E-book
7.35
drukowana A5
51.59
HEXAGON

Bezpłatny fragment - HEXAGON

BLACKOUT

Objętość:
311 str.
ISBN:
978-83-8369-056-8
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 51.59

ROZDZIAŁ I

— Zefir, nie baw się z jedzeniem! Potem znów nie będziesz chciał jeść, jak tamtej świni.

— TAMTO TO BYŁO BARBARZYŃSTWO!!! Jak mogliście zjeść pannę Piggy?! — odezwał się chłopak karmiący z ręki kurę.

— Zostaw ten obiad w spokoju, albo lepiej, ukręć mu łeb i do gara — kontynuował Kita. — Skąd ty w ogóle wtedy wytrzasnąłeś tego prosiaka?! A tego kuraka teraz! Skąd?!

— Jak wracaliśmy rano z Changiem ze zwiadu, to się przyplątała. I teraz łazi za mną jak pies. To nie miałem serca jej wygonić! — tłumaczył Zefir.


— I dobrze! Rosołek będzie jak się patrzy, a i poobgryzać będzie z czego! — mlasnął głośno rudzielec.

Słysząc to wszystko, Mycha nie wytrzymała. Parsknęła dźwięcznym śmiechem.

Od kiedy kilka dni temu zamieszkali w jednej z murowanych altan na ogródkach działkowych, wypady do centrum po prowiant organizowali parami. Tym razem ona została z tymi dwoma pajacami i Changiem, który gdzieś przepadł.

Hugin poszedł z Hexą, przez zagajnik do najbliższego rozkradzionego dyskontu. Niewiele tam już zostało, ale zawsze coś jeszcze udało im się przynieść.

Oprócz nich na ogródkach mieszkało jeszcze parę osób. Od kiedy w lutym zabrakło prądu, a niemal całą elektronikę szlag trafił, ludzie szukali alternatywy. Nieliczni szczęśliwcy mogli się przenieść właśnie tutaj, na „ROD Zacisze”.

W połowie marca pojawili się pierwsi, którzy mogli zamieszkać na stałe. Aura pozwoliła innym, mniej zapobiegliwym bez ogrzewania w altanach, wprowadzić się dopiero w drugiej połowie kwietnia.

Kita miał dostęp do domku na działce dziadków. Oni na razie nie planowali ruszyć się z miasta. Szóstka nietypowych przyjaciół razem w niewielkim murowanym domku z dwiema izbami i łazienką. Wodę mieli ze studni. Część z uprawianych przez dziadków Kity plonów, nadal była składowana na terenie ogródka, a resztę zdobyli i przynieśli, skąd się dało.

Mąka, cukier i ryż pochodziły ze sklepów, które wszyscy masowo plądrowali. Owoce podobnie, chociaż jeszcze dwie skrzynki jabłek zostały z ogrodowych jabłonek.

Ryby udawało im się łowić w oddalonym o czterysta metrów zalewie. Służył on jako rezerwuar i chłodnica dla pobliskiej elektrowni. W czasach, gdy ta jeszcze działała. Oficjalnie turbiny napędzane były paliwem węglowym, ale niewiele osób zdawało sobie sprawę z tego, że jeden z bloków stanowił eksperymentalny projekt wykorzystujący i testujący nowy typ reaktora.

Na szczęście śnieg już stopniał i robiło się coraz cieplej.

Tegoroczna zima była bardzo sroga, obfitowała także w nietypowe zdarzenia. Zalegający śnieg blokował część ulic i sparaliżował całą okolicę. Od początku lutego mróz ściął mocniej wszystko wokół. Później zrobiło się jeszcze gorzej. Śnieżyce wywołane potężną burzą, pozbawiły ludzi prądu i ogrzewania, bo bez tego pierwszego przestały działać pompy w kotłowniach. Zarówno duże osiedla, jak i jednorodzinne domki pozostały bez prądu i działającej elektroniki. Jednak, co niespotykane, elektronika wysiadła również w pojazdach, przez co odśnieżanie stało się niemal niemożliwe. Podczas tamtej burzy w większości przestały również działać urządzenia zasilane bateriami. Smartfony, laptopy, tablety, cyfrowe aparaty fotograficzne, ale również sporo rozruszników serca i różnego rodzaju implantów medycznych nagle przestało spełniać swoje funkcje. Niektóre spowodowały jedynie dyskomfort, ale spora część doprowadziła do śmierci swoich użytkowników.

Jak się mówiło, winę ponosiła seria potężnych wyładowań atmosferycznych, która podobno uszkodziła linie energetyczne i część elektrowni. Sytuacja jednak się przeciągała, a co za tym idzie rosły problemy.

Do odśnieżania i działań prewencyjno-ratunkowych w mieście, skierowano żołnierzy z pobliskiej jednostki. Część koszarowych zabudowań udostępniono dla osób starszych i potrzebujących doraźnej pomocy.

Po zaledwie dwóch tygodniach ludzie zaczęli się buntować, używać siły i stosować przemoc. Skończyła się również gotówka, dzięki której można było nabywać potrzebne artykuły. W większości domów wyczerpały się zapasy rozdawane na początku awarii. Mieszkańcy, głównie robotnicy i górnicy, ruszyli w końcu na podbój marketów. Runęły wszystkie bariery, puściły wszelkie zapory. Nastał czas bezprawia. Miasto powoli pustoszało nie tylko z powodu braku wody czy prądu, ale głównie z powodu bijatyk i rozbojów. Pierwsze morderstwa podczas kradzieży oraz zabójstwa w imię obrony własnej wywołały panikę, pogłębiając chaos. Przekonało to pozostających nadal w swoich domach mieszkańców, że tylko wyjazd z miasta może stanowić jedyne słuszne rozwiązanie.

Wojsko nagle stało się asertywne, odcięło się od cywili i broniło swoich zasobów przy użyciu karabinów, policja również nie pozostała bierna. W tym całym zamieszaniu zniknęło gdzieś człowieczeństwo. Każdy dbał o swoje interesy, a sąsiad sąsiadowi stał się wrogiem.

W blokowiskach i kamienicach plądrowano piwnice. Ludzie podpalali mieszkania, samochody, a nawet całe bloki.

Zanim jednak nastał taki stan rzeczy, Dawid odszukał Dorotę. Hugin, bo tak od dawna mówili na niego wszyscy znajomi, nie czekał na rozwój wypadków. Brak prądu to jeszcze nie tak duży problem, ale równoczesne uszkodzenie większości elektroniki, nie zwiastowało niczego dobrego. W dodatku martwiły go dziwne purpurowo-sine chmury oraz przecinające od czasu do czasu niebo błyskawice. Podczas ich błysku grzmiało jak w czasie letnich burz, a to nie zdarzało się normalnie o tej porze roku.

Hugin szybko skrzyknął jeszcze Kitę i Zefira. Mieszkali niedaleko, więc jeden pobiegł i ściągnął natychmiast drugiego. Hexa i Hugin byli już po pierwszych rozmowach i uważali, że nadciąga coś niedobrego. W sumie byli wręcz święcie przekonani, że już się rozpoczęło, tylko oni jeszcze nie znają skali. Hugin przedstawił chłopakom swoje przeczucia. Nigdy go nie zawodziły, a jeśli już tak się działo, to niesamowicie rzadko. Dwaj młodzieńcy bez gadania ruszyli do swoich mieszkań. Zebrali podręczne pakiety survivalowe i ruszyli po Mychę. Miało to miejsce już dziesiątego lutego, zaledwie dwa dni po wyłączeniu prądu.

Droga tam i z powrotem zajęła im trzy dni, mimo że normalnie czterdzieści kilometrów w jedną stronę, przejechaliby w niecałe pół godziny samochodem. Pierwszego dnia ustalili, że będą szli, trzymając się głównych tras komunikacyjnych. Odśnieżone jeszcze dwa dni wcześniej trasy nadal dawały przyzwoite warunki do marszu.

Poruszali się, idąc trasą szybkiego ruchu. Prąd zgasł w godzinach dopołudniowych, kiedy ruch na drogach i życie w miastach toczyło się normalnym trybem. Ludzie byli w pracy, przemieszczali się koleją czy autobusami. Część unieruchomionych pojazdów stała zatem na środku jezdni. Większość jednak zdążyła dotoczyć się na pobocze.

Stanowiły rozrzucone po obu stronach drogi zapory przeciw nawiewanemu śniegowi.

Uważnie obserwowali ludzi w mijanych miejscowościach wzdłuż trasy. Z niepokojem spoglądali też w niebo.

Zdezorientowana Mycha przywitała chłopaków w swoim akademiku. W pokoju dzielonym z koleżanką z roku siedziała sama. Pozbawiona możliwości kontaktu z przyjaciółmi, czekała na rozwój wydarzeń, śledząc wyłącznie plotki i informacje pojawiające się w akademiku. Nie miała nikogo bliskiego w tym mieście. Koleżanki z uczelni mieszkały albo obok w pokojach akademika, albo z rodzinami porozrzucane po okolicy.

Jej jedyna pięcioosobowa rodzina mieszkała względnie blisko, tylko że nagle, zmieniły się realia.

Okutana w trzy bluzy i puchową kurtkę wyglądała jak napompowana powietrzem różowa chmurka cukrowej waty. Czarne, sznurowane buty do kolan z podeszwą niczym bieżnik od Stara, dopełniały czarne rurki w rozmiarze XS. Ten zestaw uroczo przypominał patyczek, na który została nawinięta rzeczona wata.

W akademiku nie było żadnych szans na zrobienie czegokolwiek ciepłego do jedzenia czy picia. Zakaz używania kuchenek i czajników innych niż elektryczne nadal był egzekwowany przez dozorców. Mimo to Kita wyciągnął składany palnik na paliwo stałe i zagotował wodę na kawę. W międzyczasie zziębnięta dziewczyna potrzebowała szybko się rozgrzać. Rudy, ostrzyżony na zapałkę chłopak pogmerał w swoim przepastnym plecaku. Wyciągnął dwa większe i dwa mniejsze chemiczne podgrzewacze. Przełamał blaszki wewnątrz foliowych saszetek. Kilka sekund później poczuł, jak robią się przyjemnie ciepłe w dotyku. Bezceremonialnie wpakował swoje ręce pod kurtkę i dwie bluzy dziewczyny. Ułożył większe ogrzewacze na plecach. Mniejsze wsunął do kieszeni na jej brzuchu, w trzeciej bluzie tej najbliżej ciała. Potem zalał kawę i podał parujące kubki pozostałej dwójce. Nalał kolejną porcję wody do zagotowania, ponownie łamiąc zakaz używania otwartego ognia. Dzięki temu przygotowali pożywny posiłek, makaron z sosem serowym zapakowany w saszetkach był gotowy po pięciu minutach od zalania go wrzątkiem.

Przespali noc bez możliwości porządnego rozgrzania się i wysuszenia ubrań po podróży. Wykorzystując paracord, kilka koców i pomysłowość Zefira, zbudowali w pokoju prowizoryczny namiot. Podobne zdarzało im się budować dla zabawy, podczas pobytu w ośrodku. Nakryli go foliowym kocem ratunkowym, żeby dodatkowo nie tracić zgromadzonego wewnątrz ciepła. Kita bez wahania wyrzucił z ceramicznej doniczki rosnący w niej kwiatek. Na dużym talerzu ustawił cztery świeczki zapachowe do podgrzewaczy. Nakrył je wytartą do czysta doniczką. W ten sposób zrobiony mikrogrzejnik dawał im odrobinę ciepła. Wszyscy troje zasnęli jak za dawnych czasów pod kołdrami ułożonymi w poprzek. Teraz po latach, jedynie nogi Mychy nie wystawały spod pościeli.


Rano po szybkim śniadaniu, ruszyli w drogę powrotną. Dziewczyna zabrała tylko kilka rzeczy. Wiedziała już od kolegów, że to nie jest zwykła awaria energii elektrycznej. Fakt, że Hugin przysłał po nią pieszo dwóch przyjaciół, tylko utwierdził ją w przekonaniu, że to nie są żarty.

Wędrówka we trójkę spowolniła tempo przemieszczania. Mycha nie była sprawnym traperem, chociaż szło jej wyjątkowo dobrze. Na dodatek zaczął padać śnieg. Do wieczora dotarli zaledwie do dwóch trzecich długości całej trasy. Zatrzymali się przy leśnym zajeździe. Sama restauracja była oczywiście zamknięta, ale zapas drewna do opalania kominka zgromadzony obok przekonał ich, że warto się tu zatrzymać.

Zefir wyciągnął z plecaka niewielki namiot typu igloo. W tym czasie Kita znalezioną dechą odgarnął śnieg nagromadzony obok ściany budynku. Z drugiej strony dociągnął jakieś skrzynki, kartony i wszystko, co tylko znalazło się pod ręką. Mieli w miarę bezpieczny, osłonięty od wiatru kącik. Rozpalili ognisko na blasze ze starego znaku naprzeciwko wejścia do namiotu. Przeczekali do rana we względnie komfortowych, jak na okoliczności, warunkach.


Wspólnie przeżyte lata pozwalały im ufać sobie i bez zadawania zbędnych pytań działać. Nie ograniczało ich skrępowanie różnicą płci, wstydzenie się bliskości czy przytulenia się do snu. Jedyne czego nie mogli znieść to puszczającego bąki po zupkach w proszku Zefira, śpiącego z nimi wewnątrz dwóch spiętych ze sobą śpiworów.

— Dobranoc robaczki. Prrr!!! — Blondyn nie omieszkał upewnić się, że do niego należało ostatnie słowo… i nie tylko.


Nazajutrz wstali tuż przed świtem. Mimo że grzmoty i pioruny już ustały, to

purpurowo-szary kolor nieba nadal pozostawał. Szczególnie dobrze widoczny o wschodzie i zachodzie słońca.


— Co jest z tym niebem? Wiecie, o co chodzi?! — Zapytała Mycha.

— Ni cholery! — odparł Zefir z ustami pełnymi otrębów zjadanych na sucho.

— Nie mamy pojęcia, ale taka burza w środku zimy to nic dobrego. To od niej się wszystko zaczęło. Najpierw zgasło światło, a potem nagle zdechły telefony i wszystkie zegarki elektroniczne. Hugin mówi, że to nie jest zwykła awaria. A ja się z nim zgadzam. — Powiedział Kita, szykując gorące napoje.

— Hugin zawsze ma rację, ale co on tam wie! Siedział w robocie tak samo, jak wszyscy, kiedy wzięło i zgasło. Może przeczuwać tym swoim szóstym zmysłem, ale wie dokładnie tyle samo co my. Czyli nic! — skwitował Zefir.

— Nie kłóćcie się. Nie o to chodzi. Miałam na myśli: czy ktokolwiek coś mówił, czy są jakieś informacje? Może jakieś służby przyjechały i coś ogłaszały. U mnie na uczelni kazali nam siedzieć i czekać na oficjalne komunikaty. Poprosili, żeby każdy poszedł do domu, a jak wróci zasilanie, to dostaniemy wiadomości na telefony lub maile. Dadzą znać, jak będzie wyglądała dalsza nauka i reszta roku akademickiego.

— Dziewczyno! Jaka nauka? Jakie zasilanie? Spójrz na telefony, na laptopy, na wszystko, co miało swoje zasilanie z baterii. Samochody też miałyby stanąć z powodu braku prądu?! — parsknął Zefir.

Pogoda się poprawiła, nie sypał już śnieg. Co prawda nowa warstwa świeżego puchu pokrywała ich drogę, ale nie było go tak dużo, żeby i tym razem uniemożliwić im dotarcie do domu. Skierowali się od razu do mieszkania wynajmowanego wspólnie przez Dawida i Dorotę.

Tych dwoje nie stanowiło klasycznej pary, w rozumieniu partnerów czy kochanków. Połączył ich los, nieprzychylne warunki, przykre doświadczenia i niefart, które, w ich przypadku, niefortunny zbieg okoliczności zamienił w najlepsze, co ich w życiu jak dotąd spotkało.


Dawid od kilku już lat był wychowankiem państwowego domu dziecka, kiedy przywieziono do placówki nową, zbuntowaną dziewczynę.

Była od niego o rok starsza. Szczupła, ale nie chuda. Wysoka, z długimi włosami opadającymi na prawą stronę twarzy. Jak się okazało, zasłaniała nimi obity policzek i oko. Stroniła od towarzystwa. Na zajęciach grupowych z pedagogiem, panią Joanną, siadała nieco z tyłu. Mało się odzywała, a jeśli już to tylko w konkretnym celu. Miała piętnaście lat.

Dawid od razu poczuł, że w tej dziewczynie jest coś, co przyciąga go do niej. Nie miał na myśli zauroczenia czy pociągu fizycznego. Chociaż już jako nastolatka robiła wrażenie swoją aparycją. On po prostu WIEDZIAŁ, że ta dziewczyna odegra w jego życiu ważną rolę.


Hexa, uradowana, witała ich od progu, promiennym uśmiechem. Objęła Mychę i jak dwie dawno niewidzące się nastolatki potruchtały, kiwając się w miejscu.

Hugin zamknął drzwi za chłopakami. Ruszył za nimi do pokoju dziennego. Obok okna balkonowego stał niewielki piecyk kempingowy opalany drewnem. Wybita w rogu dolna szyba przepuszczała na zewnątrz rurę komina. Obok leżało sporo suchych patyków i szczap porąbanego drewna.

— Widzę, że prezent urodzinowy w końcu się przydał — zagaił Kita, zdejmując kolejne warstwy ciepłej odzieży.

— Jak widzisz. Zmusiło mnie do tego życie, ale nieważne… Opowiadajcie! Co tam się dzieje?! — Płynnie przeszedł z żartobliwego do w pełni skupionego i poważnego tonu.

— Prawdę powiedziawszy, to niewiele widzieliśmy. Na trasie spotkaliśmy kilka grupek idących w obydwu kierunkach. — zaczął mówić Daniel.

Przetarł swoje krótkie rude włosy suchym ręcznikiem, który właśnie przyniósł mu Zefir.

— Ludzie pytali czasem, czy daleko jeszcze do jakichś miejscowości i czy droga nie jest zasypana. Pytali też, czy nie wiemy, co się dzieje. Przy trasie nie ma zbyt wielu domów. A jeśli są jakieś osiedla, to zazwyczaj oddziela je od drogi mur. Czasem ktoś nas obserwował z okien.

— A widzieliście jakieś wojsko czy inne służby? — Dopytywał Hugin.

— Nie! — wypalił Zefir. — Raczej nic się nie przemieszcza, mijaliśmy po drodze remizę OSP. W środku był jakiś ruch, ale nawet oni nie mieli prądu. Chociaż na zewnątrz stał agregat, to nie działał. A kiedy wracaliśmy, to już go nie było.

— A co w samym mieście?! — nadal dopytywał z zaciekawieniem najstarszy z przyjaciół.

— Zamieszanie. Ludzie łażą, robią zakupy. Sklepy — te mniejsze — działają, ale płatność wyłącznie gotówką. Widzieliśmy patrole policji i straży miejskiej. Obok akademików Mychy jest jednostka wojskowa. Koszary zamknięte na trzy spusty, a na wieżyczkach stoją uzbrojeni żołnierze. Był jakiś apel i wyła syrena. Jeden z żołnierzy używał takiej ręcznej, na korbę. Z okna było widać ich plac apelowy. Potem sprawdzili bramę i ustawili więcej wartowników. Nie wiem, czy to normalne co się tam działo, ale wyglądało poważnie.

— Nie, nie zawsze tak było — wtrąciła się Mycha. Bez tych wszystkich ciuchów wyglądała jak jedna trzecia każdego z nich.

— Zamknęli koszary wieczorem, w dniu awarii — kontynuowała. — Część ludzi z uczelni, kiedy wróciła na stancje, to mówiła, że chodzą pogłoski, że wojna wybuchła i u nas. Inni śmiali się z tego. Mówili, że za daleko od granicy jesteśmy, żeby od razu nam wszystko powyłączali.

— To fakt! Pamiętacie wojnę w Ukrainie. Prąd był tak długo, jak tylko się dało. Nawet pod ostrzałem artyleryjskim nadal mogli korzystać, tylko bez oświetlania w nocy — wtrącił Kita.

— No, ale już dziesiątego rano, chodzili mundurowi i krzyczeli pod oknami, że jak ktoś potrzebuje wody do picia, leków albo pomocy lekarskiej, to ma się zgłaszać do wyznaczonych punktów kryzysowych. Osobiście albo przez osoby trzecie. Uruchamiali sztaby kryzysowe, tylko że bez komunikacji wszystko trwało dłużej.

— A nie mieli krótkofalówek? — spytał Zefir.

— Oj durny ty! Przecież wszystko, co było z elektroniką, zdechło. — Kita pacnął go w czachę.

— Wszystko? To mi kurna powiedz, jak w takim razie TO wytłumaczysz, GIENIUSIU!!!

W jego dłoni widniało malutkie radyjko tranzystorowe na dwa paluszki. Szumiało cicho z głośniczka. Nie odbierało jednak żadnej stacji, mimo że Zefir cały czas kręcił kółkiem strojenia częstotliwości.

— Być może jeśli nie było w urządzeniu baterii, to może część ocalała. — Hugin podszedł do biurka w rogu pokoju i wyjął z szuflady starą Nokię, obok leżała bateria.

Włożył ją do telefonu i nawet nie zamykając tylnej klapki, wcisnął przycisk zasilania. Zaskwierczało i ze środka dobiegł nieprzyjemny zapach spalenizny.

— Cholera! — Upuścił nagrzewające się urządzenie.

— No to część teorii w piach — odezwał się Zefir. — Ale jeśli taki analog działa, to może padła tylko ta bardziej zaawansowana elektronika. Pamiętacie straszenie nas ładunkami elektromagnetycznymi?! Że mogą wykończyć nadajniki telefonów albo jak…

Chłopak przerwał nagle. Wszyscy skierowali swoje spojrzenia na niego. Kręcił się tam i z powrotem intensywnie nad czymś myśląc. Oczy otwarły mu się szerzej, a na twarzy pojawił się szelmowski uśmiech.

— Ludziska!!! A jak to pierdyknęła bombka atomowa? — wypalił w końcu Zefir.

— Pomyślcie! Wszystko by się w miarę zgadzało. Brak prądu — uszkodzenie linii. Impuls elektromagnetyczny wykańcza elektronikę. Dziwne zjawiska atmosferyczne?! No, kto miał piątkę z przyrody?!

— No mów! — ponaglił go Hugin.

— Burze zdarzają się zazwyczaj na styku dwóch mas powietrza, gorącej i chłodnej. A jak myślicie, o ile taki grzybek atomowy może podgrzać atmosferę?! No, a dookoła mróz. — Przy ostatnich słowach klasnął w dłonie, żeby zilustrować swój pomysł zderzenia ciepłego i zimnego powietrza.

Pozostali spojrzeli po sobie, nie wiedząc, czy wierzyć w jego szaloną teorię, czy nie. Po chwili namysłu odezwał się pierwszy głos.

— Brzmi logicznie i sensownie — rzucił Hugin. — To, że nie możesz złapać żadnej stacji na tym radyjku, może potwierdzać to, co mówisz. Zakłócenia radiowe to też jeden z objawów wybuchu nuklearnego. No i poniekąd wyjaśniałoby to ten dziwny kolor nieba.

— No prawdopodobne, ale …trochę naciągane. –skrzywił się Kita.

— Wiesz patafianie, co ty sobie możesz ponaciągać?! Dlatego rączki na kołderkę frajerze — odpyskował, pewny swego blondyn.

— Tylko dlatego, że to nie twoja teoria, nie możesz jej od razu odrzucać.

— Chłopaki, spokój — odezwała się w końcu cały czas biernie obserwująca wszystko Hexa.

— Chodźcie do kuchni, omówimy to przy czymś ciepłym. Na pewno jesteście głodni po takiej wyprawie. A jak nawet nie macie apetytu, to możecie popatrzeć, jak my z Mychą jemy, prawda mała?!

— No coś ty?! — Dało się słyszeć dwugłos młodziaków.

— Domowej jajeczniczki na boczku albo tej twojej fasolki po bretońsku, to my jak

pacierza — nie odmówimy. — dokończył dobrotliwym tonem Zefir, jednocześnie szturchając kumpla w żebro.

Tamten, wywołany w ten sposób do odpowiedzi, ochoczo potwierdził, kiwając energicznie głową.

ROZDZIAŁ II

Kwietniowe noce nadchodziły coraz później. A do tego aura zaczynała rozpieszczać coraz wyższymi temperaturami.

Chang pochrapywał cicho na swoim materacu. Nie było go znowu przez pół nocy, a za dnia wyszli z Zefirem po zapasy i na rutynowy obchód. Krążąc ścieżkami w okolicy, sprawdzali rozstawiane sidła i pułapki, nie tylko na zwierzynę, ale również na niechcianych gości. Kilka kamyków ustawionych na sobie w określonej kolejności, skrzyżowane patyki na ścieżce albo ukryta pod zeschłymi liśćmi linka mogły ostrzec ich o kimś nieproszonym kręcącym się po okolicy.

Dziewczyny również szykowały się niespiesznie do snu, kiedy do ich pokoiku wpadł jak wicher Zefir. Złapał za buty Mychy, obrócił się na pięcie i już go nie było. Usłyszał jeszcze za plecami krzyk, okradzionej z obuwia.

— Hej oddawaj moje buty! A co jak będę chciała iść siku?!

— Weź kapcie! — odkrzyknął przez ramię, oddalając się pospiesznie.

Usiadł przy dopalającym się z wolna szwedzkim ognisku. Podeszwę prawego buta oświetlił sobie czołówką. Zaczął coś przy niej gmerać i skrobać. Hugin z odległości obserwował chłopaka walczącego z twardym materiałem. W końcu jednak i on również udał się na spoczynek.

Rano, Mycha w kapciochach z futerkiem na palcach, wyszła na werandę przed domkiem.

— Co żeś znowu grzebał przy moich butach? Co?! Nie wystarczyło ci popsucie jednego?

— Popsucie?! Chyba kpisz. — Ziewając, przeciągnął się, aż coś strzeliło mu w kościach.

— Długo siedziałeś? — zapytała już zgoła odmiennym tonem, podchodząc zaproszona gestem, by usiąść naprzeciwko niego.

— Trochę, ale kto by tam liczył.

Mycha mieszkając podczas studiów z dala od domu, pozostawała zdana na siebie. Mała, drobna, niepozorna często bywała obiektem zaczepek ze strony studentów, ale również zwyczajnych przechodniów na mieście. A, że nie była osobą niezręczną społecznie, czasem zdarzało jej się wybrać z koleżankami do klubu, na dyskotekę albo do baru. Zazwyczaj wiązało się to z legitymowaniem się rosłym typkom przy wejściu, którzy nierzadko podważali autentyczność jej dokumentów. Jednak nie to stanowiło sedno problem. Ten pojawiał się, gdy przyczepił się do niej jakiś natręt. Nie była w stanie obronić się sama, kiedy ktoś złapał ją i przytrzymał od tyłu. Na szczęście tamtego wieczoru, kiedy to się przydarzyło po raz pierwszy, z odsieczą przyszły jej koleżanki z roku. Co, gdyby jednak żadna się wtedy nie pojawiła? Albo co gorsza, rzuciłyby ją na przynętę, a same postanowiłyby uciec? Gdy opowiedziała Zefirowi przez telefon o swojej niemiłej przygodzie, ten sprawił jej nietypowy prezent.

W jej ulubionych butach, z którymi niemal się nie rozstawała, zamontował w podeszwie mechaniczny gadżet. Wystarczyło obrócić w miejscu piętą, aby odblokować instalację. Po podniesieniu do góry stopy, uwalniany był z niego zaostrzony kolec. Później trzeba było jedynie trafić nim w stopę napastnika, aby ten puścił swoją zdobycz. Ofiara stawała się katem i zyskiwała cenne sekundy na ucieczkę. Proste, ale skuteczne. W dodatku cholernie bolesne, dla kogoś w japonkach albo szmacianych sneakersach.

Tym razem Zefir wykombinował coś o wiele groźniejszego. Dopracował i ulepszył zarzucony wcześniej system chowanego w podeszwie noża. Od teraz Mycha w prawym bucie miała zamontowane dwa ostrza. Jedno skierowane do przodu, drugie do tyłu.

Objaśnił jej zasadę działania mechanizmu. Po czym pomógł kopciuszkowi w założeniu śmiercionośnego pantofelka. Dziewczyna załapała w lot. Szurnęła butem w przód i tylne ostrze się aktywowało. Szurnęła w tył i z przodu pojawiał się spory dagger. Schowała oba noże i zwiewnie niczym nimfa leśna zatańczyła w swoich balerinkach na sześciocentymetrowej podeszwie.

Hugin uśmiechnął się tylko, kręcąc z niedowierzaniem głową.

— Jak dzieci… słowo daję. Jak dzieci — podsumował.

Na początku zimowej zawieruchy rozpoczętej awarią prądu, zaczęli się zastanawiać nad ucieczką gdzieś z daleka od miasta. Zima tego roku dawała się wszystkim we znaki, a wiosny próżno było wyglądać pod koniec lutego. Ostatecznie zostali w mieście, ale zmienili lokum. Chang zdołał wrócić z politechniki, gdzie utknął podczas próby zdobycia zaliczenia u jednego z profesorów uczących również na jego uczelni. Wtedy kumpel z roku mieszkający w okolicy polibudy zaproponował, żeby kilku kolegów uziemionych brakiem transportu, w tym Chang, przenocowało u niego. Zaproponował gościnę do czasu usunięcia awarii. Czwartego dnia Maciek Chensokikori podziękował znajomemu i wyruszył w drogę do domu. Nie przemyślał tego do końca. Zestaw ubrań, jaki miał na sobie, owszem nadawał się na zimę w zurbanizowanym terenie. Słabo za to sprawdzał się w czasie wielogodzinnej wędrówki przez śnieg i mróz, jaka go czekała. Od kolegi pożyczył co prawda dodatkową bluzę, ale na nogach nadal miał tylko sportowe buty za kostkę. Ich gładka podeszwa nie była przystosowana do poruszania się po śliskiej nawierzchni.

Na szczęście Chang nie raz już udowodnił, że nie brakuje mu sprytu. Wyciągnął z kurtki i bluzy sznurki z kapturów. Obwiązał nimi buty, tworząc coś na podobieństwo łańcuszków antypoślizgowych. Jeden problem miał doraźnie zażegnany. Niestety, drugą poważną przeszkodą stała się głębokość pokrywy śnieżnej. Spodnie szybko namakały, nogawki sztywniały od mrozu. Wszedł do jednego ze sklepów na przedmieściach. Kupił za resztę gotówki jakieś suche spodnie dresowe, dodatkową parę skarpet i worki na śmieci. Przy kasie dobrał jeszcze kilka batonów czekoladowych i dwie butelki słodkich napojów. Ku zdziwieniu sprzedawcy, poprosił o nożyczki lub „coś w tym stylu”. Otrzymanym nożem do tapet, obciął mokre nogawki, ubierając nowe spodnie na wierzch. Stopy w dodatkowych skarpetach owinął w podwójne worki na śmieci, dopiero potem wsunął w buty. Sprzedawca zachwycony pomysłowością młodego człowieka sam podał mu szeroką taśmę klejącą, żeby tamten mógł umocować swoje sklecone naprędce subtuty.

Młody pół Azjata dość szybko przekonał się niestety, że czasami sam zapał nie wystarczy.

W pierwszej chwili myślał o pójściu najszybszą i zarazem najprostszą drogą. Torami kolejowymi. Po krótkim zastanowieniu zweryfikował na szczęście swoje plany. Gdyby trzymał się pierwotnego pomysłu, większość trasy wiodłaby wtedy przez las. Częściowo w sztucznie uformowanym wąwozie, tam zaspy mogłyby zmusić go do powrotu, a na to nie mógł sobie pozwolić. Szedł zatem z początku głównymi ulicami. Później obrał nieco krótszą drogę przez okoliczne wioski i mniejsze miejscowości. W razie nieprzewidzianych okoliczności, załamania pogody czy zapadnięcia zmierzchu zawsze mógł tam poprosić o schronienie.

Autostrada będąca alternatywną drogą zdawała się pozornie prostsza do przejścia, nie gwarantowała mu jednak miejsca na postój. Poza tym w większości prowadziła w otwartym terenie, gdzie wiatr hulał, jak mu się podobało. Idąc wioskami, musiał baczniej pilnować kierunku, za to spotykał ludzi, w dodatku zabudowania dawały jako taką osłonę od silnych powiewów. Niewątpliwą zaletą były również gdzieniegdzie odśnieżone chodniki.

Dotarł do przedmieść swojego miasta wieczorem. Padał ze zmęczenia. Zastanawiał się, czy to, co się dzieje, ma charakter lokalny, czy jego rodzice również nie mają prądu. Gdyby nie zawalił pierwszego terminu u profesora Majewskiego, nie musiałby zostać w Polsce, tylko teraz byłby u swojej „O bāchan”w Japonii. Mama jego ojca obchodziła właśnie osiemdziesiąte urodziny i z tego powodu do niewielkiej mieściny na Okinawie ściągnęli niemal wszyscy bliscy i dalsi krewni. On właśnie dziś miał wylecieć, by do nich dołączyć. Teraz jednak, brnąc przez śnieg, przez tę burzę z ósmego lutego, po której wszystko przestało działać, żywił już tylko nadzieję, że jego bliscy gdzieś tam daleko są cali, zdrowi i bezpieczni.


Powłócząc nogami wszedł do domu rodziców. Rozpalił ogień w kominku i nie rozbierając się nawet, zasnął zwinięty w kłębek przed paleniskiem.

Obudziło go głośno pękające polano. Spojrzał na zegarek na ścianie. Stara mechaniczna kukułka wskazywała kwadrans po pierwszej. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że ciężarek napędu leży płasko na podłodze, dlatego nie miał nadal pojęcia, która tak naprawdę jest godzina. Wiedział tylko, że za oknami jest ciemno.

— Cholera, a może wcale nie jest ciemno — wymruczał pod nosem.

Zewnętrzne żaluzje nie podniosły się automatycznie po jego powrocie do domu. Elektryczny napęd sterowany alarmem i timerem przecież nie działał. Wstał. Wokół niego roztopiony śnieg z ubrań odznaczał się mokrą plamą na podłodze. Ruszył do gabinetu ojca. W komodzie za biurkiem namacał drewniane pudełko, zabrał je i wrócił z nim przed kominek. Z siedmiu zegarków umieszczonych na atłasowych poduszeczkach sześć zatrzymało się w tym samym momencie.

Tylko jeden nadal był na chodzie. Wyjął go szybko, odczepiając wpierw poduszkę od wahadłowego mechanizmu szkatułki. Jedna pusta poduszeczka i ta, którą właśnie trzymał w dłoni, poruszane były silniczkiem na baterie, kiwając w przód i w tył nakręcały balansowe automaty zegarków na nich zaczepionych. Dzięki temu nawet nienoszone zegarki ciągle były na chodzie. Ojciec na wyprawę w rodzinne strony zabrał swoją ulubioną Omegę, zostawił za to klasycznego Tissota na stalowej bransolecie.

— Dzięki ci twórco tego cuda! Za rezerwę chodu bez nakręcania nawet do osiemdziesięciu godzin. — Chłopak z wyrazem nieudawanej radości ucałował tarczę mechanicznego chronometru, zachwalanego sloganem o długim czasie chodu ze sprężyny. Kilka razy energicznie potrząsnął trzymanym w dłoni zegarkiem, nie wiadomo jak długo mechanizm automatycznego nakręcania nie działał, ale patrząc na pozostałe tarcze w skrzyneczce… długo.

Wyszedł przed dom. Na zewnątrz nadal było ciemno. Orion wysoko na niebie jasno świecił swoim pasem. Zatem zegarek chyba działał prawidłowo. Spojrzał na wskazówki, szacując, że faktycznie mogła być… hmm… trzecia w nocy?!

Wszedł z powrotem do środka, zapalił świecę. Przy towarzyszącym mu jej migotliwym świetle ruszył na górę do swojego pokoju.

Najwyższy czas przebrać się w suche ciuchy — uznał w myśli.


Chang usiadł na barierce werandy przed ogrodową altaną. Przyglądał się z uśmiechem jak Mycha wywija swoją nową zabawką w przerobionym przez Zefira bucie. Uniósł do ust kubek z kawą i zastygł w tej pozycji.

Na horyzoncie, tuż nad koronami drzew w pobliskim lesie ujrzał jasny obłok. Chwilę później obłoku już nie było. Rozwiał się na lekkim wiosennym wietrze.

Spojrzał na Hugina również obserwującego Zefira i małą różowowłosą pchełkę. Podskakiwała i machała, połyskującym w blasku słońca nożem, wystającym z czubka buta.

Mężczyzna popijał swój czarny napój z takiego samego turystycznego kubka z karabińczykiem zamiast ucha, jaki zastygł zawieszony przed twarzą chłopaka. Tamten nie zauważył jednak dziwnej chmury. Kręcąc głową na boki, wspomniał coś o dzieciakach.

Chang już go nie słuchał. Zostawił swój kubek na barierce i wszedł z powrotem do środka. Do wieczora już nikt go nie widział. W większym pokoju służącym chłopakom za sypialnię, salon i aneks kuchenny, zostało po nim jedynie uchylone okno.

Mijały kolejne dni. Zapasy kurczyły się, od kiedy przenieśli się z mieszkania Doroty i Dawida, do podmiejskiego domu państwa Chensokikori, chociaż starali się gospodarować nimi racjonalnie. Zdawali sobie sprawę, że wszystko, co mogą przetrzymywać przez dłuższy okres, stanowi ich zabezpieczenie. W pierwszej kolejności zużywali produkty, które psuły się najszybciej. Jeszcze na osiedlu, wykorzystywali mroźną i śnieżną pogodę do przechowywania mięsa i mrożonek z zamrażalki na balkonie.

Niestety, nie było tego dużo. A w sklepach te produkty szybko się psuły w rozmarzających lodówkach albo po prostu się kończyły. Poza tym brakowało im wody. Nie tylko tej do picia, ale również do spłukiwania toalety i mycia siebie oraz zmywania naczyń. Gotowanie również sprawiało nie lada wyzwanie. Mała koza pozwalała głównie na przyrządzanie dań jednogarnkowych. Nikt nie narzekał, bo najważniejsze było przecież to, iż mieli w ogóle jakikolwiek ciepły posiłek.

Jednak, kiedy po tygodniu nadal nie widzieli zbliżającej się realnej poprawy obecnego stanu rzeczy ani choćby doraźnej pomocy, Hugin gładząc się po swoich krótko ostrzyżonych włosach za prawym uchem, zebrał wszystkich w pokoju przy rozpalonym piecu i oznajmił:

— Mam przeczucie. Mój kruk nie daje mi spokoju. Szepce mi do ucha, że tu nie jest bezpiecznie. Chang powiedział, że możemy się przenieść do niego. I myślę… jestem pewien, że powinniśmy to zrobić.

Cisza panująca w pomieszczeniu zakłócana była jedynie odgłosami ognia pełgającego po trzaskającym od żaru drewnie. Chang pokiwał głową na zgodę. A Hugin kontynuował:

— Mamy tu jeszcze trochę konserw. Trochę makaronu i innych niepsujących się produktów. Możemy je spakować i zabrać ze sobą. Rodzice Changa mają dobrze zaopatrzoną spiżarnię. Dom ma zewnętrzne rolety, kominek i spory zapas drewna. Niedaleko jest las. Kita mógłby ustawić jakieś sidła na zająca albo bażanta. Z ogródka możemy zebrać śnieg i topić go do użytku w toalecie czy do mycia. — Zawiesił na chwilę głos, po czym starając się utrzymać spokojny i rzeczowy ton, dodał:

— Już niebawem w mieście zaczną się dziać prawdziwie dantejskie sceny. Ludziom brakuje pieniędzy, jedzenia, a niedługo braknie cierpliwości i nadziei. Musimy stąd uciekać. I to jak najszybciej.

Ponownie pogładził prawą stronę czaszki, gdzie pod ostrzyżonymi na kilka milimetrów włosami widniał wytatuowany czarny kruk. Lekko uniesione skrzydła, pochylona w przód sylwetka i otwarty dziób ptaka wyglądały, jak gdyby szeptał on do ucha mężczyzny. Na spodniej stronie skrzydeł ptaka widniały nordyckie runy. Na jednym imię ptaka — Hugin, na drugim — symbole wiedzy, mądrości i odwagi.

To temu tatuażowi oraz swoim nieomylnym przeczuciom Dawid zawdzięczał to, że teraz już niemal wszyscy nazywali go właśnie Hugin.

Kita i Zefir jeszcze tego samego wieczora poszli do swoich mieszkań spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Wystarczyły do tego niewielkie plecaki, jednak zabrali ze sobą po dwie torby sportowe, których używali na wyjazdy lub podczas wizyt na siłowni. Zefir spakował do jednej z nich zestaw swoich podstawowych, ręcznych narzędzi. Sprawdził dla pewności, ale ani wkrętarka, ani akumulatorowy śrubokręt nie działały. Dorzucił jeszcze kilka rozpoczętych konstrukcyjnie projektów. Liczył na to, że uda mu się nawet bez prądu doprowadzić prace do końca.

Niezmiernie się ucieszył, kiedy latarka czołowa, do której włożył trzy paluszki, zaczęła normalnie świecić. Inna, z zaawansowanym sterownikiem ściemniającym, mrugającym i zmieniającym kolor światła na czerwone nie działała. Zabrał ją mimo to i wrzucił do plecaka cały zapas baterii jaki miał. Z szafki w kuchni wyjął tylko kilka batonów energetycznych i dwie butelki coli. Nigdy nie robił specjalnie zapasów.

Idąc w kierunku bloku Kity zobaczył, jak tamten taszczy dwa plecaki. Jeden założony normalnie, drugi z przodu, na brzuchu. W rękach niósł jeszcze dwie pękate torby turystyczne.

— Te! Wielbłąd czy juczny osioł? — zapytał Zefir.

— Nie cwaniakuj, tylko pomóż. Zabrałem z domu całe żarcie, wodę i jakieś inne napoje. A ty, co tam masz w tej saszetce na plecach? Żel do tych twoich kłaków?!

— O cholera! Zaczekaj!!! — krzyknął blondyn. Zawrócił niecałe dwa metry przed kolegą i ruszył kilka kroków z powrotem w kierunku, z którego przyszedł, markując chęć powrotu. Zawołał przez ramię: — O żelu zapomniałem!!!

Kiedy Zefir wspomniał, że zwykłe latarki mogą działać, wrócili jeszcze raz do mieszkania rudzielca. Udało im się uruchomić kolejne trzy źródła światła. Zapas baterii, jaki w sumie teraz mieli, powinien wystarczyć im na dość długo.

Zanim położyli się spać ostatni raz w mieszkaniu Hexy i Hugina w blokowisku, spakowali wszystko, co tylko mogło być użyteczne i co udało im się zebrać. Po drodze wstąpili jeszcze do osiedlowego sklepu. Butelkowana woda kosztowała krocie, ale i tak wzięli po dwie zgrzewki, bo po tyle maksymalnie sprzedawano. Nie zastanawiali się wtedy, jak to możliwe, że ten niewielki sklep nadal miał tyle butelkowanych napojów.

Wyruszyli z samego rana. Droga z takim ładunkiem zajęła im trochę czasu, ale nie chcieli ryzykować kursując kilka razy. Chłopaki oderwały klapę od dużego kontenera na śmieci. Przywiązali linkę taktyczną rozwiniętą z bransolety Kity do uchwytów. Załadowali najcięższe pakunki na prowizoryczne sanie i ruszyli, ciągnąc za sobą dobytek. Dziewczyny asekurowały i czasem popychały z tyłu cały ten majdan, gdy zaistniała taka potrzeba.

Mimo wszystko poszło dość gładko. Wieczorem pozwolili sobie na odrobinę rozpusty. Czerwone wino i „zepsuty ser”, jak śmiał się z selekcjonowanego Roqueforta Zefir smakowały wyśmienicie z winogronami i melonem. Ojciec Changa może i był Japończykiem, ale zamiast sake preferował dobre włoskie i francuskie wina, a miejsce sushi w jego sercu i żołądku, zajęły dania kuchni włoskiej i francuskiej.

ROZDZIAŁ III

Mycha nacieszyła się już swoją nową zabawką i coraz sprawniej przełączała tryby ostrzy buta.

Hexa zawołała wszystkich na śniadanie.

— A gdzie Chang?! Znowu gdzieś polazł?! — Skrzywiła się, nakładając każdemu, porcję owsianki.

— Nooo… nie wiem, ale może znowu przyniesie na kolację suma. — Uśmiechnął się piegowaty rudzielec.

— Może to i dobre, że mamy świeże ryby, ale wolałbym, żeby nie chodził sam. A jeśli już musi… to, żeby przynajmniej, nie wymykał się tak cichcem i powiedział, dokąd idzie — burknął Hugin.

— Taaa… A ty byś go wtedy na pewno puścił samego. Już to widzę — ironizował Zefir.


Tego dnia rozkoszowali się ciepłem słońca, coraz wyżej toczącego się leniwie po niebie. Kita czyścił broń, a Hexa czytała jakąś książkę. Przypominało to bardziej wakacje na kempingu niż kolejny dzień walki o przetrwanie.

Chang faktycznie zjawił się przed kolacją. I owszem, przyniósł ryby, tyle że nie były to sumy. Podał gotowe, wypatroszone już tuszki dziewczynom, a one zadały tylko pytanie:

— Z rusztu czy z patelni?!

Chang skinął ukradkiem głową na najstarszego z kompanów i odszedł kilka kroków dalej, w kierunku dużej balii z wodą. Obmył ręce i przetarł twarz. Hugin dołączył do niego z taktycznym opóźnieniem, dla niepoznaki niósł mu kubek gorącej herbaty.

— Napijesz się rumianku?! — zapytał nieco przesadnie głośno, podając młodszemu koledze kubek.

— Musimy pogadać. Widziałem coś dziwnego — odpowiedział dla odmiany ściszonym głosem chłopak, biorąc od niego napar.

— Co jest?! Mów!

— Nad jeziorem, obok ogrodzenia elektrowni. Zaczaiłem się tam dzisiaj. Zazwyczaj łowiłem ryby obok wylotu układu chłodzącego. Tam, gdzie są te dwie grube rury. Woda tam jest cieplejsza. Chętniej tam ryby siedzą i większe są

— Do rzeczy — ponaglił go Dawid.

— No i stamtąd widać rampę rozładowczą, na tyłach elektrociepłowni. Tam… hmm. Jakieś takie dwa duże zbiorniki stoją, jak te… no… silosy na zboże albo cement. Tylko te mają pełno poplątanych rurek i jakichś zaworów na dole. A do tego, całe są oblodzone przy tych zaworach. Kiedyś ich tam nie było. No wiesz, przed tym wszystkim. Czasem tam łaziłem poskakać na tych rurach. Wtedy tych zbiorników jeszcze nie było. A rano nad lasem z tamtej strony widziałem jakiś taki dziwny dym. Taki obłok albo chmurę — kontynuował chłopak. — W każdym razie jak tam dzisiaj poszedłem, pod samo ogrodzenie, to jacyś faceci w kombinezonach i białych fartuchach wyszli z budynku. Darli się jeden na drugiego, ale z tej odległości nie zrozumiałem, co mówili. Potem dwóch zdjęło te kitle, rzucili je na ziemię i sobie gdzieś poszli. A chwilę później, w ślad za tamtymi ruszyli kolejni. Tylko trzech wróciło do środka. A ten obłok. Znaczy się ta chmura, to jeszcze dwa razy się taka zrobiła. Z tamtych zbiorników coś fuknęło, jakąś taką białą parą. Chyba z jakiegoś zaworu. Tylko że bardzo szybko się to rozwiewa. Kilka sekund i obłoku nie ma. — Hugin zakończył swoją opowieść gestykulując.

Pokazywał rozszerzający się, wyimaginowany kłąb pary, który niknie w przestrzeni.

Drugi z mężczyzn próbował właśnie usłyszane przed chwilą informacje poukładać sobie w głowie w spójny obraz, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, chłopak upił kilka łyków swojej herbatki i dodał:

— Tam się coś szykuje. W całej elektrowni nie ma żywego ducha, nikt nawet węgla na bocznicy nie pilnuje. A tu nagle jacyś faceci się kłócą i wychodzą! Dziwne!

— Owszem — lakonicznie skwitował Hugin. — Dziwne.

Następnego dnia sześcioosobowa ekipa ruszyła przyjrzeć się temu, o czym mówił Chang. Poprzedniego wieczora przy kolacji Hugin nakreślił, a chłopak doprecyzował, to co widział. Hugin podsumował to jednym zdaniem:

— Musimy się temu przyjrzeć i dowiedzieć się, co tam się dzieje.

Wyruszyli po lekkim śniadaniu. Zanim dotarli w okolice ogrodzenia, skąd Chang obserwował dziwne zachowania, jak podejrzewał pracowników, postanowili, że najpierw zobaczą, o co chodziło chłopakowi z tymi zbiornikami, a potem podzielą się na dwa zespoły, żeby podejść bliżej i się rozejrzeć.

Już z daleka Zefir rozwiał ich wątpliwości.

— To nie są żadne „silosy” gamoniu, tylko zbiorniki na skroplony gaz — syknął przyciszonym głosem do Changa.

— Widzicie te tabliczki na dole, tę zieloną i białą z czerwoną obwódką? Te obok czerwonego zaworu. Założę się, że to są oznaczenia ciekłego azotu. Wiecie, tego płynu, do którego magicy z YouTube’a wkładają różę, a potem roztrzaskują ją młotkiem.

— No, to by wyjaśniało ten biały dym, znaczy parę czy obłok jeden czort — dodał odkrywca tego miejsca.

— Nooo, GIENIUSIU! Łyso ci?! Pewnie używają tego do jakiegoś procesu technologicznego i tyle. A ty tu siejesz popłoch jak jakaś panienka! — Odwrócił się do dziewczyn i puszczając do nich oko, dodał: — Panie wybaczą tę figurę retoryczną.

Hugin jeszcze przez chwilę obserwował roztaczający się przed nimi obszar. Na asfalcie obok tylnej bramy faktycznie nadal leżały białe fartuchy, które rzekomo zrzucili wczoraj tamci mężczyźni z opowieści chłopaka. W końcu orzekł:

— Dzisiaj nic się tu nie dzieje. Nikogo nie widać ani na zewnątrz, ani w tamtych oknach. — Wskazał na szyby powyżej bramy, gdzie jak zakładał, mogły znajdować się jakieś biura albo sterownie.

— Kita, zostaniesz tutaj dzisiaj do wieczora. Obserwuj, ale nie wchodź na teren elektrowni. Nawet jeśli zauważysz jakieś ruchy, to nadal wyłącznie obserwuj. Zrozumiano?

— Zostanę z nim! — wyrwał się Chang.

Kita tylko skinął głową na zgodę.

— Nie! — Hugin szybko zgasił jego zapał. — Dzisiaj będziesz nam jeszcze potrzebny gdzie indziej.

Jakąś godzinę później szli leśną ścieżką równolegle z jedną z dróg prowadzących do miasta. Zostało im jeszcze około pół godziny marszu. Zatrzymali się na niewielkiej polance osłoniętej powoli zieleniącymi się zaroślami, jak przystało na wczesną wiosnę.

— Słuchajcie. Znalazłem plan miasta w zeszłorocznym numerze naszej gazety. Wydrukowali tam kilkanaście punktów, inwestycji jakie miały zostać lub już zostały zrealizowane z budżetu miasta. Jedną z nich był dyskont spożywczy dla pracowników kopalń. Pisali tam, że w drodze do domu górnicy będą mogli zrobić zakupy w całodobowym markecie spożywczym, a nawet zaopatrzyć się w nowe ciuchy czy sprzęt elektroniczny w kilku sklepach na niewielkim pasażu. Jedni chwalili ten pomysł, a inni mówili, że to bezsens. Kolejny market i to w dodatku tak daleko od miasta. — Spojrzał na resztę. — Chwytacie?

Na twarzach skupionych słuchaczy nie dostrzegł jednak zrozumienia. Dlatego przewrócił oczami i sam pospieszył z wyjaśnieniem:

— Sklep został otwarty na początku roku. Ludzie jeszcze go nie zakodowali w pamięci. Poza tym jedynie idąc do lub z pracy mieli go po drodze. Jest szansa, że nadal mogło w nim coś zostać. Mało komu chciałoby się taszczyć pieszo zakupy dziesięć kilosów w jedną stronę… Hmm?

Dopiero teraz u reszty pojawiły się oznaki, że pojęli jego tok rozumowania. Chang uśmiechnął się chytrze.

— Zapewne będziesz chciał, żebym wskoczył do środka przez jakieś okienko.

— Prawie! Wejdziemy po drabince na dach, a stamtąd dopiero przez jeden ze świetlików dostaniemy się do środka. I tu masz rację, faktycznie ty pójdziesz pierwszy, a jak ci się uda, to reszta nie będzie zmuszona bawić się w zapchlone dachowce. — Teraz to Hugin zrobił cwaną minę.

Nieciekawa architektonicznie bryła klasycznego marketu, wyłoniła się przez coraz rzadziej rosnące drzewa. Otoczona parkingiem, trawnikiem i podjazdem z rampą dla dostaw na tyłach.

Podeszli właśnie od tej strony, jednak zatrzymali się jeszcze na krawędzi lasu. Przez chwilę obserwowali okolicę z ukrycia, w ciszy. Nie dobiegały do nich żadne niepokojące odgłosy. Jedynie szum wiatru i dźwięki natury. W pewnym momencie sielankę przerwało głośne burczenie w brzuchu Zefira. Wszyscy zgromili go wzrokiem.

— No co? Głodny jestem. Mam szybką przemianę materii.

— Taaa… Ty to jesteś jeden wielki układ wydalniczy. Marnujesz tylko żarcie. Z jednej strony pchasz, a z drugiej sr…

— Hej! Spokój! — przerwała mu Hexa.

— Dobrze przynajmniej, że cię żaden ślepy nie widzi. Ten widok przynosi traumę. — Chang mimo wszystko dokończył, zmieniając odrobinę retorykę. Pragnął, żeby w tym sporze to do niego należało ostatnie słowo.

Zefir normalnie pochłaniał takie ilości chipsów, coli, słodyczy, kebsów i czego tam jeszcze nie dopadł w swoje ręce, że normalny człowiek dawno już by się nie uniósł. Natomiast on po prostu chodził częściej do toalety. Aktualnie oznaczałoby to większe zapotrzebowanie na wodę gospodarczą, lecz oni na szczęście, poza łazienką w domku, mieli zbudowaną za nim zwykłą latrynę.

Ruszyli w kierunku tylnej ściany z podnoszonymi bramami towarowymi. Chang wskoczył zwinnie na rampę i… O dziwo, drzwi obok bramy były otwarte. Tego żadne z nich się nie spodziewało. Weszli do środka, nasłuchując i uważnie się rozglądając. Zefir miał w dłoni półautomatyczny pistolet. Podobnie Hexa. Hugin wyjął jeden z dwóch czarnoprochowych replik Colta 1911. Mycha trzymała się z tyłu, a Chang miał do obrony nóż przypięty do paska swoich bojówek.

Tymczasem Kita znalazł inne miejsce, z którego nie tylko widział tyły elektrowni, ale również część drogi wewnątrzzakładowej. Od dwóch godzin nic się nie działo. Nawet z zaworów zbiorników z gazem nie uchodziły obłoczki, o których wspominał wczoraj Chang. Wyciągnął z plecaka niewielki hamak. Rozpiął go między drzewami, a maskujące barwy pozwalały mimo wszystko nie rzucać się w oczy. W pół siedząc, na wpół leżąc, raczył się herbatą z termosu.

— Nuda — bąknął sam do siebie

Kilka godzin później szykował się do powrotu. Niebo już szarzało, a on nie widząc żadnych oznak życia w obserwowanym budynku, postanowił wracać jeszcze przed zmrokiem.

Właśnie chował do pokrowca zwinięty już hamak, kiedy z budynku, zamaszyście otworzywszy drzwi, wyszedł mężczyzna. Na oko czterdzieści pięć może pięćdziesiąt lat. Na jednolity niebieski kombinezon miał nałożoną kurtkę.

Chłopak przycupnął szybko, żeby nie było można go zobaczyć nawet przypadkiem. Skrył się za kępą wysokich traw. Znajdował się bliżej wyjścia niż Chang dzień wcześniej. Dlatego wyraźnie usłyszał jak za odchodzącym drogą w kierunku głównej bramy, zawołał drugi pracownik. Ten również pojawił się z wnętrza gmachu, stając w tych samych drzwiach.

— Hej! Zaczekaj! Nie możesz… nie możemy tu tego tak zostawić. Nie ma już nikogo innego… tylko my! Rozumiesz?! TYLKO MY!!! — wołał za oddalającą się postacią.

Tamten nawet się nie obejrzał. Do uszu Kity dobiegła stłumiona dystansem odpowiedź odchodzącego:

— To sobie kurwa siedź i sam tego pilnuj.

ROZDZIAŁ IV

Hugin i reszta wchodzili ostrożnie przez strefę magazynową, do głównej hali marketu. Niewielkie świetliki w dachu dawały blade światło, tylko odrobinę rozpraszające mrok blaszanej konstrukcji. Kontury regałów rysowały się przed nimi równymi rzędami. Echo kroków stawianych ostrożnie, choć ledwie słyszalne, powodowało ciarki na karku. Nie włączyli latarek. Najpierw planowali upewnić się, że nikogo na pewno tu nie zastaną.

Mycha stuknęła obcasami, jakby chciała niczym Dorotka z Oz odlecieć do Kansas. Sprawdziła swój but. I na powrót schowała wystające z niego ostrze.

Usłyszeli jakiś dźwięk dobiegający z oddali po lewej stronie. Hugin nakazał gestem, by właścicielka różowej czupryny schowała się za jeden z regałów bliżej wyjścia. Pozostała czwórka rozdzieliła się między alejki parami. Ruszyli w kierunku dobiegającego hałasu. Hugin dobył drugi rewolwer i naciągnął w nim kurek. Hexa i Zefir po cichu naciągnęli sprężyny swoich pistoletów, wprowadzając naboje do komory. Odbezpieczyli broń.

To był pierwszy raz, kiedy istniało prawdopodobieństwo, że jej użyją w realnej sytuacji. Wcześniej Kita nalegał, aby poćwiczyli na strzelnicy. Żadne z nich nie wiedziało wtedy, że chłopak ma zbunkrowane cztery sztuki takiego arsenału. On zaś tłumaczył im to swoją pasją i chęcią podzielenia się swoją wiedzą. Od niedawna, wszyscy na co dzień mieli styczność i obcowali z tymi pistoletami. Przezornie, dzięki wcześniejszym zajęciom pod okiem instruktorów, nie musieli teraz marnować naboi na naukę strzelania.

Zefir wskazał ręką kierunek, a Hugin potwierdził skinieniem głowy. Równocześnie wyszli ze swoich alejek. Celowali w kierunku jaśniejącej na podłodze plamy światła, tuż pod dużą pleksiglasową klapą oddymiającą systemu przeciwpożarowego, Na środku przejścia między regałami, na turystycznych fotelach siedziało trzech mężczyzn. Spali. Ręka jednego zwisała bezwładnie, a obok niej leżała butelka po Jacku Daniel’sie. Na podłodze tuż obok na rozłożonych karimatach i kocach leżały trzy dziewczyny. Wyglądały na dwudziestokilkulatki z przesadnie mocnym makijażem. Częściowo rozmazany na ich twarzach, wyglądał groteskowo, bo zamiast podkreślać urodę, przywodził na myśl Jokera z serii filmów o Batmanie.

Wokoło walały się puste butelki po alkoholu, puszki po piwie i konserwach. Z kartonu robiącego chyba za tymczasowy śmietnik wystawały foliowe opakowania przeróżnych innych produktów.

Hugin podszedł o parę kroków bliżej. Zauważył, że za śpiącymi mężczyznami stoi turystyczny grill na kółkach, a dalej kilka pustych worków po brykiecie i oparte o regał pełne i rozpoczęte.

Nie wyczuł w powietrzu zapachu spalenizny. Dlatego uznał, że w jakiś sposób musieli otwierać znajdującą się nad nimi klapę, żeby dać ujście spalinom i wietrzyć halę.

Idąc tu, Hugin widział na półkach niemal cały, nietknięty asortyment. Dopiero tutaj dostrzegł, z którego działu najchętniej korzystało, rezydujące tu towarzystwo.

Mężczyzna nie opuszczając broni, dał znak reszcie.

Podszedł i kopnął w łydkę największego z pijanych mężczyzn. Tego, który wciąż dzielnie trzymał na podołku niedokończoną flaszkę.

— Sooo jeeest? — wychrypiał, wyrwany ze snu.

— Sobota! — palnął bez namysłu Zefir.

— Cooo? — dopytywał nadal na wpół przytomny śpioch.

— Jajco! Wstawać paskudy! I słuchać uważnie, bo nie będziemy się powtarzać jak zdrowaśki w różańcu — powiedział pewnym i rzeczowym tonem Hugin. Pozostali śpiący również już zdążyli otworzyć oczy. Dziewczyny przeciągając się, usiadły. A widząc wycelowane w ich stronę pistolety, przestraszone ścieśniły się w zwartą grupę.

Mężczyźni, najwyraźniej nadal otumanieni procentami, reagowali wolniej. Brzuchacz, którego butelka zaalarmowała nowoprzybyłych, próbował się podnieść z leżaka. Nie udawało mu się to jednak. Przypominał swoimi poczynaniami, przewróconego na plecy żuka gnojaka.

— Siedź! — nakazał mu Hugin, kierując jedną z luf w jego stronę.

— Idź! Zrób zakupy! — rzucił przez ramię do Zefira.

— My ich przypilnujemy — dodał na tyle głośno, żeby chowająca się za regałami Mycha i Chang stojący po drugiej stronie ściany z półek, również wiedzieli, że sytuacja jest opanowana, że oni także mogą zabrać się do pakowania potrzebnych im rzeczy.

Niespodziewanie mężczyzna siedzący z tyłu za „żuczkiem”, cisnął w stronę uzbrojonego w dwa rewolwery niedokończoną butelką burbona. Trzydziestolatek sprawnie się uchylił i strzelił nad głowami mężczyzn w stojące za nimi półki. Mycha i Chang aż podskoczyli na dźwięk huku wystrzału. Dziewczyna zakryła sobie usta dłońmi, żeby nie krzyknąć. Uspokoiła się jednak niemal natychmiast, gdy usłyszała nieco wzburzony głos Hugina:

— Nie prowokuj mnie! Ten kawałek ołowiu ma tu jeszcze jedenastu kolegów, którzy aż rwą się do lotu. I chętnie „do ciebie” wpadną. Nie chcemy was skrzywdzić. Zrobimy sobie tylko trochę zapasów i nie będziemy was już niepokoić. Chyba że nas zaprosicie. To wtedy, może jeszcze kiedyś zajrzymy z wizytą. Być może nawet i bez pukawek.

— Nigdy w życiu! Sukin… — zaczął butelkomiot.

Nie dokończył jednak, bo Hexa chrząknęła znacząco, celując w dziewczyny.

— Odrobinę kultury, nie wypada się tak wyrażać przy „damach” — dodała.

Chwilę później wrócił Zefir, oświetlał sobie drogę czołówką, niosąc w rękach niewielki prostokątny woreczek. Pokiwał nim w stronę Hugina, a ten potaknął.

— Panowie wybaczą, ale w zaistniałej sytuacji mój kolega pomoże panom zachować należyty spokój. Proszę o współpracę, bo nie chciałbym narobić niepotrzebnego bałaganu.

Zefir przypiął do krzeseł ręce i nogi mężczyzn przy użyciu przyniesionych przez siebie opasek samozaciskowych. Trytytki sprawdziły się idealnie zamiast liny czy kajdanek. Skrępował nimi nadgarstki przestraszonych dziewczyn, następnie połączył je między sobą za kostki u nóg. Nachylił się i wyszeptał coś do ucha jednej z nich, a ona pokiwała tylko szybko głową na znak, że zrozumiała.

W tej sytuacji Hugin mógł spokojnie zostać sam. Obezwładnieni jeńcy nie zagrażali mu nagłym atakiem. Dlatego Hexa upewniwszy się jeszcze raz wymieniając spojrzenia z Huginem, rzuciła się w wir „zakupów” razem z Zefirem i resztą.

Zgromadzone zapasy wynosili w okolice tylnego wyjścia. Poruszali się cicho bez zbędnego gadania. Mysza zapakowała kilka paczek papierosów i dwie butelki mocnego alkoholu do swojego plecaka i kieszeni bluzy. Wracając, przeszła obok działu papierniczego. Wzięła z półki brulion studwudziestokartkowy i dwie paczki kredek. Wsunęła je płasko obok wcześniej upchniętych flaszek, a żeby nie pogiąć i nie połamać, zrobiła to od strony pleców. Na obu ramionach niosła przewieszone na krzyż dwie średnie torby sportowe. Wypchała je po brzegi zupkami i daniami instant. Dorzuciła też kilka tabliczek czekolady. Od czasu do czasu nawet w takich warunkach należała im się odrobina rozpusty. Wzięła czekoladę studencką i tę z całymi orzechami laskowymi wyzierającymi na nią przez foliowe okienko.

Zefir, Hexa, Chang i Mycha stali już gotowi do opuszczenia magazynu. Na podłodze czekały dwie duże torby przygotowane dla pilnującego więźniów Hugina.

Stojący w drzwiach na zaplecze Zefir gwizdnął w miarę głośno i zawołał:

— Mamy wszystko! Chodź!

Wezwany okrzykiem przyjaciela, mimowolny klawisz zaczął się wycofywać, nadal celując w grupkę więźniów.

— Do zobaczenia! Albo i nie, los pokaże. I pamiętajcie, że chcieliśmy tylko trochę jedzenia z tej waszej… spiżarni.

Zniknąwszy z pola widzenia skrępowanych w obozowisku ludzi, odwrócił się, ruszając biegiem w kierunku przyjaciół. Drogę oświetlały mu tym razem latarki jego i czekającej na niego czwórki. Założył na ramiona przygotowane do zabrania pakunki i razem opuścili budynek.

Zanim wyskoczyli na otwartą przestrzeń, rozejrzeli się szybko czy nikogo nie ma w pobliżu. Ładunek spowalniał ich ruchy, ograniczał i uniemożliwiał bieg. Mimo to ruszyli szybkim krokiem, aby odejść jak najdalej to będzie możliwe, zanim tamci się uwolnią. Dopiero po kilkunastu minutach, przebytych pośpiesznym, kulawym truchtem, zwolnili.

— Kurde! Co to było?! Hugin od tej strony cię jeszcze nie znałam! — wykrzyknęła podekscytowana Mycha. Mężczyzna uciszył ją gestem dłoni, hamując jej entuzjazm.

— Zefir, co żeś tam szeptał tej dziewczynie? Hmm? — odezwał się do obładowanego po uszy chłopaka.

— Ha, ha — że mi się podoba! — Prześmiewczo zarechotał blondyn. — Nie, no… a tak na serio, kazałem jej policzyć do stu, jak wyjdziemy i dopiero wtedy może próbować z koleżankami pójść po nóż na dział mięsny, żeby się uwolnić.

— I myślisz, że zadziała? — zapytał z ironią w głosie Chang.

— Tak! — odpowiedział przekonany i dumny z siebie blondas. — Bo jak to mówiłem, to wsadziłem jej pod tyłek puszkę groszku. Powiedziałem, że jeśli się ruszy wcześniej, to wszyscy wylecą w powietrze! He, he, he!

Teraz wszyscy się uśmiechnęli. Większość rozbawiona pomysłowością kolegi. Tylko Chang z politowaniem odwrócił się w kierunku marszu i dodał:

— No, ale nie byłbyś sobą, gdybyś jej za tyłek nie chwycił, nie?

— A co? Żal ci?! Jestem młody, świat się kończy… Kiedy mam szaleć, jak nie teraz?

Kita czekał na nich na skraju lasu, tuż przed płotem ogródków działkowych. Robiło się już ciemno. Droga powrotna zajęła im więcej czasu niż wcześniej dotarcie na miejsce. Robili kilka przerw, żeby krew mogła dopłynąć do ramion obciążonych paskami plecaków i toreb. W dodatku szli nieco okrężną drogą, leśną ścieżką przeciwpożarową, usypaną z tłucznia. Kilkukrotnie zmieniali kierunek na wypadek, gdyby tamci nieco wytrzeźwieli i ruszyli ich tropem.

— O! Widzę, że łowy były udane. — Kita ucieszył się na widok przyjaciół niosących wypchane toboły.

Wyciągnął ręce, żeby oddali mu przynajmniej część z ich do przeniesienia.

— A jak u ciebie?

— Nuda! — Rudy chłopak udał ziewnięcie. — Chociaż, jednak coś tam udało mi się zobaczyć.

ROZDZIAŁ V

Wrócili do domku na ogródkach działkowych. Przygotowali porządną kolację. W końcu dzisiaj wszyscy na nią zasłużyli. Najpierw Zefir zaczął paplać jak najęty, opowiadając o ich przygodzie i rezydentach w markecie, czym wzbudził nutkę zazdrości u fana militari.

— Cholera! — westchnął Kita.

— To ja was na strzelnicę ciągałem, uczyłem wszystkiego, co potrafię… kurde! A to wy pierwsi mieliście okazję naprawdę sobie postrzelać. — Zaklął jeszcze pod nosem i powrócił do opróżniania swojej porcji chili con carne prosto z puszki.

W końcu, kiedy Zefir skończył opowiadać o ich przygodzie i umilkł, Hugin doszedł do głosu.

— Mówiłeś, że ty też coś dla nas masz.

— Tak — potwierdził Kita, spoglądając jednak na Changa, a nie na Hugina.

— Mówiłeś, że do budynku w elektrowni wróciło ilu ludzi?!

— Trzech. No, chyba że był ktoś jeszcze w środku — odpowiedział wywołany.

— No to zdaje mi się, że teraz został już tylko jeden.

Mycha usiadła nieco z tyłu tak, by obejmować wzrokiem wszystkich pozostałych. Wyjęła zeszyt przyniesiony ze sklepu i ołówek, który pozostał jej ze studenckiego ekwipunku. Zaczęła szkicować. Przeważnie tworzyła z wyobraźni, baśniowe krainy, niesamowicie barwne pejzaże. Jej ulubionym tematem były mistyczne, zwiewne postacie, jednak o rysach twarzy realnych ludzi, których albo znała, albo zrobiła im wcześniej fotografię.

Tym razem szkicowała z natury. Nie interesowało jej zbytnio tło. Wpierw złapała proporcje i kontury brył, tworzonych przez siedzące przed nią osoby. Następnie kilkoma ruchami sprytnie uwieczniła ich oblicza, każdemu nadając charakterystyczne cechy. Potem zajęła się delikatnym cieniowaniem i dopieszczaniem swojego dzieła.

Wtedy Zefir oparł głowę o kolana i przymknął oczy. Mycha obróciła szybko kartkę, pozostawiając niedokończony rysunek i szybko zaczęła nowy. Spod jej dłoni wyłaniały się kolejne linie, krzyżując, łącząc i przenikając się nawzajem. Formowały się w obraz śpiącego chłopaka. Teraz Hexa zamarła na moment z kubkiem kawy uniesionym do warg, zasłuchana w rozmowę Hugina i Kity. Różowowłosa dziewczyna ponownie przewróciła kartkę, na której już po chwili długie włosy Hexy oplatały jej grafitową podobiznę na papierze. Opadały leniwie ku dekoltowi, zahaczając o uniesioną dłoń z kubkiem.

Jeszcze kilkukrotnie zmieniała kartki, zatrzymując na nich ulotne chwile. Później, kiedy wszyscy położyli się spać, ona, jak dzieciak zafascynowany komiksem, z latarką pod kołdrą zaczęła kolorować swoje szkice. Zanim zasnęła, po trzeciej, schowała album ze wspomnieniami pod prześcieradłem swojego posłania.

Rano, mimo późnego położenia się spać, wstała chwilkę po Huginie. Założyła tylko swoje wysokie buty i bluzę, która spokojnie mogłaby w jej przypadku robić za sukienkę.

Wyszła na jedną z alejek i zniknęła gdzieś na chwilę. Wróciła po kwadransie, niosąc w niedużym koszyczku tuzin kurzych jaj. Wymieniła je z jednym z tutejszych działkowców za przyniesione dzień wcześniej papierosy. Obiecała mu flaszkę wódki, jeśli zbierze kilka dodatkowych jajek i zrobi dla niej ajerkoniak. Mężczyzna przystał na propozycję, żartując, że z takimi fantami może przychodzić częściej.

Kawałek dalej mieszkała rodzina z dwójką dzieci. Im podrzuciła jedną z czekolad. Nie chciała niczego na wymianę.

Pewnego poranka po śniadaniu, Mycha przyłapała Changa jak wymykał się przez okno.

— Mogę iść z tobą? Obiecuję, nie będę przeszkadzać — przyrzekła solennie.

— Wolałbym nie! Niestety, jeśli się nie zgodzę, to będziesz mi o to później dupsko truć…

— Zaczekaj! — Zniknął jej z widoku. Chwilę później przyszedł i kazał jej zabrać plecak i coś do picia na drogę. Podał jej dodatkowy nóż i latarkę.

— To też spakuj i chodź.

Hugin był zaskoczony, bo Chang chyba pierwszy raz przyszedł powiedzieć mu, że wychodzi. Nigdy wcześniej tak nie robił. Po chwili wyjaśniło się dlaczego. Chłopak tym razem poinformował go o wyjściu, bo zabierał ze sobą Mychę, jak powiedział: „na ryby”. Nie chciał, żeby inni się o nią martwili, że gdzieś przepadła. Hugin podziękował mu w swoim stylu, mrużąc jedynie oczy i delikatnie przychylając czoła.

Idąc już leśną ścieżką, Mycha zapytała, po co wrócił do reszty. A on przyznał, że poinformował Hugina o ich wyprawie.

— Kurde, ty to musisz popsuć zabawę. Mieliśmy się cichaczem wymknąć, przeżyć przygodę, a tak… nie ma tej frajdy. — Dziewczyna zmarkotniała trochę.

— Wolałabyś, żeby za godzinę ruszyli za nami w pogoń? A właściwie to na akcję ratunkowo-poszukiwawczą? ZA TOBĄ! — Wycelował w nią palcem. — O mnie nikt się już nie martwi. Wiedzą, że wrócę. Gdybyś to jednak ty zniknęła bez słowa, to ruszyliby niebo i ziemię, żeby cię odnaleźć. Kumasz?

Wiedziała, że chłopak ma rację. Znała upór i zaciętość Hugina. Podobnie zdawała sobie sprawę z tego, że Hexa pierwsza wyruszyłaby, żeby jej szukać.

— A tak, Hugin wie i w razie czego, uspokoi całe towarzystwo. — Puścił do niej porozumiewawcze oko. — A nasza „przygoda” wcale nie jest tak bardzo zagrożona. Powiedziałem mu, że idziemy na ryby.

Wyszli w końcu z lasu w okolicy ogrodzenia elektrowni. Chang podszedł do zwalonego pnia drzewa, wyciągając spod niego podłużny pakunek owinięty w jakiś brezent czy kawałek innego grubego płótna. Wyciągnął jakiś dziwny pistolet? W komplecie znajdował się tam jeszcze kawałek plastikowej rury, zawieszony na pasku służącym do przewieszenia przez ramię. Z niej wystawało kilka nietypowych strzał. Mycha rozpoznała kuszę do polowań pod wodą.

— A ty skąd masz takie cudo? — zapytała, nie kryjąc zaskoczenia.

— Co myślałaś, że te wszystkie ryby to ja gołymi rękami? He, he… Kiedyś ci pokażę skąd to mam. — Chang uniósł brew.

— Nie, no… Myślałam, że normalnie na wędkę albo coś.

— Tak jest o wiele szybciej — odpowiedział, po czym dodał, z prawdziwie zadziorną miną: — I o wiele zabawniej!

Do jeziora musieliby iść w prawo, w lewo mogli dojść wzdłuż asfaltu do głównej, miejskiej drogi dojazdowej. Ruszyli właśnie w tamtym kierunku. Po kilku krokach posiadaczka różowej fryzury znów się odezwała. Wyraźnie zdziwiona obranym przez chłopaka kierunkiem.

— Ej! Dokąd idziemy? Jezioro jest w przeciwną stronę!

— Zobaczysz.

— Skoro nie idziemy nad wodę, to po co zabierasz „wędkę”?

— Tak samo dobrze jak w wodzie, sprawdza się na lądzie, a przy tym nie robi tyle hałasu co pistolet. Poza tym, Hugin nie dałby mi od tak pistoletu na moje wypady. Musiałem improwizować. — Wzruszył ramionami, uśmiechając się cwanie.

Po pół godziny marszu ponownie weszli w las. Zbliżali się do terenów, gdzie mogli spotkać na swojej drodze ludzi.

— Załóż kaptur, bo twoja fryzura wali po oczach jak neon na Stadionie Narodowym.

— Na stadionie nie ma neonów — obruszyła się Mycha, ale wiedziała, że Chang ma rację. Kolor jej włosów był doskonale widoczny na tle leśnego krajobrazu. Byliby doskonale widzialni z kilometra, gdyby nie założyła na głowę czarnej bluzy.

— Cholera, o tym nie pomyślałam — przyznała, upychając pod kaptur również grzywkę. — Następnym razem wezmę czapkę.

— Następnym razem? A to znowu się gdzieś razem wybieramy? — Udał zaskoczenie.

— He, he, he. WERY FANY! No, boki zrywać — przedrzeźniała go, naśladując jego ironiczny ton.

Podeszli bliżej zabudowań pojawiających się po drugiej stronie jezdni. Nie widzieli nikogo, ale nie oznaczało to, że nikogo tam nie było.

— Ostatnio te domy były opuszczone. Doszedłem wtedy do tamtego nieotynkowanego, z cegły. — Wskazał palcem kierunek.

— Byłeś tu wcześniej?

— No, a jak myślisz, że gdzie się włóczę całymi godzinami? Szukam miejsc, gdzie możemy coś przydatnego znaleźć.

— Brzmi sensownie.

— No, ja myślę — odpowiedział, nie ukrywając dumy ze swojego zwiadu.

— Chodź! Tam dalej jest sklep i apteka. Może uda nam się dzisiaj wejść do środka.

— Jeszcze tam nie byłeś?

— Nie miałem narzędzi, a teraz pożyczyłem sobie to! — Podał jej niewielki, ale solidnie wykonany łom. — Weźmiesz go do siebie? U mnie ciągle wypada z kołczana, jak się wspinam.

Rozejrzeli się dookoła. Ani żywej duszy. Podeszli do drzwi apteki. Przez szybę zajrzeli do środka, ale półki były niemal puste. Nie było śladów plądrowania. Wyglądało to bardziej na skrupulatne spakowanie zawartości półek i likwidację sklepu. Nasłuchując i rozglądając się wciąż po opuszczonej dzielnicy, podeszli do drugiego interesującego ich miejsca.

Chang zrobił krótki rozbieg. Dwa razy odbił się od ścian tworzących narożnik obok drzwi sklepiku i już był na daszku nad wejściem. Szarpnął, później pchnął lufcik nad witryną.

Zamknięty.

— Kurde! Mycha, rzuć mi ten łom — poprosił.

Dziewczyna zdjęła z pleców worek. Przyklęknęła i wyjęła żelastwo. Chwilę później, przez uchylne okienko, z niewielką pomocą kawałka stali, niczym kot, Chang wpakował się do środka. Otwierając od wewnątrz frontowe drzwi, szerokim gestem zaprosił koleżankę do środka.

Wnętrze wielobranżowego sklepu — popularnego „blaszaka” — o dziwo, było niemal nienaruszone.

Kasa była opróżniona, a na podłodze obok regału z alkoholem leżało kilka zbitych butelek. Poza tym żadnych zniszczeń. Wyglądało to raczej na wewnętrzną robotę pracowników niż na klasyczny szaber.

Wszystkie półki z makaronami, kaszami i konserwami nadal były pełne. Chłopak zdjął z pleców kuszę nurkową. Odłożył ją na podłodze obok siebie. Następnie do plecaka zaczął ładować puszki i zupki instant.

Mycha obeszła regał z drugiej strony. Zabrała kilka opakowań makaronu, trochę sosów w proszku i kilkanaście kisieli. Takich na jeden raz do kubka. Uśmiechnęła się na widok czekolad. Zabrała też kilka tabliczek oraz leżące obok batoniki. Podzieli się nimi z dzieciakami, ale część zostawi sobie. Małe wygodne w transporcie, a dawały sporo energii. Dawniej w normalnych czasach zawsze miała kilka na ściance wspinaczkowej. Nie ważne czy pod dachem, czy w terenie. Teraz są inne normy, pomyślała ze smutkiem.

Spojrzała w stronę kasy. Nad ladą wisiał duży magazynek na papierosy. Nie pochwalała tego nałogu, ale wiedziała już z doświadczenia, że czasem TO może być walutą, podobnie jak alkohol. Podeszła za kontuar i przy użyciu łomu, zrobiła sobie swobodny dostęp do fajek. Kiedy upychała do kieszeni kolejne paczki papierosów, usłyszała po prawej za sobą jakiś dźwięk. W pierwszym momencie myślała, że to Chang. Niestety już kilka sekund później przekonała się, że była w błędzie.

Kątem oka zobaczyła otwarte na oścież drzwi. Kur…, nie zamknęliśmy na zamek, przemknęło jej przez myśl.

Zanim zdążyła jednak cokolwiek powiedzieć, zza jej pleców wyłonił się potężny mężczyzna. Złapał ją w swoje łapska niczym w stalową obręcz.

Uniósł ją jak piórko i wyszedł zza lady.

— Kici! Kici! Chłoptasiu… Chodź tu do nas. Mam twoją dziewczynę — zarechotał złowieszczo.

Chang wyszedł zza jednego z regałów z przygotowaną do strzału kuszą.

Dziewczyna wisiała dobre dziesięć centymetrów nad podłogą. Tłusty oblech obejmował ją jednym ramieniem, zasłaniając się nią jak szmacianą lalką. Oplatał jej korpus tuż nad linią piersi i mocno przyciskał do siebie. Przy jej gardle trzymał długi myśliwski nóż.

Chang stał naprzeciwko. Wciąż celując z kuszy do podwodnych polowań w tę „górę sadła”.

— Odłóż to, chłopcze! Albo koleżance stanie się ku-ku — odezwał się ochrypłym głosem.

Chang wpierw uniósł naciągnięty harpun, po chwili opuścił go jednak, odkładając broń na podłodze przed sobą.

— Grzeczny chłopiec! — Napastnik wykrzywił wargi, uśmiechając się półgębkiem. Jednocześnie postawił dziewczynę na ziemi.

Mycha ze swoją filigranową sylwetką wyglądała przy tym niemal dwumetrowym kolosie jak zabawka. Mimo to ciążyła odrobinę mężczyźnie. Tym bardziej że trzymając go za przedramię, cały czas się wierciła i próbowała wyswobodzić. Gdy tylko jej stopy dotknęły podłoża, od razu lewą piętą docisnęła do betonu i przekręciła. Mechanizm blokujący kolec w jej bucie został zwolniony.

Chang pokręcił jednak głową. Ona cały czas wpatrzona w przyjaciela, uniosła w górę podbródek. Jak gdyby chciała spytać, o co mu chodzi.

Chłopak opuścił wzrok na stopy stojącej przed nim dwójki, po czym uniósł go, z powrotem wbijając się nim prosto w jej oczy. Przekręciła piętę, blokując mechanizm w poprzednie położenie. Zaczęła się wiercić próbując się obrócić chociaż o kilka centymetrów w lewo lub prawo. Ostrze noża przytknięte do jej gardła zostawiło krwawy ślad na jej naskórku. Dryblas za jej plecami nieco mocniej ją ścisnął i poluzował nacisk swojego oręża. Musiał również stanąć w lekkim rozkroku, by zapewnić sobie stabilną pozycję. Kiedy tylko jego stopy znalazły się w kilkudziesięciu centymetrowym odstępie od siebie, Chang energicznie skinął głową.

Kolejne kilka ruchów dziewczyny nastąpiło tak szybko po sobie, że gdyby stojący obok, postronny obserwator mrugnął, zapewne przeoczyłby całą akcję.

Mycha stuknęła czubkiem lewej podeszwy w piętę prawej. Przenosząc jednocześnie ciężar ciała na lewą nogę, szurnęła w przód podeszwą prawego buta robiąc spory wykop. Sprężyna zamontowana w niemal sześciocentymetrowej grubości podeszwie wysunęła dziesięciocentymetrowe ostrze zamocowane pod piętą. Powracająca z wymachu noga, idealnie przesmyknęła się między udami napastnika, bezbłędnie trafiając go czubkiem ukrytego noża w krocze. Zszokowany, poluzował miażdżący pochwyt, jednocześnie uwalniając ofiarę spod swojego noża.

Mycha runęła w przód i przetoczyła się na bok. Ciągnąc za sobą, nadal wbity w przeciwnika nóż. Jej przyjaciel, robiąc przewrót w przód, złapał za kuszę. Pociągnął za spust w momencie, kiedy wylądował stabilnie na podkulonej nodze. Harpun szarpnął w przód i po chwili sterczał z czoła napastnika niczym róg narwala.

Oboje pozbierali się szybko. Martwy kloc ludzkiego mięcha zwalił się na podłogę. Dwójka przyjaciół stała tuż obok, wciąż mu się przyglądając.

— Dzięki Chang! — odezwała się dziewczyna z różową czupryną, biegnąc obok kolegi.

— Nie ma sprawy. Gdyby miał adidasy to co innego…, ale tych jego buciorów twój kolec by nie przebił. — Uśmiechnął się, łapiąc w biegu plecak i puszczając do niej oko.

— A wiesz, nigdy wcześniej nie widziałam jednorożca. Przereklamowany brzydal. — Oboje wybuchli szybko stłumionym śmiechem.

Kilka chwil później zatrzymali się za ceglanym murkiem jednego z budynków. Przycupnęli, aby odetchnąć. Chłopak uniósł dwoma palcami brodę dziewczyny. Zdjął swoją bandanę i owinął wokół zakrwawionej szyi.

— Cholera! Jednak cię dziabnął — skwitował.

— Taaa… za mocno mu wierzgałam.

— Jak wrócimy, będzie trzeba to opatrzyć. Może zostać blizna — dodał, wyciągając dłoń, żeby pomóc jej wstać.

Ruszyli w drogę powrotną. Tym razem baczniej rozglądając się wokół. Dziewczyna poprawiła chustę na szyi. Spojrzała na zakrwawione palce.

— Po co to robisz?! W sensie. Po co tak ryzykujesz?! Wymykasz się, łazisz gdzieś w pojedynkę. Gdybyś był tu dzisiaj sam, to…

— To nic by się nie stało, bo wcale bym nie był tutaj, tylko gdzie indziej. — Przerwał jej ostrym tonem.

— Zabrałem cię tutaj, bo byłem pewny, że tu nikogo nie spotkamy. Od kilku tygodni tamto miejsce sukcesywnie pustoszało, ludzie nie mieli wody, a sklep był zakratowany. Mieszkały tam głównie starsze osoby, takie, o których zwykło się mówić, że „starych drzew się nie przesadza”. Zmuszeni sytuacją, przenieśli się jednak bliżej centrum, do jednej ze szkół, która z początku działała jako punkt ewakuacyjny –kontynuował. — Pamiętasz tych żołnierzy ubranych na czarno? Z początku przyjeżdżali tam regularnie ze swoimi patrolami. Potem odpuścili i… Po pewnym czasie ktoś podłożył pod szkołę ogień, budynek spłonął razem ze wszystkimi mieszkańcami w środku. Tej feralnej nocy zginęło w tym miejscu ponad pięćset osób.

Mycha stanęła, łapiąc go za ramię. Zatrzymała ich marsz.

— Skąd to wiesz?!

— Byłem tam. Widziałem dogasające pogorzelisko. Dwóch strażaków stało w swoich kurtkach i kaskach. Patrzyli i płakali. Na parterze z okna zwisały przewieszone przez parapet zwęglone ciała kilku osób. Nie dali rady uciec. Wtedy, w tym miejscu widziałem ostatni patrol. Stali i przyglądali się z dystansu, nie podeszli bliżej. Obserwowali skryci w cieniu. —

— O, kurwa. — Wyrwało się z ust dziewczyny, zdławione gdzieś głęboko w zaciśniętym gardle.

Chłopak stał naprzeciwko niej, nadal zwrócony placami, nie odwrócił się jednak w jej stronę. Pociągną nosem.

— Tam, na poddaszu mieszkały również rodziny z małymi dziećmi. Tamci dwaj strażacy mówili później, że musiały zatruć lub udusić się dymem albo spłonąć we śnie, bo ich spalone szczątki nadal leżały na resztkach po materacach, w tym, co kiedyś było zapewne śpiworami.

— Sss… skąd to wszystko wiesz?

— Bo… Bo ja… — Chang przełknął głośno ślinę i pociągnął jeszcze głośniej nosem. — Ja im pomagałem. Zanosiłem im jedzenie znalezione w sklepach i w prywatnych domach. Ryby, które złowiłem, lekarstwa, wszystko, co się im przydawało.

Głos mu się załamał, a ramiona zaczęły podrygiwać spazmatycznie. Mycha, z niemałym problemem, odwróciła go do siebie twarzą. Pierwszy raz w życiu, od kiedy się poznali, ponad dwanaście lat temu, widziała go płaczącego. Objęła go mocno za szyję i przyciągnęła do siebie, tuląc. Chang schował swoją twarz w jej ramieniu. Potrzebował tego. Po prostu czasami facet też musi się wypłakać.

Wrócili na działkę, wchodząc główną furtką. Już od progu Hexa rzuciła się do Mychy, z przerażeniem w oczach.

— Co się stało? — Dopadła do dziewczyny, natychmiast zaglądnęła pod przemoczoną od krwi chustę na jej szyi.

— Spoko. To nic takiego, ledwie zadrapanie. — Mycha bagatelizowała dość głęboką, wbrew pozorom, ranę.

Hugin podszedł do Changa i chociaż zazwyczaj potrafił utrzymać nerwy na wodzy, tym razem wbrew swojemu zwyczajowi złapał chłopaka za szmaty i zaklął siarczyście, cedząc przez zęby wprost w jego twarz:

— Kurwa! Miałeś jej pilnować! CHANG!

— I pilnowałem. Zaskoczył nas. — Zaatakowany chłopak próbował się bronić i tłumaczyć.

— Miałeś ją bezpiecznie zabrać na ryby, a ty nawet to musiałeś spieprzyć.

Zefir odebrał od Changa apteczkę samochodową, którą chłopak trzymał w ręce. Półkrwi Azjata wyciągnął w stronę blondyna jeszcze rękę ze swoim plecakiem.

— W środku jest jodyna i maść z antybiotykiem — powiedział do Zefira. — Daj to Hexie.

Dziewczyny siedziały już na werandzie. Starsza odchylała głowę młodszej za brodę do góry, obmywała ranę przegotowaną wodą z butelki.

Kilka pojedynczych cięć utworzyło na skórze dziewczyny szeroki na ponad centymetr wzór. Trzy najgłębsze cięcia były mocno zaczerwienione i spuchnięte. One na pewno zostawią blizny, uznała Hexa w myśli.

Aż do wieczora atmosfera była tak gęsta, że można było zawiesić topór wojenny w powietrzu. Samo powietrze zaś było tak naładowane energią spięcia między Huginem i Changiem, że gdyby przetrwała jakaś elektronika, to teraz nawet bez podpinania do gniazdka mogłaby zacząć działać.

Opatrunek zrobiony przez Dorotę wyglądał trochę jak kołnierz ortopedyczny. Przyklejony, szeroki plaster odpadał nieustannie w wyniku zwykłych ruchów głową. Dlatego kilkukrotnie owinęła go dodatkowo bandażem, z przyniesionej przez nieostrożną dwójkę apteczki samochodowej. Wcześniej zanim ruszyli w drogę powrotną, Chang odprowadził ją do lasu i sam pobiegł do jednej z kamienic, które mijali. Mycha mówiła mu, że nie ma takiej potrzeby, ale on i tak nie posłuchał i po kilku minutach zjawił się niosąc jodynę, wodę utlenioną i tubkę z jakąś maścią.

Mycha wróciła wspomnieniami do czasów, kiedy będąc dziećmi, bawili się na tyłach domu dziecka. Chang przychodził tam zazwyczaj zaraz po szkole do swojej mamy. Czekał, aż skończy pracę, żeby później razem z nią wracać do domu. Zwykle też miał ze sobą swoją deskorolkę, a czekając na mamę, jeździł na niej po asfaltowym boisku do kosza. Robił, a w zasadzie uczył się robić triki. Podskakiwał w miejscu, obracając lub unosząc deskę, jeździł na dwóch kółkach, wskakiwał na krawężniki i ślizgał się po nich, wcześniej smarując ich krawędzie parafiną ze świeczek.

Pewnego razu Mycha poprosiła go, żeby dał jej się przejechać. Rozpędziła się kilkoma odepchnięciami, by chwilę później hamować kolanami o szorstki asfalt. Przewróciła się, uderzając głową o jeden z krawężników. Straciła przytomność na kilka minut. Jednak odzyskała ją i wydawało się, że wszystko jest już w porządku, zanim pojawiła się karetka.

Wtedy po raz pierwszy naraził małą blondyneczkę na poważne niebezpieczeństwo, nie dając jej swojego kasku i ochraniaczy. A jego matka powiedziała mu, że powinien być bardziej przezorny i rozsądny.

Kiedy przyjechała karetka i zrobiło się niewielkie zamieszanie, wtedy wściekła Hexa dopadła go i przyparła do muru, nieomal tak samo zła na niego, jak dziś.

— Jeśli coś jej się stanie, zabije cię, ty zasrany Japońcu! — Z jej oczu biła czysta nienawiść.

Nie miał pojęcia, skąd dziewczyna wzięła się tak szybko w pobliżu. Od dwóch lat nie mieszkała już wtedy w domu dziecka, a przychodziła wyłącznie w regularne odwiedziny, żeby być blisko swojej małej Myszki. Wtedy już od roku mieszkali z Huginem we wspólnie wynajętym mieszkaniu niedaleko bidula. Starając się o adopcję lub przynajmniej uznanie ich za rodzinę zastępczą dla Pauliny, Mikołaja i Daniela. Wszystkich pięcioro zesłał wcześniej w to miejsce podły los. Ten sam los połączył ich szczęśliwym trafem w tym samym miejscu i tym samym czasie. Natomiast niedługo później jasnym stało się, że bez tej małej istotki, która w każdym z nich trąciła swoją charyzmą najczulszą ze strun duszy, nie byliby w stanie powiązać nici swojego przeznaczenia w tak ścisły splot. To Mycha pojawiając się w domu dziecka, spoiła ich piątkę, a Chang nieomal nie zniszczył tego spoiwa, swoim nieostrożnym postępowaniem.

Teraz po raz drugi naraził Paulinę na tak poważne niebezpieczeństwo. Wtedy wypadek wydarzył się im, kiedy zwyczajnie, jak to dzieci, po prostu się bawili. Tym razem byłoby inaczej, gdyby tylko jej odmówił. Przecież mógł to zrobić. Wymknąć się bez niej. Nie narażać jej. Oboje nie wyglądali na swój wiek. Nie wysocy, drobnej postury, ona wręcz filigranowa. Idąc ulicą, można by pomylić ich z gimnazjalistami lub co najwyżej licealistami.

Hugin miał rację, spieprzyłem. Po raz drugi spieprzyłem, męczyła go ta myśl, ciągle kołacząc się mu po głowie.

Oprócz złości, jaką odczuwał na siebie, nadal nie zeszło z niego ciśnienie po zabiciu tamtego tłuściocha. Doskonale wiedział, że spaślak nie pozostawił mu wyboru, albo tamten, albo oni z Mychą. Dzisiaj było łatwiej niż za pierwszym razem. Niestety to nie hollywoodzka produkcja, gdzie trup ścieli się gęsto, a bohater ma na to wyrąbane i po wszystkim pali fajkę, dokładnie tak samo, jak po udanym seksie. W realnym świecie takie gówno za każdym razem zostawia po sobie ślad w psychice. Ojciec opowiedział mu kiedyś, że Japończycy mają takie powiedzenie: Każdy zły uczynek zabiera kawałek duszy do świata demonów. Ważne, żeby nie odesłać jej tam całej. I właśnie tak czuł się w tym momencie Chang. Zastanawiał się, który z dzisiejszych uczynków oderwał i odesłał większy kawałek jego duszy do krainy demonów.

Zastanawiając się nad tym dylematem, nagle poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń. To Hugin przyszedł do ogniska, przy którym siedział Chang.

— Można?! — zapytał, wskazując na pieniek ustawiony obok ognia jako siedzisko.

— Jasne, siadaj. Ja już i tak miałem iść się położyć — odpowiedział chłopak.

Hugin spojrzał w kierunku domku, gdzie siedziała reszta przyjaciół. Każde robiło coś, zajmując się sobą.

— Przepraszam — rozpoczął Chang.

— Nie! To ja ciebie przepraszam! — przerwał mu Hugin.

— …ale…

— Nie! Proszę! Nie przerywaj mi i posłuchaj. — Ponownie nie pozwolił chłopakowi rozwinąć myśli, dodatkowo ściskając mu bark silną dłonią.

— Zareagowałem… znaczy. Wydarłem się… hmm… Poniosło mnie. Rozumiesz, wy wszyscy wiecie, że nasza piątka i ty stworzyliśmy coś. Coś tak niesamowicie niemożliwego. Byliśmy dla siebie obcymi ludźmi, a staliśmy się rodziną. Każde z nas za pozostałych… Ja za was, Hexa… nawet Zefir. Jestem o tym przekonany, że nawet on. Mimo że tego nie okazuje, dałby się pociąć za każdego z nas. Dlatego tak bardzo się zdenerwowałem. Chociaż wiem, że nie naraziłbyś nikogo z nas świadomie. Wiem, że to był przypadek, cały ten parszywy świat, jaki teraz mamy to jeden wielki przypadek. A my? Musimy to przetrwać, bo mamy tylko siebie, bo możemy liczyć wyłącznie na siebie. Wszyscy inni są dla nas zagrożeniem i tak musimy ich traktować. — Spojrzał w kierunku werandy i z powrotem na Changa.

— Prawdę mówiąc, nie wiem, co bym zrobił, gdyby któremukolwiek z was przydarzyło się coś… poważniejszego. Hexa mówi, że rany na szczęście nie są groźne i najwyżej zostanie kilka blizn, ale mogło być o wiele gorzej. Musisz! NIE! Wszyscy musimy być bardziej ostrożni.

Chłopak westchnął ciężko. Chciał coś powiedzieć, tylko że Hugin powiedział już wszystko, co było do powiedzenia. Mimo to zaczął, jednak zupełnie inaczej niż planował:

— Naprawdę nie chciałem jej narażać. Od kilku dni nikogo tam nie było. Dlatego ją tam zabrałem, byłem przekonany, że to bezpieczne miejsce.

— No, to teraz już wiemy. I nie mówię tu wyłącznie o tobie, o mnie, czy Myszy, wszyscy się przekonaliśmy, że nie ma już bezpiecznych miejsc.

Hugin sięgnął swoją długą i co najmniej dwa razy grubszą ręką niż ręka drobnego Changa. Przyciągnął go do siebie i przytulił, poklepując po plecach.

— Jesteśmy jak taki… sześciokąt foremny. Heksagon. Każde z nas jest tak samo ważne, każdy ma swoje miejsce, a wszyscy razem stanowimy idealny kształt. Nikt się nie wychyla i nikt nie przegina w żadną stronę, bo inaczej ta figura się zawali, straci swoje proporcje i będzie jedynie koślawą parodią symetrycznego piękna. Dlatego tak ważne jest to, że możemy na sobie polegać i sobie bezgranicznie ufać. Pamiętaj o tym — powiedział poważnie mężczyzna, wstając z pieńka robiącego za taboret. — I chodź do środka, bo jest coraz chłodniej, a nie chcemy, chyba żeby „jeden” zaraził katarem pozostałą piątkę. — Puścił do chłopaka oko.

— A tak w ogóle, jak się trzymasz? Chcesz pogadać o tym gościu, którego dziś zabiłeś? — Twarz Hugina znów nabrała poważnego wyrazu, a wzrok — stalowego chłodu i opanowania.

— Nie ma o czym gadać — odparł chłopak.

— Okej. Jak uważasz, w razie czego pamiętaj, że jestem i zawsze cię wysłucham.

Hexa nadal się trochę boczyła na Changa. Jednak i ona po chwili podeszła do niego, gdy wchodził na werandę. Przytuliła go i wyszeptała z przekąsem wprost do jego ucha:

— Jaja ci urwę, zrobię z nich sushi i każę ci to zeżreć, jeśli jeszcze raz odwalisz taki numer. Zrozumiano?!

— Zrozumiano, proszę pani! — Odwzajemnił jej uścisk. Po czym dodał:

— Przepraszam. Przecież wiesz, że was kocham. Jesteśmy rodziną i nie zrobiłbym specjalnie niczego, żeby kogokolwiek was narazić albo zranić.

— Wiem — powiedziała, lecz już tylko w myśli dodała: Mam taką nadzieję.

Poruszony słowami obojga starszych przyjaciół, a szczególnie Hugina, Chang nie mógł zasnąć. Myślał o porównaniu ich przez mężczyznę, do geometrycznego, idealnego kształtu, o tym, że przypominają sześciokąt foremny. W jego głowie pojawiła się myśl, że to porównanie jest bardziej niż trafne. Mimo różnej aparycji, różnych zainteresowań i umiejętności, tworzyli idealnie zgraną grupę doskonale uzupełniających się wzajemnie ludzi. A taka grupa powinna mieć coś, jakiś znak, symbol. Coś, co jest, namacalne i daje w każdej sytuacji mentalne wsparcie.

Miał już pomysł. Wiedział, co ma zamiar zrobić następnego dnia.

ROZDZIAŁ VI

Rano Chang wstał o świcie. Zabrał plecak, ładując do niego kilka batonów proteinowych, które przynieśli dzień wcześniej z Mychą. Na stole stał niedopity kubek kawy i chociaż średnio smaczny, wlał w siebie zimny napój. Wyszedł głównymi drzwiami, najciszej jak to możliwe, stawiając ostrożnie każdy krok.

Dwie godziny później szedł opustoszałymi ulicami, przynajmniej w połowie, rodzinnego miasta.

Nie mógł uwierzyć w obraz nędzy i rozpaczy, jaki teraz sobą prezentowało. Ledwie kilka tygodni temu to tętniące życiem miejsce było jego domem. Dziś wyglądało jak poligon, po którym przetoczyła się frontowa zawierucha. Większość domów i mieszkań jakie mijał, świeciła pustkami. Niedobitki mieszkańców chowały się po kątach, spoglądając niepewnie, wręcz wrogo, na przechodnia.

Chłopak swoją posturą nie mógł w nikim wzbudzać strachu, a mimo to ludzie, obok których przechodził, trzymali się od niego na dystans. Omijał miejsca zawalone wrakami samochodów, wyrzuconymi z okien meblami czy w końcu zwęglonymi zwłokami ludzi. Sam również nie próbował nawet nawiązywać kontaktu wzrokowego, nie wspominając nawet o werbalnym. Unikał spojrzeń, żeby nikt nie potraktował jego ciekawości opacznie, odbierając ją jako zaproszenia do starcia.

Doszedł do miejsca, które znał jak własną kieszeń. Teraz zupełnie nie przypominało kamienicy, gdzie mieszkali Hexa i Hugin, a on zamieszkiwał od czasu do czasu z resztą „przybłęd”. To zazwyczaj obraźliwe słowo, dość dobrze opisywało sytuację życiową pozostałej piątki. On miał normalny dom, kochającą rodzinę i solidną paczkę prawdziwych przyjaciół. Oni zaś stanowili zebraną do kupy bandę wyrzutków. Dzieci z marginesu, których nikt albo nie chciał, albo takie, które zostały same. Byli wyrzutkami, a jednocześnie stali się dla siebie taką rodziną, która ich już nigdy nie odrzuci. Ludzie mawiają, że rodziny się nie wybiera, a oni stworzyli właśnie taką, jaką sami dla siebie wybrali.

Pogrążony we własnych myślach, niemal odruchowo skoczył na gzyms budynku, zamiast wejść do klatki schodowej. Kilkoma susami znalazł się na balkonie pierwszego piętra. Korzystając z odstającej od muru rynny, płynnym ruchem znalazł się piętro wyżej, a stamtąd skacząc po parapecie okna, przeniósł się na drugi rząd balkonów. Kolejne piętro pokonał, podciągając się na kutej balustradzie.

Nie raz przemierzał już ten sam tor przeszkód. Zajawka na parkour w pewnym sensie wzięła się właśnie stąd, że wymykał się z domu rodzinnego przez okno i balkon, żeby spotykać się ze swoimi przyjaciółmi. Z czasem rozwinął swoją sprawność i umiejętności na tyle, że mógł wchodzić do ich mieszkania o każdej porze dnia i nocy, a wcale nie potrzebował do tego kluczy.

Stanął w największym pokoju, wchodząc oknem balkonowym. Na szczęście tu nic się nie zmieniło od dnia, w którym opuścili to lokum. Było trochę więcej kurzu i odrobinę sadzy. Zapewne powstałej na skutek spalenia kilku aut i opon tuż pod oknami kamienicy, ale wszystko wewnątrz zostało po staremu. Udał się wprost do pokoju Hugina.

Ogromny obraz na ścianie prezentował mroczny pejzaż pola bitwy. Na pierwszym planie stali Odyn, Thor i Loki. Cała trójka nosiła wyraźne znamiona przebytej walki. Ich oblicza umęczone, zrezygnowane, bo nawet bogowie bywają śmiertelni. Ragnarok jest bowiem gehenną dla nich tak, jak obecny stan rzeczy dla ludzi.

Chang podszedł do komody. Wysuwał i zasuwał po kolei szuflady. Otwarł drzwiczki po jednej i drugiej stronie, zaglądając do obu. W końcu podszedł do szafy na ubrania.

Ostatecznie znalazł na jej dnie to, czego szukał. Metalowe puzderko, w jakim zazwyczaj dawniej w szpitalach trzymano narzędzia chirurgiczne, a w nim zestaw do wykonywania tatuaży.

Dwie maszynki, wymienne jedno- i wielorazowe igły oraz resztki tuszy. Niestety pigmenty zgęstniały do konsystencji kisielu. Dlatego wyrzucił większość na biurko. Zabrał tylko czarny, na wypadek, gdyby nie udało się jednak znaleźć nic lepszego.

Kwadrans później, niosąc w plecaku kilka drobiazgów, szedł w stronę rynku.

Mijał właśnie miejsce pracy jego rodzicielki, kiedy usłyszał stłumiony pisk dziecka. Obejrzał się. Za firanką okna na pierwszym piętrze dostrzegł cienie postaci. Podszedł do murowanego płotu i przeskoczył go jednym sprawnym susem.

W środku zastał dwójkę opiekunów, mieszkających na stałe w ośrodku. Własnych dzieci mieć nie mogli, więc poświęcili życie dla tych, którym mogli w jakikolwiek sposób pomóc.

— Co wy tu jeszcze robicie? — zapytał przejętym głosem.

— Nie mamy dokąd pójść. Nikt nas nie przygarnie. Dzieci muszą mieć schronienie i opiekę, no a tutaj możemy spróbować dać im choć namiastkę normalności — odpowiedziała pani lub jak dzieci ją zazwyczaj nazywały, ciocia Zosia.

— …, ale tu jest niebezpiecznie, jak dajecie sobie radę bez wody.

— Mamy wodę — oznajmił Marceli, mąż kobiety, tuląc do uda chowającą się za nim najwyżej czteroletnią dziewczynkę.

— To zaleta tych starych poniemieckich kamienic — dodał. — W piwnicy jest ręczna pompa ze studni głębinowej. Jedzenie też na razie mamy. Niewiele, ale na nasze potrzeby starcza. Są jeszcze dobrzy ludzie. Pomagają nam czasami. Nawet jeden lekarz tu czasem zagląda. Chociaż już dwa razy go napadli, bo myśleli, że niesie jakieś mocniejsze leki.

— Potrzebujecie czegoś? Mogę wam jakoś pomóc?

— Kochany Maćku. A co ty możesz nam pomóc? Opiekuj się swoimi przyjaciółmi. Dbaj o nich. Wiemy, co robiłeś dla mieszkańców szkoły, a popatrz, jak skończyła się dla nich dobroć innych. Zginęli za biblijne dwie ryby i siedem bochenków chleba. Uważaj chłopcze na motocyklistów… Podobno to oni spalili szkołę. Nie zabrali niczego. Chcieli tylko pokazać, że to oni mają jeść pierwociny, a nie dostawać resztki i ochłapy. To oni zrzucają resztki z „pańskiego stołu”. Ludzie od tamtego czasu, boją się od kogokolwiek pomocy przyjmować, a jeszcze bardziej boją się pomoc ofiarować. Na domiar złego w mieście pojawiają się patrole tych ludzi w czarnych mundurach. Oni są jeszcze gorsi od tych bandziorów. Oni nie pytają, nie stawiają warunków, albo cię zabierają ze sobą, albo giniesz na miejscu. Nie masz innej opcji, trafiając pod lufy ich karabinów.

Chłopak zacisnął pięści, aż zbielały mu knykcie. Zdawał sobie sprawę, że to mogła być prawda. Już raz widział przy stacji benzynowej, jak czterech mężczyzn zlewało z unieruchomionej cysterny paliwo do kanistrów. Schował się wtedy i obserwował ich z daleka. Faktycznie wyglądali jak stereotypowi członkowie gangu motocyklowego. Dżinsowe spodnie i kurtki, na nogach solidne buciory. Na wierzch założone skórzane kamizelki, z pokrywającym niemal całe plecy rysunkiem. Chłopakowi nie udało się wtedy doczytać maksymy wypisanej gotyckim pismem. Jednak wyraźnie widział rysunek szkieletowego jeźdźca w płomieniach na klasycznym chopperze. Dwóch z mężczyzn miało dodatkowo skórzane nogawice.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 51.59