręką, że może już przyjść na rozmowę. Bardzo powolnym krokiem udała się w moją stronę. W sumie to jeszcze poczekałem, aż dopije wodę z plastikowego kubeczka i tuptając obcasikami, bardzo kobieco podejdzie do mojego stanowiska, gdzie już siedziałem. Gdybym miał drzwi, pewnie bym musiał jej przytrzymać.


Kobieta wyglądała bardzo… nie ma chyba innego słowa jak moje poprzednie, czyli kobieco. Miała charakterystyczną twarz i — co się wyróżniało chyba najbardziej — rude włosy. Przypominały pomarańcz taki, jaki ma mandarynka, ale tylko w świetle dziennym. Oczy miała niebieskie. Tak mi się zdaje. Bo właściwie cały czas patrzyłem na te jej włosy, które dawały najwięcej uroku. Były po prostu przepiękne.

Stanęła przy moim biurku i spojrzała na jego zawartość. Później, rozglądając się dookoła, usiadła na krześle stojącym naprzeciwko mnie.

— Dzień dobry — usłyszałem dosyć niepewnie. Wydawało mi się, że rozmawiam z kimś bardzo pewnym siebie, a z drugiej strony wstyd mi było, że sam nie rozpocząłem rozmowy.

— Dzień dobry. Pani tu chyba pierwszy raz.

— No niestety. Albo stety. Szukam po prostu lepiej płatnej pracy. — Brzmiało to co najmniej nielogicznie, jednak ja, zamiast skoncentrować się na rozmowie z kobietą, wciąż patrzyłem na jej piękne włosy.

— Zaraz coś znajdziemy. Proszę, to odpowiedni dokument — dodałem, wyjmując z szafki druczek. — Musi go pani wypełnić.

Zaczęła szmerać długopisem po kartce, a ja w tym czasie udawałem, że załatwiam cokolwiek na komputerze, który miał lekką zawiechę. Jednym okiem patrzyłem wciąż na jej włosy, a drugim na ekran, co pewnie wyglądało, jakbym miał zeza. Nie mówiłem wam tego jeszcze, ale uwielbiam kobiece rude włosy. Przy każdym podpunkcie z kartki zastanawiała się i patrzała do góry, co mnie delikatnie irytowało. Nie wyglądała na bystrą osobę, to dało się wyczuć z kilometra. Jej oczy błądziły wręcz za wiedzą.

Po chwili oddała mi papierek, uśmiechając się. Zerknąłem na niego i już wiedziałem, że owa kobieta na imię miała Łucja. Cóż za piękne imię, takie wyniosłe i bardzo pasujące do jej rudych włosów, cudnych piersi, na które chciałem nie patrzeć, i wysokich obcasów. Dodatkowo moja lewa półkula mózgu już łączyła jej imię z moim nazwiskiem, a w głowie słyszałem piosenkę Lemon Tree. Za długo to nie trwało, bo pani zauważyła, że zastygłem.

— Coś się stało? — zapytała z dziwnym wyrazem twarzy.

— Nic, nic… zamyśliłem się. — Zrobiłem się czerwony, niczym Po z Teletubisiów, po czym zacząłem wpisywać dane kobiety w komputer. Zrobiła się niezręczna cisza. Kobieta rozglądała się po pomieszczeniu, a gdy zerkałem na jej twarz, tworzył się u niej sztuczny uśmiech. — Rozumiem, że chce pani dobrze płatnej pracy, ale nie lepiej byłoby podczas obecnej szukać innej propozycji? Teraz nie ma pani w ogóle dochodu.

Kobieta wciąż błądziła za rozumem. Zakodowała po chwili jednak to, co jej powiedziałem, i twardym, jak skała głosem rzekła:

— Nie chciałam się męczyć za taką kasę. Pan mi poszuka czegoś lepszego, tam zarobki takie marne, że nawet na waciki nie starcza.

— Możliwe, że trochę to potrwa — dodałem, praktycznie przerywając wywód pani Łucji.

— Mam czas.

— Nie ma pani zbyt wielkiego doświadczenia. A szkoła średnia to jaki kierunek?


Otworzyła swoją zakładkę historii w głowie, uśmiechnęła się do mnie i cichutkim głosem powiedziała, że technikum, po czym dodała, że jednak sprzedawca, otwierając kolejną kartę incognito w przeglądarce swojego mózgu.


— Czyli chce być pani handlowcem?

— Nie. Chyba że w jakimś fajnym butiku.

— Do handlu potrzebują tylko w sklepach spożywczych. Wielkopowierzchniowych — powiedziałem trochę z irytacją w głosie. Wiedziałem, że mam do czynienia z osobą o wysokich wymaganiach ode mnie i niskich od siebie. Na monitorze wyświetliłem aktualne oferty pracy dla osób bez doświadczenia i wyższego wykształcenia i odwracając ekran w stronę kobiety, zacząłem jej pokazywać, co mogę jej zaoferować. Pani Łucja jednak zrobiła minę, jakby właśnie smakowała ślimaka. O ile to nie było jej ulubione danie. Po długim czytaniu i wpatrywaniu się w ekran stwierdziła, że to nie jest jej wymarzona praca.

— A pan tutaj ile zarabia? — Oderwała głowę od komputera. Nastała wielka cisza. Nie chciałem jej mówić, ile tu zarabiam, w sumie to po co. — Jest wakat na podobne stanowisko? — Zdziwiony, że zna słowo „wakat”, zastanawiałem się, jak odpowiedzieć na jej pytanie.

— Nie narzekam, ale raczej miejsc pracy tu nie ma. No, chyba że mnie wywalą. — Uśmiechnąłem się w stronę klientki.

— Widzę po pana ubraniu, że jest ładne i drogie. — Ja to bym najchętniej je wyrzucił i założył koszulkę z Patrykiem Rozgwiazdą za trzydzieści złotych, co by pasowała do skarpetek. Nie, nie było drogie.

— Normalne, chyba.

— Taki mężczyzna jak pan musi mieć sporo pieniędzy — stwierdziła, co mnie zirytowało. Zmęczony postanowiłem szybko się pozbyć niechcianej osoby.

— To jest pani zainteresowana czymś z tej oferty?

— Nie — powiedziała stanowczo i opryskliwie. Czekałem, aż powie, że jest zainteresowana mną.

— No to dziękuję i zapraszam za miesiąc. Zaraz zapiszę pani datę kolejnego spotkania.

— Kolejnego?

— Tak. O ile nie znajdzie pani innej pracy. Jeśli takową pani znajdzie, proszę dzwonić. — Podałem z eleganckim uśmiechem swoją wizytówkę i liczyłem, że już sobie pójdzie. Sprawdziłem, kiedy mam miejsce, aby przyjąć ponownie panią Łucję, i dałem jej świstek. Miałem już dość takich ludzi, a była ich masa. Oburzona kobieta wyszła i gdybym miał drzwi, pewnie by nimi trzasnęła.


Na chwilę dostałem zaćmienia. Czy wszystkie kobiety takie są? Nie znałem ich za wiele, tylko moją mamę, Julkę, siostrę i sąsiadkę Sabinę, za którą bym zabił. Poważnie, za taką kobietę mógłbym oddać życie. Nie wiem, czy można by było wytrzymać z taką Łucją. Ja bym nie wytrzymał, pewnie bym się powiesił i by mnie znaleźli późno, bo właściwie nikomu na mnie nie zależało. Niestety Sabinka miała męża i dziecko, więc byłem poza zasięgiem tejże idealnej kobiety.


Reszta pracy wyglądała podobnie. Przychodzili do mnie snobistyczni ludzie, którzy szukali bardzo wygórowanej pracy. Kilkoro z nich miało poważne chęci znalezienia czegokolwiek, reszta spoglądała tylko na zasiłek. Wiem, że nie powinno się ludzi szufladkować, ale za każdym razem, gdy ktokolwiek do mnie przychodził, zaczynałem się zastanawiać, jaki jest wewnątrz. Jaka jest jego historia, co go właściwie tutaj przyniosło. W sumie wszyscy razem mieliśmy jedną cechę wspólną, bo byliśmy nieudacznikami. Jednak ja największym. Ci, którzy chcieli, szybko znajdywali pracę, a inni tarzali się w swoich własnych odchodach, bo tak po prostu było im łatwiej. Na siłę nic się nie da.

Ostatnim moim klientem był pan Krystian, który powitał mnie po raz drugi. Uczciwy człowiek, który szukał po prostu czegoś na miejscu. Sam próbował, ale ze względu na małe doświadczenie i wiek, a także listę chorób, ciężko było mu gdziekolwiek coś znaleźć. Jedna propozycja była idealna dla niego, dlatego zadzwoniłem gdzie trzeba i umówiłem go na rozmowę. Bardzo się ucieszyłem, że tak właśnie skończył się mój dzień. Człowiek był zadowolony, a i ja opuściłem swoje miejsce z uśmiechem na twarzy. Oddając telefon służbowy, zauważyłem Ulę — moją koleżankę z pracy. Nigdy wiele nie rozmawialiśmy. Była sztywna i zadufana, jak reszta ludzi w tej robocie. Ale miałem problem z wypełnieniem pewnego świstku na zakończenie i zapytałem ją, czy by mi pomogła. Ona jakby po raz pierwszy się uśmiechnęła. Naprawdę, nigdy wcześniej nie widziałem, jak Ulka się uśmiecha, i z ogromną radością udzieliła mi paru porad. Przy końcówce wypełniania druczku powiedziała:

— Karol, nie daj się, tu nowym nie dają żyć.

Nie do końca wiedziałem, o co jej chodzi. Właściwie prócz braku większego kontaktu i nudnej pracy nie czułem się tu źle. Zawsze też wrzucałem ją do tej szuflady co innych. A co, jeśli to moje szufladkowanie ludzi jest złe i popełniam błędy? Mówiono mi, że to jest złe, ale robiłem to dla siebie, aby poznać, kto jest prawdziwym przyjacielem, a kto wrogiem. Ula stanęła obok dystrybutora wody, a gdy ja wrzucałem świstek do skrzynki, spojrzała na mnie i znowu się uśmiechnęła. Zapomniałem jej podziękować, więc wróciłem się i z czystym sumieniem powiedziałem to magiczne słowo, a potem jakoś tak rozmowa potoczyła się o dzisiejszej pracy. Opowiadałem o pani Łucji i o innych osobach, które mnie dzisiaj odwiedziły. Ulę wyjąłem z szuflady nudnych i sztywnych ludzi i włożyłem do tej, gdzie trzymam skarpety ze SpongeBobem. Po chwili dłuższej rozmowy spojrzałem na telefon:


Ojciec jutro wraca, weź kup jakieś ciasto z cukierni, najlepiej toffi czy coś takiego.

Mama


Zaczyna się. Przyjedzie i znowu będzie rządził. Pożegnałem się z Ulą i wyszedłem z urzędu pracy. Dzisiaj miał być fajny wieczór, ponieważ umówiłem się z moim kolegą Frankiem, z którym kontakt miałem jeszcze z czasów gimnazjum. Zapowiadało się cudownie. Naprawdę czekałem na ten wieczór i liczyłem, że go nie odwoła. On wiecznie wszystko odwołuje, a ja wręcz przeciwnie, zawsze robię wszystko, aby się z nim móc spotkać.

Lubiłem te spotkania, chociaż bolało mnie, że są tak rzadko, a w głębi serca wiedziałem, że Franek nie traktuje mnie tak jak ja jego. Miałem wrażenie, że mnie zbywa, a ja się narzucam. Sumienie mówiło mi, żeby odpuścić. Czasami nawet mu pisałem esemesowe wywody, że nie chcę być tak traktowany, ale on mnie zbywał albo odpisywał po prostu: „OK”. Bolało mnie to okropnie. Franek wiedział, że cokolwiek by nie zrobił, to i tak się na niego nie zezłoszczę. Znaczy zrobię to, ale będę trzymał to w sobie. Traktował mnie źle, nie tylko odwołując wszystko. Teraz widać, jak nasza przyjaźń była zawiła. Chociaż nie wiem, czy można było tu mówić jeszcze o przyjaźni.

Jak mówiłem, dla mnie spotkania z nim były bardzo ważne, bo to był jedyny kumpel w moim życiu, ale i tak wszystkiego mu nie mówiłem. Czasami traktował mnie jak śmiecia… Umawialiśmy się na dany dzień, on zapominał o spotkaniu, a gdy mu przypominałem, twierdził, że jest zajęty. Potem od jego współlokatora dowiadywałem się, że siedział przed telewizorem i zwyczajnie nie chciało mu się nigdzie iść. Często żałowałem, że to nie ja z nim mieszkam. Oczywiście zapytał mnie o to, gdy jeszcze nasza przyjaźń trwała w najlepsze, ale wtedy spotykał się z taką Sylwią, której szczerze nienawidziłem, i wyobrażałem sobie, że ja wchodzę do pokoju, a oni się tam seksują. Nie wiem czemu, ale nie lubiłem tej Sylwii… Po czasie zrozumiałem, że chodziło o to, że większość czasu spędzała z Frankiem i nie miał go dla mnie. Wiem, dziecinne, ale takie jest właśnie moje spoglądanie na świat. Teraz kobiety nie miał, ale spędzał ten czas ze swoim współlokatorem, który chyba nie wychodził z mieszkania. Ciągle w coś grali, pili piwsko. Niby brzmi nudnie, ale ja bym chciał czasami, by ktoś do mnie przyszedł zagrać w planszówki, bo je uwielbiam. Po czasie nasza przyjaźń, chociaż ciężko tak mówić o tej relacji, zrobiła się toksyczna. Ja wiele robiłem dla Franka, a Franek kompletnie nie szanował Karolka. Planszówki natomiast nowe, nawet nieodpakowane, leżały i się kurzyły.

Jednak, nie wiedzieć czemu, cieszyłem się z tych wieczorków. Jeszcze przed wyjściem napisałem do niego, czy spotkanie aktualne, i odpisał mi zbiorem dwóch liter: „O” i „K”. Zawsze napawany takim dziwnym optymizmem zapominałem o tych zawiłościach co do Franka i w głowie miałem same miłe myśli na jego temat, jednak najgorsza była zazdrość, której czasami nie udawało mi się powstrzymać.

Mieliśmy się spotkać u niego w domu. Mieszkał na trzecim piętrze, bez windy. Nie było masakry, bo to ostatnie piętro. Zawsze przerażała mnie ta klatka schodowa. Latem było zimno, a zimą ciepło. I było tam straszne echo. Czasami nawet w domu u Franka było słychać, co się dzieje na klatce i o czym ludzie rozmawiają. On sam mówił, że czasami po odgłosie butów wie, kto wchodzi do jakiego mieszkania, a mnie dziwiło, że zna wszystkich sąsiadów. Ja nawet nie wiedziałem, jakich do końca ja mam, a mieszkałem w osiedlu domków jedno i wielorodzinnych. No, z wyjątkiem ślicznej Sabinki.

Do jego drzwi prowadziły najpierw cztery schodki, potem sześć razy po dziewięć, bo jeszcze półpiętra. Zapukałem do drzwi. Cisza. Zapukałem jeszcze raz i usłyszałem tupot stóp. Dokładnie, bo Franek zawsze po domu chodzi boso, nawet nie w skarpetach. Kolega otworzył drzwi i uśmiechnął się w moją stronę. Nie był ubrany schludnie. Wyglądał tak, jakbym go zastał po nocce w pracy wczesnym rankiem i obudził. Zaprosił mnie przez korytarz i wskazał miejsce w kuchni, proponując coś do picia. Na początku chciał zrobić kawę, ale przypomniało mu się, że w lodówce chłodzi się piwo, co mnie uspokoiło, bo nie przepadałem za tym lichym smakiem, a w taki upał lepiej jednak wchodziło piwko. Tym bardziej że nie prowadziłem.

Chroboczo (jest w ogóle takie słowo?) odsunąłem krzesło i delikatnie, aczkolwiek nieswojo usiadłem.

— Co tam u ciebie słychać, Karolek? — zapytał, podając mokre butelki. Nastała chwila ciszy, bo się zapatrzyłem na jego magnesy z lodówki.

— U mnie… to samo co zwykle.

— Naprawdę nic się nie działo? Nikogo nie poznałeś? — Nie wiedzieć czemu zawsze drażnił mnie fakt, iż nasze rozmowy na początku były o tym, czy nie poznałem jakiejś ciekawej kobiety. Nie lubiłem ciągnąć tego wątku, a Franek wręcz przeciwnie. Usiadł naprzeciwko mnie. Wiedziałem już, że czaiło się przesłuchanie.

— Kogo ja miałem poznać…

— Wiesz. Dawno się nie widzieliśmy, to raz, a dwa, pracujesz w tym urzędzie, no to chyba przychodzą jakieś fajne laski. Przecież masz nawet ich dane osobowe. Normalnie możesz być tam królem! — Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Doskonale wiedział, że nie mogę używać danych, chociaż pewnie, gdybym tylko miał taką okazję, to bym to zrobił. No dobra, nie zrobiłbym tego, ale bym o tym pomyślał. Niestety Franek nie wiedział, że większość kobiet, która do mnie przychodziła, to jakieś dziwne psycholki.

— Nikogo ciekawego nie poznałem. Same zapatrzone w siebie babki.

— To już się robi dziwne, Karolek… Serio nawet się jeszcze nie całowałeś? — Naprawdę nie lubiłem tych tematów, a on drążył i drążył. Nastąpiła cisza i zwątpienie. Przez krótką chwilę chciałem skłamać, ale wiedziałem, że gdybym to zrobił, nie mógłbym już się mu zwierzać i wtedy zostałbym z niczym. Bo z kim miałem rozmawiać o swoich problemach? Z Jankiem? Gdyby on usłyszał, że nigdy nawet się z nikim nie całowałem, to by mnie wyśmiał. — A może ty wolisz chłopców? — zapytał po przerwie wymuszonej łykiem piwa.


Przez moment zastanawiałem się, czy może mój problem z kobietami polegał na tym, że wyglądam jak gej. To nie jest tak, że coś do nich miałem, ale w końcu ubierałem się kolorowo, a kolor równa się tęczy i może ludzie, a w szczególności kobiety, źle to odbierały.


— A wyglądam jak homoseksualista? — Franek chwilę zaczął się namyślać i obczaił mój strój wzrokiem jak laser.

— Jak mam być szczery, to mógłbyś zmienić ten twój image. Ja wiem, twój styl, mnie tam pasuje, ale, no, te kolory… coś w tym może być, że laseczki do ciebie nie chcą przychodzić. No a brzydki nie jesteś. — To ostatnie zdanie mnie trochę podbudowało, ale naprawdę przejąłem się kwestią garderoby. Jednak spojrzałem na Franka. Wyglądał dzisiaj jak żul, ale w sumie nie wychodził, więc mógł sobie wyglądać jak chce.

— Nie jestem gejem, żeby nie było — sprostowałem donośnym głosem, rysując buźki na kuflu z zimnym piwem.

— To może warto by było zmienić wygląd na bardziej… męski? — Nigdy nie uważałem się za mało męskiego, bardziej jako jednostkę buntującą się przeciwko szaremu społeczeństwu. — Stary, wyglądasz jakby jednorożec na ciebie nasrał, a potem przytulił.

— Wtedy bym był brązowy. — Normalnie przejąłbym sie słowami Franka, ale już się zwyczajnie przyzwyczaiłem. — Nie lubię tego koloru.

— Jednorożce robią kolorowe kupki o smaku smerfowym. — Nigdy nie mogłem zdefiniować tego smaku.


Czasami nie mam pojęcia, czy ktoś mnie obraża, czy nie. Pewnego razu Franek powiedział mi, że wyglądam, jak członek zespołu One Direction. Nie wiedziałem, czy powinienem się cieszyć, bo lubiłem ten zespół, czy raczej ogarnąć.


— Może ktoś jest, ktoś podoba ci się w ogóle?

— No wiesz… oprócz Sabinki…

— Odpuść Sabinie! — Franek dosłownie krzyknął albo mi się tak wydawało. — Najpierw musisz sam się dowiedzieć, czego chcesz. Jakiej kobiety. W jakim wieku, czego od nich oczekujesz. Zadaj sobie pytanie, czy jesteś w kimś zauroczony, a jeśli nie, no to zostaje portal randkowy.

— Zasadniczo to chyba nikogo takiego nie ma. Znaczy gadałem dzisiaj z taką Ulą w pracy, ale ona ma mnie pewnie za debila. Nie mam też pojęcia na jej temat, czy ma męża, dzieci, chomika. Nie będę sobie nią zaprzątał głowy.

— A jak z nią rozmawiałeś, znaczy z tą Ulą, poczułeś motylki w brzuchu? — przerwał mi Franek, dopijając swoje piwo. Strasznie szybko mu to poszło.

— Niekoniecznie. Trzeba coś zrobić ze swoim życiem. Załóżmy konto na portalu randkowym.

Kolega ucieszył się jak małe dziecko i pędem poszedł po swojego laptopa i przyniósł do kuchni, gdzie siedzieliśmy. Miał problem z podłączeniem go do prądu, ale jakoś po chwili to ogarnął, o mało nie wywalając mojej butelki na laptopa. Zacząłem się mimo wszystko powoli stresować.

Prędko włączył stronę ze znanym wszystkim portalem randkowym. Mógłbym powiedzieć, jaki to jest, ale nie powiem, bo zrobię reklamę, a jakbym wymyślił jakąś nazwę, pewnie byłaby strasznie kiepska i dziwnie anglobrzmiąca.


Poza tym chciałbym dostać za to hajs.


Zaczęliśmy więc tworzyć mój profil. Wstawiłem sprawnie kilka swoich zdjęć z telefonu — na rolkach, na rowerze, a jako awatar poważniejsze. Franek mówił, że bardzo dobrze wyglądam z moją kręconą grzywką. Połączenie hipisa i hipstera. Chociaż nie wiem, czy po tych słowach nie powinienem się obrazić. Czas było opisać siebie. Miałem w planie napisać same superlatywy. Nie chciałem kłamać, ale pokazać swoje zalety, które nawet dla mnie zaletami nie były. Z pomocą mojego kumpla udało mi się dowieść, że całkiem nieźle wyglądam. Tego nie napisałem, ale tak to ubrałem w słowa, żeby się nikt nie zorientował, a jednocześnie swoje zrozumiał. Mój drugi walor? Yyy… jestem kreatywny, charyzmatyczny i gdyby nerwica natręctw była opisywana jako plus, byłbym mężem pięciu żon i już oczekiwał wnuka. Przecież nie napiszę, że lubię schody liczyć i że mam ich dwadzieścia cztery.


Napisałem więc, że lubię spędzać czas na łonie natury. Biwaki, gry planszowe i takie tam, no wiecie, rower, rolki. To była prawda, ale rzadko to robiłem, ponieważ nie miałem z kim. Jak już wcześniej wspominałem, dano mi nalepkę introwertyka. Ja nim nie byłem, wręcz przeciwnie, dlatego tak bardzo się męczyłem w tym życiu.


Gdy już skończyliśmy pisać o moim żywocie, postanowiłem, że zamknę stronę na Frankowym laptopie, zainstaluję aplikację, a resztą zajmę się dzisiaj późnym wieczorem. Jutro ojciec miał wracać. No właśnie, kurczaki, kompletnie zapomniałem o tym cieście. Czy naprawdę to musiało być o smaku toffi? Szkoda mi było, ale musiałem opuścić towarzystwo Franka. Dzisiaj nie, ale czasami miałem wrażenie, że za długo u kogoś przebywam, że osoba, u której jestem, już chce, żebym sobie wyszedł. Czasami nawet nie zwracali na mnie uwagi. Ja po prostu nie chciałem być sam w domu. Doskonale wiedziałem, że jak opuszczę kogokolwiek, następne spotkanie z tą osobą będzie za miesiąc… dwa, dopóki ktoś się nad Karolkiem nie zlituje, po miesiącu fochania się i zapominania o umówionym terminie. Nie mówiłem o tym, ale to bardzo bolało, gdy mnie tak zbywali. Dlatego smutno mi było, że opuszczam już kolegę.

— Widzimy się w przyszłym tygodniu! — dodałem przy wyjściu, chociaż doskonale wiedziałem, że Franek zdąży schudnąć, przytyć i zmienić orientację, gdy ja pojawię się znowu w jego otoczeniu. To samo pokazywał jego uśmieszek: niby tak, a niby nie. Prawda jednak była bardzo smutna, ponieważ do końca tego roku nie udało mi się z nim już spotkać. O tym jednak przeczytacie dalej…

Szybkim krokiem opuściłem jego mieszkanie i postanowiłem udać się do pobliskiej, a zarazem ulubionej cukierni, w której aktualnie nikogo nie było. Nienawidziłem tego, psychika mi wysiadała, gdy miałem wejść do sklepu, który był pusty. Kolejna moja nerwica, a dowiecie się jeszcze o mnie sporo. Jednak pokonałem strach, przed wejściem już znalazłem kartę kredytową, żeby nie szperać w portfelu, a także pieniądze, gdyby karta nie zadziałała, co się nigdy nie zdarzyło. Oprócz jednego razu, kiedy źle wpisałem pin. Co za stres!

Przy drzwiach cukierni wisiał klasyczny dla takich punktów dzwoneczek, i kiedy wszedłem do środka, zadzwonił. Nie wiem, czy ma to jakąś mądrzejszą nazwę. Zamamrotałem „dzień dobry”, ale nikt nie przychodził. Postanowiłem mocniej kaszlnąć i wtedy ekspedientka wyszła z innego pomieszczenia. Wydawało mi się, że rozmawiała przez telefon. Gdybym miał więcej odwagi, po prostu bym powiedział, że tu jestem i czekam. Pani zapytała, czego oczekuję, więc odpowiedziałem, że chcę ciasto toffi. Okazało się, że takiego już nie ma, bo jest późno i się sprzedało. Ekspedientka powiedziała, że są tylko te ciasta z gabloty, co mnie zszokowało. Żadne ciasto nie wyglądało na takie, które lubi tata. Do innej cukierni nie chciałem iść, bo ich nie lubiłem, a głupio mi tak po prostu było wyjść, gdy pani stała i czekała. Innego też nie mogłem kupić, bo Królowa Margo byłaby zła. Stałem jak debil przy tej szybie, ale po chwili zamamrotałem, że chcę sernik. Zapłaciłem, uśmiechnąłem się i już miałem wychodzić, gdy przez szklane drzwi zauważyłem moją ukochaną sąsiadkę Sabinę. Serce zadrżało mi mocno i instynktownie szybko wybiegłem, kompletnie nie w tym kierunku, żeby tylko usłyszeć z jej pięknych ust: „Cześć, Karol!”. Usłyszałem i miałem wrażenie, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi z tym piekielnym sernikiem.

4. Stres i frytki z ketchupem

Poranek wydawał się dziwny. Nie słyszałem śpiewu ptaków, w pokoju było strasznie ciepło, a kilka pasków światła spod żaluzji uderzało w szafę. Chociaż miałem jeszcze kilka chwil, by pospać, postanowiłem zacząć się ogarniać do pracy. Znowu ubrałem się w rzeczy z czarno-białej strefy i udawałem, że tak mi jest dobrze. W innej kolejności niż zazwyczaj postanowiłem już zejść na dół (schodów dwadzieścia cztery) i cieszyć się słońcem w kuchni, gdzie jadłem płatki, popijając je zieloną herbatą. Słyszałem z salonu głos telewizora, ale nikogo nie było w pobliżu. Pewnie Margo już wstała, ojciec miał być jakoś przed jedenastą. Leciały wiadomości, więc sobie tam troszkę podsłuchiwałem.


Z jednej strony cieszyłem się, że mogę iść do pracy, a nie mam wolnego. Gdybym je miał, to na pewno cały dzień siedziałbym w domu. Franek to mój jedyny kumpel, a wczoraj się widzieliśmy, więc, jak mówiłem, miesiąc spokoju. Tak sobie to w głowie układałem, żebym nie wyszedł na jakiegoś lamusa. Dzisiaj praca, potem odpoczynek.

Gdy wcinałem sobie płatki z zimnym mlekiem, bo takie lubię, włączyłem internet w moim telefonie. Po chwili usłyszałem drżenie smartfona. To była założona wczoraj aplikacja randkowa. Czyżby już ktoś się mną zainteresował? Zanim w ogóle zobaczyłem, do czego mnie wzywa mój telefon, wyobraziłem sobie blondynkę pokroju mojej sąsiadki. Piękną i wyrafinowaną. Okazało się, że kilka osób przez noc i wczorajszy późny wieczór mnie polubiło. Znaczy wysłało serduszko, a aplikacja proponowała, aby się odezwać do nich. No ale te kilka osób, czyli cztery kobiety, miały swoje wady. Jedna była zdecydowanie za pulchna, dodatkowo miała krótkie włosy, które strasznie mi się nie podobają. Druga mieszkała za daleko, bo aż w górach, a trzecia była za młoda — osiemnastka to zdecydowanie za mało. Kolejna natomiast miała już dziecko. I nawet nie wiedziałem, ile ono ma lat! Pewnie jakaś po rozwodzie. No cóż, czekamy dalej.

Odłożyłem telefon na stół kuchenny i zaniosłem naczynia do zmywarki. Telefon znowu piknął. To na pewno nie SMS, bo nikt do mnie nie pisał. Sprawdziłem, co to. Znowu aplikacja, tym razem jednak ktoś napisał mi na niej wiadomość. Trzyliterowe słowo „HEJ”. Stwierdziłem, że zanim odpiszę na szybko, bo nie miałem zbyt wiele czasu, ogarnę profil tejże kandydatki. Na imię miała Karolina. Czyż to nie idealne imię dla mnie? Karol i Karolina. To na plus. Miała sto siedemdziesiąt wzrostu, napisała, że wagę normalną, typową. Miejmy nadzieję, że to prawda. Mieszka w moim mieście, aktualnie z rodzicami. Blondynka z niebieskimi oczyma. Studiuje, nie pracuje i ma dwadzieścia cztery lata. Idealnie. Już sobie wyobrażałem nas na ślubnym kobiercu. Oczywiście mam na sobie kolorowe skarpetki! Nie takie typowe, które kupuję na co dzień. Wybrałbym jakieś eleganckie, z lepszego sklepu. I… i… i taki krawat! W kolorowe oczka. No cudnie. Po tych moich rozmyślaniach zapomniałem odpisać Karolinie na wiadomość. Mimo wszystko pogawędka chwilę później zaczęła się toczyć…


Pytała się, gdzie pracuję, co lubię robić. Co dziwne, lubiła podobne rzeczy do moich… film, biwaki, planszówki. Karolina na pewno miała zostać moją pierwszą dziewczyną!


Pisałem z nią, gdy myłem zęby, gdy korzystałem z toalety, czesałem się, a nawet jechałem autobusem do pracy. Było bardzo miło. Czułem się jak Janek, gdy ciągle lata z tym telefonem, pisząc do Julki. Byłem w pracy, ale gdy nie miałem klientów, próbowałem odpisywać Karolinie. Ona miała wolne, bo nie pracowała, a kolejny rok studiów zaczynał się przecież późno. Z jednej strony zazdrościłem jej tak dużej ilości czasu, natomiast z drugiej ja sam, pracując, miałem go aż zanadto. Gdy miałem klienta, nagle usłyszałem piknięcie mojego telefonu, po dłuższej przerwie. Napisałem Karolinie, że jestem aktualnie zajęty, dzisiaj troszkę lepiej mi szło, więc nie chciałem tego zepsuć, jednak jednym okiem, gdy szukający pracy pan Grzegorz niczego nie widział, bo przeglądał ulotki, spojrzałem na telefon. Napisała mi, że chce się spotkać, najlepiej dzisiaj.

Stres przeszedł po całym moim ciele. Rozmawialiśmy zaledwie od rana, a już się mieliśmy spotkać? Niby co mi szkodziło, w końcu mieszkała w tym samym mieście co ja, ale jednak wolałbym z nią porozmawiać przez telefon czy przez kamerkę, a nie być pewien na podstawie kilku zdjęć z internetu, które w sumie mogły być fałszywe. Nie wiedziałem, co począć, więc do końca zmiany nie odpisałem na tę wiadomość, a Karolina się niecierpliwiła, pisząc co chwilę. Pod koniec pracy, kiedy przyszedł czas na papierologię, znowu zetknąłem się z Ulą. Pamiętacie Ulę, nie? Ta ode mnie z pracy. Zapytała mnie, jak mi dzisiaj idzie. Opowiedziałem o całym dniu, aczkolwiek zżerał mnie stres w związku ze spotkaniem. Postanowiłem właśnie Uli się zapytać, co o tym sądzi…

— Spotykałaś się kiedyś z kimś poznanym przez internet? — Nagle zmieniłem kierunek rozmowy, a ona dosłownie stanęła jak wryta, jakby przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć.

— Kiedyś mi się zdarzyło. Nawet parę razy, ale nigdy nie było z tego dłuższego związku. — Ula odłożyła pusty kubek z kawą i zaczęła go myć, jakby chcąc uniknąć tematu. Jednak po chwili ciszy dopowiedziała: — Jak byłam młodsza, teraz już bym tego nie zrobiła. Wiesz, kiedyś się spotkałam z takim kolegą, a on przyszedł w skarpetach i sandałach. Narobił mi takiej wiochy, że po chwili dosłownie, gdy była okazja, to zwiałam. — Ula uśmiechnęła się do mnie.

— A jaki kolor miały te skarpetki?

— Ma to jakieś znaczenie? Karolek… skarpety i sandały? Błagam. Jakbym spotkała kogoś znajomego, to bym się ze wstydu schowała. A zresztą… czemu w ogóle o to pytasz? Czekaj, masz randkę z osobą z internetu? — Zarumieniłem się jak nigdy.

— No w sumie to tak. Strasznie się stresuję, ale liczę, że nie przyjdzie w skarpetach i sandałkach. — Ponownie się uśmiechnęła i odłożyła kubek na swoje miejsce.

— A dobrze ją znasz?

— Nie bardzo. Od dzisiaj. — Koleżanka spojrzała się na mnie dziwnym wzrokiem zamyślonego szpaka. Wyobraźcie to sobie.

— Wiesz, to twoja decyzja, ja bym chyba troszkę poczekała. Tak czy siak, życzę powodzenia. Chociaż jestem zdania, że prawdziwa miłość kiedyś sama do ciebie przyjdzie. Musisz się tylko dobrze rozglądać. — Dziewczyna uśmiechnęła się po raz trzeci, co mnie troszkę zdenerwowało, bo nie znoszę, jak coś się robi trzy razy. Chciałem coś zrobić, aby uśmiechnęła się ponownie, ale właściwie to było bez sensu. Musiałem sobie to wywlec z głowy. Skarpety i sandały…

Wyszedłem z budynku, jakiś koleś palił. On zawsze tu pali. Dookoła upał i tłum zapewne spoconych ludzi. Ci wszyscy zaraz mieli pójść ze mną do autobusu. Dramat. Co by tu zrobić i czy spotkać się z Karoliną?

Przyszła mi kolejna myśl, gdy tylko wsiadłem do autobusu, który był jak zwykle zatłoczony. Jednak udało mi się usiąść i szybko napisałem właśnie do Franka:


Stary, mam problem, dzisiaj napisała do mnie taka Karolina z ******, jest fajna, ale znamy się od rana. Nawet nie mam jej numeru tel.! Ona się chce dzisiaj spotkać. Zrobić to?


Napisałem i spojrzałem do przodu. Przy drzwiach stał pan, który nie miał miejsca siedzącego. Zapewne dlatego stał. Był bardzo spocony, na jego głowie powolnie lały się krople potu. Jednak najbardziej dawała znać o gorącu jego koszulka. Miał szary, nudny i bezsensowny T-shirt. A pod pachami dwa konkretne placki. Co ciekawsze… i na tym się skupiłem, jeden placek był mniejszy od drugiego. Trzymał poręcz lewą ręką, a pod nią była mniejsza plama niż pod prawą, praktycznie niewidoczna. Natomiast ta po prawej była ogromna, ponieważ ramię miał skierowane w dół. Dusiło mnie to strasznie, dosłownie i w przenośni, dlatego postanowiłem dać szansę tej drugiej ręce.

— Proszę pana, czy może pan się złapać uchwytu drugą ręką? — Zaraz, zaraz, czy ten uchwyt ma jakąś ciekawą nazwę? Facet dziwnie na mnie spojrzał i zamamrotał:

— A ma to jakieś znaczenie? — zapytał, przewracając oczami.

— Dla mnie ma.

Nie ukończył konwersacji, zmienił rękę, ja się uśmiechnąłem i było cacy. Teraz druga pacha też się mogła wywietrzyć.


Spotkaj się z nią, co się może stać xdddddd — Franek.


Nie wiem, po co ta końcówka, ale to w jego stylu. Jak postanowiłem, tak zrobiłem.


Karolino, dzisiaj o dziewiętnastej przy głównej fontannie!


Tak właśnie wyglądała treść mojej wiadomości, a ja tylko myślałem, by się zrobić na bóstwo w domu i spotkać się z moją blondyneczką. Tak, w mojej wyobraźni już była moja. Stres jak na razie nie dawał o sobie znać, bo wiedziałem, że do spotkania jest jeszcze masa czasu. Gdy przekroczyłem próg domu, Karolina jakoś mniej odpisywała. Pewnie szykowała się na spotkanie ze mną. Ja postanowiłem zjeść obiad solidnie przygotowany przez Królową Margo, tym razem był to klasyczny schabowy, co było raczej nie w jej stylu. Ojciec po powrocie siedział jak zwykle wpatrzony w telewizor i oglądał wiadomości. Posiłek jadłem sam, co chwila zerkając w ekran telefonu. Oprócz dźwięków telewizora nic nie było słychać. Zastanawiałem się, czy powiedzieć rodzicom o dzisiejszej randce z Karoliną, ale stwierdziłem, że nie ma to sensu. Będą wypisywać i kibicować, Margo jeszcze wszystko powie Jankowi, a ten będzie się zwyczajnie nabijał, jeśli mi cokolwiek nie wyjdzie. Po chwili ciszy ojciec podszedł do kuchni i wyjmując z lodówki zimne piwo, zamamrotał, czy bym mógł dzisiaj skosić trawnik przed domem.

Koszenie trawników to była jedna z moich największych przyjemności. Uwielbiałem, kiedy po przejechaniu kosiarką trawa była zdecydowanie mniejsza, znaczy się krótsza, jednak tym razem odmówiłem.

— Mam plany na dzisiaj.

— Jakie ty możesz mieć plany? — zapytał dość wrednie tato. Trochę mnie to oburzyło. Wprawdzie większość czasu spędzałem w domu, ale chyba powinni się cieszyć, że gdziekolwiek chcę wyjść. Odłożył piwo na kuchenny blat i zerknął w moją stronę. To spojrzenie było zabójcze.

— A widzisz, mam plany.

— Pewnie się spotyka z Frankiem! — dodała szybko Margo, podsłuchując nas z salonu. Swoją drogą była dzisiaj bardzo dziwnie ubrana. Nie odpowiedziałem na ten przytyk, bo musiałbym się spowiadać z internetowej znajomości, a rodzice nie byliby zadowoleni.

— Nieważne. Jutro to zrobię. Obiecuję! — Nie mogłem skoncentrować się na resztce jedzenia, więc zwyczajnie się jej pozbyłem i włożyłem talerz do zmywarki. Ojciec już o nic nie pytał, tylko popijając piwo, usiadł z powrotem na kanapę. Nie wiem, czy o czymkolwiek myślał.


Znowu w mojej głowie pojawiła się dręcząca myśl. Co jeśli oni już wiedzą, że chcę się spotkać z kobietą? Miałem wrażenie, że oni coś wiedzą. Margo chyba się na mnie dziwnie patrzyła. Może jej cokolwiek powiedzieć? Teraz tato myślał, że jestem dla niego wredny, bo nie chcę skosić tej trawy.


— Jesteś na mnie zły, że jutro skoszę tę trawę? — zapytałem, podchodząc do kanapy od tyłu.

— Nie, jutro skosisz.

— Czyli jest wszystko dobrze?

— A co ma być źle?

Nie tłumiłem tego w sobie, myśl lekko zniknęła, poczułem zdecydowaną ulgę. Poszedłem do góry. Dwadzieścia cztery stopnie. W moim pokoju był upał, więc otworzyłem okno. Czas się przebrać i ogarnąć. Najpierw jednak wziąłem prysznic, który tak bardzo był mi dzisiaj potrzebny. Krople zimnej wody przeplatanej z ciepłą to najlepsze, co mogło mi się dzisiaj przytrafić. Właśnie po tym prysznicu przyszedł on. Pięcioliterowy, znany mi często wróg o nazwie STRES. Stało się to, gdy stanąłem przy szafie i usłyszałem dźwięk telefonu. To była Karolina i jej wiadomość:


Już się nie mogę doczekać.


Ja sam nie wiedziałem, czy się nie mogę doczekać. Nie wiedziałem w ogóle, co myśleć. Jak się spotkam, może być bardzo źle, a jak nie spotkam, będę miał wyrzuty sumienia, że nie spotkałem się z pierwszą dziewczyną, która do mnie napisała. Przypominam, że to miała być moja pierwsza randka w życiu. Nie wiedziałem, z czym to się je, ani jak działać. Stwierdziłem, że sam zapytam, na co ma ochotę moja wybranka.

Stanąłem przed szafą jak wryty. Co założyć? Jedna część szafy szara, inna kolorowa. Gdybym ubrał się po swojemu, uznałaby mnie za dziwaka. Nie chciałem się zmieniać, ale wolałbym, aby poznawała moje „ja” stopniowo. Gdybym ubrał się tak jak do pracy, uznałaby mnie za sztywniaka. Na zdjęciach z portalu mało mnie widać, zasadniczo tylko twarz, chociaż Karolina powiedziała, że mam bardzo ładną grzywkę, więc chciałem ją wyeksponować.

Stwierdziłem, że połączę klasykę z moją własną stylówką. Założyłem więc granatowe spodenki i eleganckie szelki. Podziwiał je Janek i mówił, że są spoko, a nawet jego przyjaciel takie nosił, więc pozostałem przy nich. Do tego założyłem trampki bez skarpet, żeby nie przeginać. Trampki były jednego koloru. Koszulka zwykła, czarna. Dodatkowo masa lakieru do włosów. Ostatnio kupiłem swój i nie musiałem już pożyczać od Margo. Moim zdaniem wyglądałem całkiem nieźle. Połączenie mojego własnego stylu i elegancji. Pomyślałem, że spodobam się Karolinie, chociaż ta myśl powoli zamieniała się w stres. Włączyłem więc internet, aby chociaż trochę zobaczyć, co tam w świecie piszczy, i ciągle patrzyłem na zegarek.

Jeszcze miałem dwadzieścia minut, musiałem tylko dojść na przystanek i do fontanny. Przyjąłem taktykę, abym najpierw to ja zobaczył Karolinę, wtedy przez dobrą minutę patrzenia się na nią będę mógł się przyzwyczaić. Ewentualnie zwiać, ale to mi podpowiadała ta gorsza część mnie. Nie chciałem tego.

Wyszedłem z domu zestresowany jak nigdy. Tylko Franek wiedział, że idę na randkę z internetu, więc jeśli naprawdę miałoby się coś stać, to tylko on będzie mógł interweniować. Gdy zrobiłem parę kroków w stronę przystanku, zobaczyłem nową rodzinę, wprowadzającą się bardzo blisko mnie. Zapewne, gdybym siedział znowu sam w domu, zauważyłbym przez okno swojego pokoju pokaźną ciężarówkę i busa. Widziałem jakąś starszą panią i młodszą dziewczynę, która nosiła kartony do drzwi. Dom był nieco zmęczony życiem i zniszczony. Dziwiłem się, że nie chcieli go najpierw wyremontować.

Na przystanek miałem dosłownie chwilę, nawet przyszedłem za szybko i z niego obserwowałem wprowadzających się sąsiadów. To na chwilę zredukowało mój stres, chociaż nie do minimum. Młoda dziewczyna miała bardzo krótkie włosy, wyglądała jak chłopak, ale lekki biust i postura, chociaż nie do końca kobieca, wskazywała, że jest ona płci żeńskiej. Dziewczyna przez pewien moment zwróciła uwagę na mnie, jednak ja szybko udałem, że czytam rozkład jazdy, którego nawet tam nie było.

Na szczęście mój autobus przyjechał i mogłem przerwać ten niezręczny moment. Po skasowaniu swojego biletu siedziałem jak zwykle na samym tyle. Mogłem założyć zegarek, który dostałem na święta. Nie był w moim stylu, ale był szykowny i wyglądał drogo, pewnie Karolinie by się spodobał. W autobusie było kilka osób i strasznie ciepło. Martwiłem się, że przepocę koszulkę, na szczęście moja podróż wcale nie miała trwać długo. Kolejny przystanek, wsiadło kilkoro druhów albo harcerzy. Nigdy ich nie mogę rozróżnić, dla mnie to jedno i to samo. Usiedli wspólnie niedaleko mnie i autobus ponownie ruszył. Stres, jaki siedział we mnie, stawał się nie do opisania. Powietrze zrobiło się coraz cięższe, a serce zaczęło mi bić, gdy przeczytałem, że Karolina jest już na miejscu. Z jednej strony dobrze, bo mogłem zobaczyć, jak wygląda, zanim ona zobaczy mnie. Napisałem, że jeszcze jadę. Miałem dobry czas, to ona przyszła za szybko. Nigdy się nie spóźniam, a jak to robię, przyczyną są jakieś inne rzeczy, nie ja sam. Wtedy się strasznie denerwuję, ale nie tak, jak teraz.

W brzuchu zaczęło mi dziwnie bulgotać, a wrażenie, że ludzie się na mnie gapią, było coraz silniejsze. Zacząłem patrzeć przez zaparowane lekko okno i uświadomiłem sobie, że za dwa przystanki i parę kroczków zobaczę kobietę, z którą pierwszy raz udam się na randkę. Ciekawe, co ona sobie pomyśli — takie właśnie myśli siedziały w mojej głowie, aż miejski autobus się zatrzymał i musiałem wysiąść. Nogi miałem jak z waty albo jak te patyczki do czyszczenia uszu, co nimi uszu się nie powinno czyścić. Takie ugięte. Wiedziałem, że przy fontannie za kilka chwil zobaczę tę kobietę.

Zatrzymałem się za budynkiem, z daleka widząc to miejsce. Stało tam kilka ławeczek, każda z nich była zajęta, było też parę kobiet, ale po jednodniowym pisaniu miałem za mało danych, aby zobaczyć, która z nich to moja Karolina. Najpierw pomyślałem, że zadzwonię, ale przecież nie miałem jej numeru. Później chciałem napisać wiadomość w aplikacji, że już jestem, ale wtedy już nie miałbym wyjścia i musiałbym do niej podejść, a tak zawsze jeszcze mogłem bez zbędnego „ale” zwiać. Stwierdziłem, że napiszę do niej, że zaraz będę, a wtedy zerknę, kto przy fontannie podniesie telefon i mi odpisze. Tak też zrobiłem.

Przez moment obserwowałem ludzi niczym najlepszy detektyw w mieście i zauważyłem ją. To była Karolina. Rozglądając się, napisała krótką wiadomość, włożyła telefon do kieszeni i truchtając do przodu i do tyłu, dalej się rozglądała, najpewniej za mną. To prawda, napisała, że czeka, co przecież już twierdziła. To zdanie nie miało sensu. Warto byłoby zaznaczyć, że kobieta ta wcale nie wyglądała jak ta ze zdjęcia… była o wiele piękniejsza. Od razu pomyślałem, że za wysokie progi na moje nogi, ale przypomniałem sobie stare słowa Franka, że jak nie spróbuję, to się niczego nie dowiem i będę żałował. No bo w sumie… co się mogło stać? Karolina jeden plus z pierwszego poznania dostała, czas było zaczesać grzywkę i przywitać się z nią, a tu potrzebna była odwaga. Pomyślałem w tym momencie o bracie i to mi dało jakiejś lekkiej otuchy. Wyszedłem w końcu zza budynku i niepewnym krokiem ruszyłem w stronę mej wybranki. Ona mnie jeszcze nie widziała, wodziła wzrokiem po uliczkach, a potem patrzała w telefon. Dzieliło mnie od niej już tylko paręnaście metrów. Serce waliło mi tak, jakby miało zaraz wypaść. Stres opanował mnie w całości. Dziewczyna odwróciła się i złapała ze mną kontakt wzrokowy. Uśmiechnęła się, a to znaczyło, że jest dobrze. Poznała mnie, a bananek na jej twarzy chyba mówił, że nie zawiodła się czy coś. No, ale stres pozostał. Karolina skierowała się w moją stronę, a ja uciekłem… Nie no, żartuję, też szedłem, ale wolałbym, gdyby ona stała, bo bym miał więcej czasu, aby wymyślić, jak się z nią przywitać i co powiedzieć.

— No cześć, ty chyba jesteś Karol?! — Dziewczyna ponownie się uśmiechnęła w moją stronę. Zastanowiłem się, czy ją przytulić, podać rękę… na buziaka było zdecydowanie za wcześnie.

— Taak. No to jestem ja. Od góry do dołu. W całości. W całości ja. — Teraz sobie zdaję sprawę, jak bardzo te słowa nie miały sensu. — Trochę się stresuję. — dodałem po chwili, jakby nie widziała moich drżących dłoni.

— Nie ma czego, ja nie gryzę, połykam w całości. — Przypomniała mi się tabliczka na płocie sąsiadów ze zdjęciem małego mopsa. — To gdzie idziemy?

— Tam, gdzie chcesz! — Chciałem być gentlemanem. Czy jak to się pisze.

— Znam jedną fajną knajpę, usiądziemy, pogadamy, poznamy się lepiej. Co ty na to? Jest kawałek stąd.

Wprawdzie chciałem iść na spacer, ale może faktycznie jedzenie dodałoby mi otuchy. Szliśmy praktycznie w milczeniu. Patrzałem na swoje stopy, unikałem wzroku Karoliny, w sumie nie wiem dlaczego. Oglądałem się też za siebie i przed siebie, ale to czasami i tylko po to, by zobaczyć, czy ktoś znajomy nie idzie. Znowu to powiem… w sumie nie wiem dlaczego. Karolina opowiadała o swoim dniu, o tym, co ugotowała na obiad. Mnie to nie interesowało, bardzo dużo gadała, ale przestała, gdy dotarliśmy na miejsce.

— To tu — powiedziała tym razem krótko. Przed nami był brązowo-biały budynek, bardzo ładna restauracja, a co za tym idzie pewnie bardzo droga. Nigdy tu nie jadłem, więc nawet nie wiedziałem, co podają.

— Lubisz tu jadać?

— Nigdy właściwie tu nie byłam, ale zawsze chciałam iść. — Dziewczyna znowu się uśmiechnęła i złapała mnie za rękę. — Chodźmy, będzie fajnie. Nowe odkrycie kulinarne!

Wnętrze wyglądało bardzo ładnie, czułem jednak, że mój strój nie pasuje. Pan we fraku zaprosił nas do stolika i podał menu, a ja, gdy zobaczyłem ceny na tych świstkach, to prawie te złotawe żyrandole pospadały.

— Jak tu pięknie! Nigdy nie byłam w tak ładnej restauracji. Dziękuję, że mnie zaprosiłeś, Karolu. — W zasadzie nie zapraszałem jej, sama wybrała, ale…

— Nie ma za co. — Uśmiechnąłem się i zacząłem szukać coś nie tyle taniego, a zjadliwego. Większości cosiów w tej karcie nawet nie znałem.

— Ja zjadłabym spaghetti i wino. Czerwone, ale takie dobre. — Ja w sumie zjadłbym frytki z ketchupem. Niech będzie.

— Ja też. No to co… dwa razy makaron i wino. — To musi być super dobry makaron, skoro chcą za niego taką cenę. Nie wiem skąd, chyba jakiś pozłacany.

Kelner przyszedł i przyjął zamówienie, a ja wiedziałem, że czeka mnie konwersacja z Karoliną. W sumie już… pierwsze lody pękły. Czy jak to tam się mówi.

— Czyli mówisz, że lubisz włoską kuchnię… Ja w sumie też, to moja ulubiona — powiedziała, ja się uśmiechnąłem. Powinienem coś dodać, ale sztućce stały nierówno i musiałem poprawić. Swoją drogą w takiej knajpie mogliby na to uważać.

— Pracujesz w urzędzie pracy, co nie?

— Tak, pisałem ci o tym.

— A jak pensja, pasuje ci? — Wgapiała się wciąż na moją twarz. Ja na nią nadal nie mogłem patrzeć, mój wzrok uciekał. Pewnie myślała, że mam lekkiego zeza.

— No, nawet OK. Starczy mi na wszystko. Mieszkam z rodzicami, więc nie biorą ode mnie za dużo pieniędzy. — Ewidentnie się zniesmaczyła.

— Pewnie nie chcesz już z nimi mieszkać. W końcu masz swoje lata.

— Dwadzieścia sześć — dodałem dla przypomnienia. — No, mój młodszy brat jest w trakcie wyprowadzki i w sumie ja też bym chciał, ale to wiadomo, kasa. Jednak coś z kimś na wynajem… dałoby radę.

— Czyli nie masz zaoszczędzonych pieniędzy? — zapytała ze zdziwieniem. Zacząłem czuć się coraz dziwniej w jej towarzystwie. Odczuwałem dyskomfort.

— Trochę mam, ale to na prawo jazdy. — No tu to żartowałem. W ogóle nie widziałem siebie za kółkiem, ale coś musiałem powiedzieć. Kilka tysięcy miałem, ale na co je chciałbym przeznaczyć, jeszcze nie wiedziałem. Niech będą na czarną godzinę, gdy mnie wywalą z pracy.

— Nie masz prawka? — Karolina znowu się uniosła. — Myślałam, że masz. Większość osób w tym wieku ma.

— A ty masz?

— Mam. — Chciałem jej dopiec, bo myślałem, że nie ma, ale nie wyszło. — Zrobiłam cztery lata temu, chwilę po szkole. Już powinieneś dawno po tym być.

— Wiesz, ludzie są różni. Dla mnie wiele rzeczy jest nowych — dodałem lekko speszony.

— Na przykład jakie?

— No na przykład… nie paliłem nigdy papierosów.

— Nawet nie próbowałeś? — Definitywnie rozbawiłem Karolinę. — No ja też nie palę, ale próbowałam. Chociaż w sumie miałam taki okres, gdy paliłam.

— Widzisz, a ja nie! — dodałem, uśmiechając się. Kelner przyniósł oba dania i życzył nam smacznego.

Dwa ogromne talerze, a w środku zawartość, którą absolutnie nikt by się nie najadł. Naprawdę było warto tu przychodzić? Ładnie to wyglądało, ale nic poza tym. Dziewczyna wzięła łyk wina, skończyła sączyć jak koneser, po czym dalej drążyła ten temat:

— Nie masz prawka, nigdy nie paliłeś. Ciekawy z ciebie chłopak. — Chyba miałem plusa z tym drugim, chociaż sam nie wiem. Ciężko było wyczytać przekaz z jej mimiki. — Czego jeszcze nie robiłeś?

Zawsze w głowie siedziała mi dewiza, aby nie kłamać. Nie lubię tego robić, więc stwierdziłem, że wywalę kawę na ławę. Niech się dzieje, co chce, i tak by się wszystkiego dowiedziała.

— Nigdy nie byłem z dziewczyną — powiedziałem, o dziwo, dosyć stanowczo. Karolina przekręciła głowę, wzięła w dłoń widelec i chyba ją zatkało. Oby nie tym makaronem. Był za drogi. Już widziałem na jej nagrobku napis: „Zatkało ją drogim makaronem”.

— Rozumiem, że masz dwadzieścia sześć lat i nigdy nie uprawiałeś seksu? Kurczę, myślałam, że w tym wieku to już każdy… — I wtedy było czas dodać do tego spaghetti najtańszego ketchupu…

— Nie uprawiałem seksu, nie całowałem się, nie przytulałem, a, nawiasem mówiąc, to jest moja pierwsza randka. — I chyba ostatnia, dodałem w myślach.

Karolinę naprawdę zatkało. Czy jest na sali lekarz? Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tym razem, korzystając z okazji, że nie mam już nic do stracenia, powiedziałem:

— Jeśli ci to przeszkadza, zrozumiem. Wolę mówić prawdę niż kłamać.

— Nie no, to w sumie ładnie z twojej strony. — Uff, ulga. — By się wydało prędzej czy później. Nie wyglądasz jednak na takiego. — Czyli… czy ja jestem przystojny? Franek, potrzymaj mi piwo!

— Cieszę się, że to akceptujesz. Rozumiem, że ty masz te wszystkie rzeczy za sobą? — Chyba nie powinienem zadawać tego pytania.

— No w sumie to tak. Są to jednak skończone związki — dodała, po czym zajęła się swoim makaronem. Ale była speszona!


Zdałem sobie sprawę, że za mało pisaliśmy. To był ogromny błąd, mogłem jej powiedzieć, jak to naprawdę wygląda. Później sobie gadaliśmy, alkohol dał mi trochę odwagi i zacząłem wywalać swoje własne „ja”:


— Kiedyś ktoś mi powiedział, że nie nauczę się jodłować. Ja się nie nauczę?! Ogarnąłem wszystko przez internet w tydzień i drażniłem wszystkich dookoła!

— Poważnie, umiesz jodłować? — Karolina śmiała się, ale już nie tak depresyjnie i sztucznie.

— Umiem, ale zademonstruje później.

— Kurczę, fajny z ciebie chłopak — powiedziała, kończąc lampkę wina. — Jak się przestajesz stresować, jesteś spoko.

— Dziękuję, później jeszcze zdążysz poznać, jaki ze mnie dziwak.

— A tego wszystkiego o kobietach nauczysz się, zobaczysz!

— Mam też dodatkowe umiejętności. Umiem ściągnąć majtki bez zdejmowania spodni!

— Mam nadzieję, że gatki masz pod spodniami. — Zrobiła rodzynkowe czoło, ale potem się uśmiechnęła.

— Nie inaczej! — Kolacja się skończyła i po chwili miałem iść do domu, ale nie bardzo chciałem. Towarzystwo tej dziewczyny, chociaż na początku mnie drażniło, teraz wydawało się fajne. Ona naprawdę mi się spodobała! — A gdzie spotkamy się ponownie?

— Może wynajmiemy całe kino? — powiedziała pewnie Karolina. Dziwne to było, bo nie miała nawet chwili zawahania się, musiała już na to wpaść wcześniej. — Kiedyś tak robiłam ze swoim chłopakiem.

— Całą salę? Przecież to tyle kosztuje! Nie możemy iść normalnie do kina?

— Każdy hałasuje, co chwila chodzi do łazienki… — Miałem wrażenie, że Karola znowu z pięknego łabędzia przeobraziła się w głaz. Tak w głaz.

— Wiesz co, chyba na takie zabawy mnie nie stać. — Zacząłem wkładać pieniądze z malutkim napiwkiem do pozostawionej koperty z rachunkiem.

— Myślałam, że trochę zarabiasz. W końcu to urząd. Tam przecież pracują ludzie, którzy chodzą w tych drogich marynarkach i codziennie jeżdżą taksówkami.

— Urząd pracy… — dodałem. — O pieniądzach nie musisz mówić, bo z tego, co ja wiem, to ty tylko studiujesz i nie pracujesz, czyli twój dochód wynosi zero. — Wyprostowała się i siedziała jakby spoliczkowana. Nic nie powiedziała, ale ja już wiedziałem, jakie z niej ziółko. Nie jestem takim naiwniakiem i nie będzie leciała na mój hajs. Albo na mój brak hajsu. Zestresowała się, a reszta kolacji już nie była zabawna ani ciekawa. Nie chciałem się więcej spotkać z Karoliną i ona to widziała. Nie wiem, czy zrobił to alkohol, że się tak otworzyłem, ale cieszyłem się, że nie wydałem na nią już ani złotówki. Wynajem sali kinowej? No naprawdę, brzmi nieprawdopodobnie dziwnie, ale naprawdę tak było. Nie zmyśliłem!

5. Tajemnicze pudełko z odwagą

Wszystkie dni aż do weekendu płynęły bardzo powoli i tajemniczo. Poza pracą niewiele wychodziłem z domu, może kilka razy byłem z psiakiem na dłuższym spacerze i to właściwie one pozwoliły mi pooddychać świeżym powietrzem, które wciąż było upalne i ciężkie dla mnie.


Czasami te wyjścia z Chrumkiem były dla mnie ważną częścią dnia, bo inaczej nie wyszedłbym w ogóle. Szczególnie nadchodzące weekendy miały być trudne. Myślami byłem przy nieudanej randce z Karoliną i pewnie zastanawiacie się, czy w ogóle do mnie jeszcze napisała. Nie. Kontakt po spotkaniu urwał się kompletnie, a ja nawet nie chciałem oglądać tego portalu i sprawdzać, czy może jakaś inna kobieta napisała do mnie. Nauczyłem się jedynie, by więcej pisać, a potem się spotykać. Muszę się najpierw dowiedzieć o danej osobie, przynajmniej więcej, niż wiedziałem o niej. Dziewczyna nie tyle, co nie odpisywała, to siedziała w moich myślach. Nie zakochałem się, była w mojej strefie nienawiści, to jak ta gorsza część szafy w moim pokoju. Ta szara i niepozytywna. Dużo stresu zjadłem przez to spotkanie i nie chciałem tego powtarzać, ale jedno w tej historii mnie cieszyło — byłem już po pierwszej randce. Co prawda nie całowałem się ani nie uprawiałem seksu, ale zawsze coś. Jakieś minimalne osiągnięcie. Przynajmniej dla mnie. Stwierdziłem, że troszkę odpocznę, dodam sobie sił i wtedy spróbuję pójść na kolejną randkę, ale po dłuższym pisaniu.

Kolejny piątkowy spacer z Chrumkiem zapowiadał się normalnie. Słońce powoli zachodziło, a komary wręcz przeciwnie — zaczęły wychodzić z tych chaszczy i mnie zjadać. Przynajmniej one na mnie leciały. Miałem ochotę troszkę pochodzić dookoła osiedla, pomyśleć, wywlec swój umysł naprzeciw tym wszystkim myślom, które we mnie siedziały. Chciałem, nawet bardzo chciałem, spotkać się w weekend z Frankiem, ale nie wiedziałem, czy on będzie miał czas. Postanowiłem, że napiszę do niego jutro — musiałem się komuś wygadać o tym, co się działo parę dni temu.

Ulica wyglądała bardzo pusto, drzewa dawały coraz mniej cienia, ale było parno, więc nie musiałem zakładać bluzy. Kilka osób się przewinęło, ale mój piesek wolał bardziej powolny spacer, więc kroczyłem i mijałem ich, nie patrząc im w oczy. Nie lubię tego. Nagle zauważyłem leżący pod płotem kolorowy karton oklejony taśmą. Ciekawe, jakaś przesyłka może… ale nie było adresu. Postanowiłem, w sumie nie wiem dlaczego, chyba z czystej ciekawości, zobaczyć, co jest w środku, więc rozdarłem taśmę i otworzyłem pudełko.

W środku była masa rzeczy do malowania, jakieś czyste płótna, kilka farb, takich bardziej profesjonalnych. Podobnych używała Margo, ale innej marki. Te wyglądały na droższe i bardzo zużyte. Było też kilka grubych książek upaćkanych farbą, które szybko przewertowałem. Gdy odłożyłem już książki na swoje miejsce do pudełka, uświadomiłem sobie, że ktoś mógł zobaczyć, co robię, i że szperam w czyjejś własności. Szybko rozejrzałem się, czy nikogo nie ma przy ulicy. Z daleka widziałem tylko starszego pana, który stał przy swoim aucie, ale nie mógł mnie widzieć, bo był zwyczajnie za daleko. Zakleiłem karton ponownie taśmą, która już nie trzymała się jak wcześniej, i odszedłem z Chrumkiem.

Po paru krokach zorientowałem się, co jest grane. Przecież tutaj, przy tym płocie, mieszkała ta nowa rodzina, która się wprowadziła. Że ja naprawdę w ogóle o tym nie pomyślałem. Być może dlatego, że chciałem wymazać cały dzień spotkania z Karoliną, nawet moment przyjścia na przystanek, a może dlatego, że nie interesowałem się życiem sąsiadów, nawet nie wiedziałem, kto obok nas mieszka. Oczywiście z wyjątkiem Sabiny. Ciekaw byłem, czy ten karton stał tutaj, bo miał stać, czy ktoś go zapomniał. Dookoła nie było niczego, a gdyby chcieli, mogliby położyć go za płotem, na swojej posesji. Wtedy na pewno nikt by go nie wziął. Postanowiłem jednak zaryzykować i dać szansę odwadze, więc wziąłem karton i spróbowałem otworzyć furtkę. Niestety się nie udało. Odstawiłem karton, otworzyłem furtkę, wziąłem karton, odstawiłem, zamknąłem i pociągnąłem Chrumka aż pod drzwi nowych sąsiadów, modląc się, żeby nie zrobił dwójki na ich posesji.

Zadzwoniłem, używając łokcia. Poszło mi to całkiem sprawnie. Normalnie bym milion razy myślał, czy mam to zrobić, bo nie wiem, kto otworzy. Cisza. Zadzwoniłem jeszcze raz. Znowu cisza. No to cóż, trzeba odejść i odłożyć paczkę na swoje miejsce.

Zrobiłem dwa kroki w tył, gdy nagle usłyszałem otwarcie drzwi. Przede mną stanął wyższy o głowę ode mnie gościu. Miał kręcone, rude włosy i czarne okulary na nosie. Wyglądał bardzo elegancko, jakby chciał gdzieś wyjść, być może tak właśnie było. Przez odbijające się światło zachodu słońca niewiele więcej mogłem zobaczyć.

— Karton tam… stał — wymamrotałem kompletnie zestresowany. Moje ciało dziwnie zastygło, jakbym dostał paraliżu. Nigdy wcześniej to mi się nie przydarzyło.

— O, dziękuję, widocznie zapomnieliśmy. — Już podchodziłem do drzwi z tym pudłem, gdy nagle mężczyzna krzyknął: — Ewa, miałaś wziąć swoje klamoty! — Odwrócił się w moją stronę i zapytał: — Pan jest naszym sąsiadem? Ładny piesek.

— Tak i dziękuję. Chrumek.

— Słucham?

— Znaczy się… jestem sąsiadem, dziękuję za nazwanie mojego pieska ładnym i wabi się Chrumek — dodałem, spoglądając z uśmiechem na mojego psa. Wciąż trzymałem pudło w dłoniach.

— Śmieszne imię. A ja nazywam się Nataniel Kress. Bardzo mi miło poznać właściciela Chrumka, czyli…? — Chłopak chciał, abym dokończył, ale ja się zawiesiłem, niczym przeglądarka internetowa Explorer.

— Aaa, Karolek jestem, znaczy się Karol. — Nieśmiało spojrzałem na faceta, który swoją drogą wyglądał na bardzo inteligentnego, chociaż słońce strasznie waliło mi po oczach. Mądrzy zawsze przedstawiają się imieniem i nazwiskiem.

— Wezmę od ciebie ten karton. — Wyciągnął ręce w moją stronę, a ja już chciałem iść, gdy nagle przy wejściu pojawiła się ta sama dziewczyna, którą widziałem, kiedy szedłem na przystanek. Krótkie włosy, no wiecie. Tym razem miała na sobie dosyć ciepły dres, jak na tę porę roku. — Masz te swoje rzeczy do malowania. Wszystkiego zapominasz!

— Dziękuję panu, pewnie by zmokły, gdyby padało.

— Nie zapowiada się. Tak w ogóle jestem Karol — powiedziałem bardzo śmiało, podając rękę. Najpierw jednak sprawdziłem, czy jest czysta. Moja ręka czy jest czysta.

— Ewa! Miło mi poznać. Trzeba się kiedyś umówić na kawę, piwko czy coś i poznać nowych sąsiadów i fajnego pieska. Tutaj niedaleko mieszkasz? — Dziewczyna mówiła bardzo szybko.

— Chrumek…

— Słucham?

— Pies wabi się Chrumek. I tak, można się spotkać, w sumie fajnie by było. Muszę już iść z pieskiem na spacer, ale to jest mój numer, zapiszcie sobie. — Wyświetliłem na ekranie mojego rozbitego już dawno telefonu numer do samego siebie, a Ewa zapisała w swoim telefonie.

— Bardzo miło mi było poznać szanownego pana — powiedział radośnie Nataniel, po czym machając mi ręką niczym król, powoli zamknął drzwi.

Stałem z psem jeszcze chwilę przed drzwiami, ale ogarnąłem, że jest to dziwne, więc postanowiłem już pójść do domu. Robiło się coraz ciemniej, chłodniej i zimniej. A komary leciały na mnie bardziej niż dotychczas. Mogłem się psiknąć jakimś specyfikiem czy coś. W sumie gdzieś powinienem mieć coś takiego, a jak nie ja, to na pewno Margo.

Gdy zmęczony tym cały spacerem, który do długich nie należał, wszedłem do salonu, zobaczyłem to samo co zwykle. Rodzice oglądali jakiś film i zajadali się tanimi ciastkami z pobliskiego marketu. Przy wejściu stało kilka kartonów Janka — powoli zaczął się wyprowadzać, ale nie spał już u nas. Wynoszenie jego rzeczy wyglądało, jakby miało trwać wieki, a zwyczajnie mu się nie chciało tego robić. Dziwnie było. Tamci się wprowadzali, brat wyprowadzał. Tu kartony, tam kartony… Całe życie to jakieś pieprzone kartony. Nie powiem, że mi było łatwo z faktem, że brat się wynosił. Było mi bardzo ciężko, ale starałem się tego po sobie nie pokazywać. Ostatnio w głowie siedziała mi masa natrętnych myśli. Tym razem skupiłem się na Natanielu, sąsiedzie, którego w sumie przed chwilą poznałem. Po pierwsze to pierwszy człowiek z takim imieniem, jakiego w ogóle znałem. Po drugie wydawał się intrygujący. Nigdy nie widziałem tak wyglądającego człowieka. Wyróżniał się. Ciekawe, czym się zajmuje.

Zrobiłem sobie ciepłą herbatkę w kuchni i poszedłem posiedzieć na łóżku w moim pokoju. Uznałem, że rodzice powinni pobyć trochę razem. Ostatnio nie było między nimi najlepiej, a tata niedługo wyjeżdżał. Dwadzieścia cztery schody i bach, delikatnie, ale stanowczo położyłem się na moim łóżku, a za plecami ułożyłem swoje ulubione, kolorowe poduszki. Chrumek położył się obok mnie, a pyszczek usadowił na moim prawym udzie. Wtedy wie, że będzie głaskany. Po pierwszym łyku bardzo gorącej herbaty usłyszałem hałas dobiegający z zewnątrz. Moje okno wciąż było lekko otwarte, więc więcej dźwięków docierało na moje piętro niż zwykle. Psiak szybko się zerwał, a ja odłożyłem kubek na etażerkę i zobaczyłem zza firanki, co działo się na dole.

Z mojego okna idealnie widziałem dom mojej ukochanej Sabinki. To dlatego mogę tyle opowiedzieć o niej. Nigdy jej nie odwiedziłem, zamieniłem może parę zdań, ale nie widziałem piękniejszej kobiety. Dźwięki właśnie dochodziły z jej podwórka, a to dziwne, bo zawsze słychać było stamtąd ciszę, ewentualnie lekkie poszczekiwanie ich małego, białego maltańczyka o imieniu Fluffy. Sabina kłóciła się ze swoim mężem. Jeszcze nigdy nie widziałem u nich takiej akcji, aczkolwiek delikatnie zacząłem podsłuchiwać całą rozmowę, a nie było to trudne, bo ich głos było słychać na całym osiedlu. Kłócili się o jakiś wyjazd, na który pojechał Dominik — jej mąż. Nie miałem pojęcia, co tam się stało, ale najwidoczniej mojej sąsiadce to nie odpowiadało. Może ją tam zdradził, może sobie kogoś znalazł? Czyli jedno i drugie? Nie do końca wiedziałem, o co chodzi, bo wszedłem w połowie kłótni. Widziałem tylko zezłoszczoną Sabinę, która wmawiała mężowi, że nie powinien był tam jechać, bo same kłopoty, ale jak i dlaczego, to nie mam pojęcia. Dziwiło mnie też to, że się kłócili tak głośno, wiedząc, że każdy może ich usłyszeć. Jaki on głupi! Ma taką śliczną żonę i jeszcze tak na nią krzyczy? Co za drań — pomyślałem, gdy nagle akcja wyszła poza moje ramy myślenia. Sabina zezłościła się i wyszła za furtkę. Sama. On wszedł ponownie do domu. Chyba wcześniej już chciała wyjść, skoro kłótnia odbywała się na dworze. Stanęła przy bramce i wyciągnęła telefon, jakby miała gdzieś dzwonić. To był mój czas. Skoro Karolek już był tyle razy w tym tygodniu odważny, mógł i teraz być. Nie do końca jednak wiedziałem, cóż chciałem osiągnąć.


Szybkim krokiem zszedłem na dół. Schodów było dwadzieścia cztery. Dziwne, jakby coś się zmieniło, dałbym znać.


Otworzyłem drzwi od domu i wybiegłem, a potem nagle, szybko jak struś z tej kreskówki, stanąłem dęba. Przy Sabince, która już nie miała telefonu w dłoni, stał Nataniel i ją przytulał. To ja miałem być jej otuchą i się z nią tulić. Zostać też ojcem jej dzieci, ale to tak między nami. Oczywiście to się stanie w dalszej części tej książki. Poczekajcie.

Nataniel z nią chwilę porozmawiał, ja stałem tylko za podwórkowym krzakiem z oddali, jak jakiś szpieg, i nie słyszałem, o czym mówią. Po chwili Sabina weszła ponownie na swoją posesję i zniknęła, chłopak również poszedł w stronę swojego domu. Urosła we mnie jakaś taka ogromna moc i postanowiłem wyjść zza krzaka. Zawołałem mojego sąsiada i chciałem się z nim rozmówić. On chyba zorientował się, że przyglądałem się całej sytuacji. Nadal nie wiedziałem, cóż chciałem osiągnąć w tej całej sprawie, poczułem jednak ogromną zazdrość, jakbym miał jakiekolwiek szanse u Sabiny.

— Coś się stało? — zapytał, gdy wywołałem jego imię.

— Tak! Ja mam pytanie. Co się tutaj, do cholery, działo?

— Usłyszałem krzyki, jak byłem na tarasie, i zwyczajnie wybiegłem, bo zobaczyłem naszą sąsiadkę we łzach. — Nataniel powiedział te słowa ze straszną determinacją w głosie, jakby zadyszką.

— I postanowiłeś ją przytulić?

— Sama się do mnie przytuliła. — Jego uśmieszek w tych okularkach wyglądał dziwnie. Wrednie trochę… — Nie wiem, co tam się stało, nie wypada pytać.

— Pokłóciła się z mężem. Rozumiesz… z mężem! — dodałem, jakby to miało cokolwiek zmienić między mną a Sabiną. Chciałem podkreślić, że już kogoś ma.

— No dobrze, ale to raczej nie mój interes.

— I odczep się od niej, dobrze? — Chłopak stanął jak wryty i chyba powoli zaczął się na mnie gniewać. Wiedziałem, że rodzę złe myśli, które później będę wałkował w mojej głowie. Sporo ryzykowałem, wybuchając złością.

— Ale ja jej przecież nic nie zrobiłem! Ej… chyba nie myślisz, że na nią lecę?

— W sumie, w sumie chyba tak myślałem. — Spojrzałem na jego buty, nie mogłem już na jego oczy, coś zaczęło mnie drażnić.

— Karol… Dobrze pamiętam? Ja nie lecę ani na mężatki, ani na niemężatki. — Mrugnął w moją stronę, gdy tylko udało mi się zerknąć na jego twarz.

— Bo wiesz, ona ma męża i w ogóle… — dodałem po chwili coraz bardziej speszony, przecież nie mogłem powiedzieć mu, że to właśnie ja na nią lecę niczym komary na moją skromną osobę. — Ach, przepraszam, niepotrzebnie się czepiam. — Musiałem powiedzieć to magiczne słowo. Moje myśli by w nocy wariowały. Nie lubię być wobec kogokolwiek wredny, bo wtedy nocami o tym myślę i myślę. Nataniel jednak odpowiedział mi w taki sposób, że normalnie mnie zamurowało.

— Nic się nie stało. Na przyszłość, jak będę przytulał jakąkolwiek dziewczynę, to uświadom sobie, że jestem gejem.

— Naprawdę? A nie wyglądasz… — Trochę mi ulżyło, ale właściwie zdałem sobie sprawę, że to moje stwierdzenie było absolutnie nie na miejscu. Nie przemyślałem tego, co chciałem powiedzieć, i tak się wyrwało.

— A według ciebie jak wygląda typowy gej?

— Faktycznie. Dobrze, nie było rozmowy. Jeszcze raz przepraszam — powiedziałem, powoli odwracając się w kierunku domu, Nataniel jednak nie dawał za wygraną i całą naszą „kłótnię” zakończył dosyć niespodziewanie.

— Zapraszam cię i całą twoją rodzinę do nas jutro na sąsiedzkiego grilla. Szesnasta! Piszesz się?

Mieli przecież mój numer, mogli napisać. Pewnie chcieli to zrobić później, a przynajmniej miałem taką nadzieję, że nie jestem przypadkowo tam zapraszany.

— W sumie… czemu nie! Będzie fajnie poznać nowych sąsiadów od lepszej strony. — Chłopak pomachał mi, a ja bardzo się cieszyłem, że Nataniel jest gejem i że skończyłem normalnie tę rozmowę i być może nie będę miał wyrzutów sumienia i dziwnych myśli. — Jeszcze raz przepraszam za wszystko — dodałem, gdy chłopak wchodził już na swoje podwórko. Uśmiechnął się w moją stronę. Czyli jest dobrze — pomyślałem, wchodząc do domu i potykając się o mojego psiaka. Jaka ze mnie oferma.


Jutro grill u Natana i Ewy. Zapowiadało się bardzo ciekawie, przynajmniej miałem zaplanowane jakieś zajęcie. Schodów dwadzieścia cztery. Zimna herbata, ciepła kąpiel, zamknięte okno, zgaszone światła u państwa Mazurów, ciepłe łóżko i milion myśli…


Pewnie sąsiad ma mnie za debila, niepotrzebnie byłem dla niego taki zły. Nie powinienem mówić, że nie wygląda jak gej, to nieładnie. Przecież nie jestem homofobem. Nie każdy homoseksualista musi mieć rurki, ale tego też nie powiem, bo przecież każdy ma prawo nosić, co chce. Nawet Janek ma takie wąskie spodnie w swojej garderobie. Może ma mniejszego siusiaka ode mnie? Czy dwudziestosześciolatek powinien mówić słowo „siusiak”? Nie powinienem podsłuchiwać sąsiadów, jednak gdybym szybciej przybył na miejsce niż on, to bym ją przytulił. A może Sabina wiedziała, że jest gejem, i dlatego się do niego przytuliła? A może jednak to Nataniel kłamał… I kim jest dla niego Ewa? Nie wyglądają jak rodzeństwo. Coś mi tu wyjątkowo nie gra. Jedna owca, druga, Kaczor Donald farmę miał iooo…

Wstałem rano, godzina dziesiąta. Zapach ciepłego powietrza (tak, dla mnie jest taki. Może świece zapachowe jeszcze tego nie opatentowały, ale on istnieje) i moich wczorajszych skarpet unosił się w pokoju. Oczy w piachu, brak totalnego planu dnia, ale, czekaj… O szesnastej mieliśmy iść do sąsiadów. Wypadałoby powiedzieć rodzicom. Chociaż przyjście z rodzicami to troszkę wstyd. Pierwsze, co zrobiłem po wstaniu, to umycie twarzy, wypicie soku, później jakoś zleciało, aż zszedłem na dół do kuchni. Schodów dwadzieścia cztery.

Ubrani i uszykowani rodzice już siedzieli w salonie. Oświadczyli, że idą na małe zakupy. Bym napisał, co dokładnie powiedzieli, ale mój rozum mi mówi, że za dużo dialogu tu plotę i powinienem dać więcej opisów. Tak że ten… Jak zwykle wyciągnąłem z szafki płatki, a z lodówki mleko. Zastanawiacie się, co wlewam łamane na wsypuję pierwsze? Otóż, moi kochani, najważniejsza jest miska. Moje ulubione czekoladowe kulki siedzą sobie w misce i się zatapiają. Czasami wyobrażam sobie, że te kulki to ludzie, których nie lubię, i ja ich zjadam jak taki potwór, a oni płaczą z przerażenia, ale niestety… nikomu życia nie podaruję. Tobie, Małgosiu z trzeciej ce, która mnie wyzywałaś w podstawówce, też nie!

Gdy pozbywałem kulki życia i ostatnich oddechów nagle do domu wpadł zdezorientowany Janek. Wziął szybko ostatnie siatki, kartony i wyszedł. Żadne: „Hej, siema, może zagramy w Monopoly, UNO?”. Nic. A ja sobie przypomniałem, że nie powiedziałem rodzicom o dzisiejszym grillu. Dobra, nie powiem. Koniec i kropka.

Znalazłem smycz Chrumka w rogu kanapy i postanowiłem, że się przejdę na mały spacer, jednym okiem zobaczę, co u Sabiny, czy może gdzieś tam nie stoi w gotowości do przytulenia albo najlepiej z karteczką w dłoniach „Hug me, Karol”. Och, Karol… Oczywiście to były moje dziwne marzenia, takie ze snów. Sąsiadki ani nikogo nie było na podwórku, gdy przechodziłem.

Cisza na dzielnicy, kolejny słoneczny dzień grzał mi w plecy. Opalę się na robotnika jak nic. Przeszedłem dalej… i zauważyłem lekki harmider u naszych nowych sąsiadów. To nie była kłótnia, przyjechał jakiś dostawczak, prawdopodobnie z meblami. Chyba jakieś nowe zamówili. Ewa stała przed wejściem do domu, natomiast Nataniel coś podpisywał z kierowcą. Wyglądał zupełnie inaczej niż wczoraj. Miał na sobie brązowe spodenki, ciemną koszulkę i szelki. Wyglądał jak jakiś barman, bardzo ciekawie, a szelki to ja lubię w każdej formie. Nagle zauważyłem, że chłopak biegnie w moją stronę, chociaż bardziej zwróciłem uwagę na rozwiązaną sznurówkę w jego prawym bucie.

— Hej, Karol! Mam do ciebie taką małą prośbę… Masz może teraz trochę czasu? — zapytał, ledwo łapiąc oddech, a przebiegł może kilka metrów.

— Zależy na co. — Uśmiechnąłem się, przypominając sobie, że nie umyłem zębów.

— Muszę lecieć do sklepu kupić to i owo na grilla, a sam nie dam rady. Ewa musi zostać w domu i pilnować dostaw. Pojedziesz ze mną?

— Kiedy?

— Zaraz! — powiedział z jakąś dziwną agresją. Chociaż może mi się wydawało…

— Tylko umyje zęby!

— Jesteś zajebisty, koleś. Przyjdź, jak się ogarniesz! — krzyknął, po czym poszedł z powrotem do ciężarówki, jak gdyby nigdy nic, nie zwracając uwagi na sznurowadło.

Zaraz, zaraz. Sam nie może zrobić zakupów? No ale dobra, wczoraj go obraziłem, dzisiaj pojadę z nim na zakupy. Chociaż to naprawdę dziwne, że potrzebował mojej asysty. Faktem jednak było, że takie samotne zakupy to udręka. Nie wiedziałem, ilu on chciał zaprosić tych sąsiadów, a jak ta cała Ewa nie mogła, to w sumie i mnie by było ciężko zrobić te zakupy. Pewnie połowy bym zapomniał. Faceci tak mają, niestety.

Wchodząc do domu i spoglądając na moich rodziców, znowu mi się przypomniało, że sąsiedzi zapraszali mnie z całą rodziną, czyli wypadałoby zaprosić chociaż mamę i tatę. Nie byłem do końca pewien, czy oni sami tam mieszkali, czy był jeszcze z nimi ktoś ze starszego pokolenia. Na pewno Margo i mój ojciec źle by się czuli w tak młodym towarzystwie. Długo o tym nie myślałem, bo w głowie siedział mi tylko fakt, iż muszę umyć zęby i wyjść do Nataniela, który pewnie już na mnie czekał. Schodów dwadzieścia cztery, wszedłem do mojej łazienki, która już powoli zaczęła obrastać syfem, ale w sumie nikt jej nie sprzątał. Już dawno temu mówiłem, że na moje piętro jest kategoryczny zakaz wchodzenia, a tym bardziej sprzątania. Umyłem zęby prawidłowe trzy minuty i pozbyłem się z ust nadmiaru pasty. Nienawidzę tego smaku. Schodów dwadzieścia cztery w dół i szybkim krokiem przebiegłem przez salon.

— A ty co dzisiaj tak pędzisz? Szybki spacer z psem, teraz gdzieś wylatujesz — powiedział ojciec, trzymając pilot od telewizora. Klasyczny widok.

— Jadę na zakupy, będę później! — Szybko zamknąłem, a w zasadzie trzasnąłem, drzwi i pobiegłem. Nie wiem, czemu tak pędziłem, może dlatego, że poczułem się ważny i do czegoś potrzebny. Natana, o dziwo, jak to miało miejsce w mojej wyobraźni, jeszcze nie było na miejscu.

Postanowiłem wejść na ich posesję i zwyczajnie zadzwonić do drzwi, ponieważ dookoła, prócz ciężarówki i ponownie… paru kartonów, nikogo nie było.

Drzwi otworzył mi ten rudzielec i donośnym głosem na cały dom uświadomił Ewę, że jedzie ze mną na zakupy. Ta nie była zbyt szczęśliwa, bo coś odburknęła, ale widać było, że już wcześniej mieli to dogadane. Tym razem chłopak miał koszulkę w paski i czuć było od niego bardzo ekskluzywne perfumy.

Sąsiad zaprosił mnie do mercedesa i zaczął ustawiać lusterka. Widocznie auto nie należało do niego. Wokoło nas wisiała okropna, czasami nie do zniesienia cisza. Samochód był bardzo cichy, a w środku czuć było mieszankę dwóch zapachów. Jego perfum i zawieszki do auta, która mnie strasznie irytowała. Jak można coś takiego wieszać? Przypomniała mi się historia, jak kiedyś jechałem z Jankiem i Julką do kina, a jego zawieszka z płynem się odczepiła i ubrudziła pół siedzenia wraz z jego dziewczyną. Ja nie mogłem się przestać śmiać, ale znacie już Julię, ona się obraziła, jakby mój brat zrobił to specjalnie.

Cisza dogłębnie mnie przybiła. W głowie roiło się od myśli i tematów do rozmowy, ale jakoś nie było odwagi, aby je zacząć. Przede wszystkim zastanawiałem się, dlaczego właśnie mnie wybrał na te zakupy, ale nie chciałem podejmować tej rozmowy. Nie wiedziałem też dokładnie, gdzie jedziemy, ale domyślałem się, że do pobliskiego supermarketu. Tu na osiedlu były same małe sklepy, w których zresztą było drożej, więc każdy jeździł tam. Widocznie Natan znał już okolicę, prowadził bardzo ładnie. Gdy patrzyłem w jego kierunku, on się do mnie uśmiechał, ale nic nie mówił, podobnie potem robiłem i ja. Po jakiś pięciu minutach jazdy włączył radio i leciała jakaś piosenka, która przerwała tę straszną ciszę. Troszkę mi ulżyło, ale przypomniałem sobie, że ta piosenka leciała wtedy, kiedy na moich rączkach umarł mój kochany szczurek. Wtedy jakoś tak zrobiło mi się smutno, ale wciąż dialog prowadziłem sam ze sobą. W myślach. Nataniel siedział cicho i trzymał się drogi. Może nie lubił gadać podczas jazdy?

Podjechaliśmy na parking, który był na tyłach pusty. Stanęliśmy pod drzewem prawdopodobnie dlatego, żeby dawał cień, aby później nie było ciepło w aucie. Podczas trasy od parkingu do wózków zakupowych chłopak w końcu zaczął coś mówić. Wspominał, co chce kupić i na czym musi zawiesić oko. Dodał, że Ewa jest wegetarianką i trzeba wziąć dużo warzyw, owoców, żeby porobić sałatki, a także bezmięsne… mięso. Zawsze byłem ciekawy, jak to smakuje. Ponoć bardzo dobrze.

Nataniel włożył dwa złote do wózka i kazał mi usiąść w krzesełku. Żartuję, nie kazał, ale już dawno w tej książce nie było niczego śmiesznego. Włożył w to krzesełko swój plecak. Stwierdziłem, że też coś kupię, i zaproponowałem alkohol, konkretniej piwo. Chłopak na początku nie chciał, abym cokolwiek kupował, ale po chwili mojej namowy się zgodził i szybko włożyłem na koniec koszyka moje zakupy w skali większej, niż potrzebowali, żeby nie było wiochy. Trunki też były z lepszej półki, co skwitował słowami, że Ewa lubi takie smaczki, ale cały czas podkreślał, że za drogo, że nie trzeba. Na pewno każdy coś przyniesie, a ja nie umiałem gotować, więc chociaż kupiłem alkohol, na którym w ogóle się nie znałem. Chciałem też okazać wdzięczność, że w końcu ktoś mnie gdziekolwiek zaprosił.

Chłopak interesował się składem produktów przed włożeniem ich do koszyka. Szło mu to znacznie szybciej niż na zakupach z Królową Margo, aczkolwiek wolniej niż mnie samemu. Może dlatego, że nigdy nie robiłem zakupów na obiad. Kolejka przy kasie była niemiłosierna, ale chwilę później przyszła jeszcze jedna kasjerka i jakoś się udało wyrobić w czasie. Przy kasie zaczął dzwonić jego telefon, ale chłopak to zignorował. Podczas wyjścia ze sklepu jednak oddzwonił, mówiąc, że zwyczajnie teraz nie może rozmawiać, bo jest na zakupach. Nie wiedziałem, kto dzwonił, ale przecież mógł normalnie pogadać. Podczas zakupów było niezręcznie, ale tu tylko ja stałem i w ogóle mnie się nie spieszyło.

Nataniel uśmiechnął się do mnie i powędrowaliśmy zapakować wszystko do wielorazowych siatek, a później do bagażnika. Ja swój alkohol też włożyłem do jego siatek, obiecując, że pomogę mu to wszystko rozstawić u niego w ogrodzie, czy gdzie tam będzie chciał. Powrotna droga była już zdecydowanie ciekawsza i obiecująca niż poprzednia. Mój sąsiad w końcu zaczął ze mną konwersować. Robił to też w sklepie, aczkolwiek wolałem uniknąć tej ciszy w podróży. Postanowiłem zadać jedno, ale to bardzo ważne dla mnie pytanie. Skoro on był gejem, to Ewa nie była jego partnerką, więc po długim paplaniu o niczym zapytałem:

— Kim jest dla ciebie Ewa?

— To jest moja młodsza kuzynka. Fajna babka, nie? Czasami jest bardziej męska niż niejeden facet! — Nie wiedziałem, czy to komplement, czy nie. Lubiła kobiety? Chociaż w sumie to nic nie oznaczało.

— Mieszkacie tam we dwoje tylko?

— Tak, chociaż uważam, że ten dom jest za duży dla naszej dwójki. Będzie sporo sprzątania, chociaż wiadomo, nie umywa się do waszego. Ile osób mieszka z tobą? — zapytał, a ja poczułem się bardzo zmieszany, jednak musiałem powiedzieć prawdę. Wstydziłem się jej.

— Mieszkam z rodzicami. No i z psem.

— Z Chrumkiem, jasne. Rozumiem, że rodziców zaprosiłeś na dzisiejszego grilla? — Wtedy stwierdziłem, że nie będą chcieli przyjść, ale faktycznie nie pytałem i postanowiłem tutaj troszeczkę skłamać.

— Tak, ale są zajęci. Dużo osób przyjdzie? — chciałem zmienić temat.

— Dwadzieścia parę, dokładnie nie wiemy. Jak coś, pożyczysz krzesła? — Zaśmiał się. Przez moment nie patrzył się na drogę tylko dziwnie spogladał na moją twarz. Butelki zaczęły dźwięczeć przy skręcie niczym znicze na Wszystkich Świętych, ale spokojnie, do tego święta w tej historii też dojdziemy.

— Zapowiada się fajna impreza. Przyniosę krzesła, jeśli będzie taka potrzeba.

— A tak między nami, Karol… masz kogoś? — Wtedy przypomniała mi się historia z Karoliną i brak jakiejkolwiek opowieści, którą mógłbym opowiedzieć Natanielowi. Nie wiedziałem, czy skłamać, czy powiedzieć prawdę. Nie lubiłem robić tego pierwszego, chociaż przed chwilą mu kłamałem. Liczyłem, że powie, iż nie muszę nic mówić, ani się spowiadać, ale chłopak ewidentnie czekał na odpowiedź, czekał aż za długo. — No nie wstydź się.

— Nie mam. W sumie to trochę skomplikowane. — Sąsiad uniósł brodę do góry, jakby dokładnie znał moją historię, której nie znał. Nie przyznam mu się, że mam zerowe doświadczenie, prócz jednej randki, ale tym nie ma się co chwalić. — A ty kogoś masz? — zmieniłem ponownie temat, patrząc się na drogę.

— Nie mam. — Poprawił swoje okulary i zrobił bardzo dziwną minę. Nietypową dla niego, albo taką, jakiej jeszcze nie poznałem.


Zacząłem być bardziej nieśmiały niż kiedykolwiek, ale nie wiedziałem, jak dalej rozmawiać z Natanielem, czułem się bardzo skrępowany. Reszta podróży polegała na słuchaniu muzyki i podziwianiu otoczenia aż do osiedla.

6. Perfect

Przybyliśmy na miejsce, a dokładniej wjechaliśmy na podjazd. Nataniel był wkurzony, ponieważ jego kuzynka nie otworzyła bramy, a widocznie miała to zrobić. Postanowiłem wziąć parę siatek i położyć wszystko na stole, który stał z boku domu. Prawdopodobnie tam miała odbywać się impreza sąsiedzka.


— Wejdź do środka i jak możesz, to połóż wszystko w kuchni.

Jak powiedział, tak zrobiłem i poszedłem w stronę domu, drzwi były już otwarte. Wnętrze wyglądało bardzo nowocześnie, ale było widać, że jeszcze nie wszystko zostało zrobione. Kilku mebli brakowało, a kuchnia przypominała niedokończoną. Przy kanapie stała gitara w futerale, natomiast cały salon wyglądał, jakby przeszło tornado. Brakowało też telewizora, mój ojciec by tu dnia nie przeżył. Szafki kuchenne nie do końca były rozpakowane, górne jeszcze nie wisiały, a dolne zdobiły siateczki przy rączkach. Na blacie stało pełno narzędzi, a Natan uświadomił mnie, że jeszcze nie zdążyli wszystkiego zrobić i przeprosił za bałagan. Dziwiłem się, że wolą marnować czas na sąsiadów, zamiast ogarnąć chatę, ale to nie mój biznes.

Zrobiłem trzy tury z siatami, podobnie jak Nataniel. Ewa w tym czasie wynosiła stoły do ogrodu. Naprawdę była bardzo silna. Miałem wrażenie, że w ogóle mnie nie zauważa. Wyglądało na to, że impreza miała się odbyć z tyłu. Gdy udało mi się wszystko wyciągnąć z auta i zapytałem, czy jeszcze w czymś pomóc, chłopak powiedział, że jedyne, w czym mogę pomóc, to przyjść na szesnastą. Uśmiechnął się, a ja poszedłem.


Nigdy wcześniej nie widziałem człowieka z takim wyrazem twarzy. On, uśmiechając się, śmiał. Było to bardzo nietypowe i wyjątkowe wśród reszty ludzi, których znałem. Oni też się uśmiechali, ale tak nieszczerze, a już na pewno nie tak jak on. Przynajmniej miałem takie wrażenie.


Droga do domu nie była, jak już wiecie, długa, a ja chciałem coś zjeść teraz, żeby później mieć miejsce na kiełbaskę. Gdy złapałem za klamkę, usłyszałem sygnał SMS. To był mój brat Janek, powiedział, że mam uświadomić Margo, iż nie przyjdzie dzisiaj na kolację, bo idą na grilla. Lampka mi się zaświeciła niczym żarówka nad głową w starej kreskówce. Szybko pobiegłem do pokoju, schodów dwadzieścia trzy. Żartowałem, dwadzieścia cztery. Postanowiłem zadzwonić do brata i dowiedzieć się, czy to jest ta sama impreza, chociaż właściwie byłem tego pewien, bo takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają zbyt często.

Nigdy nie lubiłem rozmawiać przez telefon, ale z rodziną nie miałem problemu. Najgorzej było w pracy. Janek wyjaśnił mi, że idzie dzisiaj do kumpla, który ma przypadkowo tak samo na imię, jak nasz rudy kolega. Wytłumaczyłem mu, że też idę na tę imprezę jako sąsiad i dodałem, by nic nie mówił rodzicom, że też są zaproszeni. Okazało się, że mój brat to znajomy Nataniela i dlatego ten go zaprosił. Ja niestety miałem mało danych, jeśli chodzi o przyjaciół Janka, więc tego nie wiedziałem. Przypomniało mi się, że on w samochodzie mówił mi, iż mieszkał wcześniej z rodzicami w naszym mieście, ale troszkę dalej, więc mogli się znać. Najprawdopodobniej mój nowy znajomy też nie wiedział, że jesteśmy rodzeństwem. Brat stwierdził, że to dobrze, że idę, ponieważ w końcu poznam jakiegoś kumpla. Opowiedziałem mu, jak poznałem sąsiadów. Uświadomił mnie, że Nataniel jest tak samo szajbnięty jak ja, czego osobiście nie zauważyłem. Na razie ciężko było mi wyrobić sobie zdanie o tym mężczyźnie. Byłem obojętny wobec tego, że mój braciszek idzie z Julką na tę samą imprezę, ale martwiłem się, że powie wszystko rodzicom, chociaż mówił, że nie piśnie słowa. Chyba nie chciał się wstawić przy staruszkach.

Już znałem kilkoro gości, chociaż to kłamstwo wciąż mnie dręczyło. W tym czasie zjadłem niskokaloryczny, niezadowalający dla ojca posiłek przyrządzony przez Królową Margo. Ona poszła malować, a ja powoli szykowałem się na godzinę szesnastą. Ojciec myślał, że idę na randkę, ale powiedziałem, że na grilla gdzieś tam wraz z bratem. Przynajmniej tu nie kłamałem. Jednak on zmrużył oko, czego strasznie nie lubiłem. Cieszyłem się mimo to z miłego weekendu i fajnej zabawy. A przynajmniej miało tak być… (ten wielokropek dał wam do myślenia, że będzie do kitu? Nic z tych rzeczy, ale dowiecie się później, spoiler alert!).

W co by się tu ubrać? Stałem przed szafą przedzieloną na pół. Postanowiłem z okazji upałów założyć żółte spodenki, niebieską elegancką koszulkę i czerwone szelki. Delikatnie przeczesałem włosy i użyłem dwóch antyperspirantów, potem jeden psikacz na owady, co na mnie lecą. Byłem sobą i nie chciałem nikogo udawać, chociaż wiedziałem, że Julka mój dzisiejszy ubiór skomentuje z radością, ale niekoniecznie pozytywną.

Umyłem też ponownie zęby, żeby mi oddech nie śmierdział kiełbasą. Chociaż w sumie to nie miało sensu, bo jeszcze jej nie jadłem. Była prawie szesnasta, więc nie chciałem się spóźnić. Swoją drogą naprawdę cieszyłem się z powodu tego grilla.


Schodów dwadzieścia cztery.


Podszedłem do płotu państwa… w sumie fajnie by brzmiało, jakbym napisał ich nazwisko, ale za cholerę go nie pamiętam, więc… podszedłem do płotu państwa X. Z daleka widziałem Ewę. Była już przyszykowana, miała krótkie spodenki, koszulkę niewiele zakrywającą ciało i choć wciąż nie wyglądała kobieco, to jednak bardziej niż ostatnio. Wszedłem na posesję, czym zwróciłem jej uwagę. Dziewczyna po raz pierwszy się uśmiechnęła i powiedziała, że jestem za szybko, ale mogę iść do Nataniela, który jest w kuchni.

— Jak za szybko? Przecież mówił mi, że mam być na szesnastą! — powiedziałem dosyć agresywnym głosem, zwracając uwagę na tatuaż Ewy, pszczółkę na wewnętrznej stronie ręki.

— Na siedemnastą, musiał coś źle powiedzieć. Pewnie przyjdą na trzydzieści po. Wejdź tam do niego. — Poszła dalej i zaczęła nakrywać stoliki.

Zapukałem do drzwi, zapominając o dzwonku. Chłopak dosyć szybko mi otworzył. Znowu się uśmiechnął, a ja zadeklarowałem, że powiedział mi, iż mam być na szesnastą. Doskonale pamiętałem. Natan nie stwierdził, że się pomylił. Powiedział, że chciał, abym mu jeszcze trochę pomógł przy robieniu sałatek i doprawianiu mięsa. Zdziwiłem się, bo mógł to zwyczajnie powiedzieć, ale nie mogłem odmówić.

Miał na sobie fartuch z napisem „Król Bigosu”, mnie również dał, ale taki zwykły, biały, przepraszając za uwiecznioną plamę, która ponoć nie chciała się sprać. Bardzo mnie rozbawił ten napis, przez co się rozluźniłem. Zauważyłem, że w piekarniku robią się ciasteczka. Uwielbiam te z kawałkami czekolady, co powiedziałem Natanielowi, aby mu się zwyczajnie zrobiło miło.

— Czyli lubisz ciasteczka zrobione z mąki? — zadziwił mnie tym pytaniem, ale odpowiedziałem, że tak. Po chwili włożył rękę do otwartej na blacie mąki, nabrał jej trochę na dłoń, po czym rzucił we mnie, ale bardziej na mój fartuch. — No to co? Bitwa na mąkę!

— Wszystko będzie brudne! — powiedziałem, strzepując niezręcznie mąkę z fartucha na podłogę.

— Raz się żyje, Karol! — Zamachnął się ponownie i zaczęła się walka.


Kompletnie nie zdając sobie sprawy, jak wygląda już kuchnia ani ja po przebraniu w najlepsze ciuchy, zaczęliśmy się sypać tą mąką. Było naprawdę zabawnie, jeszcze nigdy w czymś takim nie uczestniczyłem, ale wewnętrznie bardzo chciałem.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 53.63