E-book
10.29
drukowana A5
36.23
Historia nie-nieskończona

Bezpłatny fragment - Historia nie-nieskończona

wersja poprawiona i uzupełniona przez Autora


Objętość:
170 str.
ISBN:
978-83-8126-567-6
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 36.23

Przedmowa

czyli wyjaśnienie

„Historia Nie-skończona” z mocy definicji nigdy nie ma swego ostatecznego zakończenia, pointy, po której następuje błoga cisza. Dlatego jej druga wersja została poprawione i poszerzone przez Autora. Książka ta sama, ale nie taka sama, choćby dzięki upływowi czasu, który nieustannie flirtuje z Nieskończonością. W trzydziestu rozdziałach, nowej wersji „Historii Nie-skończonej”, pomieściły się nowe opowiastki i dygresje, nie wypierając poprzednio wypowiedzianych. Ponadto Autor uzupełnił ją o utwór „I. TAK. A”, który jest sceniczną wariacją na temat niektórych wątków powieści.

Wstęp

czyli marudne zaproszenie pod drzewo

Czy sądzicie, że jakakolwiek ciekawa opowieść może rozpoczynać się pod drzewem? Sam się nad tym zastanawiam. Ale ja mam dużo czasu na rozmyślania. Wy zapewne nieco mniej. Zatem do rzeczy. Siedzę oto pod drzewem w parku i powtarzam taki czterowiersz:

„Zamiast przeklinać pracę

lepiej pójść do parku, na spacer.

Drzewo, wiatru powiew świeży.

Trawa, na której się leży”.

Powtarzam i powtarzam. Rytm mnie uspokaja. Mruczę odezwę przy pomocy cudzego wiersza i szukam swego miejsca w Nieskończoności.

To jedyny sposób, jaki przychodzi mi do głowy. Wszystkie inne, te, których używałem dotychczas, zawiodły mnie. Ściślej, przywiodły mnie tutaj — do parku. A nie będę ukrywał, że Nieskończoność jest moją jedyną pasją.


Wychodzi na to, że jestem staromodnym, obrzydliwie nudnym typem, który uroił sobie, że ma coś ważnego do powiedzenia. Zdenerwuję Was — rzeczywiście, jestem o tym głęboko przekonany. Ale bez obaw: nie będę przynudzał o Teorii Wielkiego Wybuchu, nie przedzierzgnę się też w natchnionego Kaznodzieję, aby perorować o Wieczności. Szukanie sprzeczności między Nauką a Wiarą wcale mnie nie interesuje, podobnie jak dowodzenie, że nic nie istnieje, wszystko istnieje, albo wszystko istnieje w niczym, lub na odwrót. Nie mam do tego kwalifikacji. Nie nadaję się ani na katedrę, ani na ambonę. Nie jestem także specjalnie fotogeniczny, co wyklucza mój udział w produkcjach telewizyjnych i filmowych. Moim miejscem, że tak powiem, naturalnym, jest parkowa ławka. I dlatego, śmiem nazywać się — Włóczęgą.

Niedawno chwyciłem się tej profesji. Wybrałem ją świadomie i uprawiam z pełnym oddaniem, a co najważniejsze, nie wpadam przy tym w żaden schemat: nie zapuściłem kłębiastej brody, ubieram się starannie i nie zaniedbuję obowiązków higienicznych, nie użalam się nad sobą w celu wyłudzenia jałmużny, a nawet, co może naprawdę zdumiewać, nie odurzam się niczym poza świeżym powietrzem. To wszystko sprawia, że przypominam zwykłego spacerowicza, który przysiadł sobie na ławeczce, aby skrupulatnie zanotować w notesie, dajmy na to, wysokość raty za samochód.

Jeśli zatem spotkacie podczas przechadzki po parkowych alejkach, jakiegoś przeciętnie prezentującego się, samotnego mężczyznę w średnim wieku, który siedzi na ławce pod kasztanowcem i z zapałem zaczernia miniaturowe stronniczki maczkowatym pismem — to mogę być ja.

Rozdział 1

albo włóczęgostwo infantylne

Z tą przeciętnością to nieco przesadziłem. Pierwszego dnia włóczęgi, był to piękny wrześniowy poniedziałek, nieco inaczej zabrałem się do dzieła.

Było południe. Szedłem spokojnie ulicą, w kieszeni miałem kilka monet, w sercu zaś, wielką ochotę rzucenia się w przepastne objęcia bezdomności. Nie wiedziałem jeszcze, na czym ta bezdomność miałaby polegać? Wiedziałem jedno — jako adept włóczęgostwa muszę pozbyć się wszelkich powiązań z dotychczasowym życiem, rzucić się w nieznane i oddać swój los przypadkowi.

W kiosku kupiłem paczkę papierosów, w następnym gazetę i tak wyposażony skręciłem do parku. Gdy tylko poczułem zapach parującej trawy, a szum samochodów ustąpił miejsca szumowi liści, ogarnął mnie podniecający niepokój. Wszystko, co napotykałem po drodze: każdy kamyczek, cień drzewa, każda kropla rosy, a nawet psie gówna walające się na trawnikach zdawały mi się niepowtarzalne.

— Chrzęstu, chrzęstu — powitał mnie czule żwir parkowych alejek.

— Dzień dobry mój mineralny przyjacielu — odszeptałem w odpowiedzi — tak, tak, nazywam cię przyjacielem i bardzo liczę na to, że mnie nie zawiedziesz. Znamy się przecież od dawna, tyle razy cię już deptałem… Deptałem cię i w dni robocze i w dni wolne, idąc tam i idąc z powrotem, goniąc za czymś i uciekając od czegoś… Musisz jednak wiedzieć, żwirku drogi, że dzisiaj jest inaczej… Zupełnie inaczej. Dzisiejszego poranka pozbyłem się ciężaru planów i zamierzeń, trosk i zgryzot… Przepełnia mnie radość. Jestem lekki i swobodny. I tobie, mój przyjacielu oddaję władzę nad moimi krokami. Zatem prowadź mnie żwirku, gdzie tylko chcesz, a ja poddam się twoim decyzjom bez żadnego sprzeciwu.

— Chrzęstu, chrzęstu, dobrze, dobrze — odpowiedział żwirek i skierował mnie na plac przed Filharmonią.

Pokręciłem się po nim kilkukrotnie i policzyłem wszystkie okalające go klomby. Jest ich szesnaście. W środku największego stoi kamienny pomnik Jana Sebastiana Bacha — masywny cokół, na którym siedzi nieco przygarbiony i smutny kompozytor przypomina fotel ustawiony na kwiecistym dywanie. Kiedy się ku niemu zbliżać, trudno oprzeć się wrażeniu, że Jan Sebastian patrzy na kwiaty i komponuje: fioletowe bratki są nutami, margaretki to półnuty, a pozostały kwieci drobiazg to ćwierćnuty, ósemki, szesnastki, bemole i krzyżyki. Bach z wysokości układa fugi, a te zapisują się na ozłoconych słońcem klombach. Czarujące.

Patrzyłem na kwiatową partyturę i przyszło mi do głowy, żeby wystosować do Rady Miejskiej list dziękczynny z sugestią, by wszystkie lokalne komitety obchodów i wizytujące nasze miasto delegacje solidarnie zrezygnowały ze składania pod pomnikami tradycyjnych wieńców i wiązanek, a z oszczędzonych w ten sposób funduszy, sfinansowały wokół nich klomby. Pomnik Kopernika, stojący we wschodniej części parku, można by otoczyć barwnym modelem układu słonecznego — słońce obrazowałby wystrzelający w niebo, gigantyczny słonecznik. Szopenowi /stoi tuż za Bachem/ trzeba by ufundować kobierzec z delikatnych lilii, otoczyć go sporym łanem żyta i widziałby Fryderyk kawałek obu ojczyzn przed sobą, a uważni spacerowicze mieliby naoczny dowód, że nie tylko w świecie sztuki, ale i w przyrodzie piękno nie kłóci się z pospolitością.

Kiedy już układałem projekt dla pomnika Marii Skłodowskiej, uprzytomniłem sobie ze smutkiem, że jako włóczęga mam niewielkie możliwości wpływu na decyzje lokalnych władz. Żal mi się zrobiło pomników. Pożegnałem przyjacielskim skinieniem Jana Sebastiana i poszedłem w kierunku tryskającej za Filharmonią fontanny.

Żeby tam dotrzeć, musiałem przejść przez niewielki plac zabaw z piaskownicą. Znam go tak samo dobrze, jak cały park — bawiłem się na nim w dzieciństwie. Nic się tu nie zmieniło od tamtych czasów — w piasku, pod czułym okiem uśmiechniętych mam i opiekunek hasały chmary rozbrykanych dzieciaków. Prześliznąłem się obok nich chyłkiem. Nie chciałem, żeby musiały patrzeć na włóczęgę. Po co wypaczać im wspomnienia. Niech pamiętają tylko huśtawki, zjeżdżalnie i piaskowe babki. Zbyt dobrze wiem, jak jedno drobne zdarzenie, przeżyte w dzieciństwie, może wpływać na los człowieka. Kiedyś, podczas zabawy w chowanego, natknąłem się wśród krzewów, na gramolącego się na czworakach pijaka. Miał butelkę po wódce wetkniętą w rozdartą kieszeń marynarki, charczał i rzęził, a z nosa ciekły mu krwawe gluty. Wyglądał strasznie. Przeraziłem się tak mocno, że do dzisiaj, jak tylko muszę założyć marynarkę, to dostaję ze strachu mdłości — marynarka jest dla mnie symbolem degeneracji.

Przy fontannie umyłem dokładnie twarz, po czym uważnie patrzyłem w lustro wody, mając nadzieję, że ujrzę w nim ten specyficzny, cierpiętniczy grymas, znany mi z portretów najsłynniejszych włóczęgów świata — zawinięte do dołu usta, głębokie zmarszczki na czole i przepastny smutek spojrzenia. Nic takiego tam nie było — woda była mętna i pływały w niej spadłe z pobliskich klonów liście. Wziąłem jeden na pamiątkę i nieco przyspieszywszy kroku, jąłem penetrować odleglejsze ostępy parku.

Tym razem trzymałem się ścieżek spontanicznie wydeptanych przez przechodniów. Przecinają one trawniki zgodnie z użytkową topografią miasta. Na linii Teatr Miejski — budka z lodami było całkowicie pusto, ale jak na mój gust, zbyt monotonnie: chwasty i monokultura magnolii. Na odcinku Hotel Miejski — Szkoła Muzyczna, inaczej: sześć wyraźnych traktów, wysokie topole, ale żadnej intymności. Wreszcie na trasie Kościół Katedralny — Urząd Skarbowy znalazłem to, czego tak naprawdę szukałem — pod rozłożystym kasztanowcem stała, w towarzystwie kosza śmieci, nieco podniszczona, ale za to bardzo stylowa ławka. Jej masywne, żeliwne nogi były mocno zagłębione w ziemi, drewniane oparcie zwrócone na południe, a liczne zadrapania i napisy dodawały jej czcigodnego splendoru. Dotarłem do miejsca przeznaczenia.


Ławka stała się moją bazą. Na niej rozegrały się moje pierwsze próby przysposobienia do zawodu, który wybrałem na resztę życia.

Rozpocząłem od eksperymentów z gazetą — w końcu makulatura to nieodłączny rekwizyt włóczęgi i byłbym niegodny tego miana, gdybym poprzestał na zwykłym czytaniu. Składałem zatem połówki arkuszy w fikuśne czapeczki, jakich zwykli używać malarze pokojowi. Niestety, przy byle podmuchu wiatr zrywał mi je z głowy i wlókł po trawniku. Sprawdziłem więc, czy odpowiednio pomięta gazeta nadaje się na onucki? Szybko okazało się, że całe stopy mam zadrukowane niewyraźnymi literkami, a gdy przeszedłem się kawałek, to tak poobcierałem sobie palce, że ledwie udało mi się wrócić pod kasztanowiec. Wywaliłem ze złością gazetowe skarpety do kosza i umilając sobie czas paleniem papierosów, jakoś doczekałem do wieczora.

Po zmierzchu postanowiłem przekonać się — czy jeden, do tego niepełny egzemplarz gazety, wystarczy na całą pościel? Wystarczył. Ze stron sportowych zrobiłem prześcieradło, przykryłem się tym, co zostało i usiłowałem zasnąć. Bez skutku. Szelest papieru był nieznośny. Oka nie mogłem zmrużyć. Robiło się coraz chłodniej, gazetowa pościel nasiąkała wilgocią i zmieniała się w cuchnący farbą drukarską barłóg. Ogarniało mnie zwątpienie. Rozważałem: „Ileż to prawdy jest w opowieściach o sypiających w kartonach ulicznikach? Czy nie są one czasem czysto literackim wymysłem, wymyślonym przez tych, którzy większość nocy przespali utuleni kojącym zmysły, ciepłem swych żon, lub kochanek? Przecież takim ludziom z pewnością szwankuje wyobraźnia. Leżą sobie pod kołdrą, patrzą na sufit i może im się wydawać, że lepsze ściany z tektury, niż żadne. Są za bardzo ograniczeni swoim ubogim doświadczeniem. Spróbowaliby, tylko pięć minut poleżeć pod gazetą, to szybko by pojęli, że papier, skoro nie jest w stanie zastąpić tkaniny, to z pewnością nie nadaje się na materiał budowlany. Domek z kartonu może być dobry dla lalki, ale człowiek…”. Rozmyślałem tak przez jakąś godzinę, ale kiedy wilgoć zaczęła wnikać w zakamarki mojej odzieży, zdyscyplinowałem umysł. Zacząłem szkicować scenariusz na dzień następny. Kombinowałem, że zajmę się zbieraniem surowców wtórnych, rozpocznę karierę ulicznego grajka, albo przygotuję tabliczkę informującą o śmiertelnej chorobie i zacznę obchodzić okoliczne sklepy. Wariantów było kilka, ale pointa zawsze ta sama — lądowałem w noclegowni. Tam okazywało się, że moja sytuacja materialna nie jest wcale zła, że mam w pobliżu parku całkiem przytulny apartamencik i kierowano mnie na konsultację do poradni zdrowia psychicznego. Wypełniałem mozolnie stosy ankiet, tasiemcowe testy i szczegółowe kwestionariusze, a potem jakaś sfrustrowana niskim uposażeniem pani psycholog przyjmowała mnie w swym obskurnym gabinecie i prowadziliśmy jałowy dialog.

Pytanie: Jak pan do nas trafił?

Odpowiedź: Włóczyłem się po parku.

Pytanie: Jest pan bezdomny?

Odpowiedź: Nie, nie jestem.

Pytanie: To skąd ten pomysł?

Odpowiedź: Uczyniłem to dla Nieskończoności.

Pytanie: Co pan ma na myśli, bo nie bardzo rozumiem?

Odpowiedź: Chciałaby pani, abym podał definicję? Nie potrafię. Wiem tylko, że nie jest ona zwykłym pojęciem: matematycznym, fizycznym czy teologicznym. Nie jest abstrakcją. Nie ma nic wspólnego z paradoksem Zenona z Elei ani z teorią liczb kardynalnych, choć gdyby się dobrze zastanowić to wnioski z tej ostatniej są zaskakujące, mam na myśli wielość, ciągle aktualizujących się nieskończoności.

Pytanie: Dobrze. Nie oczekuję wcale definicji. Staram się tylko zrozumieć. Przyzna pan, trudno pojąć, że inteligentny skądinąd człowiek, decyduje się zamieszkać w parku. Czy boi się pan przebywać w mieszkaniu?

Odpowiedź: Raczej nie.

Pytanie: Dobrze pan sypia?

Odpowiedź: Nie bardzo.

Pytanie: Co panu przeszkadza?

Odpowiedź: Nie wiem, może za dużo rozmyślam, a poza tym w parku trudno się wyspać.

Pytanie: No właśnie, to czemu pan nie wracał do domu?

Odpowiedź: Mówiłem już, miałem taki pomysł. Postanowiłem zostać włóczęgą.

Pytanie: I co się stało?

Odpowiedź.: Pogoda była fatalna, ciągle padało i dostałem gorączki. Zasłabłem. Leżałem na trawniku i straż miejska wywiozła mnie do noclegowni, a potem trafiłem do szpitala.

Pytanie: A co z nieskończonością?

Odpowiedź: Nie pojawiła się.

Pytanie: A wcześniej pojawiała się?

Odpowiedź: Tak, niejeden raz.

Pytanie: Co się wtedy działo?

Odpowiedź: Naprawdę chce pani wiedzieć? Nie sądzę, aby mogło być to dla pani zajmujące, ale skoro tak, to opowiem. Najlepiej o tym, jak to było za pierwszym razem.

Rozdział 2

w którym Autor poznaje smak Nieskończoności.

Miałem wtedy cztery lata i niewiele ponad metr wzrostu. Bez trudu mieściłem się w łóżeczku przeznaczonym dla trzylatków. Łóżeczko stało w pokoju, pokój znajdował się w dwupokojowym mieszkaniu, położonym na pierwszym piętrze bloku, który z kolei stał na tak zwanym osiedlu, to znaczy w skupisku identycznych bloków.

Któregoś wieczora łóżeczko wydało mi się za małe. Wyrosłem z niego niepostrzeżenie i chciałem jakoś dostosować się do nowej sytuacji. Wygramoliłem się więc spod kołdry i po cichutku, aby nie przerazić domowników, podpełzłem na czworakach do pokoju rodziców. Tam miałem zamiar wyprostować się i zaprezentować w nowym wymiarze.

W pokoju rodziców, jak nietrudno się domyślić, siedzieli w fotelach moja mama z tatą i jak jeszcze łatwiej się domyślić, oglądali telewizję. Wędrowałem po dywanie prowadzony sinoniebieskim światłem telewizora i wsłuchiwałem się w monotonny głos spikera. Miałem wrażenie, że odbywam długą podróż. Kiedy już dotarłem do stołu, który stał między telewizorem a fotelami, usłyszałem dwa słowa: „Mahatma Ghandi”. Ich brzmienie poraziło mnie. Zawirowały w moich uszach jak tajemne zaklęcie. Szybko zrezygnowałem z pełźnięcia ku telewizorowi i wycofałem się do swojego łóżeczka; pragnąłem czym prędzej nauczyć się na pamięć tych dwóch wyrazów, których potężna siła objawiła mi się tak nagle. Usadowiłem się na poduszce i siedząc w kucki, powtarzałem: „Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi”. Smakowałem każdą głoskę: „Ma-hatma Ghandi, Mahatma Gha-ndi, Mahat-ma Ghan-di”. I wtedy po raz pierwszy dopadła mnie Nieskończoność. Delikatnie wzięła w ramiona moje drobne ciałko, zrobiło mi się chłodno, potem gorąco, a potem poczułem, że straciłem ciężar i zaraz uniosę się pod sufit. Nie czułem żadnego lęku, wiedziałem, że cokolwiek się stanie, strzec mnie będzie „Mahatma Ghandi”. Wypowiadałem jego imię, nie wiedząc, że jest imieniem i nazwisko, o którym nie wiedziałem, że jest nazwiskiem, a Nieskończoność falowała nade mną, unosiła mnie, łaskotała stopy, oplatała się wokół palców, głaskała po głowie, a raz nawet uszczypnęła mnie w ucho. Robiła ze mną, co chciała. A ja nie opierałem się. I powtarzałem bez końca: „Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi…”.

Tamtej nocy przyśnił mi się pierwszy sen, który pamiętam. Sen o fabryce lemoniady. Lemoniada bulgotała w ogromnych szklanych retortach, wyposażonych w obrotowe kraniki. Stały one rzędami, tworząc kolorowy szpaler. Szedłem jego środkiem, odkręcałem wybrany przez siebie kranik i chłeptałem łapczywie. Żaden ze smaków nie powtórzył się. Nie mam pojęcia, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie budzik w pokoju rodziców, który wyrwał mnie ze snu. Ocknąłem się, powtarzając: „Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi, Mahatma Ghandi…”.

Rozdział 3

o kolekcjonowaniu słów.

Po tamtej nocy z Mahatmą Ghandim stałem się kolekcjonerem słów. Znajdowałem w nich radość nie do wyrażenia, smutek nie do przetrwania, zachwyt, strach — wszystkie gwałtowne uczucia, jakie targają dziecięcą świadomością. Nie pojmowałem, jak to się dzieje. Po prostu zbierałem słowa.

Z biegiem dni jąłem doskonalić metody kolekcjonerskie: zacząłem regularnie podsłuchiwać rozmowy rodziców, albo sterczałem na klatce schodowej, aby podsłuchiwać sąsiadów; zdarzało mi się wymykać na ulicę i śledzić co bardziej rozmownych przechodniów, jeździć na gapę autobusami albo spędzać długie godziny przy radiowym głośniku. Poświęcałem zbieraniu wyrazów całe dnie, toteż uchodziłem za chłopca wyjątkowo spokojnego i samodzielnego. Nikt nie domyślał się, że moja niewinna twarzyczka, ozdobiona nieco nieobecnymi, niebieskimi oczkami, należy do namiętnego kolekcjonera słów, który gotów jest posunąć się do każdego, nawet najbardziej ryzykowanego wybiegu tylko po to, aby powiększyć swoje zbiory.

Naprawdę stać mnie było na wiele. Pamiętam, że któregoś dnia, jakoś tak w porze obiadu, usłyszałem ożywioną rozmowę sąsiadów z drugiego piętra. Kłócili się z pasją. Jazgoczący sopran sąsiadki świdrował sufit, a pohukiwania jej małżonka poruszały lampę, niestety, nie dało się z tego nic zrozumieć. Kombinowałem jak tu wychwycić przynajmniej kilka pojedynczych słówek. Były dwie możliwości — zalec na wycieraczce pod drzwiami albo nasłuchiwać z zewnątrz. Czas naglił. Niewiele myśląc, założyłem czapkę i sforsowałem drzwi balkonu.

— Ty łachu jeden ile godzin mam na Ciebie czekać! — wykrzykiwała sąsiadka.

— A co ty sobie wyobrażasz, że, od czego jesteś. Obiad ugotuj i czekaj — odszczeknął sąsiad.

— A co to, ja prawa do swojego życia nie mam? — zaszlochał sopran sąsiadki.

— A ja ci mówię, że nie masz, a jak ci się nie podoba, to won mi z mojego domu!

— Żebym wiedziała, żebym wiedziała…

Sąsiadka rozpłakała się, a sąsiad z trzaskiem zamknął okno. Mnie natomiast, bardzo zaciekawiło, jakie to słowo pojawiło się na początku jej szlochu: „o czym nie wiedziała i czego dowiedziała się właśnie dzisiaj?”.

Przenizałem głowę przez otwór między stalowymi prętami barierki i spojrzałem ku górze. Za szybą drżała niewyraźna figura i wyrzucała z siebie przeciągłe jęki: „O, n-nie, a-ak, tyyr, ęść, maaa, owoodu”. To była sąsiadka. Poznałem ją po piętrowym koku, w który miała zwyczaj zaplatać swe kruczoczarne włosy. Lubiłem ten jej kok. Towarzyszył mi podczas wypraw w poszukiwaniu nowych słów. Zdarzało mi się pobłądzić i wtedy szukałem go wzrokiem jak zagubiony okręcik światła latarni. Gdy udało się go namierzyć, brałem na niego azymut i bezpiecznie wracałem do domu. Teraz z żalem patrzyłem, jak podryguje konwulsyjnie, rozpada się na pojedyncze obwisłe pukle, traci całą swą wyniosłość, która była dla mnie symbolem ratunku.

Nieco zrezygnowany opuściłem głowę i spojrzałem w dół. Pode mną rozpościerał się trawnik. Był sfatygowany jesiennymi deszczami. Błyszczały na nim niewielkie oczka kałuż, z których wypływały mikroskopijne rzeczki i torując sobie drogę między plackami burego błota i wybujałymi kępami ciemnozielonej trawy, zmierzały ku betonowej palisadzie krawężnika. Niektórym z nich udawało się sforsować przeszkodę i przelewały się na chodnik, tworząc na nim spienione rozlewiska. Z wysokości pierwszego piętra trawnik wyglądał inaczej, wcale nie przypominał trawnika, na który zwykłem wbiegać w pogoni z piłką. Tamten był zbiorowiskiem tysięcy drobnych źdźbeł, wśród których w słoneczne dni, można było dostrzec harcujące mrówki. Ten przypominał mapę. Nie widać było na nim żadnych oznak życia. Mapa, co prawda ruszała się, ale była płaska, odległa, a słowa, które mogły ją opisać, nie miały nic wspólnego z trawnikiem. Nie było na niej nie tylko małych trawek, ale także gorzkich mleczy i dmuchawców, nie łaziły po nim mrówki, nie fruwały nad nim tłuste osy, ani stada napastliwych muszek. Trawnik był odległą, niedotykalną i wyzutą z wyrazów płaszczyzną, której nazwanie wymagało nadludzkiego wysiłku. Bo jak nazwać kałużę, która przestała być kałużą? Może być morzem, jeziorem, albo stawem. Jak określić zielony dywan trawy? Czy jest właśnie dywanem? Ale przecież na dywanie nie zmieści się całe jezioro. Czym więc jest trawa? Lasem? A co zrobić z chodnikiem, który z daleka wcale nie wygląda na układankę z twardych, betonowych płytek. Z czego jest tym razem złożony? Z „chodny”? Ale czy jest w ogóle takie słowo: „chodna”?


Okno u sąsiadów znów się otworzyło, usłyszałem: „no dobra, dobra” i coś lekko uderzyło mnie w kark. Na szyi poczułem kąśliwe ukłucie. Chciałem się ruszyć, ale głowa uwięzła między prętami barierki. Szarpnąłem się kilka razy. Ani drgnęła. Bolało mnie coraz bardziej, a wokół twarzy zaczęła się owijać cienka strużka dymu.

— Mamo, mamo, palę się! — wrzasnąłem przerażony.

Sąsiadka wychyliła się z czeluści swojej kuchni.

— Boże, a ty co robisz? Sąsiadko, dzieciak przez balkon leci!

Po chwili na naszym balkonie zrobiło się tłoczno. Do akcji wkroczyła, spontanicznie uformowana, ekipa ratunkowa. Najpierw zdjęli mi czapkę i oblali kark wodą, a potem rozpoczęła się debata, jak mnie uwolnić. Sąsiad zaproponował, żeby mi uciąć uszy.

— Utnie mu się uszy, to głowa będzie mniejsza, przelezie bez trudu, a uszy potem i tak mu odrosną — wyjaśnił.

— No, co ty Stefciu dziecko straszysz — powstrzymała go sąsiadka — mówiłam ci tyle razy, że masz popielniczkę na parapecie — dodała szeptem.

— Rzeczywiście, dałby pan już spokój. Może lepiej przepiłujemy barierkę? — wymyśliła moja mama.

— No dobra, już dobra. A jest jakiś brzeszczot w tym domu? — sąsiadowi pomysł najwyraźniej się nie spodobał.

— Tata ma piłę pod wanną — pisnąłem.

— E tam. Piłą to nie pójdzie. Trzeba brzeszczotem do metalu. Się człowiek namacha, a potem spawać trzeba. Krucha sprawa… Trzeba sposobem. Pójdę do Koboza, weźmie się drabinę, drugą stroną go chwycimy i po krzyku.

Zamarłem. W istocie to słowo dobrze oddaje stan, w jakim się znalazłem. Byłem jak owad strącony z liścia. Leżałem na brzuchu i czekałem, aż mnie zgniotą. Wiedziałem, że to niechybnie nastąpi, bo szedł po mnie Koboz.

Koboz to był nasz dozorca. Wyjątkowo wredny i gburowaty typ. Mieszkał na parterze, ale większość czasu spędzał przy swojej rabacie z różami. Róże były jego oczkiem w głowie — pielęgnował je, podlewał, na zimę otulał krzewy słomą, a latem zbierał opadłe płatki kwiatów i suszył na parapecie; a co najdziwniejsze, Koboz z różami rozmawiał. Mówił do nich spokojnym, monotonnym szeptem, jakby opowiadał im bajki, albo modlił się do nich. Biada temu, kto wtedy śmiał się do niego zbliżyć. Wpadał w szał. Rzucał się całym ciałem w kierunku natręta, wymachiwał grabiami, albo gracą i krzyczał. I to jak krzyczał. Darł się spazmatycznie, miało się wrażenie, że ma w gardle nieprzełknięty łyk wody, który zaraz wytryśnie przez jego usta jak gejzer. I rzeczywiście, z ust Koboza wytryskiwał gejzer, wibrująca struga przekleństw i obelg, którymi obdarzał wszystko, co żyje, poza różami. I za to go ceniłem. Zawdzięczałem mu, osobną szkatułkę w mojej kolekcji, tajną szkatułkę ze słowami niecenzuralnymi. Pełno w niej było: chuje, chuje złamane, chuje obrzękłe, pizdy w różnych odmianach, szczyle, obszczymurki, gnoje, obsrańcy, dupy i kurwy. I jeśli dopuszczałem się jakiejś łobuzerki, na przykład nagłego zakręcenia kranu w piwnicy, gdy podlewał swe kwiaty to tylko po to, aby wywołać u niego atak złości. Jeden drobny figielek wystarczał, aby pozyskać od czterech do ośmiu pięknych, brzękliwych jak najlepszy kryształ wyzwisk.

Zobaczyłem twarz Koboza tuż przed czubkiem swojego nosa. Patrzył na mnie przekrwionymi oczami, przygryzał dolną wargę i sapał tak intensywnie, że widać było jak poruszają mu się nozdrza. Nie wyglądał groźnie. Tylko śmiesznie. Z nosa wystawały mu długie błyszczące włoski i poruszały się rytmicznie. Podobne włoski dostrzegłem w jego lewym uchu. Patrzył na mnie przez chwilę, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu, po czym chwycił mnie za sweter, przetkał przez szczeble barierki, włożył pod pachę i po chwili stałem na trawie. — „A co ty, miękkim chujem robiony jesteś? Gdzieżeś wlazł? Spieprzaj do domu!” — powiedział na pożegnanie.

Rozdział 4

o problemach związanych z kolekcjonowaniem słów.

Koboz, sąsiedzi, rodzice, przechodnie, spikerzy i piosenkarze /„Życie Karolino to nie legumina — przesłodzone nudzi się. Wybacz Karolino, że ci wypominam — skłonność do banalnych scen”/ byli codziennymi dostawcami do mej kolekcji. Mój zbiór pęczniał w zawrotnym tempie. Po roku kolekcjonowania zapanował w nim całkowity chaos. Słowa gubiły mi się, potem znajdowałem je w innym miejscu, nie kojarząc, skąd się tam wzięły i jakie mogą mieć znaczenie. Starałem się wypracować jakiś system ich zapamiętywania. Zacząłem od nauczenia się alfabetu i przyporządkowałem poszczególne literki palcom u rąk. Nie poskutkowało — nie starczało palców, a dzielenie palców na dwie litery wprowadzało do kolekcji jeszcze większy bałagan. Usiłowałem wykorzystać palce u stóp. Przez kilka tygodni biegałem między mieszkaniem a podwórkiem, kuśtykając w jednym bucie, albo wlokąc za sobą kolanówki. Nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że dorośli są w stanie spamiętać takie ogromy słów i potrafią używać ich w dowolnie wybranej przez siebie chwili? Nocami dręczyły mnie koszmary — właściwie były to komiksy, w których występowali wyłącznie ludzie powyżej lat piętnastu. Z ust wychodziły im komiksowe dymki. W dymkach, w miejsce liter były białe plamy. Niejeden poranek głowiłem się, o co chodzi z tymi białymi dymkami, ale nie znajdowałem odpowiedzi. A w nocy znowu to samo — dorośli z dymkami. Ze strachu przed nimi przestałem sypiać i straciłem apetyt. Zaczęła mnie toczyć dziecięca depresja, zapadłem się w sobie i chyba przestałem rosnąć, na szczęście, któregoś dnia zostałem wysłany po zakupy: kilo cukru, paczkę zapałek, kwaśną śmietanę i paczkę kawy. Mama zapisała to karteczce i owinęła nią odliczone pieniądze. Zapakowałem wszystko do kieszeni, zawiązałem porządnie buty i wyruszyłem.

Do sklepu było blisko, ale mimo to biegłem. Rozpierała mnie duma. Po raz pierwszy wykonywałem samodzielnie sprawunki. Poza tym miałem nadzieję, że w stojąc w kolejce, pochwycę kilka nowych słówek. Ustawiłem się na samym końcu, przytuliłem do pomalowanej farbą olejną ściany i zacząłem nasłuchiwać. Ludzie mówili dużo. Były to przede wszystkim narzekania. Gadali, że nie ma tego, czy tamtego, że ceny są za wysokie albo że „system dystrybucji” /to był mój nowy łup/ jest do dupy. Przepuszczałem kolejnych klientów, udając, że liczę pieniądze i prawie zapomniałem o zakupach, ale ekspedientka wskazała na mnie palcem i rzuciła przez ladę:

— A dla ciebie, co ma być?

— Poproszę cukier, zapałki i śmietanę i kawę — wytrajkotałem.

— Jaką śmietanę?

— Do zupy, to znaczy kwaśną — popisałem się swoją wiedzą.

— A kawa, jaka?

— Małą paczkę i proszę zmielić.

— Dobrze, ale jaką mama pije: orient, selekt, ekspres?

Zbaraniałem. Nie wiedziałem, że są jakieś różne kawy. Szybciutko powtórzyłem pod nosem nowe słówka: „orient, selekt, ekspres…”

Sprzedawczyni spojrzała na mnie i wydęła pomalowane karminową szminką usta.

— Nie marudź, tylko daj kartkę — zgrzytnęła.

Ze zdumieniem przypomniałem sobie o kartce.

— No widzisz, trzeba było od razu z kartką. Mama napisała, że orient.

— No to zmielony orient proszę — wybrnąłem z honorem.

Wsłuchując się w gwizd szybkoobrotowego młynka do kawy, w którym orient-ziarenka zamieniały się w orient-pył, zrozumiałem, że najlepszym sposobem zapamiętywania nowych słów, jest ich zapisywanie.

Jedna maleńka karteczka przewróciła do góry nogami kierunek moich kolekcjonerskich wysiłków — zapłonąłem płomiennym pożądaniem do słów uwiecznionych na papierze. Odkryłem na nowo nasze mieszkanie, dostrzegłem, że stoją w nim regały z książkami, a pod telewizorem piętrzą się stosy gazet i po raz pierwszy w życiu doceniłem ich niepowtarzalną użyteczność. Do podsłuchiwania dołączyłem wertowanie. Jeśli któryś wolumin, z racji posiadanych ilustracji lub ładnego kroju czcionek, wydawał mi się szczególnie interesujący, podsuwałem go niezwłocznie każdemu, kto potrafił czytać. Ze spokojnego, nieco rozmarzonego chłopięcia przeistoczyłem się w natrętnego dzieciaka ganiającego za ludźmi z książką pod pachą. Na podwórku przezywali mnie „bibliotekarz” albo „poczytaj mi siostro”. Pierwsze wbijało mnie w pychę, drugie złościło, tym bardziej, że siostra wcale nie chciała mi czytać. Chodziła wtedy dopiero do pierwszej klasy i szło jej to opornie. Kiedy w domu pojawiałem się w jej pobliżu, przeganiała mnie kuksańcami, a na podwórku udawała, że mnie nie zna: „Ty bibliotekarz, wynocha do biblioteki. Widzieliście, znowu przylazł z książką, nie bawisz się z nami!” — wołała z daleka. Nie cierpiałem jej za to i szukałem sposobów, aby jej to udowodnić. Najlepiej mi to wychodziło, kiedy chorowałem. Wówczas siostra nie mogła się mnie wyrzec, musiała się mną opiekować i robić wszystko, czego sobie zażyczyłem.

Rozdział 5

który jest hołdem.

Pewnego marcowego przedpołudnia leżałem powalony najśmieszniejszą ze wszystkich chorób dziecięcych, czyli świnką. Szyję miałem spuchniętą, obwiązaną chustką i szalikiem, ale poza tym czułem się doskonale. Ustawiłem dla siostry krzesło u swoich stóp, a sam rozparłem się na poduszkach. Obok mnie leżał opasły tom w żółtej, płóciennej oprawie. Ściągnąłem go, jak zwykle, z półki bibliotecznej. Po obejrzeniu ilustracji uznałem, że jest to najciekawsza książka, z jaką miałem do tej pory do czynienia. Na obrazkach uwidocznione były sytuacje, w których sam chętnie bym się znalazł. Na jednej widać było karawanę przemieszczającą się po pustyni, na innej jakiś chłopiec mierzył ze strzelby do groźnie prężącego się lwa, a na ostatniej był słoń i wodospad. Kipiałem z ciekawości.

Kiedy siostra przyniosła mi lekarstwa i herbatę z cytryną, nie omieszkałem najpierw poparzyć sobie ust, a potem zakrztusić się tabletkami. Kaszlałem, dusiłem się tak długo, aż rozbeczała się ze strachu. Wtedy podsunąłem jej książkę pod nos i rozkazałem: „Czytaj mi!”, a ona tylko otarła policzki wierzchem dłoni i zaczęła:

— Wiesz, Nel — mó-wił Staś Tar-kow-ski do swo-jej przy-jaciółki, małej An-gie-lki — wczoraj przyszli za-btie (po-licjanci) i a-resz-to-wali żonę do-zorcy Sma-i-na i jej tro-je dzieci — tę Fat-mę, która już kilka razy przy-cho-dzi-ła do biu-ra do twojego ojca i do me-go. A mała, podobna do ślicz-ne-go ob.-raz-ka Nel podniosła swe zielona-we oczy na Sta-sia i za-pyta-ła na w-pół ze zdziwie-niem, a na w-pół ze strachem: — Wzię-li ją do wię-zienia?

Zerkałem, jak dziewczyna morduje się nad sylabami, jak wywija językiem przed każdą samogłoską, traci oddech przed każdym nowym imieniem i smakowałem piaskowy aromat zemsty.

— A tym-cza-sem wiel-błą-dy pę-dzi-ły jak hura-gan po błysz-czą-cych od księ-życa pias-kach. Zapad-ła głę-bo-ka noc. Księ-życ, z pocz-ątku wiel-ki jak ko-ło i czer-wo-ny, z-bla-d-ł i wy-to-czył się wy-so-ko. Od-da-lo-ne wzgó-rza pus-ty-ni pok-ry-ły się muś-li-no-wym, sreb-r-nym opa-rem, który nie przes-ła-nia-jąc ich wi-doku zmie-nił je jak-by w świet-la-ne zja-wis-ka. Od cza-su do czasu spo-za skał tu i ów-dzie roz-sia-nych do-cho-dziło ża-łos-ne skom-le-nie sza-ka-li.


Następnego dnia odwiedził mnie sędziwy stryj mojej matki. Byłem wniebowzięty. Przepadałem za nim. Nie dość, że zastępował mi dziadka, i zawsze chętnie czytał, to i bez tego dostarczał najlepszych słów do mojej kolekcji. Stryj był, bowiem poliglotą. Los przegnał go po świecie, a konieczność zarabiania zmusiła do przyspieszonej nauki cudzoziemskich języków. Znał ich pięć czy sześć i mieszał je z zaskakującą łatwością. Dla mnie, początkującego kolekcjonera, był niedoścignionym wzorem — właścicielem niewyczerpywalnych słownośnych złóż, słowotwórczym potentatem i mistrzem krasomówstwa. Przy nim, taki Koboz ze swym zaopatrzonym w wulgaryzmy kramikiem był tylko drobnym detalistą, a spikerzy, co najwyżej hurtownikami.

Stryj to był naprawdę Ktoś. Ten siwowłosy, zawsze starannie wygolony starzec poruszał się z dostojeństwem, którego mógłby pozazdrościć mu niejeden monarcha. Każdy jego krok był wyraźnie słyszalny za sprawą nienagannie wypolerowanych butów na skórzanych podeszwach. Kiedy Stryj stąpał, jego buty prowadziły ze sobą dialog: „skrzyp, uśśś, skrzyp, uśśś”. Reszta przyodziewku Stryja w niczym im nie ustępowała, szczupłą sylwetkę zdobił nienagannie skrojony garnitur z najczystszej wełny, z którego przy każdym ruchu unosił się egzotyczny aromat tytoniu zmieszany z odświeżającą wonią wody kolońskiej. Pachnący garnitur uzupełniła idealnie wyprasowana koszula ze sztywnym kołnierzykiem, a całość wieńczył dokładnie zawiązany, jedwabny krawat. Stryj nosił też szelki — staromodne, ze skórzanymi zapięciami. Były one widoczne jedynie wtedy, gdy zdjął marynarkę. Na ten moment naprawdę warto było czekać. Robił to z taką wykwintną precyzją, jakby od tego zależały losy świata. Chwytał wieszak, obracał go trzykrotnie wskazującym palcem lewej ręki, a następnie wnętrzem prawej, gładził czule jego krawędzie, sprawdzając, czy nie wystaje zeń żadna drzazga. Kiedy był już pewien, że drewno jest wystarczająco gładkie, odkładał wieszak na stół, patrzył nań przez chwilkę, po czym wykonywał błyskawicznie kilkanaście sprężystych ruchów, które kończył energicznym strzepnięciem. Marynarka oznajmiała: „frruk”, a Stryj odpowiadał na jej zawołanie: „Nuu, detz ol”. I stawał wyprostowany jak struna, a na fałdach jego śnieżnobiałej koszuli jaskrawo odbijały się paski szelek. Stryj poprawiał ich położenie, używając tego samego palca lewej ręki, którym przed sekundami pieścił grzbiet wieszaka i znowu czynił to spokojnie i delikatnie jakby chciał skontrolować, czy szelki nie ucierpiały podczas zdejmowania marynarki. Jeśli uznał, że wszystko z nimi w porządku, robił dla rozgrzewki kilka kroków i wtedy jego buty przemawiały w swym nieznanym języku: „skrzyp, uśśś, skrzyp, uśśś”.


Stryj wszedł do pokoju i usiadł na fotelu. Założył nogę na nogę i spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi. Uwielbiałem to jego spojrzenie. Była w nim mieszanina srogiej powagi i jakiś filuterny błysk, który zdawał się informować: „nic się nie bój, ja tylko tak groźnie wyglądam”.

Nic nie mówił, tylko patrzył. A ja patrzyłem na niego. Kiedy już napatrzyliśmy się na siebie dowoli ni to jęknąłem, ni to szepnąłem:

— Poczyta mi Stryjek?

— A co tam masz? W pustyni i w pu-uu-szczy — przeczytał Stryj — podoba ci się?

— Tak, ale nie było jeszcze o pustyni — skłamałem.

— O pustyni mówisz, a o porwaniu już było?

— Tak, tak. Już ich porwali.

Stryj przewertował książkę i ponownie ruszyliśmy na pustynię. Przesuwaliśmy się mozolnie po diunach, ocieraliśmy pot i zwilżaliśmy wyschnięte gardła. Szło nam nieźle, znacznie szybciej niż z siostrą, ale nie dało się znaleźć za wiele nowych słów. Słuchałem jęków pustynnego wiatru, upał osiadał na mym czole, byłem utrudzony i senny. I pewnie byłbym zasnął, ale na Stryja zawsze można było liczyć. W pewnym momencie z „wielbłąda” zrobił „wielbląda” i z radością uchyliłem wieko szkatułki z językowymi nowościami. Nie wykluczałem istnienia w dalekim świecie dwóch podobnych do siebie, ale nie identycznych zwierząt, lecz dla pewności zapytałem, czy nie chodzi czasem o „wielbłąda”. Stryj zmarszczył brwi, pomamrotał coś pod nosem i wypowiedział słowo: „kamel”. Kiedy dociekałem dla porządku, czy czasem „kamel” to nie „wielbłąd”, oświadczył, że „kamel” to „wielbląd” z jednym wielkim garbem i jest na pewno z Egiptu. Dodał, że są też inne „wielblądy” o nazwie „baktriany”, mają dwa małe garby, są silne jak bawoły, chodzą po stepach i górach, a na pustyni pozdychałyby z gorąca. Potem zaczął mówić coś o egipskim tytoniu i poszedł do kuchni na papierosa, a ja poskładawszy sobie wszystko do kupy, uzupełniłem kolekcję o następujące nabytki:

— „kamele” inaczej „wielblądy” z jednym wielkim garbem

— „baktriany, czyli „wielblądy” z dwoma garbami.

Pozostawało jeszcze zaklasyfikowanie „wielbłąda”. Uznałem, że słowo „wielbłąd” oznacza prawdopodobnie samicę „wielbląda-kamela”, wszak wędrowały razem w jednej karawanie. Chciałem to jeszcze sprawdzić, ale usłyszałem skrzypienie butów. Stryj wracał z kuchni. Zostawiłem wielbłądy na pustyni a sam wybrałem się na wycieczkę do słowonośnych złóż Stryja. Dotarcie tam nie było wcale łatwe. Stryj dobrze chronił do nich dostępu. Z natury był małomówny, a nagabywany jeszcze bardziej zamykał się w sobie, schodził samotnie głęboko w szyby swojej pamięci, świdrował ich chodniki i milczał. Milczał i wzdychał. Wiedziałem, że już tam jest, że grzebie z wysiłkiem w miale wspomnień, czułem to wyraźnie, stawał się inny, odległy i nieobecny, nawet pachniał inaczej, czasami deszczem, kurzem i dymem, a czasami musztardą, parówkami i wódką. „Gdzie jesteś Stryjku, powiedz, powiedz?” — zaklinałem go w myślach, ale on był zbyt skupiony, aby usłyszeć moje wołanie. Znałem tylko jeden sposób, aby się ocknął — musiałem w nim wywołać w nim litość, obudzić go głębokim współczuciem. Wówczas wychodził na powierzchnię, a z jego wąskich ust wysypywały się tysiące czystych diamentów.

— Stryjek może wie, jaka jest najstraszniejsza choroba na świecie? — zapiszczałem, gdy wrócił z kuchni.

— A po co ci to wiedzieć? — zamyślił się.

— No, bo można by było zarazić nią tego Gebhra, który bił Stasia.

— Cożeś wymyślił, dzieciaku? To przecież tylko w książce było napisane.

— Stryjku. Jak by ten Gebhr miał świnkę albo odrę to by musiał leżeć jak ja. Gardło by go bolało. Nie mógłby wyjść z domu.

— On nie miał domu, po pustyni się wałęsał jak wszystkie Beduiny.

— No właśnie Stryjku, on tak mógł, nie to, co ja. Pogoda taka ładna, a ja jestem chory, leżę, nudzę się… Chętnie bym się powałęsał jak wszystkie Beduiny, a nie siedział w domu, jak w jakimś więzieniu.

— Ty dzieciaku wredotę masz nie świnkę — przerwał ostro — ciągle wymyślasz i wymyślasz, byle co gadasz. Nie wiesz, co to więzienie. Żebyś nie musiał się nigdy dowiedzieć, oj, żebyś nie musiał!

— A Stryjek to był w więzieniu?

— W tiurmie byłem.

— A co to tiurma?

— Toć mówię, że więzieniu byłem. Sowieci mnie, niech ich cholera podusi, posadzili. Za kontrabandę. Myśmy do drugiej obłaści jeździli po zakupy, a tego nie wolno było robić, bo tam była border między tymi ich, niby-republikami. Jaka tam border, jak ja do miasta kilka mil miałem. To gdzie miałem jeździć? Zakazali, tośmy przez las chodzili. Kupowało się dla siebie i trochę dla sąsiadów, a trochę na handel. Jak jest wojna, to też żyć trzeba. Jeden taki, blody swołocz, doniósł i złapali. „Gastrulirował po innostrannych garadach, zanimajaś kontrabandoj” — tak mi napisali. Cztery latka. Wszystkie my w celi siedzieli za takie paragrafy. Ja już miałem zezwolenie na paczkę z ciepłą odzieżą. „Nu, to zgniję w łagrze” — myślałem. Taka paczka to znak, że niedługo wywiozą na Sybir, albo do Donbasu, do kopalni… Najwięcej my się bali tych paczek, jak przyszła, znaczy — pagib, detz ol. Z łagru ucieczki nie ma… Ile to człowiek ma szczęścia w życiu… Hitler uderzył na Sowiety. Ruskie to tak uciekali, jak przepłoszone kuropatwy. Patrzyli my przez okienko celi, jeden na barana trzymał drugiego. Tylko topy wystawialiśmy, bo zakaz był patrzeć przez okno. Ale Ruskich już nic nie obchodziło, popalili jakieś papiery, zostawili całe więzienie bez straży, bez nikogo. Tośmy się wzięli, ze stołka taran zrobili i dawaaaj w drzwi walić. Nie udało się. Stołek na drzazgi połamany, a drzwi nic. Sześciu nas było. Wszyscy z kryminalnymi wyrokami. Uciekać trzeba, ale jak? Tak my kilka godzin siedzieli, jak te ptaszki w klatce. Na swobodę blisko, ale wyleźć nijak nie można. Co robić? Był taki jeden Stach. Jego pamiętam najlepiej. Taki czarodziej. Piękne różańce z chleba robił i szaszki, a strażnikom ukołki malował, jak chcieli. Myśleli my, że on coś wymyśli jak te drzwi otworzyć. Wyciągnął z kapoty igłę, co miał ją w szwie zaszytą. Grzebie nią w zamku, a do nas mówi: „módlcie się do Matki Najświętszej”. Wziął różaniec, mnie dał i kazał zdrowaśki odmawiać. Klęczymy, klęczymy i mówimy, ale każdy spogląda, co ten tam majstruje. Godzina mija i nic. Druga, blody twoja mać, dłubie w zamku, nam już kolana zdrętwieli od tej nowenny. I tu nagle słyszymy, że ktoś po korytarzu biega, krzyczy. Po polsku wołali to i my zaczęliśmy krzyczeć: „Otwórzcie, otwórzcie!”. Rumor robimy, tupiemy, stukamy. Słyszę Maryśka, to znaczy babcia twoja, tam jest. Poznaję, dokładnie, po głosie poznaję, nas razem złapali. Wszystkich nas za ten biznes posadzili: Mery, Dżenny, Dżona. Cała nasza familia w tiurmie. Amerykany na nas mówili. Krzyczę do niej: ”Maryśka, bring de ki, ołpen de dor, faster Mery!”. I otworzyli. Otworzyli raz dwa. Płacz, radość. Ale co tu teraz robić? Po mieście ludzie biegają. Te Ruskie, co nie mieli samochodów chowają, gdzie popadnie, popłoch u nich widać. Strzelić taki może. A nad głowami erplejny, huk… W końcu poszli my całą gromadą do wsi, strachu nawet nie czułem. Mery tylko płacze, to jej mówię: „Stop it, pacierz mów”. Przeszli my aż do rogatek w całym tym rozgardiaszu, ale tam Niemcy nas zatrzymali i patrzą na mój łeb. Ja łeb ogolony miałem jak ruski sołdat, bo wesz mnie gryzła. Patrzą na ten mój łeb i pytają, gdzie idziemy, a ja, że goł hołm, odpowiadam. Nie wierzą. Jeden tylko oficer lepiej mi się przygląda, nawet jakby uśmiechnął się. Wyciąga mapę i mówi: „Werr iz jor hołm. Szoł mi frrend”. Na tej mapie to wszystko było, wieś cała, dom po domu, nasz folwark i las. To mu pokazałem: „Hijer iz maj hołm herr oficjer”. Uśmiechnął się i puścili. Kazał nam jeszcze białe chustki na głowy zawiązać i iść środkiem drogi — nie uciekać jak sztukas będzie leciał… Tak my szczęśliwie doszli do domu. Inaczej, to by my wszystkie w kopalni popadali jak te muchy. Niemcy nas uratowali. Niemcy… Tak to jest… A Ruskie, niech ich cholera podusi i tak mnie później capnęli, bo nie miałem żadnej bumagi. Prowadzi mnie taki zwykły sołdat, to zwykły karabin miał, nie pulomiot. Miał mnie do enkawede zaprowadzić na badanie. Już po mnie — myślę. Enkawede to enkawede, przesłuchają i unicestwią. Albo do krasnoj armii pójdę. I tu śmierć i tam śmierć. No to pokazuję temu sołdacinie, że sikać muszę. „Idi — mówi — nu bystro”. Wszedłem w zagajnik i jaaak nie skoczę między drzewa. Tylko dwa szuts za sobą słyszałem. Tak biegłem, że nawet gdyby mnie ubił, to bym się nie zatrzymał. Tak to jest. Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. El ombre propone, tak jakoś gadają, nuu. Jak by pepeszkę miał, to bym nie uciekł, nijak bym się nie schował. A ty dzieciaku siku nie chcesz czasem?

Rozdział 6

o bazgraniu i bazgroleniu.

Podniosłem się z ławki, aby za namową Stryja załatwić wiadomą sprawę. Świtało. Powietrze było wilgotne i ciężkie, a moja pościel w strzępkach. Pozbierałem wszystko i podszedłem do kosza na śmieci. Po drodze potknąłem się o butelkę po piwie, obok leżał niedolizany lizak, kilka metalizowanych torebek po chipsach, dwa zgniecione i utytłane ziemią kubki po jogurcie, osiem kapsli w różnych fazach rozpadu i zbiorowisko niedopałków. Kompletna mizeria. Jak to powiadał mój ulubiony rosyjski włóczęga: „koła naszej epoki, buksując w złożach śmieci, nie do gonią nas bosych, więc nie ma się, co spieszyć”.

Chyba nie ma. Z pewnością nie ma.

Wracając, przyjrzałem się świeżym okiem mojej ławce. Ile ona może mieć lat? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści? Pobazgrana niemiłosiernie. Co tu mamy? Najwięcej jest dat. Wśród cyfr przeważają smukłe jedynki i balonowe dziewiątki. One ustalają kierunek upływu dni, który nieuchronnie prowadzi do daty zakończonej dwójką z trzema zerami, zastąpionej, tu i ówdzie, osamotnionymi dwoma zerami. Na oparciu ławki znalazłem coś takiego: 01.01.00. Wygląda to, jak numer alarmowy. Napis pod spodem: POZNAŁEM TU CIEBIE I JESTEM U SIEBIE. Wyznanie szczere i niepozbawione obiecującej zapowiedzi na przyszłość. Reszta napisów prezentuje się nędznie. Większość to jednozdaniowe inskrypcje kibiców piłkarskich, jak to zwykle bywa, nadmiernie emocjonalne i szablonowe. Klub Z. to — KURWA, natomiast jego lokalny rywal — IS THE BEST. W mieście są trzy kluby piłkarskie. Dlaczego nie ma ani słowa o klubie P.? Jest za to na wyznanie miłosne. Ktoś czerwonym pisakiem napisał: PRZY TOBIE TESTOSTERON MI ROŚNIE, JESTEŚ JAK DOBRY KOKS. Kompletny bełkot. Pomyśleć, że Stryj żył prawie sto lat i podobne brednie nigdy nie wyszły z jego ust. Smutne. Nie dość, że zagrzebani jesteśmy w odpadkach, to jeszcze ludzie piszą takie idiotyzmy.

Słońce schowało się za drzewa. Robię się marudny. Też mi refleksja, że ludzie gdzie popadnie, wypisują różne głupoty? Niech piszą. A ja niby lepszy jestem? Nie bazgrałem wprawdzie po ławkach, ale mam gorsze rzeczy na koncie. Bazgrałem namiętnie przez wiele lat. Jak już chwyciłem w dłoń długopis i przyłożyłem do kartki papieru, to przeleciałem cięgiem przez tysiące kartek, kreśląc swoją linię życia i zostawiając za plecami stosy zabazgranych zeszytów. Długopis skrzypiał, a ja stawiałem litery coraz szybciej i pewniej, aż do chwili, gdy rzuciłem precz długopis i chwyciłem w dłoń pojemnik z farbą w sprayu, nacisnąłem jego plastikową główkę i nastąpiła nieokiełznana eksplozja bazgrania. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy napaćkałem na fasadzie jakiejś szacownej instytucji kanoniczne zawołanie: PRASA KŁAMIE. Albo takie: PRECZ! Ile razy je napisałem? Precz z tym, precz z tamtym, precz z owym. Na niebiesko, na czerwono, na różmajtkowo. Kiedy to robiłem, wydawało mi się, że jestem bohaterem, teraz wiem, że marnotrawiłem czas na wandalizmie i propagowaniu oczywistości. Nie cierpię wspomnień z tamtych lat. Uciekam od nich. Kiedy tylko ożywają, gotów jestem siebie obrażać:

— Prasa kłamie, prasa kłamie! — skrzeczę jak papuga.

— I co z tego głupi baranie — odpowiadam basem.

— Nie po to demonstrowaliśmy, rzucaliśmy kamieniami, ty nie wiesz, co to jest cenzura, książki musieliśmy w gaciach przemycać. Takiego Poppera — „Społeczeństwo otwarte” — skanduje papuga.

— Gówno wszystko warte — wtrąca bas. — Nie wciskaj mi tu kombatanckiej mitologii, może chcesz, żeby ci pomnik postawić i otoczyć klombem?

— Nie masz do niczego szacunku, jak byś tak dostał tabliczkę czekolady na miesiąc i jeszcze postał po nią w kolejce, na mrozie — próbuje bronić się papuga.

— To idź i kup sobie teraz, stać cię — kwituje bas i siada obok papugi.

Bas ma całkowitą rację. Stać mnie. I prawdopodobnie ma to niewielki związek z moją heroiczną działalnością. Naprawdę się jej wstydzę. Na swoje wytłumaczenie mam tylko tyle, że wtedy bazgrali wszyscy, ściślej — bazgrała większość, a mniejszość próbowała nakryć bazgrzących na bazgraniu. Ja należałem do większości. Najśmieszniejsze, że gdy na serio wziąłem się do roboty, to zaraz mnie nakryli i znowu zmuszali do bazgrania. Wyciskali z siebie ostatnie poty, żebym coś nabazgrał, opatrzył autografem i zostawił na ich biurku. A ja, na złość, oddałem im zupełnie pustą kartkę i wróciłem do bazgrania po murach. I byłbym pewnie dobazgrał się jakiegoś poważniejszego kłopotu, ale w przebłysku zdrowego rozsądku, udałem się na banicję do stołecznego miasta nad Morzem Śródziemnym. Tam też bazgrali na całego, ale na moje szczęście używali zupełnie innego alfabetu. W ten sposób ocaliłem tyłek i przestałem bazgrać. No, niezupełnie. Byłem widać tak uzależniony od bazgrania, że z braku innych możliwości, jąłem na powrót bazgrać w szkolnych zeszycikach. Czego tam nie było? Były w nich tasiemcowe opisy przyrody: W oddali ukazał się skalisty brzeg ozdobiony pióropuszem cyprysów, o kształtach tak doskonałych, że zdawały się pochodzić z arkadyjskich dolin, tych, które w pełni lata wypełniają się aromatami lawendy i wabią wytrwałe pszczoły do całodziennych lotów. Były skopiowane fragmenty książek: Architekci posiedli sztukę mierzenia za pomocą cienia. Kierunek północ — południe był wyznaczony przez najkrótszy cień, który rzuca słońce w zenicie. Szło tedy o odnalezienie sposobu, który by umożliwił wykreślenie prostopadłej do tego cienia, a więc dałby kierunek zasadniczy, świętą orientację: wschód — zachód. Były także transkrypcje fonetyczne wypowiedzi w językach obcych, na przykład: pu ine dromo ja Kifisija? Były fragmenty listów: Ten sweter to chyba mi się nie przyda, za to sandały owszem i napisz koniecznie, czy to prawda, że kostka masła kosztuje już dwieście złotych, bo wydaje się to nieprawdopodobne. Były kursy walut, adresy i telefony, rozkłady jazdy, a nawet dokładnie przepisany program telewizyjny na cały tydzień. Były wreszcie rysunki: wykresy genealogiczne bogów starożytności, mapki i plany, amatorskie szkice z powtarzającym się motywem kolumnady w porządku jońskim. I tak dalej, i tak dalej… W moim śródziemnomorskim notatniku było naprawdę wiele interesujących zapisków. Ale nie było ani słowa o Nieskończoności. Zachodzę w głowę, jak to się stało? Pamiętam doskonale, że Ona: moja jedyna miłość, dostojna kochanka, wielkoduszna pocieszycielka, cierpliwa opiekunka, niezrównana doradczyni, przebaczająca i dobrotliwa przyjaciółka była bardzo blisko, tak blisko, jak nigdy dotąd. Wciąż odczuwałem jej obecność — zostawiała włosy na poduszce, niedojedzone winogrona i pestki po oliwkach na talerzykach, zabawiała się z dzikimi kotami, przysiadła na wystawach sklepów, podróżowała porannym metrem, zagadywała turystów, słuchała bizantyjskich hymnów i oglądała ikony, spacerowała po plażach i zwiedzała porty, przysypiała na ławkach, na trawnikach — pojawiała się wszędzie, gdzie byłem.

Rozdział 7

który rozgrywa się w cieniu.

Jechaliśmy ciężarówką: ja, jeszcze jedna banitka z kraju bazgrania — Ruda Anka i szef całego przedsięwzięcia Pan Jordalis Papakonstantinou — przedsiębiorca branży mięsnej spod góry Olimp. W zasadzie podróżowaliśmy we czwórkę, z tyłu samochodu, na pace jechał potężnych rozmiarów tucznik. Wieźliśmy go na rzeź.

Jordalis nie lubił jeździć autostradami. Miał co do ich użyteczności wyrobiony pogląd, twierdził, że autostrady buduje się tylko po to, aby turyści mogli jak najszybciej docierać do obiektów zabytkowych, poza tym autostrady nie nadają się do niczego. Dlatego my, jako nie-turyści, wlekliśmy się bocznymi drogami. Zresztą z Jordalisem wszystko robiliśmy w podobnym tempie. Wyrazy: „szybko”, „szybciej”, „teraz”, „już”, prowokowały u niego napady nieskoordynowanej gestykulacji. Machał łapskami tak żywiołowo, że w strachu łapałem za kierownicę, żeby samochód nie zjechał z trasy.

A było, z czego zjeżdżać. Szosy wiły się kilometrami wokół skąpanych w słonecznym blasku, nagich szczytów, wślizgiwały niespodziewanie się w wykute w skałach mroczne tunele, aby po chwili, na powrót wypełznąć ku światłu i penetrować skalne osuwiska, suche zarośla makii i piniowe lasy. Wydawało się, że krążymy bez celu, że zagubieni jesteśmy w ogromnym labiryncie przykrytym sufitem powleczonym tandetną, niebieską emalią. Fantazjowałem sobie, że będziemy tułać się tak bez końca, aż wreszcie całkowicie rozpuścimy się w błękicie i zamienimy w ptaki. Jordalis mógłby zostać sępem płowym, Ruda Anka rudzikiem, a ja chętnie przybrałbym postać albatrosa. Uskrzydlilibyśmy też wieprzka i latali w kwartecie, robiąc ludziom psikusy i tworząc nową mitologię. Byłaby mniej zawiła, cały panteon ograniczyłby się do naszej czwórki. I nie stawiano by nam posągów, nie oddawano czci. Nie byłoby to potrzebne. Anka-rudzik, radosnym szczebiotem przekonałaby rodzaj ludzki, że cześć potrzebna jest tam, gdzie nie ma miłości. I leciutcy królowalibyśmy nad światem w świątyni z nieważkiego błękitu…

Bajałem sobie w najlepsze. Tymczasem siła ciążenia spychała nas z gór na równiny, ku miastu. Tuż przed jego rogatkami, Jordalis wcisnął pedał hamulca, ciężarówka zadygotała i otoczyły nas gęste kłęby rdzawego pyłu. Kiedy opadły, naszym oczom ukazała przysadzista wiata pokryta błyszczącym w słońcu dachem z falistej blachy. Prowadziła do niej kamienista ścieżka szczelnie obrośnięta rozłożystymi oleandrami, spośród których wystrzelały tu i ówdzie pojedyncze pióra cyprysów. Na jej końcu stał muskularny wąsacz. Ubrany był w biały podkoszulek, czarne szarawary i plastikowe klapki. Biel podkoszulka nadawała jego posturze oficjalnego szyku, a wiszący na szyi szczerozłoty łańcuch zdradzał przynależność do klasy posiadaczy. Był to Nikos, kuzyn Jordalisa.

— Witam cię Jordalisie i was mili goście! — zakrzyknął z oddali — to dla mnie wielki zaszczyt gościć was w mojej rzeźni! Upał dzisiaj niezwykły, nawet jak na letnią porę. Wejdźcie do środka. Schowajcie się w cieniu. Zapraszam do mojego biura. Chodźcie przyjaciele!

Nikos zniknął w cieniu wiaty. Poszliśmy jego tropem. Po pierwszym kroku poczułem delikatny zapach. Po kilku dalszych, przy pierwszym cyprysiku, powietrze wokół naszej trójki zgęstniało i zamieniło się w chłodną galaretowatą papkę, która nie dość, że blokowała oddech, to jeszcze kleiła się do skóry. Zapytałem szybko Rudą, czy czuje to samo. Odpowiedziała krótko: „Jak dla mnie to tu nic nie pachnie i jest za gorąco”. Zdziwiłem się. Im bliżej byliśmy wiaty, tym chłód był wyraźniejszy, bardziej lepki i natarczywy. Na jego falach podchodził ku nam przybój coraz intensywniejszej woni, nie było wątpliwości. Był to zapach krwi.

Przedtem miałem niewielkie pojęcie, jak pachnie krew. Z dziecięcej kolekcji słów mogłem wygrzebać z dziesiątkę określeń: słodkawy, mdły, metaliczny, duszny, ale żadne nie pasowało do tego, co czułem. To było coś więcej niż tylko zapach, coś, co nie spaja się z żadnym przymiotnikiem, odpycha od siebie wszystkie słowa jak oszalały magnes i posyła je na odległe orbity, w niedosiężne przestrzenie wypełnione tylko próżnią i ciszą. Weszliśmy do środka i to coś, oblało nas czerwienią. Było wszędzie. Płynęło strugami po betonowej podłodze, tężało na kamiennych stołach do oprawiania zwierząt, osiadało zakrzepłe na fartuchach rzeźników i parowało z drewnianych skrzynek na oczy, na płuca, na wątroby i nerki…

Anka objęła mnie i szeptała coś do ucha. Nie słyszałem. Czułem tylko jej ciepły oddech na policzku, a potem popłynęła po nim pojedyncza kropelka. To mogła być łza, drobina potu, a może, po prostu — kropla. Mogłem zetrzeć ją jednym ruchem ręki, lecz bałem się, że tym gestem dołączę na zawsze do rzeźnickiej kompani Nikosa, oddam się oszałamiającej radości zarzynania, kłucia i cięcia, bo przecież — nóż to jest nóż. Dobry, gdy ostry. A krew ma zapach, kolor i smak tylko do chwili, gdy się jej nie przeleje.


W biurze Nikosa, małym pokoiku zastawionym rozłażącym się biurkiem i ogromnych rozmiarów lodówką, kuzyni przystąpili do ubijania interesu. Rozpoczęli od opowieści z dziejów swych rodzin. Potem przeszli na tematy polityczne, omówili wyniki meczów ostatniej kolejki piłkarskiej, podali sobie dłonie, poklepali po plecach i znowu podali dłonie, znowu się poklepali i tak ze dwadzieścia razy. Na koniec Nikos oznajmił uroczyście, że własnymi rękami odbierze życie tucznikowi Jordalisa, wyciągnął z szuflady długi, cienki nóż w inkrustowanej oprawie i począł próbować go na paznokciu.

— Na twoją świnię wystarczy Jordalisie? — zapytał.

— Sam wiesz, jak będzie najlepiej, Nikos.

— Tak Jordalisie, ale świniak twój. Grzecznie pytam.

— Świniak mój, ale nóż ty wybierasz. Nie szkoda ci tego?

— Nie Jordalisie, jesteśmy rodziną.

— Zgoda Niki. Twoja wola.

— Zatem poczekajcie — Nikos podszedł do lodówki i wytoczył z niej olbrzymiego arbuza.

— Zimny Jordalisie? Sprawdź.

Jordalis przeciągnął dłonią po pręgowanej skorupie i starł z niej mglistą powłokę szadzi.

— Zimny — potwierdził.

— Teraz ty — Nikos zwrócił się do mnie.

Dotknąłem arbuza. Był lodowaty.

— No i co?

— Jest zimny — powiedziałem.

— A ty kobieto — spojrzał z kolei na Rudą Ankę — co powiesz?

Dziewczyna wyciągnęła niepewnie rękę. Drżały jej palce. Trąciła paznokciami arbuza i wydusiła z siebie:

— Arbuz jest zimny, naprawdę.

— Jeśli tak to na mnie pora — skwitował Nikos, chwycił nóż, obrócił go ostrzem do dołu i wbił w arbuza. Zielona kula rozpadła się na osiem części, a naszym oczom ukazał się krwistoczerwony miąższ.

— Jedzcie! — zaprosił.

Wzięliśmy po kawałku. Nagryzłem i do przełyku wpłynął mi znajomy, żelowaty chłód.

— Smaczny? — spytał Nikos.

— Dobry — odpowiedziałem.

— Bardzo dobry! — zawtórował Jordalis i wypluł pestkę tuż pod nogi Rudej Anki.

Anka nawet nie drgnęła. Trzymała w ręku swój kawałek arbuza, a sok ciurkiem spływał po jej zbielałej dłoni. Była kompletnie blada. Wyglądała jak marmurowa rzeźba, jej oczy były szeroko otwarte i pozbawione źrenic. Anka skamieniała.

Rozdział 8

w którym Autor buduje szkołę.

Zostawiłem skamieniałą Ankę jej losowi. I nie bardzo chce mi się po nią wracać. Niech dziewczyna uczy się cierpliwości. W pozycji Afrodyty z Frejus ma ułatwione zadanie. Nie to, co ja. Wspominam swoje wyczyny śródziemnomorskie i coraz bardziej zagłębiam się w labiryntach. Błąkam się po nich i nie przestaję zdumiewać. Gdzie nie skręcę, wyskakuje jakiś mitologiczny potworek. Nawet pospolity Sfinks starszy mnie zagadkami, co gorsza, to już zakrawa na kpinę, gada po rosyjsku:

— Czy byłeś kiedyś na dworcu Kurskim? — pyta.

— Nie, nie byłem — odpowiadam zgodnie z prawdą.

— Skoro tak to, dlaczego twierdzisz, że niejaki Tezeusz łaził tam przed tobą, niosąc wielką, krwawą głowę Minotaura o wytrzeszczonych oczach, w których po raz pierwszy kiełkować zaczęła mądrość?

— Nic takiego nie twierdzę — odpowiadam znowu zgodnie z prawdą. — I co to ma wspólnego z dworcem Kurskim?

— Ma albo i nie ma. — mruczy Sfinks. — Przecież dopiero zaczynamy budowę szkoły i jeszcze nie wiemy, czego w tej szkole będę uczyć. Materiału jest dostatek, ale kierunek robót jeszcze nie został obrany. Ty chłopie nie bądź taki wyrywny, jeszcze dużo przed tobą. Labirynty zostaw sobie na później, najpierw szkoła, czyli fundamenty solidnie uzbrojone na okoliczność trzęsień ziemi, wojen i plag wszelakich. Płacę tygodniowo prosto do ręki, podatek i ubezpieczenie masz z głowy. To jak? Wchodzisz w to? Budujesz? — pyta i wyciąga kamienną łapę.

— Dobra, buduję — mówię.


Powinienem powiedzieć — budowaliśmy. Budowaliśmy z Jorgosem, o ile z Jorgosem cokolwiek można było zbudować. Był smagły, ociężały i niepospolicie leniwy. Na budowie odwalał drugi etat, nocami pracował w knajpie, nic dziwnego, że kombinował jak wcisnąć mi swoją robotę. Stosował przy tym szeroki repertuar wykrętów, począwszy od pospolitych niedomagań, poprzez skomplikowane kontuzje sportowe, a skończywszy na tragediach rodzinnych. Stroił przy tym głupie miny i umiał popłakać się na zawołanie. Przypominał wtedy nieco przekarmione, niesforne dziecko, Kiedy go strofowałem, obrażał się i oddalał cichcem do stratowanego przez buldożery gaju oliwnego, który okalał plac robót. Tam wystawiał swoją gębę na słońce i zabawiał się w plażowicza. A ja musiałem harować za dwóch: mieszałem beton, kułem młotem pneumatycznym i nosiłem pustaki. I z każdym ruchem i każdym dźwigniętym kilogramem wzrastała we mnie dzika wściekłość. I pewnie, prędzej czy później, dałbym jej upust i walnął czymś Jorgosa, gdyby nie inspekcja z Urzędu Ubezpieczeń Społecznych.

Inspekcja miała zawitać na naszą budowę. Gdyby mnie na niej zastała, to niechybnie zrealizowałaby najczarniejszy scenariusz, jaki może spotkać zagubionego w labiryncie cudzoziemca. Zostałbym przesłuchany, oddany w ręce policji i odesłany pierwszym pociągiem do kraju bazgrania. Byłoby to dla mnie gorsze niż wieloletni pobyt w celi za śmiertelne pobicie leniucha-Jorgosa. W więzieniu śródziemnomorskim mógłbym przynajmniej oddawać się rozważaniom o labiryntach, w kraju bazgrołów, który podówczas cały był więzieniem, zapewne po tygodniu wpadłbym w czarną rozpacz i rzucił się z czwartego piętra. Ale stało się inaczej. Dzięki bluszczowi korupcji, który bujnie pleni się pod śródziemnomorskim słońcem. Kierownik naszej budowy zasadził go na posesji Inspektora Urzędu Ubezpieczeń Społecznych i podlewał go tak długo, aż roślina sięgnęła poziomu balkonów. Inspektor skierował jego pędy na balkony swoich podwładnych, a oni przeciągnęli po drutach telefonicznych z powrotem do biura naszego kierownika, który któregoś poranka wezwał nas z Jorgosem do siebie.

— Macie wolne chłopcy — oznajmił i wręczył nam po banknocie i nakazał, żebyśmy nie pojawiali na budowie przez następne trzy dni. Porzuciliśmy z Jorgosem narzędzia, przekradliśmy się przez gaj oliwny i ochoczo czmychnęliśmy w miasto.


I oto kroczymy z Jorgosem wąskimi uliczkami, mijając zaułki i podwórka, z których wycieka ożywczy zapach lawendy. Przystajemy co chwilę, aby zaczerpnąć go w płuca i wypluć w upał. Jorgos sapie, na jego smagłej twarzy nie widać nic poza tym, że idzie. A wokół nas kipi labirynt: samochody strzelają do siebie klaksonami, sprzedawcy loterii wtórują im gardłowym — „proo, proo, proo, pooo”. Kobiety zwiewne i dumne rozsiewają zapachy wód toaletowych i balsamów do ciała, a mężczyźni… No właśnie. Mężczyźni mają na głowach kapelusze, wszyscy podobne, czarne fikuśne stetsony. Ogorzali, wąsaci, kołyszący się w biodrach kapelusznicy zaludniają chodniki, wysiadają z autobusów, dosiadają motorów i pozdrawiają jeden drugiego, pstrykając palcami w wygięte ronda. Z każdą chwilą jest ich więcej i więcej…

— Jorgos, co to jakieś święto dzisiaj?

— Pewnie, że święto, chłopie.

— Ale jakie Jorgos?

— Każdy dzień jest świętem, chłopie. Pora, żebyś to wreszcie zrozumiał. Ja wiem, ty mi nie ufasz. Zresztą ja tobie też, ale to inna sprawa. Jesteś tu obcy. Mieszkasz u nas od niedawna. Przychodzisz na budowę, latasz z łopatą jak opętany, poganiasz. Przypominasz konia, który zapomniał, że skończył się wyścig i leci przed siebie na oślep. I tratujesz wszystko dookoła. Nie szanujesz mnie. A to źle. Żeby poznać człowieka trzeba czasu, trzeba z nim usiąść, porozmawiać. Obiecuję ci, chłopie, że zapamiętasz dzisiejszy dzień do końca życia. Bo to właśnie dzisiaj chłopie nadeszła pora, żebyś wreszcie poznał Wielkiego Jorgosa. Może wtedy zrozumiesz. I docenisz.

Rozdział 9

pod szyldem KONSTANTINOS PAPAS — FOTO.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 36.23