E-book
14.7
drukowana A5
64.94
Hermiona

Bezpłatny fragment - Hermiona

Objętość:
401 str.
ISBN:
978-83-8273-211-5
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 64.94

Nazywam się Hermiona Granger.

Tak jak ta młoda czarodziejka z Harrego Pottera, tylko ja jestem prawdziwa. Mam długie prawie kasztanowe włosy, które skręcają się niemożliwie, kiedy wychodzę z kąpieli. Moja przyjaciółka od serca, Beatrix, nie umie czarować i bardzo tego żałuje, bo nie oczarowała jeszcze żadnego chłopaka. A’ propos czarów: Hogwart to bzdura. Czarnoksiężnikiem (my mówimy „białym księciem” albo „białą księżniczką”) się jest i koniec.

Szkoła, w której szlifowałam swoje umiejętności, (właśnie: SZLIFOWAŁAM) wygląda całkiem pospolicie; zupełnie jak podstawówka im. Tadeusza Kościuszki i nie przypomina bawarskiego zamku. Nazywa się Bimbelor. Z Hogwartem łączy ją profil nauczania i to, że wokół jest stary, gęsty las, do którego nie wolno nam chodzić. Raz w miesiącu wysoki jak tyczka dyrektor, nazywany Lordem Mordredem, wyczytywał podczas apelu nazwisko ucznia mającego ponieść najsurowszą karę. Kulawy Vladislav brał nieszczęśnika za rękę i prowadził do tego lasu — wszyscy zebrani trwali w niemym oczekiwaniu. Potem rozlegał się przeraźliwy krzyk, a po chwili z zarośli wyłaniał się woźny, ocierając z brody jakąś czerwoną ciecz. Wszyscy byli przekonani, że Holentz zjada ukaranego ucznia i dla pewności ktoś zapytał odźwiernego, co dzieje się między tajemniczymi drzewami. Czasoodmierzacz pochylał się jeszcze bardziej i patrząc na swoje koślawe stopy, mruczał:

— Idź tam, to się przekonasz…

Kilka dziewcząt zrobiło sobie piknik w bezpośrednim sąsiedztwie zarośli i Lord Mordred zwołał nadzwyczajny apel; głośno obsztorcował moje koleżanki i zabronił jakichkolwiek lotów nad tamtym terenem:

— NIKOMU nie wolno zbliżać się do drzew na odległość mniejszą niż 300 metrów! OD GÓRY TEŻ!

Mnie i innym dziewczynom nie było to w smak, bo lubiłyśmy rekreacyjnie polatać nad drzewami, imponując nowo przyjętym siusiumajtkom i zdobywać względy co przystojniejszych chłopaków, ale na miejscu dyra postąpiłabym dokładnie tak samo.


Koniec tego wstępu. Książka zaczyna się tak:

Panna Granger urodziła się w zwyczajnej rodzinie — jej rodzice byli pozbawieni nadprzyrodzonych zdolności. Wiertarka, (bo takie przezwisko miała w przedszkolu) jak każde dziecko w jej wieku chciała być akurat tym, co jej się w danej chwili podoba. Kiedy oznajmiła, że chce zostać kolorowym balonikiem, rodzice stwierdzili, że Hermiona do niczego się nie nadaje i uspokoili swoje sumienia zapisując ją do Bimbeloru. Nie zwracali uwagi na stosy cegieł pracowicie znoszone na podwórko i walające się po kątach kolorowe rysunki będące projektami toalet wielkości Pałacu Kultury. Trudne pytania coraz częściej ignorowali albo udawali, że są pochłonięci naprawą dojarki elektrycznej.

Któregoś dnia przyjechali ciocia B. z wujkiem Chładysłachem (przyszła biała księżniczka w dzieciństwie nie wymawiała wu); ciocię B. nazywano Rączym Jeleniem, bo mimo poważnej choroby, zawsze była uśmiechnięta i nie zważając na ból prawej stopy, biegała w zastraszającym tempie.

Pani B. ukończyła swego czasu Bimbelor, ale na co dzień nie praktykowała białej magii i nawet bliscy nie mogli jej namówić do rzucenia zaklęcia na swoją chorą nogę. Mieszkała na granicy miasta, w niczym niewyróżniającym się domu porośniętym krzakami dzikiej róży, z których każdej jesieni spadały wielkie, zbrązowiałe liście i płatki czerwonych kiedyś kwiatów. Hermiona, która we wczesnym dzieciństwie często przebywała u cioci, urządzała sobie różaną kąpiel. Wujek Ch. zamykał się natenczas w swoim pokoju i w celu zagłuszenia bulgotu włączał ulubione opery albo przeglądał książeczkę o Mozarcie.

Podczas odwiedzin cioci Hermiona pierwszy raz (zupełnie bezwiednie) okazała, że natura obdarzyła ją niespotykanymi zdolnościami i potwierdziła słuszność decyzji Izabeli Granger o wysłaniu dziewczynki do Bimbeloru.

Mama kazała córce nakryć do stołu, starając się, aby młoda uczestniczyła we wszystkich, odpowiednich dla niej pracach domowych. Pani Granger położyła na kredensie plastikowe pojemniki ze sztućcami i ukradkiem patrzyła czy córka kładzie noże po właściwej stronie. Hermionka, która nigdy nie przywiązywała wagi do takich rzeczy, oczywiście się pomyliła. Widząc dezaprobatę, ogarnęła wzrokiem cały stół, poczerwieniała i patrząc w majolikowy wazonik, siłą woli uniosła wszystkie widelce, które szybko zamieniły się miejscami. Ostatnie niezgrabnie zatańczyły, zadzwoniły i bezwładnie spadły na okrągły talerz, tłukąc go w cztery kawałki.

Pani Granger zachowywała się tak, jakby nic się nie stało, jakby przenoszenie zastawy bez jej dotykania było czymś najzupełniej normalnym. Pomyślała, że zapisanie córki do Szkoły Kształtowania Niezwykłych Umiejętności było dobrym posunięciem.

Bimbelor kształtował umiejętności niezwykłe, ale wszyscy wiedzieli, że to szkoła adeptów białej magii, która teoretycznie pozostawała mało znaczącym przedmiotem nauczania. Szkoła zasadniczo niczym nie różniła się od innych placówek; chyba tylko tym, że uczniowie musieli obowiązkowo mieszkać w internacie i nosić regulaminowy strój w postaci czarnego kombinezonu, do którego po roku dodawano jedwabną pelerynkę.

Iza niemal w ostatniej chwili położyła na stole nowy talerz, bo ciocia B. zaraz przyszła, przynosząc dziewczynce kolorowego motylka z plastiku. Od razu spostrzegła, że coś się stało; młoda nie zachowywała się jak zwykle żywiołowo, a i pani Granger wyglądała całkiem inaczej.

Babcia Elżbieta krzątała się w kuchni i po szybkim przywitaniu pani B. i jej męża otworzyła drzwiczki piekarnika, z którego buchnęły kłęby czarnego dymu. Staruszka odskoczyła od kuchni i mruknęła coś, co w jej ustach (całkiem akuratnych i przyzwoitych) zabrzmiało jak „o matko!”

Hermiona zmarszczyła czoło i pociągnęła nosem:

— Co tak śmierdzi?

Babcia weszła do pokoju i z przerażeniem oznajmiła, że ciasta nie będzie, bo się spaliło, a nowego nie zdąży upiec.

B. zatrzepotała rękami, jakby strzepując coś z koniuszków palców:

„O jeej, pani Elu, niechsiępaninieprzejmuuuje, wprawdziepaniciastasąppppyszne, ale my tutaj nie na ciasto przyjechaliśmy…”

Jej mąż, dżentelmen przedwojennego chowu, całkiem poważnie powiedział:

— Proszę siadać. Opowiem o swoim uczniu z Australii.

Izabela nalała wszystkim czerwonego wina i po nic nieznaczącej wymianie zdań zwróciła się do cioci:

— Przekonałam się, że zapisanie Hermionki do tej szkoły było dobrym posunięciem. Mimo wszystko chciałabym, żebyś mnie w tym utwierdziła.

B. podniosła wzrok i spojrzała na ramę dużego obrazu przedstawiającego brzozy na rozlewisku.

— No tak. To całkiem normalna szkoła, w której uczą matematyki, języka i geografii, nie mówiąc już o fizyce i chemii.

B. doskonale zdawała sobie sprawę, że w tej jedynej na świecie szkole uczą przede wszystkim czarowania, a znajomość innych dziedzin jest wtłaczana młodym ludziom tylko na tyle, na ile jest to potrzebne do rozumienia magii. Rzecz jasna, nie mówiła o tym swojej małej przyjaciółce, bo byłoby to wielce niepedagogiczne. Czarowanie bez intelektualnego zaplecza, popartego gruntowną wiedzą, nie miałoby najmniejszego sensu. Pamięta, że codziennie do śniadania dostawała (jak inni uczniowie) zamkniętą w kolorowym pudełku różową tabletkę. Nazywała ją tabletką wiedzy, bo po jej zażyciu wszystko bez trudu wchodziło do głowy. Niektórzy próbowali celowo się rozpraszać i koncentrowali uwagę na gołębiach tłumnie obsiadających parapety, ale wtedy niczego nie byli w stanie zapamiętać. Chyba że patrzyli na ptaki całkiem beznamiętnie, słuchając od niechcenia wykładu o Einsteinie albo budowie porostów. Wtedy tabletka działała cuda, bo poprawiając krążenie krwi, zwiększała zdolność zapamiętywania wszystkich słów i pojęć, nawet takich, do których nie przywiązywało się wagi.

Ciocia B. przeczytała kiedyś książki o Harrym Potterze i uśmiała się do łez. Tylko głupiutkie pensjonarki mogły się zachwycać opisem Hogwartu i podkochiwać w czarodzieju ze znamieniem na czole. Po pierwsze nikt taki, nawet syn czarowników, nie mógłby być przyjęty do szkoły, bo z miejsca zostałby zdyskwalifikowany z powodu wady wzroku, ukrywanej za okropnymi okularami w rogowej oprawie. Poza tym miotła nie jest przedmiotem niezbędnym do podniebnych podróży. Teraz nawet dziecko wie, że to jedynie symbol i jako środków transportu używają ich wyłącznie ortodoksyjni czarnoksiężnicy i wiedźmy. Dla nikogo siedzenie na drewnianym drągu nie jest przyjemnością. I jeszcze te śmieszne, pseudonaukowe zaklęcia. I ulubiona gra młodych czarodziejów. W prawdziwym Hogwarcie, czyli Bimbelorze, nikt nie ugania się na miotłach za jakąś skrzydlatą piłką. Młodsze dziewczynki grają w gumę, chłopcy przesuwają kapsle, a raz w roku członkowie szkolnej drużyny ścigają się na gryfogonach.

Gryfogony to całkiem realne stwory przypominające z wyglądu olbrzymie jaszczurki. Na grzbiet takiego wsiada się ze specjalnej platformy albo drabiny przystawionej do boku zwierzęcia. Stajnie jaszczurów to osobne pomieszczenia. Uczniowie Bimbeloru mieli kategoryczny zakaz samodzielnego wchodzenia do stajni, ale i bez zakazu nikt nie podchodził bliżej niż 100 metrów, bo tam strasznie śmierdziało.

— Zdaje się, że dokonaliście trafnego wyboru. Zdarzenie ze sztućcami świadczy, że Hermiona ma niesamowite zdolności. — Powiedziała ciocia B. i złożyła buzię w ciup.

W tym dniu dziewczynka pierwszy raz uświadomiła sobie, że już niedługo opuści ciepłe, rodzinne gniazdko i zamieszka z innymi w niezwykłym miejscu. Zrobiło jej się trochę smutno, ale niczego nie dała po sobie poznać.


Tak naprawdę targały mną mieszane uczucia. Z jednej strony niecierpliwe oczekiwałam nowego, a z drugiej nie chciałam opuszczać mamy i taty. Najbardziej było mi żal ukochanej babci Elżbiety, na którą tylko czasami bywałam zła, zwłaszcza kiedy goniła mnie do matematyki.


Teraz się zastanawiam czy ta Rowling jakimś cudem nie dorwała się do mojego rękopisu. Musiała przecież skądś wziąć pomysł na swojego Pottera. Jeżeli tak, to obeszła się z moimi zapiskami, delikatnie mówiąc, obcesowo. Zrobiła tyle nielogicznych udziwnień, że wyszedł jej gniot niewart Waszej uwagi. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tej książki otworzą się Wam oczy i poznacie, że magia nie jest tym, co opisała ta Angielka, bo magiczna rzeczywistość wcale nie jest taka niesamowita.


Izabela Granger z zakłopotaniem, którego nie okazała, zauważyła, że nie podała spodka wypełnionego chrzanem. Zwróciła się do córki, melancholijnie sączącej bezalkoholowego szampana, aby ta przyniosła naczynie z przyprawą.

Odstawiwszy kieliszek Hermiona weszła do kuchni i sięgnęła do lodówki. Poczuła powiew świeżego powietrza — kątem oka spojrzała na babcię, która z powodu spalonego ciasta miała bardzo nieszczęśliwą minę. Elżbieta z chęcią klęłaby na czym świat stoi, ale nie pozwalało jej na to dobre wychowanie i szczypiący język, obłożony dużą ilością pieprzu, którym obficie posypała poranne jajeczko.

Dziewczynka bez słowa wróciła do pokoju, postawiła spodek i zamyśliła się.

„Jestem za mała, żeby coś zrobić, ale bardzo żal mi babuni. Ona jest taka nieszczęśliwa z powodu tego przeklętego sernika…”

Po chwili starowinka siadła z gośćmi i w tym momencie z kuchni dobiegło wyraźne buczenie; piekarnik sygnalizował koniec pieczenia. Elżbieta zrobiła zdziwioną minę i popatrzyła na wszystkich okrągłymi oczyma. Przez chwilę dał się słyszeć brzęk przestawianych foremek, a potem stanowcze „o matko”. Ciocia B. zrobiła minę wyjętego z wody karpia, a Izabela bez słowa wyszła z pokoju i przystanęła w drzwiach, niosąc okrągłą tortownicę.


W towarzystwie taty Hermiona pojechała do nowej szkoły. Wysiadła na małej stacyjce, różniącej się od innych ustawionymi na peronie żeliwnymi ławkami. Ojciec zapytał o coś panią kasjerkę i trzymając spoconą rękę dziewczynki, poszedł z córką wyasfaltowaną drogą. Z porannej mgły wyłonił się niewielki budynek — nad oszklonymi drzwiami wisiała czerwona tabliczka: SZKOŁA KSZTAŁTOWANIA NIEZWYKŁYCH UMIEJĘTNOŚCI. FURTA. Ubrana na czarno kobieta odłożyła pióro i bez słowa wyciągnęła rękę po niedużą kartkę. Po chwili jej palce zastukały w komputerową klawiaturę, a trupią twarz oświetliła błękitna poświata. Obiema dłońmi zatkała uszy, powiedziała „buuu” i głęboko westchnęła:

— Taaa. Nowoprzyjęta… Tylko nie ma takiej na liście.

Pan Granger zbladł:

— Niech pani poszuka jeszcze raz… — Powiedział nieśmiało.

Panna Woof z wyraźną złością hałaśliwie wysunęła szufladę. Po chwili odrzekła:

— Musisz to wyjaśnić. Tutaj jest jakaś Greenwood, a w nawiasie nazwisko Granger. Umiesz się teleportować?

Hermiona spojrzała szeroko otwartymi oczyma, bo nigdy nie słyszała takiego słowa.

— Niepotrzebnie pytam. Biedne, zaniedbane dziecko — rodzice niczego cię nie nauczyli…

Podeszła do małego stolika i pokręciła korbką staromodnego telefonu.

— Przyślijcie mi tu jedną gondolę. Nie!!! Nie gryfogona!!! Nie obchodzi mnie, że wszystkie zajęte!!! To nie jest przechowalnia nienaumianych!!!

Potem zwróciła się do Hermiony i ruchem głowy wskazała pomieszczenie za szybą:

— A pan niech powie córce „do widzenia”. Nie sądzę, aby do wakacji nabrała umiejętności przenoszenia się z miejsca na miejsce.

Tata pocałował Hermionę w ucho i postawił walizkę w drugim pomieszczeniu. Panna Woof zasunęła szklane drzwi i kątem oka widziała, jak młoda, przyklejona do szyby, ukradkiem trze zaczerwienione oczy. Dziewczynka nigdy nie opuszczała swoich rodziców na dłużej, a teraz była zdana tylko na siebie.

Po chwili sinica wręczyła panu Grangerowi niewielką broszurkę:

— Tu jest wszystko opisane. To znaczy, jak się mają zachowywać opiekunowie naszych uczniów. Pan sobie poczyta.

Tata Hermionki włożył książeczkę do wewnętrznej kieszeni marynarki i ze zdumieniem patrzył, jak do pomieszczenia, w którym była jego córka, wlatuje olbrzymi, skrzydlaty szczur. Przerażona dziewczyna instynktownie usiadła w rogu pomieszczenia, podciągnęła kolana i mocno przycisnęła je do piersi.

Z grzbietu zwierzęcia zeskoczył umorusany facet i pytająco wskazał drżącą małolatę.

— Gondolę powiedziałam!!! — Ryknęła panna Woof — Nie widzisz, że ona ma walizkę?!!!

Szczurojeździec wszedł na metalową drabinę i wbił pięty w brzuch potulnego zwierzaka. Szczur podszedł do krawędzi, spojrzał na dwie stalowe liny i pomachawszy skrzydłami, odleciał. Zrobił się gwałtowny wiatr, od którego szyby powyginały się jak mydlane bańki; długie włosy Hermiony stały się proste jak druty, a jej kształtna głowa zaczęła przypominać piłkę do rugby.

Po dziesięciu minutach z miejsca, w którym zniknął skrzydlaty gryzoń, wyłonił się czerwony tramwaj.

Zatrzęsło, zazgrzytało i wagon zatrzymał się obok dziewczynki, która z zaciekawieniem patrzyła jak przez otwarte drzwi, (a w zasadzie miejsce, w którym drzwi w tramwajach z reguły się znajdują) wychodzi tyczkowaty młodzieniec i skłoniwszy się dwornie, ruchem ręki zaprasza ją do środka. Hermiona bez zastanowienia wskoczyła do wagonu. Chudzielec postawił obok pasażerki wypełnioną rzeczami osobistymi walizkę i poszedł tam, gdzie w miejscu korby znajdował się jakiś kryształ. Rozległ się dźwięk dzwonka.

— Trzymaj się. Ruszamy!

Hermiona odruchowo chwyciła krawędź siedzenia. Tramwaj sunął najpierw wolno, a potem coraz szybciej — postać w tweedowej marynarce zrobiła się całkiem malutka i mgła, wdzierając się do wnętrza, przesłoniła wszystko.

Potem zaczęła rzednąć i czerwony pojazd, pchany jakąś niepojętą siłą, sunął po bezchmurnym niebie coraz wyżej i wyżej. W oddali, na horyzoncie, majaczyła ciemnoniebieska smuga morza, a w dole wyłaniały się szczyty gór… Nagle na niebie pojawiła się czarna kropka i rozdzieliła się na dziesiątki małych punktów — każdy z nich na kilka trzepocących skrzydłami ni to ptaków, ni gadów. Chudzielec pokiwał głową:

— Dzisiaj sobota. Większość ma rekreację. Niedługo wylądujemy. Trochę szarpnie.

Hermiona nie wiedziała jak „trochę”, więc kurczowo wbiła palce w drewnianą podpórkę. „Motorniczy” nie odwracając się, rzekł:

— Spokojnie, nie będzie tak źle.

W pewnej chwili przed wagonem pojawiła się skalna ściana i tramwaj poderwał się do góry, a potem leciał nad równo przyciętą trawą, w stronę metalowych hangarów i zbudowanego obok niewielkiego domu.

Chudzielec postawił przy dziewczynce wypchaną walizkę:

— Tam.

Sapiąc z wysiłku Hermiona weszła do kamiennego budynku — za drewnianym stołem siedział mężczyzna w podkoszulce z nadrukowaną trupią czaszką. Patrzył na nowoprzybyłą ze zwierzęcym zadowoleniem, ale kiedy spostrzegł, że uczennica przygląda się jego uszom, nerwowo chrząknął, kiwnął głową i kopnął proste krzesełko:

— Nowa?

Dowiedziawszy się, że w walizce jest jedynie bielizna, parę stron „Nastroju na Miłość”, lalka, pudełko po cukierkach i kolorowa torebka powiedział, że walizka musi tu zostać. Ktoś, kto się na tym zna, teleportuje ją do internatu. A Hermiona musi pójść tam, obok tych starych drzew i dalej prosto, aż dojdzie do głównego budynku szkoły. Przy odrobinie szczęścia kogoś spotka i może zapytać o dalszą drogę. Musi iść najpierw do gabinetu Mor… dyrektora, a od niego do przełożonej internatu dla dziewcząt.

Ktoś otworzył najbliższy hangar i zaczął się z niego wydobywać żółty dym. Uchol szybko wypchnął Hermionę za drzwi:

— Idź już, bo tu zaraz zacznie śmierdzieć!


Teraz wiem, że smród końskiego nawozu dochodził z otwartej stajni gryfogonów. Stajenni, grube, beznose karły, wykorzystywali czas nieobecności zwierząt, które na swych grzbietach unosiły relaksowiczów, bo kiedyś trzeba posprzątać legowiska tych bezmyślnych istot.

Dziewczynka rozpięła sweterek i pozbawiona walizkowego obciążenia dziarsko pomaszerowała we wskazanym kierunku. Wiedziała, że właśnie zaczyna się dla niej czas niezwykłej przygody i ta wiedza pchała ją naprzód, ku rozłożystemu budynkowi stojącemu na końcu alei.


Bimbelor to nie tylko nazwa krainy, ale też płaskowyżu, na którym zbudowano szkołę i potoczna nazwa samej szkoły. Mój klasowy kolega Charles, kujon, przezywany przez nas Fujarą, twierdzi, że miejsce zostało wybrane nieprzypadkowo. Jest trudnodostępne, bo dzieją się tutaj rzeczy przekraczające rozumowe zdolności przeciętnego człowieka.

Nagle zza węgła wystrzelił niewysoki taboret. Siedzący na nim wyrostek zwolnił i zaczął okrążać dziewczynę w sposób nieprzyzwoicie agresywny. Młoda zbliżyła się do pustego masztu, a taboreciarz nie wyrobił i z całej siły walnął w czerwonobiałe drzewce.

Hermiona podeszła do leżącego chłopca. Widząc, że nic mu nie jest, cofnęła się dwa kroki i zacisnęła dłonie.

Niefortunny jeździec podniósł się z ziemi i pocierając obolałe czoło, pogardliwie spojrzał na dziewczynę.

— Nowa, co?

Panna Granger kiwnęła głową.

— Tak myślałem, bo nie masz peleryny…

— Gdzie tu jest dyrekcja?

— Ty się lepiej u Mordreda w takim stroju nie pokazuj… Jak ci na imię?

— Hermiona.

— Dziwnie. Ja jestem sir Lancelot.

— ???

— No co, ty żartujesz to i ja. Dobra, porozmawiamy przy kolacji.

Przeraźliwy skrzek zmusił ich do spojrzenia w niebo. Na widok pikujących gryfogonów rudzielec chwycił resztki taboretu i pobiegł w najbliższe krzaki.

— Gdzie on jest? — Zapytał wysportowany chłopak, który pierwszy zeskoczył z podniebnego wierzchowca.

— Ja…

— Aha, nowa sałata… Szoruj do dyrektora! Tam, w lewo!

Młodzieniec chwycił zwisający z grzbietu zwierzęcia sznur i błyskawicznie znalazł się w siodle.

Hermiona doszła do gmachu przypominającego neogotycki zamek. Cały dom otoczony był niskim płotkiem, za którym rosły mieczyki i gerbery; przed łukowatym wejściem, ozdobionym łacińskim napisem, dumnie przechadzało się kilka pawi, a między grządkami stał siwy staruszek z monoklem w oku. Papcio (tak pomyślała Hermionka) spojrzał w niebo, uniósł obie ręce i powiedział, zdaje się, aquam turbabant. Potem otworzyły się drewniane okna i z każdego wyfrunęły niewielkie konewki, które zbliżyły się do roślin i podlały je obficie.

Profesor Homer niczym młody bóg zgrabnie przeskoczył ogrodzenie i odciągnął dziewczynę.

— Bardzo cię zmoczyło? Pewno jesteś pierwszakiem. Chodź do mnie. Wysuszysz ubranie.

Młoda od razu przypomniała sobie ostrzeżenia rodziców i zakaz rozmowy z nieznajomymi, ale pomyślała, że dziadek wygląda bardzo poczciwie i kiwnęła głową.

W mieszkaniu profesora panował przyjemny chłodek. Starokawalerski nieporządek świadczył, że papcio mieszka sam. Profesor Homer energicznie odsunął ciężkie kotary i pokój zalał strumień żółtego światła.

— Stań przy kominku.

Dziewczyna pełna zdziwienia spojrzała w kamienną czeluść, ale posłusznie podreptała w stronę gzymsu.

— Nie tam. Z drugiej strony.

Żywiczne bierwiona, ułożone w wiklinowym koszu, delikatnie uniosły się do góry i karnie poszybowały do paleniska, układając niewielki stos. Homer wyszeptał coś niezrozumiałego — na drewienkach pojawił się nikły płomyczek, obejmując coraz większe kawałki bali. Po chwili płomień huczał na dobre, a z wnętrza zaczął się wydobywać czarny, gryzący dym.

— Kawki. — Powiedział Homer i gwałtownie zamachał rękami.

Panna Granger mimowolnie dotknęła zmoczonego rękawa.

— Podejdź tu.

Dziadek położył rękę na sweterku i spod jego palców zaczęły się wydobywać kłęby pary.

— Nie wszystko mi dobrze wychodzi. Zresztą nigdy nie uprawiałem białej magii w obecności uczniów. Zwłaszcza takich jak ty, moje dziecko. Mam ochotę na czekoladę. Pewno się chętnie napijesz… Wolę zrobić czekoladę tradycyjnie, bo znowu mogę coś skopsać. Tak teraz mówicie? Nie zaprzeczaj — nie znoszę, jak się mnie oszukuje. Słyszałem na przerwach. Taak. Nazywam się Winslow Homer. Profesor od historii czarodziejstwa. Jak usłyszysz, że kogoś nazywają Kubusiem Puchatkiem, to znaczy, że mówią o mnie. Ty też tak do mnie mów, tylko nie w szkole. Kim w zasadzie jesteś?

Hermiona otarła ubrudzone czekoladą usta i opowiedziała profesorowi swoją historię.

— W takim razie musisz natychmiast iść do magistra Puddingtona, naszego dyrektora. I nie przejmuj się brakiem peleryny. Pierwszaki i tak mają tylko kombinezony.

Gwałtownie wstał. Monokl wypadł mu z oka i kryształowe szkiełko rozbiło się na tysiąc drobnych kawałków.

Przerażona dziewczyna rzuciła się, aby podnieść choćby kościaną oprawkę.

— Nic, moja droga — powiedział Winnie chwytając wyciągniętą rękę uczennicy. Czasami to się zdarza — zwłaszcza w chwilach szczególnego wzruszenia. A teraz jestem wzruszony. Nie często młode i urocze osóbki rozmawiają ze mną w mojej samotni.


Stojąc na krawędzi płaskowyżu, można dostrzec odległy ocean, a nawet cienką jak nitka linię żółtego piasku. Bimbelor przypomina odwrócony garnek, tym bardziej że po obu stronach znajdują się kamienne skały, zwane iglicami. Na szczycie jednej jest wieża, do której można się dostać tylko od góry. Wieża ta wykorzystywana jest jako miejsce odosobnienia dla niepokornych uczniów, ukaranych za złamanie postanowień regulaminu.

Szkoła składa się z internatu i mieszkań zajmowanych przez nauczycieli; drugi kompleks obejmuje pomieszczenia dydaktyczne, sale ćwiczeń naukowych, plac apelowy i odkryty teren rekreacyjny. Są jeszcze inne, mniej ważne, na przykład trzy stajnie gryfogonów z domem Pierwszego Kontaktu, Obszar Gospodarczy i pozostałe, których nie warto wspominać. Płaskowyż otoczono wysokim, kamiennym murem, osłoniętym przez las rosnący na krawędzi Bimbelrock. Las porasta też zbocza niedostępnego terenu, a jedyna droga wiedzie do niego ze stacji znanej jako furta. Na odwróconym dnie tego olbrzymiego garnka są wapienne wzniesienia z jaskiniami, jezioro z wyspą i ruinami zamku, głębokie wąwozy, jary i skalne rozpadliny, szczątki kamiennych zabudowań i bardzo ponury, stary dom stojący na szczycie zachwaszczonego pagórka.

O tym wszystkim, rzecz jasna, wtedy nie wiedziałam.

Zafascynowana nowym miejscem i pozbawiona ciężkiej walizki nie za bardzo tęskniłam za rodzicami i tylko trochę zrobiło mi się smutno, że tata będzie musiał sam jechać pociągiem i nie będzie miał z kim pograć w łapki.


Łykając gorącą czekoladę Hermiona spostrzegła, że za oknem trochę pociemniało i do środka zaczęło wpadać zimniejsze powietrze. Uspokojona słowami papcia, który zgarnął dłonią kawałki rozbitego okularu, dygnęła najgrzeczniej, jak tylko umiała:

— Czy jest tutaj miejsce, w którym przenocują małą dziewczynkę?

Winnie spojrzał w wytarty dywan:

— Na pewno czekają na ciebie w Białym Domu…

— Gdzie to jest?

— Nie byłaś jeszcze u magistra Puddingtona…

— Ale…

— Wcale nie jest późno. Pójdziesz korytarzem i zobaczysz dziwne portrety. Potem w lewo do drzwi, przy których stoi szubienica. Nogą wisielca zastukasz w ścianę. Drzwi się otworzą i wejdziesz do gabinetu.


Już z oddali Hermiona zobaczyła cudaczne obrazy, odbijające się w lustrzanej posadzce. Zdawało się, że korytarz, którym wędrowała, nie ma końca. Pod koniec pierwszego roku, bogatsza o wiele doświadczeń, doszła do wniosku, że cały Bimbelor jest w jakimś innym wymiarze, bo na żadnej, nawet najbardziej szczegółowej mapie, nie znalazła niczego, co przypominało ukształtowanie płaskowyżu. W Google Maps była uwaga, że wynika to z braku stosownych fotografii, gdyż obiektywy satelitarnych aparatów, przelatując nad wzniesieniem, w niewytłumaczalny sposób zachodziły mgłą.

Stąpała niezwykle ostrożnie, bo nie chciała kwadratowymi obcasikami porysować jednolicie szklanej posadzki. W końcu korytarz zaczął się rozdwajać. Wyraźnie poczuła, jak ściany wyginają się w lewo, wskazując kierunek marszu — ze ściany wysunęły się dwie dłonie i zaczęły bezgłośnie bić brawo.

Nagle otoczyły dziewczynę nieduże portrety w drewnianych ramach. Przedstawiały różne postacie; odrażające i na pozór całkiem zwyczajne. Portrety wisiały też na suficie, odbijając się w kryształowej posadzce; niektóre przedstawiały młode kobiety z długimi włosami — kasztanowe loki zwisały poniżej płócien i dotykały podłogi.

Nieco zaniepokojona poczuła narastające ciepło, a kiedy ściany znowu się wygięły, zobaczyła na suficie płomienie ogniska. Z hebanowej boazerii wysunęła się jakaś dłoń, tym razem koścista i powykręcana — ruchem wyciągniętego kciuka nakazała jej iść dalej. Dziewczyna poczuła zapach palonej gumy i zobaczyła, jak z sufitu odrywa się ognista kula. Ognisko przygasło, a płomień leżący na podłodze wydłużył się i nabrał kształtu smukłej postaci, która wyciągnęła w stronę dziewczyny płonące ręce:

— UUU…

Hermiona lekko się uśmiechnęła, bo pomyślała, że to tania sztuczka, obliczona na wzbudzenie w niej strachu. Żaden porządny duch nie robi „uuu”. To nie te czasy. Rozbawiona podeszła do ognistej postaci: przypomniała sobie, że niedawno mijała wiszącą na ścianie gaśnicę. Obróciła się na pięcie i nie zważając na szklaną posadzkę, pobiegła do tyłu. Zobaczyła czerwoną tuleję i już miała ją zdjąć z uchwytu, kiedy przed jej wyciągniętą ręką z hukiem spadła ciężka, metalowa krata.

„Trudno” — pomyślała uczennica — „Trzeba będzie inaczej rozprawić się z tym feniksem”.

Wracając, układała sobie ostrą przemowę. Musiała za wszelką cenę dostać się do dyrektora, bo nie miała ochoty spać pod gołym niebem.

Zdziwiła się, kiedy w miejscu, w którym spotkała ducha, nikogo nie było. Zaraz się odprężyła i ostrożnie poszła dalej. Teraz ściany nie zakrzywiły się, tylko zza rogu wyszedł jakiś obszarpaniec ze strupami na twarzy i niósł przed sobą naręcze suchych gałęzi. Rzucił je pod nogi i po chwili języki ognia zaczęły lizać jego zgrzebną szatę.

— Wcale się nie booojęęę… — cienko zaśpiewała Hermiona i tylko nieznacznie zwolniła marsz.

— Uuu — zajęczał potępieniec — jestem Gerolaaamo…

— Chyba Pinokio… — Hermionka kątem oka dostrzegła wiszące na ścianie małe, czerwone pudełeczko i zasłonięty szybką przycisk w takim samym kolorze. Zdjęła z nogi swój pantofelek. Potem podstawiła go skwierczącej postaci pod nos:

— Skórka. Czerwona jak ten przycisk.

Powiedziawszy to, gwałtownie uderzyła obcasem w niewielką szybkę. W tej samej chwili ze ścian i sufitu siknęły strumienie zimnej wody — Hermiona odskoczyła na bok, a zmoczone straszydło otrzepało ręce.

— Eeee — ja się tak nie baaawię. Jak Puddington chce wypróbować nowych, niech to sam robi… Chodź, zaprowadzę cię do dyrektora.

Podciągnął zmoczony rękaw, odgarnął z czoła nadpalone włosy i wziął dziewczynkę za dłoń. Wszystko działo się tak szybko, że Hermiona nie zdążyła zaprotestować. Nie wiadomo, kiedy znalazła się przed dębowymi drzwiami, wstawionymi w kamienną futrynę, ozdobioną rzeźbami winogron i ptaków. Przed drzwiami siedział na niskim taborecie jakiś blady facet i poprawiał sznurowadło przy prawym bucie. Na widok młodej, prowadzonej przez nadpalonego obdartusa, energicznie wstał, założył sobie sznur i wydając chrapliwy jęk, zawisł na szubienicy. Hermiona omal nie krzyknęła i przytuliła się do boku „zakonnika”.

— Nie bój się. To następny szatański wymysł dyrektora. Jak chcesz, ja to zrobię. — Powiedział obdartus i chwycił wisielca za stopę.


— No, no — rzekł Puddington. Nie spodziewałem się, że obłaskawisz mojego służącego.

Gerolamo skłonił się niezbyt grzecznie, zamienił w sowę i wyleciał przez otwarte okno.

— Siadaj mała. — Powiedział dyrektor. — Albo nie. Powinienem się przyjrzeć osóbce, która tak sprytnie pokonała wszystkie przeszkody.

„Co to były za przeszkody” — pomyślała Hermiona — „Przecież jestem tu po to, aby przestać się bać”.

— Ty jesteś Hermiona Granger? Musisz zapomnieć, że tak się nazywasz. Moi podopieczni, którzy czytali Pottera, nie daliby ci żyć. Zadręczaliby cię pytaniami o tego okularnika, a ty pewno nawet książek nie znasz. Zresztą nie powiedziałabyś im nic ponad to, co sami wiedzą.

Od teraz będziesz się nazywać Amanda Greenwood. Mam nadzieję, że nikomu nie powiedziałaś swojego prawdziwego nazwiska.

Hermiona — Amanda wspomniała panią Woof i małego taboreciarza, który i tak jej nie uwierzył.

— Dobrze — powiedział Puddington, który umiał czytać w myślach.

(Z tym czytaniem to nie taka „bułka z masłem”: trzeba mieć szczególnie otwarty umysł, a i tak wszystkiego nie można odczytać).

Dyrektor wyjął z szuflady małą paczkę przewiązaną zieloną wstążką:

— Białych brakło już wczoraj. Mogłem, rzecz jasna, wyczarować odpowiednie, ale zajmowanie się takimi drobnostkami leżałoby poniżej mojej godności.

Magister Puddington miał czterdzieści osiem lat i garbaty nos. Rozpięta marynarka odsłaniała ciasną kamizelkę, ozdobioną złotym łańcuszkiem, na którego końcu dyndał mały zegarek. Ogólnie był zwykłym człowiekiem, tylko chudym i nieproporcjonalnie zbudowanym. Przypominał starszego, dystyngowanego pana prosto z kinowego ekranu.

— Tutaj jest wszystko, co powinnaś wiedzieć. Jak zostaniesz przyjęta do internatu, rozpakuj zawiniątko i dokładnie przeczytaj. Regulaminu szkoły (tej małej, szarej książeczki) możesz się nawet nauczyć na pamięć.

Po wyjściu Hermiony dyrektor wyjął z szuflady niewielką kartę i grubym piórem napisał:

„Do panny Margaret Banhill, przełożonej internatu dla nowoprzyjętych dziewcząt. Miss Amanda Greenwood wykazała się niezwykłą odwagą, bez uszczerbku pokonując drogę do mojego gabinetu. Uważam, że jest bardzo cennym nabytkiem i niezmiernie plastycznym materiałem na białą księżniczkę. Dlatego polecam otoczyć ją szczególną opieką, polegającą na wnikliwej obserwacji zachowania podczas całego pobytu w szkole. Będę niezmiernie wdzięczny, jeżeli w comiesięcznym raporcie zostanie w sposób szczegółowy określona postawa uczennicy Greenwood”.

Potem przeciągle gwizdnął i na parapecie otwartego okna usiadła szara sowa.

— Zrób z siebie gołębia. No… Zrób to dla mnie, Gerolamo. Wiem, że gołębie o tej porze już śpią — powiedział Mordred czytając w myślach służącego — ale sowy z listem nie poślę…


Wszystko tutaj zdawało mi się takie cudowne, że nie dostrzegałam pewnej sztuczności tego nierealnego świata, w którym zjawy same podpalają swój stos, tramwaje suną po niebie, a portretom rosną włosy. Fakt, trochę odczuwałam tęsknotę za tak zwaną „normalnością” i kiedy wybiegłam, poczułam nieopisaną ulgę, widząc, że niebo na zachodzie całkiem zwyczajnie czerwienieje. Zboczyłam ze żwirowej ścieżki i poczułam, jak moje stopy zapadają się w zieloną murawę. Zimny, wieczorny wiatr, wiał naprawdę. Przez chwilę pomyślałam, że może wszystko, co zobaczyłam, jest całkiem realne, że właśnie tak wygląda świat, a ludzie, którzy nie podejrzewają, co dzieje się na płaskowyżu są istotami ułomnymi i pozbawionymi części rzeczywistości.

Po drodze mijałam młodych w różnym wieku. Niektórzy nosili czarne kombinezony z kropkami, a inni mieli peleryny obszyte złotą lamówką. Jeszcze inni zachowywali się bardzo niepewnie i byli ubrani w zwyczajne ubrania. Dostrzegłam kilku rosłych młodzieńców, którzy prowadzili w stronę pobliskiego budynku poznanego wcześniej taboreciarza. Zatrzymałam się i patrzyłam na dziwny pochód.

— Ty, sałata, co się gapisz?! — Powiedział jeden z chłopców.

Prawie nie słyszałam pytania. Ten, który je zadał był w odróżnieniu od małego przestępcy postawnym, młodym mężczyzną. Na oko miał jakieś piętnaście lat. Patrzyłam na niego przepełnionymi podziwem oczyma. Był zdecydowanie wyższy ode mnie, miał szerokie barki, dłonie wielkie jak bochny, a na czoło spływał mu wystający spod czapki kosmyk kruczoczarnych włosów. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie niezgrabnego Golema, tylko jego kocie ruchy wskazywały na niezwykłą sprawność.

— Jak się nazywasz? Pewno nowa. Odprowadzamy go do Vladislava. Czekaj na mnie to pogadamy.

Po kilku minutach byli z powrotem. Przewodzący im chłopak coś powiedział i pozostali od razu skręcili w lewo. Tamten podszedł do mnie, wypinając pierś i obciągając przypominającą mundur bluzę:

— Nazywam się William Benett.

— He… Amanda Greenwood — powiedziałam.

Moja dłoń zawisła w powietrzu, więc zaraz włożyłam ją do zewnętrznej kieszeni sweterka.

— Nowa?…

Kiwnęłam głową.

Miałam dwanaście lat i wydawało mi się, że pozjadałam wszystkie rozumy. Rok wcześniej zaczęłam się interesować chłopakami i zdarzało się, że towarzystwo niektórych odpowiadało mi bardziej niż towarzystwo moich przygłupich koleżanek.

— Widzę, że byłaś już u magistra Puddingtona — powiedział William i masywnym podbródkiem wskazał paczkę z zieloną wstążką. — Jak przeczytasz, to będziesz wiedziała więcej, niż mógłbym ci powiedzieć. Jeśli czegoś nie zrozumiesz — wszystko możliwe, chociaż wyglądasz na bystrzachę — to służę pomocą. Wystarczy, że zapytasz o Willa Benetta. Wszyscy mnie tu znają. Pamiętaj, Willa nie Williama.

Idąc w ślad za swoimi ludźmi chłopak pomyślał, że niepotrzebnie traci czas. Wprawdzie ta mała jest niczego sobie, ale ma nieco łobuzerską twarz, a on chciałby, aby przeciętni uczniowie, a zwłaszcza zielone sałaty, albo głąby, bledli na jego widok. Ale przecież Amanda dopiero co przybyła do Bimbeloru i — sądząc po nierozpakowanym zawiniątku — nie ma zielonego pojęcia o tym, że chłopak jest, (a przynajmniej chciałby, żeby tak było) prawą ręką dyrektora Puddingtona zwanego Mordredem.

Tak naprawdę najważniejszy był woźny Vladislav. Kulawy i garbaty, przezywany przez uczniów Nosferatu, nie grzeszył inteligencją, uważając, że nadaje się jedynie do wykonywania poleceń innych osób. Od myślenia były głowy bardziej tęgie niż jego kanciasta łepetyna. Wszelkie polecenia wypełniał dokładnie, co do joty. Nawet te całkiem bezsensowne. Miał zakaz czarowania od czasu, kiedy nieudolnie zamienił zająca w dwie kaczki i wypił całą wodę z akwarium zdobiącego gabinet Puddingtona. Wcale się tym nie przejmował, czarując wszędzie tam, gdzie mogło to ułatwić życie. Mimo że rok szkolny zaczynał się dopiero za dwa dni, już polerował olbrzymi mosiężny dzwonek i miarowo podzwaniał wielkimi kluczami wiszącymi u nabijanego ćwiekami pasa.

Mieszkał w dwóch pokojach w głównym budynku szkoły, zaraz za wielkimi drzwiami ozdobionymi napisem: SĄ RZECZY NA NIEBIE I ZIEMI, O KTÓRYCH NIE ŚNIŁO SIĘ WASZYM FILOZOFOM. Ci, którzy byli w jego mieszkaniu, opowiadali, że panuje tam nieopisany bałagan, brzydko pachnie, a na ścianach jest pełno ptasich czaszek.

Podobno Vladislav kochał się w nauczycielce Henrietcie Harington; oboje, jako uczniowie Bimbelrock chodzili do tej samej klasy. Henrietta była nieziemską pięknością, a Vladislav miał garbaty nos, nieforemną czaszkę i krzywe, żółte zęby. Panna Harington zdawała sobie sprawę, że Vladislav się w niej kocha, tylko dobre wychowanie nie pozwalało jej na powiedzenie wprost, że jak patrzy na koślawca, to nie odczuwa żadnych emocji. Zawsze zachowywała się wobec niego grzecznie i uprzejmie. Zresztą tak samo zachowywała się w stosunku do każdego, do kogo miała stosunek ambiwalentny.

Na koniec czwartej klasy absolwentce Harington zaproponowano posadę nauczycielki prac ręcznych. Oczywiście pierwsze dziesięć semestrów miała być asystentką profesora Thomasa Aldridge’ a, a potem, po uzyskaniu od niego dobrej opinii, miała zostać zwykłą nauczycielką i wreszcie profesorem.

Pedagodzy w Bimbelrock dzielili się na zwykłych nauczycieli i profesorów. Nauczycielem zostawał asystent, któremu patron wystawił pozytywną opinię, a profesorem nauczyciel szczególnie zasłużony w dziedzinie kształtowania niezwykłych umiejętności, lub godzien uhonorowania z innego powodu.

Dowiedziawszy się o propozycji uczynionej pannie Henrietcie, Vladislav poszedł do dyrektora i, nie mając najmniejszych szans na objęcie eksponowanego stanowiska, zaproponował, że chętnie pozostanie w Bimbelorze wykonując jakiekolwiek prace (nawet fizyczne) jedynie za mieszkanie i wyżywienie. Ówczesny dyrektor, Peter Coollier, który posiadał szczególną umiejętność czytania w myślach, od razu odgadł intencje Holentza i umieścił go w stajniach gryfogonów jako chłopca do wszystkiego.

Odchodząc na emeryturę powierzył Vladislavowi rolę głównego woźnego Bimbeloru i zapewnił mu mieszkanie obok nauczycielki Harington, która osiągnęła już wiek bardzo poważny.

Z biegiem czasu szanse Vladislava (jeżeli kiedykolwiek istniały) spadły do zera. Trudno sobie wyobrazić, aby panna o czystych jak kryształ oczach mogła zwrócić uwagę na garbatego brzuchacza. Holentz nabrał przekonania, że szczytem jego osiągnięć pozostanie możliwość mieszkania niedaleko miss Harington, jadanie przy jednym stole i, czasami, krótka, nic nieznacząca rozmowa.


Podmuch wieczornego wiatru przypomniał Amandzie, że powinna jak najszybciej znaleźć się w Białym Domu. Szybkim krokiem przeszła wzdłuż żwirowej alejki i znalazła się przed wysokim budynkiem, wyglądającym jak pałac Medyceuszy we Florencji. Stanowczo nacisnęła klamkę, ale masywne drzwi wcale się nie otworzyły. Bez zastanowienia obeszła budynek i znalazła się przed niewielką bramą, w którą wjeżdżały ciężarówki wyładowane kapustą i ogórkami w krwistoczerwonym kolorze.

Zorientowała się, że weszła do pomieszczenia gospodarczego, a konkretnie kuchni, w której kucharki układały w olbrzymie stosy półmiski z kolorowymi kanapkami.

— Przepraszam — powiedziała do starszej kobiety i podała jej niewielką kartkę, otrzymaną wcześniej od dyrektora Puddingtona.

Karlica bez słowa przeczytała wiadomość i podeszła do ściany. Oparła się o nią dłońmi, pomruczała i powiedziała do dziewczynki:

— Idź do pani Aschlee Simpson. Kolacja za godzinę. Tymi drzwiami do góry i na prawo.

Amanda, która przestała się czemukolwiek dziwić, posłusznie skierowała się na kręcone schody. Znalazłszy się w szerokim, wyłożonym ciemną boazerią korytarzu, podeszła do drzwi.

Panna Aschlee przypominała Mary Poppins i była trochę podobna do dziewiętnastowiecznej nauczycielki z Wyspy Świętego Edwarda. Na widok dziewczynki zrobiła bardzo nieszczęśliwą minę, bo chciała zakończyć urzędowanie i w swoim mieszkaniu, zamknięta na cztery spusty, oddać się lekturze ulubionej książki, pod tytułem „Duma i Uprzedzenie”. Bez słowa wyciągnęła prawą rękę.

„Amanda Greenwood. 12 Lat. Nowoprzyjęta. Do zakwaterowania w Białym Domu. Pod szczególną opieką dyrektora”. Fuj — fuknęła panna Simpson, która nie darzyła magistra Puddingtona szczególną sympatią.

— Wszystkie miejsca na dzisiaj zostały przydzielone. Będziesz musiała iść do nowej sali. Chyba się nie boisz spać sama?

Amanda nic nie odpowiedziała, bo było jej wszystko jedno. Miała tyle wrażeń od momentu przekroczenia furty! Marzyła, by położyć się w wygodnym łóżku i zasnąć.

Przypomniała sobie o walizce pozostawionej w domu obok śmierdzących hangarów.

— Spokojnie — powiedziała lady Aschlee i podeszła do szafy.

— Oto twoja walizka.

W pomieszczeniu, do którego zaprowadzono Amandę były cztery łóżka. W kominku zupełnie niepotrzebnie płonęło kilka brzozowych patyków.

— Iwona jestem — powiedziała długowłosa dziewczynka, która nie wiadomo skąd weszła do pokoju Hermiony. — Też jesteś nowa? Podobno mam jakiś niezwykłe umiejętności. Umiem liczyć do dziesięciu tysięcy — normalnie i do tyłu. Tęsknisz? Bo ja tęsknię za moim braciszkiem Michałkiem. Gdyby nie był moim bratem, to pewno bym za niego wyszła. Co potrafisz?

Amanda odsunęła zamek swojej walizki i rzuciła na łóżko różową piżamkę w krokodyle.

— Podobno dadzą nam jakieś pigułki na zapominanie…

— Możesz przestać gadać? Widziałam trędowatego, latające taborety, wisielca i mam

w s z y s t k i e g o dosyć!!! Idź się lepiej pobaw lalkami! — Odezwała się niegrzecznie i rzuciła w stronę dziewczyny plastikową Barbie.

Po godzinie, która minęła jak jedna minuta, Amanda usłyszała na korytarzu jakiś gwar i wyszła przed drzwi — stojący w holu olbrzymi zegar monotonnie mówił: KO –LA — CJA, KO — LA — CJA, KO — LA — CJA. Korytarz zaroił się dziećmi obojga płci. Połowa chłopców i połowa dziewcząt miała na sobie czarne kombinezony z białymi kropkami.

Tak jak inni Hermiona weszła do olbrzymiej sali wyglądającej na wielką, gotycką katedrę. Sala była przynajmniej piętnaście razy większa od całego domu i rozświetlona światłem tysiąca świec, padającym z trzech kryształowych żyrandoli, zawieszonych w przestrzeni między posadzką, a prawie niewidocznym sklepieniem. Wzdłuż ścian stały cztery rzędy masywnych stołów; przy nich rzeźbione krzesła z wysokimi oparciami. Przed każdym kolorowy ptak wielkości gołębia, trzymający w dziobie niewielką karteczkę z nazwiskiem ucznia. Wzdłuż krótszej ściany był pokryty zielonym suknem stół, a obok niego piętrzył się stos miniaturowych, drewnianych taboretów. W migotliwym świetle Amanda dostrzegła zwisające z góry strzępy pajęczyn i całkiem niewyraźne obrazy w czarnych ramach. Na niewysokim podwyższeniu stał kamienny tron zwieńczony trójkątnym oparciem. Panna Greenwood usiłowała dostrzec, co przedstawiają ciemne malowidła, ale jej wzrok ślizgał się po błyszczących powierzchniach…


Tymczasem nie wiedzieć skąd pojawiło się kilku dorosłych: całkiem normalnie ubrane kobiety, trzech mężczyzn i nieco garbaty jegomość odziany w atłasową pelerynę. Potem na salę wszedł Vladislav i dzierżąc w dłoni mosiężny dzwonek, stanął obok kamiennego tronu. Po chwili płomienie świec przygasły, salę wypełnił zapach stearyny i nie wiadomo dlaczego zrobiło się bardzo jasno. Owinięty peleryną staruszek siadł na granitowym siedzisku. W tym momencie Vladislav uniósł metalowy dzwonek i o ściany jadalni odbiło się zwielokrotnione dzyń — dzyń.

— Witam was na inauguracji nauki w naszej szkole. Niektórzy już mnie znają, a tych, którzy jeszcze nie mieli przyjemności mnie poznać, informuję, że nazywam się Margaret Banhill i jestem przełożoną bursy dla nowoprzyjętych uczniów. Co rok zaszczycał nas swoją obecnością dyrektor Henry Puddington, ale teraz zmuszony był zrezygnować z uczestnictwa ze względów osobistych. Delegował na swoje miejsce wielce szanownego profesora, magistra magii wszelkiej, ekscelencję Davida Horowitza (tutaj wskazała ręką przygarbionego staruszka).

Siedzący za zielonym stołem zaczęli bić brawo. Vladislav uniósł rozłożone dłonie i potrząsnął głową. Po chwili całą salę wypełniła burza oklasków.

— Obecny rok jest wyjątkowo szczególny. Po raz pierwszy w historii naszej szkoły, jedynej takiej na całym świecie, naukę rozpoczną uczniowie zza granicy. Są to: Adam Niezgoda z Kraju nad Wisłą i Makumba Tam-Tam z Afryki. Z Tybetu przyjechał do nas Tenzing Rinpocze. Setsuko Kobayashi z Kraju Kwitnącej Wiśni. Skośnooka i żółta dziewczynka z końca stołu to Ping Pong Tung. Jest też Nicolae Napascu. I uczniowie objęci szczególną opieką dyrektora — nieznacznie spojrzała na leżącą przed nią kartkę. — Jednym z nich jest panna Amanda Greenwood, która wykazała się niezwykłą odwagą i dokonała czegoś, co w historii tej szkoły jeszcze się nie zdarzyło; zyskała przyjaźń osobistego asystenta magistra Puddingtona, który to asystent z powodu szczególnego zamiłowania do przedstawiania się pod postaciami odrażających indywiduów, budzi powszechny lęk i pełne obaw zniecierpliwienie.

Po kilkusekundowej przerwie kontynuowała:

— Waszym podstawowym obowiązkiem jest się uczyć. Zdobywać wiedzę konieczną do uprawiania białej magii. Sama wiedza jest magią. Dzięki niej można przenosić góry.

Musicie we wszystkim słuchać swoich nauczycieli — jeżeli będziecie mieli jakiś problem, zwracajcie się do swoich wychowawców, a w ostateczności do pani Aschley Simpson, pana Ivana Postera, no i do mnie. Mam nadzieję, że stosowanie się do opisanych w regulaminie nakazów i zakazów, zminimalizuje wasze wątpliwości.

Potem wyczytywała kolejno nazwiska wszystkich uczniów, którzy podchodzili do profesora Horowitza, aby ten dotknął ich ramion czymś, co przypominało kaduceusz. W końcu wyczytała nazwisko samej Amandy. Każde dziecko dostało mały, drewniany taborecik, a David Horowitz dotykał nowoprzyjętego w oba ramiona. Stojąc przed profesorem, Amanda poczuła zapach przetrawionego czosnku i dostrzegła w wodnistych oczach staruszka oznaki znużenia i chęć jak najszybszej zamiany w kota.

— Jeszcze raz przypominam o obowiązkach wynikających z tradycji naszej szkoły. — Kontynuowała panna Banhill. — W budynku, w którym się znajdujemy, jest wydzielone pomieszczenie, oznaczone jako Muzeum. Każdy z uczniów powinien choć raz odwiedzić tę izbę.

Potem bez przekonania powiedziała:

— Wiem, wielu was wyraża opinię, że Bimbelor jest niezwykłą placówką, w której uczy się przede wszystkim czarów. Nic bardziej błędnego. Szanując przekonania uczniów, uczymy tego, co w życiu każdego człowieka nieodzowne. Magia, jako element rzeczywistości jest jak najbardziej prawdziwa, więc pewne elementy czarodziejstwa zostały uwzględnione w programie nauczania. Czarowanie ma ułatwiać życie i nie wolno wykorzystywać go do rzeczy złych.

Potem przydzielono młodych do poszczególnych pokojów i klas. Było pięć pierwszych. Dwie koedukacyjne, po jednej złożonej z samych chłopców i samych dziewcząt i piąta dla uczniów wymagających szczególnej opieki lub szczególnie wyróżnionych. Znaleźli się w niej: Transsylwańczyk, panna Kobayashi, Tung i kruczoczarny Makumba. Amanda została przydzielona do klasy „b”, tej samej, w której miała się uczyć Iwonka i uczniowie z zagranicy.

— Wielu z was pewno zauważyło, że dzieją się tutaj rzeczy niezwyczajne. Ale na razie zapomnijcie o czarach. Teraz musicie się przede wszystkim poddać wszelkim rygorom, wynikającym z obecności w tej elitarnej placówce. I pamiętajcie, że zawsze, nawet w czasie wolnym od zajęć, musicie nosić czarne kombinezony i białe kropki. Widzę, że niektórzy nie mają jeszcze regulaminowego stroju. Ci uczniowie powinni zgłosić się do szwalni, gdzie uszyją im odpowiednie ubrania.

Kiedy siadała, znów pociemniało. Zrobił się szum, jakby pod wysokim stropem hulała potężna wichura. Później, w przepełnionym kadzidlanym dymem powietrzu, zawirowały srebrne widelce, miękko lądując przy każdym nakryciu. Tak samo białe serwetki, które misternie ułożyły się w białe ruloniki. Na każdy talerz spadło pieczone udko, a na niektórych pojawiły się żywe gołębie, które na oczach zdumionych uczniów zmieniły się w przyrumienione skrzydełka. Siedząca obok Amandy dziewczynka podwinęła rękawy i palcami chwyciła kawałek dymiącego mięsa. Panna Greenwood spostrzegła, że na przedramieniu koleżanki widnieje tatuaż w kształcie fantastycznego smoka. Widząc nieme zainteresowanie dziewczyny, uczennica spojrzała na nią i przełykając kęs pieczonego gołąbka, zapytała:

— To? Hmmm… A ty co masz?

— Nic — powiedziała Amanda.

— To jakim cudem znalazłaś się w tej szkole?…

Hermiona opowiedziała swoją historię.

— Ja nazywam się Emma Winter. Możemy siedzieć w jednej ławce. Mnie też przydzielili do „b”.

Wtedy dziewczyna zorientowała się, że na stołówce wyznaczono miejsca klasami.

— Ten smok — powiedziała Emma — to znamię, które w mojej rodzinie wszyscy mają od niepamiętnych czasów. Podobno naszym przodkiem był jakiś Georg, który uwolnił dziewicę, wyrywając ją z jaskini olbrzymów.

— Co to jest dziewica?

— No wiesz. Na przykład ten stary profesor. I pani Banhill. Georg zakochał się w jednej smoczycy i ona urodziła mu kilkoro smocząt. Do tej pory przechowujemy skorupki, z których wykluł się mój dziadek.

Rozmowie dziewcząt przysłuchiwał się z wyraźnym zainteresowaniem chłopak w wytartej bluzie:

— Jestem Helmut Gutentag — powiedział, pokazując rząd białych, równiutkich zębów. Siedząca na oparciu jego krzesełka sowa, nagle odfrunęła i po chwili na talerz Helmuta spadła pieczona gęś.

— To działa — powiedział chłopiec i nie dotykając sztućców, włożył sobie do ust całe skrzydełko.

Za chwilę na stołówkę wjechał olbrzymi metalowy kocioł stojący na wózku ciągniętym przez dwa czarne koty. Uwijające się wokół wózka pokraki stawiały przed każdym kryształowy puchar, napełniały go zielonym płynem i czekały, aż uczeń wychyli czarę. Potem wciskały każdemu niewielką tabletkę i znowu napełniały szklankę.

Vladislav ponownie zakołysał dzwonkiem:

— Eliksir i pigułki pomogą wam nie tęsknić. Nie pozwolą opowiadać na dole o tym, co zobaczycie tutaj.

Amandzie zrobiło się żal, że nie opowie o wszystkim cioci B. i zaraz pomyślała o Iwonce, która zapomni swojego brata Michała.


Tabletka smakowała trochę jak cukierek miętowy, a eliksir pachniał naparem z rumianku. Nigdy nie lubiłam rumianku (i dalej nie lubię), ale ochoczo wypiłam zawartość kielicha. Potem, przy moim talerzu usiadła sroka trzymająca w dziobie jeden koniec złotego łańcuszka. Do drugiego był przymocowany mały rulonik owinięty czerwoną wstążką. Sroka delikatnie położyła zawiniątko obok mojego nakrycia, a kiedy, zajęta rozmową przestałam zwracać na nią uwagę, delikatnie zastukała w porcelanowy talerz. Wtedy złamałam pieczęć i przeczytałam: „Panna Amanda Greenwood proszona jest, aby niezwłocznie po kolacji i tym, co po niej nastąpi, udała się do gabinetu przełożonej Białego Domu.

Vladislav znowu zadzwonił i „Mary Poppins” powiedziała:

— Dzisiaj, w dniu inauguracji, każde z was może pomyśleć o swoim ulubionym deserze i poczekać, aż jego pragnienia się zmaterializują.

Drzwi z boku jadalni otworzyły się z hukiem; pojawił się olbrzymi struś, który, obracając na wszystkie strony maleńką główkę, podszedł do miejsca, na którym siedział Makumba.

Ja pomyślałam o bezalkoholowym szampanie, ulubionym napoju moim i wujka (zwanego Chładysłachem), ale doszłam do przekonania, że picie szampana w takim miejscu nie jest „wporzo”. Moja myśl poszybowała pod ginący w mroku strop i po chwili z ciemności wyłonił się wysoki kielich, a potem pękata flaszka z napisem PICCOLO. Zrobiło się niezbyt głośne BUM, plastikowy korek poszybował w górę, a butelka cicho zasyczała i z gracją pochyliła się nad kieliszkiem.

Podnosząc naczynie, dostrzegłam, że na talerz Emmy spadła pozbawiona igły jednorazowa strzykawka wypełniona jakimś ciemnoczerwonym płynem. Emma wstrzyknęła sobie tego płynu do ust i zasłoniła twarz chusteczką. „Ohyda”, mruknęła z wyrzutem. W błagalnym geście podniosła oczy — obok jej talerza usiadła sroka z kartonikiem w dzióbku. Emma przeczytała: „W dzisiejszym, wyjątkowym dniu, po raz ostatni spełni się nietypowa prośba uczennicy Winter”. Zaraz pojawił się przy dziewczynie jakiś kanciasty facet i stając bardzo blisko, rozpiął przybrudzony kołnierzyk. Emma podała mu srebrny nóż. Gestem dłoni pokazała, jak jegomość ma tego narzędzia użyć, a mężczyzna podwinął kremowy rękaw i przyłożył ostrze do przedramienia. W tej samej chwili na jego ręce pojawiły się kropelki krwi.

Emma z niekłamanym zainteresowaniem spojrzała na czerwoną nitkę i uśmiechając się, odsłoniła dwa śnieżnobiałe kły. Potem gwałtownie przycisnęła usta do zakrwawionej ręki kanciastego stwora i nadal trwałaby pochylona nad przedramieniem potulnego mężczyzny, gdyby nie przeraźliwy odgłos dzwoniącego widelca, na który spadł pieczony kurczak. Po chwili powietrze wypełniło się zapachem gorącego oleju i z góry, niczym deszcz, zaczęły spadać przyrumienione ptaki.

Dopiero wtedy zwróciłam uwagę na siedzącą naprzeciwko mnie Annę Muhle. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie niezłego wypłosza. Ubrana w białą bluzkę i granatową spódniczkę, miarowo potrząsała niezbyt długimi warkoczykami w kolorze zleżałej słomy i zdawało się, że jest bliska płaczu.

Już dawno temu przekonałam się, że ocenianie innych na podstawie pierwszego wrażenia jest pozbawione sensu, bo można się pomylić. Tak było w przypadku Ani, która z czasem okazała się osóbką niezwykle wytrwałą, a nawet upartą.

Panna Muhle miała na sobie nieskazitelnie białą bluzkę z wysokim kołnierzem, który podtrzymywał jej głowę jak ortopedyczny gorset i granatową spódniczkę, taką, jaką noszą grzeczne uczennice. Bo Ania nie bez racji uważała się za grzeczną. Do wszystkiego podchodziła nadmiernie emocjonalnie. Początkowo nie chciała nawet wejść do kosza u boku gryfogona, który poniósł ją na szczyt Bimbelrock, ale panna Woof dmuchnęła jej w twarz jakimś srebrzystym dymem i dziewczynka, całkiem otępiała, posłusznie weszła na grzbiet latającego szczura.

Płową głowę Ani ozdabiały (raczej nie będące ozdobą) dwa cienkie, nieforemne warkocze wyrastające niesymetrycznie tuż nad uszami. Oczy patrzyły na świat zza niezbyt dużych okularów, które z czasem miały być zastąpione przez szkła kontaktowe. Ania uczyła się zakładania mokrych soczewek, bo wiedziała, że tradycyjna korekcja wzroku jest dla uczniów dyskwalifikująca, a przynajmniej odsuwająca od niektórych, niezwykle interesujących zajęć.

Wobec niesamowitych rzeczy, które miały miejsce na stołówce, zachowywała stoicki spokój, jakby karlice, pociągowe koty i lecące z góry talerze były na porządku dziennym. Dopiero gdy pieczone kurczaki zaczęły bombardować głowę Helmuta, oczy Ani zrobiły się okrągłe i wypełniły łzami.

Czarę goryczy przelał niedopieczony ptak, który, spadając, rozprysnął się na niezliczoną ilość kawałków, a tłuste, półsurowe skrzydełko wylądowało na jej białej bluzce. Usta dziewczynki nagle wykrzywiły się w podkówkę i zaczęły drżeć. Ania jęknęła z przerażeniem i usłyszała spokojny głos Amandy: „wejdź pod stół”.

Ochoczo odsunęła masywne krzesło i natychmiast znalazła się pod fałdami obrusa.

Kurczaki dalej spadały. Hermiona widząc, że Emma położyła sobie na głowie stojący przed nią półmisek i jak tarczą osłoniła pierś metalową tacą po kanapkach, spojrzała w górę i pomyślała życzenie.

Zaraz znalazł się przy nich Vladislav, który, nie bacząc na obowiązujący go zakaz czarowania, prędko odłożył dzwonek i podniósł obie ręce do góry.

Nowa fala kurczaków zatrzymała się kilka metrów nad stołem, a potem, z narastającym szumem przypominającym miarowy ryk silnika odrzutowego poszybowała w stronę ogarniających sufit ciemności. Ania ostrożnie wychyliła się spod stołu i widząc pełne odprężenia miny innych dzieci, szybko zajęła miejsce przy potłuczonym talerzu, który w mgnieniu oka zamienił się w kwadratowy półmisek.

Zebrani myśleli nie tylko o ulubionych deserach. Niektóre dziewczynki dostawały okrągłe kolczyki, inne plastikowe lalki, a jednej spadła na głowę cała paczka pampersów. Obok Charlesa Pembertone’a majestatycznie spłynęła plastikowa skrzynka wypełniona butelkami coca-coli, a we włosy Ping Pong Tung wbiły się ebonitowe pałeczki do jedzenia ryżu. Dorośli siedzący przy zielonym stoliku, nie widzieli deszczu różnokolorowych przedmiotów. Dostrzegli tylko niezbyt wyraźną mgiełkę, usłyszeli szum i widzieli, jak płomienie świec gwałtownie poruszały się we wszystkie strony. Teraz wiem, że NASZE marzenia to była NASZA rzeczywistość.

Już dawno przekonałam się, że marzenia i rzeczywistość to jedno, a raczej, że jeżeli się czegoś bardzo chce, to się to osiągnie. Ja zawsze chciałam mieć rodzeństwo. Jestem jedynaczką tylko dlatego, że widać nie za bardzo chciałam. Sorki za tę nagłą filozofię, ale muszę komuś powiedzieć o tym, co każdy gdzieś tam wie, ale nie dopuszcza do świadomości. Czasami zdarza się tak, że nasze marzenia z dziś, materializują się w bliżej nieokreślonej przyszłości, tak odległej, że już nie pamiętamy, że to, co się w danej chwili dzieje, to wynik naszych życzeń. Po czasie spędzonym w szkole wiem, że czarodziejstwo polega na natychmiastowej realizacji marzeń. Ale nie zawsze niezwłoczne spełnienie pragnienia jest dobre. Co nagle to po diable.

Pani Banhill uciszyła wszystkich podniesioną ręką:

— Wprawdzie zostaliście podzieleni na klasy, ale czeka was jeszcze ostateczna selekcja.

Ściana po prawej powoli się rozjaśniła i oczom zgromadzonych ukazało się jakby wejście do groty, której strzegły dwa, wychudzone lwy.

— Nie powiem, co czeka was wewnątrz tego pomieszczenia. Wasza reakcja na to, co tam zobaczycie, jest najważniejszym elementem próby. Nazywamy to DANIELEM W GROCIE LWÓW. Pamiętajcie, żeby opuścić tunel jak najprędzej.

Nowoprzyjęci ustawili się jeden za drugim, tworząc długą kolejkę. Przełożona nieznacznie kiwnęła, a Vladislav co kilkadziesiąt sekund podprowadzał młodego człowieka do otworu i delikatnie popychał. Ze środka jaskini dobiegały ni to szumy, ni wycie, a powietrze, które nagle stało się bardzo gorące, co chwila przenikał głośny krzyk będącego wewnątrz dziecka. Niektóre prędko wybiegały na zewnątrz, ale Vladislav łapał takiego delikwenta za ramię, pochylał się nad nim, coś mówił i energicznie odwracał o 180 stopni. Wtedy uczeń dumnie podnosił głowę, wycierał ubrudzone popiołem czoło i znów wchodził między lwy.


Ciekawiło mnie, co takiego woźny szepce strachliwym małolatom. Oczywiście dowiedziałam się tego, tylko znacznie później. Wtedy zdawało mi się, że Holentz wypowiada jakieś tajemnicze zaklęcie, albo, że tak mu śmierdzi z ust, że lepiej wejść między lwy niż wąchać nieprzyjemny zapach.

Amanda patrzyła, jak z otworu prowadzącego do jaskini wydobywa się czarny dym i co chwila buchają snopy iskier. Wszystko to było nieco przerażające i przypominało okropieństwa czasów, o których uczyła się na lekcjach historii.

Podchodząc do Helmuta, drżącym głosem zapytała:

— Może wiesz, co się tutaj dzieje?

Chłopiec nie odpowiedział, tylko podrapał ociekający tłuszczem podbródek i wzruszył ramionami.

— A jak stamtąd nie ma wyjścia?


Kolejka nieubłaganie posuwała się w stronę rozżarzonego otworu. Hermiona coraz wyraźniej czuła buchający z groty żar i jej uszu dobiegł ryk głodnego drapieżnika, pomieszany z krzykiem dziewczynki, która, popchnięta przez woźnego, zniknęła w ognistej czeluści. „Raz kozie śmierć” pomyślała, podchodząc do groty.


Znalazła się w niewielkim, kamiennym pomieszczeniu, na którego końcu płonęło olbrzymie ognisko, a nad nim wisiał nieźle okopcony kocioł. Otwór, przez który weszła, niemal natychmiast się zawalił, wzniecając tumany siwego pyłu. Nie odczuwając gorąca Hermionka podeszła bliżej — płomienie buchnęły ze zdwojoną siłą, a jeden, szczególnie długi i nerwowy, zaczął ją lizać po odsłoniętym udzie. Amanda dotknęła chropowatej ściany — czując pod palcami nierówności kamiennych płaszczyzn, wolno posuwała się do przodu. Zaraz poczuła przejmujące zimno; jej długie rzęsy zrobiły się całkiem białe. Usłyszała szum wody — dotykając ścian, poczuła, że spływają po nich strużki lepkiej cieczy. Przeszła kilka metrów i stanęła oko w oko z zakapturzoną postacią Gerolama, który przybrał jedną ze swoich ulubionych postaci: wyklętego mnicha, ubranego w przypominający zgrzebny worek habit. Pomna słów lady Banhill zignorowała posągową postać i przeszła obok. Już ją mijała, kiedy mnich zaczepił sękatą laską o kieszeń szarego swetra dziewczynki. Amanda zachwiała się, odwróciła i zasyczała przez zęby „oj, nieładnie”. Stanowczo wyjęła drewno ze swojej kieszeni. Zmieniony Gerolamo zaskrzypiał jak potępieniec i podał uczennicy emaliowaną miseczkę:

— Przyyynieś mi odrobiiinę wooodyyy…

Hermiona fuknęła i niezbyt grzecznie wyszarpnęła miskę z wysuszonej dłoni. Zeskrobała ze ścian trochę szronu i pędem pobiegła w stronę mijanego niedawno ogniska. Postawiła naczynie obok płomieni, ale białe kryształki wcale się nie roztapiały. Nie zastanawiając się zbytnio, podniosła miskę i wciskając ją zakapturzonej postaci, powiedziała:

— Nie mam czasu. Poczekaj, aż się rozpuści.

Mimo że w jaskini panował półmrok, a na twarz mnicha padał głęboki cień, od razu poznałam asystenta pana Puddingtona. W zasadzie nie poznałam, ale jakoś wiedziałam, że to Gerolamo. Chciałam przypomnieć mu nasze ostatnie spotkanie, ale nie miałam czasu, więc szybko pobiegłam dalej.

Po chwili przeszła obok otwartego okna. Korytarz był tak wąski, że dziewczyna przytuliła się do kamiennego parapetu. Spojrzała w lewo i zobaczyła siebie, leżącą na wyrastającym ze słomy pieńku i jakiegoś muskularnego człowieka, który uderzał toporem w jej obnażoną szyję. Usłyszała szum padającego deszczu. „Deszcz tutaj? To chyba woda skrapla się na ścianach”, powiedziała w myślach i wdepnęła w krowi placek. „Pewno zostanę sołtysem”.

Spotkała ubraną na biało kobietę, która trzymała za uzdę niewielkiego kucyka. Kobieta miała niezwykle bladą twarz i różowe nogi w białych pantofelkach. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak posypana mąką — jej konik cicho rżał i stojąc na cieniutkiej, prążkowanej skórze nerwowo grzebał kopytkiem.

— Z drogi — powiedziała Amanda i przeszła obok Krupczatki. — Wcale się ciebie nie boooję — zaśpiewała, bo w chwilach szczególnego zdenerwowania zawsze podśpiewywała.

Nagle zrobiło się zupełnie ciemno i tylko płonące pochodnie wskazywały drogę. „Jak to wszystko może się tutaj pomieścić?” pomyślała dziewczyna i poszła dalej. Zaraz poczuła przykry zapach potu, pomieszany z fetorem starych siuśków. W ciemności potknęła się o metalowe wiadro, przykryte drewnianą pokrywką — w oddali zamigotało niewielkie światełko. Ochoczo poszła w kierunku tego światła, mając nadzieję, że tam kończy się ten okropny tunel. Dostrzegła metalową klatkę, przypominającą polutowane obręcze od beczki, a w niej rozkładające się ciało. Kucnęła i przeszła pod klatką, wchodząc na zalaną słońcem łąkę. Dostrzegła brodzące w wysokiej trawie dziwne, jabłkowite stwory, przypominające konie z ludzkimi głowami i obdartego chłopca, który grał na fujarce. Spojrzała w prawo, skąd dobiegało radosne pochrapywanie i zobaczyła stado białych kucyków, takich samych jak ten, który towarzyszył posypanej mąką kobiecie.” Acha” — pomyślała — „to tutaj pasają się te koniki”.

Nad lasem, okalającym rozległą polanę, dostrzegła gruby komin, z którego wydobywały się kłęby szarego dymu. Pchana jakąś niewidzialną siłą, poszła w tamtym kierunku i znalazła się wśród gęstych zarośli. Pochyliła głowę, wcisnęła ją w ramiona i rozchylając czepiające się wszystkiego gałązki, wolno posuwała się do przodu. Nagle pociemniało i zaczął padać niewielki deszcz. Granatowe, ledwo widoczne niebo przekroiła pomarańczowa błyskawica. Hermionka znalazła się po drugiej stronie lasu nad szeroką, rwącą rzeką — powoli zaczęło ogarniać ją zniecierpliwienie, ale zaraz pomyślała, że to wszystko jest w Białym Domu, w którym znajduje się jej łóżko i ulubiona piżamka w krokodyle. Uspokojona, rozejrzała się wokół, dostrzegając wodospad, który zakrywał wejście do niewielkiej groty. Wiedziała, że musi tam wejść.

W grocie było całkiem cicho i słychać było jednostajnie kapiącą wodę. Amanda wyczuła gwałtowny ruch i usłyszała świst przelatującego w pobliżu jej głowy nietoperza. Uparcie dążyła do przodu, ostrożnie stawiając stopy na nierównych kamieniach, które chrzęściły pod skórzanymi podeszwami jej stukających bucików. Po chwili usłyszała jakby dzwonienie łańcuchów i przeciągły jęk wydobywający się z rozświetlonej niszy. Ostrożnie zajrzała do środka.

W rogu kamiennej sali leżała porozrzucana słoma (raczej to, co kiedyś było słomą), a na niej siedział półnagi mężczyzna. Jego rozciągnięte ręce były przymocowane do ścian grubymi, czarnymi łańcuchami. W świetle płonącej pochodni, Hermiona dostrzegła, że szmata, która osłaniała biodra faceta, jest nasiąknięta krwią. Zamiast brzucha mężczyzna miał wielką ranę, przy której siedział drapieżny ptak, co chwila zanurzając zakrzywiony dziób w jego wnętrzności. Blade nogi skazańca wyglądały niezwykle przerażająco. Prawa kończyła się wysuszoną kością, a lewa sprawiała wrażenie kawałka drewna obciągniętego cienką skórą.

Amanda poczuła rozchodzący się fetor. Zobaczyła okrągłą tarczę, pośrodku której tkwiła okropna głowa z wężami zamiast włosów. Głowa należała do jakiejś młodej dziewczyny — nawet zniekształcający grymas pozwolił dostrzec ogromne, wyłupiaste oczy, prosząco patrzące na pannę Greenwood. Gdzieś wewnątrz czaszki dziewczyna usłyszała piskliwy głos „podnieś mnie”. Pod blaszanym talerzem kłębiły się dziesiątki bladych dżdżownic wyginających obłe ciała w różnych kierunkach.


Ptak o łysej szyi przysunął głowę do brzucha mężczyzny i gwałtownie wbił zakrzywiony dziób w obnażoną wątrobę. Przykuty do skały więzień podniósł oczy. Z jego półotwartych ust popłynęła stróżka krwi — Amandzie, która nigdy nie bała się widoku czerwonej cieczy, zrobiło się trochę niedobrze.

Nic nie przestraszyło jej tak jak te dżdżownice. Białe kucyki, zimne ogniska i rozkładające się ciała były tak nierealne, że nie sposób było czuć strach. Nawet ten przykuty do ściany Prometeusz wzbudzał pełen politowania uśmiech.


Podczas lekcji fizyki dowiedziałam się, że kurczenie olbrzymich przestrzeni i zamykanie ich w niezwykle małych trójwymiarach nie ma w sobie niczego z magii. Czarodziejska jest jedynie natychmiastowość kurczenia i zamykania.

Czując, że zaraz zwymiotuje, poszła w głąb ciemnego korytarza. Unikając zderzenia z latającymi odkurzaczami, ostrożnie przeszła przez chybotliwy mostek, wiszący nad bulgocącą lawą.


Dyrektor Puddington i panna Banhill nie napracowali się zbytnio, wymyślając „atrakcje” toru przeszkód. Zresztą: napracowali się. Trudno wymyślić coś naprawdę przerażającego, tym bardziej że każdy boi się innych rzeczy. Ja na przykład nie lubię obłych robaków, tata martwych zwierząt, a babcia zeschłych gałązek bzu. Ania Muhle boi się połamanego ołówka i, że zapomni włożyć do swojego piórnika małej, przezroczystej linijki. Ciekawe, czy Makumba był goniony przez wściekłego nosorożca, a na Ping Pong Tung spadały kamienie z chińskiego muru… Straszenie kogokolwiek nie należy do dobrego tonu. Fakt, nie można być przesadnie ostrożnym i dmuchać na zimne (to znaczy ustępować wszystkim jak wrzodowi nie powiem, na czym), ale wywoływanie u kogoś przerażenia jest po prostu podłe. Trudno mi podejrzewać Mordreda i miss Banhill o działania pozbawione sensu. Tor przeszkód na pewno miał jakiś cel. Cel, którego wtedy nie znałam.


Dziewczyna obeszła niewysoką skałę i bez żadnego wysiłku wdrapała się na niezbyt dużą, łysą górę, na której szczycie coś intensywnie błyszczało. Podeszła bliżej i zobaczyła, że na wapiennej podstawie przypominającej starożytny ołtarz, stoi niewielka, obita miedzianą blachą skrzyneczka. Pochyliła się nad nią i dostrzegła podłużny kryształ, wystający z beczkowatego wieka. Chwyciła i pociągnęła do góry. Pokrywa nawet nie drgnęła, za to cała skrzynka uniosła się w powietrze. Amanda w ostatniej chwili chwyciła ulatującą kasetę i przycisnęła ją do piersi. Potem zeszła trochę niżej i ostrożnie postawiła zdobycz na trawie. Ścisnęła skrzynkę między udami i ponownie szarpnęła. Zrobiła to tak silnie, że kryształ został jej w palcach, a ona gwałtownie uderzyła plecami w murawę.

Nie myślała o niczym. Chciała za wszelką cenę zobaczyć, co jest w środku. Szybko wstała i dla pewności przygniotła szkatułkę ciężkim, leżącym opodal kamieniem. Zdawało jej się, że kasetka cicho jęknęła. Potem usiadła obok i myślała jak podnieść wieko.

Skoro nie było żadnego narzędzia, którym mogłabym otworzyć puszkę, powinnam zejść między jeziora gorącej lawy i znaleźć tam jakiś ostry i płaski kamień. Już podczas marszu na skraj urwiska pożałowałam, że nie wzięłam skrzyneczki ze sobą; po pierwsze miałabym ją zawsze na oku, a po drugie mogłabym otworzyć na miejscu. Z drugiej strony szkatuła mogłaby zbytnio absorbować moją uwagę.

W końcu dotarłam do mostka i poczułam okropny smród siarkowodoru. Kałuże lawy co chwila wybuchały, rozsypując wokół śnieżnobiałe płatki róż.

Dostrzegłam poczerniałą ze starości deskę i przyciskając do nosa połę swojego sweterka, usiadłam w cieniu liliowego krzaka. Dotknęłam drewna, które było tak spróchniałe, że rozsypało mi się pod palcami — tylko trzy średniej wielkości gwoździe błyszczały w słońcu niczym szydełka babci.

Owładnięta ciekawością zgarnęłam gwoździe i popędziłam w stronę pozostawionej skrzyneczki. Kiedy dobiegłam na miejsce, lekki zefirek poruszał wiekiem kuferka, obok którego siedział półnagi mężczyzna z osełedcem na ogolonej głowie. Tłumiąc śmiech, powiedziałam „sezamie, otwórz się” i wtedy dżin zaczął porastać piórami, aby w końcu zamienić się w gryfogona i odlecieć na zachód.

Mimo że jej ciekawość osiągnęła apogeum, Amanda bardzo ostrożnie podeszła do skrzynki i nieśmiało spojrzała do wnętrza. W środku leżała kremowa kartka ozdobiona czerwoną wstążką (taką samą jak ta, którą był przewiązany list przyniesiony na stołówce).

Po rulonie leniwie wędrowało kilka pozbawionych skorupek ślimaków i dwie czarne pijawki.

Dziewczyna strząsnęła robaki, rozerwała tasiemkę i przeczytała:


„Do panny Amandy Greenwood w Bimbelrock. Skoro czytasz tę kartkę, znaczy, że pomyślnie przeszłaś dotychczasowe próby. Teraz pozostała tylko jedna. Pójdź za burym kotem w kierunku drzwi, które zobaczysz w lesie. Przejście oznacza, że stałaś się pełnoprawną uczennicą Szkoły Kształtowania Niezwykłych Umiejętności. Życzę powodzenia. Magister Henry Puddington, dyrektor”.


„Na pewno chcą uśpić moją czujność”, pomyślała Hermiona. „Powinnam mieć oczy szeroko otwarte”. Kopnęła kasetę, głęboko westchnęła i poprzez upstrzoną kaczeńcami łąkę pomaszerowała w kierunku lasu. Przeskoczyła niewielki strumyk — poszła wzdłuż grobli oddzielającej półksiężycowy staw od zarośniętej zielskiem sadzawki. Jakaś niewytłumaczalna siła kazała jej iść w stronę ciemniejących na horyzoncie drzew.

Odprężona — nie do końca zdając sobie sprawę z podświadomej ulgi, którą przyniosła lektura listu, na powrót zaczęła zastanawiać się nad cudownością zmieszczenia tego wszystkiego w jednym, wąskim korytarzu. Omijała wysokie kopce termitów, niebieskie biedronki i pojedyncze krzaki, na których rosły pocztowe skrzynki. Widziała stada drewnianych taboretów, które leniwie gryzły trawę i tabuny zielonych, drapieżnych krów z rogami obwieszonymi szklanymi szyszkami.

Spojrzała w kierunku, z którego dochodził miarowy stuk i zobaczyła omszałą chatkę stojącą na skraju gęstego lasu. Zaintrygowana, podeszła do budowli, która leniwie wstała i wolno odeszła, odsłaniając wijącą się wśród pokrzyw dróżkę. Amanda podciągnęła zrolowane skarpety i zanurzyła się w zarośla. W pewnej chwili ścieżka rozszerzyła się w podłużną polanę okoloną brązowymi wieszakami. Na jednym z nich wisiała różowa sukienka ozdobiona kokardą w białozielone pasy. Nie zastanawiając się zbytnio, dziewczyna przyłożyła sukienkę do ramion — zdjęła swój szary sweterek i stanęła na skraju polany w samej bieliźnie. Potem założyła sukienkę i poczuła przyjemne łaskotanie.

Jakoś nie pamiętałam historii Heraklesa i szaty ofiarowanej mu przez Dejanirę. Gdybym pamiętała, to za nic nie założyłabym tej sukienki. Nie dam głowy, czy to nie „zasługa” niebieskiej pigułki i rumiankowego eliksiru.

Ta pigułka to jakaś fuszerka, bo nie zawsze działa. Przecież ciocia B. pamiętała trochę rzeczy — domyślam się, że nie o wszystkich mówiła.

Poczułam niezbyt przyjemny ucisk pod pachami, a czerwona lamówka, którą obszyto zakończenie bufiastych rękawów, mocno wpiła się w moje ramiona.

Nagły podmuch wypełnił suknię, która wydęła się jak balon i gdybym z całej siły nie przytrzymała się drewnianego wieszaka, pewnie uniosłabym się w górę jak różowy flaming. Potem wiatr ustał. Poczułam, że twardo stoję na ziemi i zaczęłam się histerycznie śmiać. Domyślam się, że wyglądałam bardzo śmiesznie. Zaraz przypomniała mi się niedawna wizyta na przedstawieniu, w którym dorosła kobieta, przebrana za małą dziewczynkę, udawała Anię z Zielonego Wzgórza i mimo usilnych starań nie udało jej się ukryć pokaźnego biustu.

Ktoś, kto pokazuje inne oblicze niż to, które ma w rzeczywistości, wywołuje salwy śmiechu. Chce być lepszym albo gorszym od tego, jakim jest naprawdę. Stary i pomarszczony nie powinien kreować się na adonisa, a adonis nie powinien robić z siebie matuzalema. Od zawsze śmieszyli mnie mali chłopcy, wbici w sztywne garniturki. I dziewczynki ubrane bardzo wyzywająco. Albo ludzie w średnim wieku, noszący ubrania właściwe dla młodzieży. Musiałam komicznie wyglądać w tej różowej sukience z wielką kokardą na plecach.

Po chwili z krzaków wyszedł bury kot i ogonem pokazał mi dalszą drogę. Las drewnianych wieszaków się skończył i zobaczyłam drzwi, które bezsensownie stały na ubitej ziemi. Za nimi był tunel z mgły. Kot zniknął, a mnie się zdawało, że w białych oparach są jacyś ludzie. Nacisnęłam klamkę… i znalazłam się w otaczającym mnie zewsząd mleku. Doszłam do miejsca, w którym stała uśmiechnięta panna Banhill:

— No no, Puddington miał rację… Nieźle sobie poradziłaś. Co ci tak wesoło? Zdejmij to okropne ubranie.

Wcisnęła mi do ręki zieloną piłeczkę i kazała ją oddać panu siedzącemu za okrągłym stolikiem. Kiedy do niego podeszłam miss Banhill już tam była:

— Chodź ze mną.

Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do swojego gabinetu.

— Siadaj — powiedziała, wskazując niewielkie krzesło. — Twarzą do ściany.

Zamknęłam oczy i zgodnie z poleceniem odprężyłam się na tyle, na ile to było możliwe.

Kiedy podniosłam powieki, okazało się, że jestem w niewielkim pomieszczeniu wyłożonym mahoniową boazerią. Jakiś pomarszczony mężczyzna dotykał mnie nieskromnie i przykładał do moich ramion metr krawiecki. Mruknął coś niezrozumiale, podrapał się po pooranym zmarszczkami czole i zniknął za przepierzeniem. Po chwili wyszedł, niosąc w wyciągniętych rękach czarny, nieco błyszczący łach.

— Załóż. — Powiedziała pani Banhill i wskazała głową nowy kombinezon.

Posłusznie wzięłam strój i pozbyłam się różowej sukienki.

Margaret Banhill obejrzała mnie dokładnie i pocierając nos, powiedziała:

— Odtąd to będzie twoje podstawowe ubranie. NIGDY nie wolno ci go zdejmować. Tylko przed pójściem do łóżka. Krótko mówiąc: zawsze jak będziesz wychodziła ze swojego pokoju, musisz to włożyć. Nawet jeżeli zaraz będziesz brała prysznic. W kwaterze też powinnaś nosić kombinezon.

— A jeżeli…

— On się nigdy nie podrze. Zresztą musisz dbać o swój regulaminowy ubiór, inaczej narazisz się na karę… Teraz już idź.

Lady Banhill podeszła do swojego biurka i napisała pierwszy raport do magistra Puddingtona:


„Miss Amanda Greenwood została dziś poddana rutynowej próbie w Jaskini Lwów. Podczas próby wykazała całkowity brak zdziwienia napotkanymi sytuacjami i osobami. Przypadkowo stwierdzono, że się boi (raczej nie lubi) dżdżownic.

Szczególnie nielogiczne sytuacje nie powodowały u niej przestrachu. Zdawała się przyjmować wszystko „z dobrodziejstwem inwentarza”. Niepokoi fakt, że z łatwością rozpoznała Gerolama, którego Pan Dyrektor, jak zwykle, zaangażował do straszenia nowoprzyjętych. Bez protestu odebrała całkiem nijaki uniform; w różowej sukience wygląda śmiesznie. Jest wielce subordynowana i jej zachowanie nie budzi jakichkolwiek zastrzeżeń”.


Kombinezon uwierał pod szyją. Nie miał żadnych guzików ani suwaka. Wystarczyło tylko przejechać otwartą dłonią i bez problemu można się było podrapać po brzuchu. Brakowało tylko czarnej pelerynki, ale peleryna nie przysługuje pierwszakom. Za to poniżej ramienia miałam białą kropkę otoczoną zielonym okręgiem i wydedukowałam, że taki okrąg to znak szczególnej opieki roztoczonej przez Mordreda.

Przypomniałam sobie o niewielkiej paczuszce, którą dostałam od dyrektora. Szybko pobiegłam w kierunku swojego pokoju, mijając po drodze drzwi prowadzące do stołówki — chciałam jeszcze raz rzucić okiem na olbrzymią salę, więc zwolniłam i nacisnęłam klamkę.

Katedra była całkiem pusta. Usiadłam na wysokim krześle i myśląc o talerzu pełnym makaronu, spojrzałam w górę.

Nagle z ciemności wynurzyła się bladożółta nitka i powoli spływając z sufitu, ułożyła się na leżącym przede mną talerzu. Potem, nie wiadomo skąd, pojawił się słoik słodko-kwaśnego sosu, który odkręcił się z głośnym beknięciem i zrobił na białym obrusie kilka nieprzyjemnych kleksów.

Kończąc swoją ulubioną potrawę, usłyszałam jakby stuk. W mgnieniu oka znalazłam się pod obrusem i klucząc między nogami od krzesełek, podeszłam pod drzwi. Kiedy hałas ustał, stanęłam na pustym korytarzu; tym samym, którym wcześniej tutaj przyszłam.

W moim pokoju (w kominku) nadal płonęły brzozowe bierwiona, a na łóżku leżała piżamka w krokodyle i rozbebeszona walizka. Na stoliku pod oknem siedziała białoczarna sroka, trzymając w dzióbku koniec złotego łańcuszka, którym przewiązany był niewielki rulonik ozdobiony czerwoną wstążką. Wiedziałam już (domyśliłam się tego), że sroki robią za gołębie pocztowe, a ruloniki to ważne listy; taki staromodny sposób porozumiewania się z uczniami. „Nie mogą wysłać SMS-a?” pomyślałam i rozwinęłam papier:


„Panna Amanda Greenwood, uczennica w Bimbelrock. Ten pokój wbrew poprzedniemu oświadczeniu będzie dla Ciebie kwaterą docelową, zajmowaną również przez inne osoby. Są to między innymi uczennice klasy I b Emma Winter i miss Georgina Chadwick. Kategorycznie zabraniamy Ci zwracania uwagi na jakiekolwiek dziwne zachowania tej pierwszej, nawet jeżeli wydadzą się one całkiem pozbawione sensu. Panna Winter jest obdarzona szczególnymi cechami, które mogą niepokoić osoby z jej otoczenia. Nakazujemy ostrożność w obcowaniu z wyżej wymienioną i bezwarunkowo zabraniamy doprowadzania do sytuacji, w której zostaniesz w najmniejszy sposób zraniona i pojawią się u Ciebie otwarte rany, przez które będzie wypływała krew […]”.


Byłam zbyt podniecona zdarzeniami całego dnia, aby zrozumieć sens tego listu. Odłożyłam go na stolik i otwartą dłonią dotknęłam przodu mojego kombinezonu. Bezszelestnie rozsunął się na boki. Zrzuciłam z łóżka szary sweterek, przesunęłam dwuczęściową piżamkę i położyłam się głową do okna. Ciemnoczerwone obłoki, sunące po granatowiejącym niebie, rozleniwiły mnie dokumentnie. Rozerwałam paczuszkę i wyjęłam kilka niewielkich zeszytów w tekturowych okładkach. Na jednym z nich złocone litery układały się w słowo REGULAMIN. Odłożyłam zeszyt i sięgnęłam po poszarpaną kartkę z kolorowymi brzegami. Po chwili zorientowałam się, że trzymane przeze mnie pismo jest standardowym drukiem, bo nawet odręczny podpis był wypukle wydrukowany. To był list od Mordreda:


„Serdecznie witam w gronie uczniów Szkoły Kształtowania Niezwykłych Umiejętności. Ta szkoła nie jest zwyczajną placówką, gdyż ogólna wiedza, którą tu zdobędziesz (wierzę, że dołożysz ku temu wszelkich starań), będzie Ci niezwykle przydatna we właściwym wykorzystaniu cech, którymi zostałeś/aś obdarzony/a.

Twoim podstawowym obowiązkiem jest pilne zdobywanie wiedzy i wykonywanie wszelkich poleceń przełożonych; w tym bezwzględne stosowanie się do zakazów wydawanych przez dorosłych.

Prawdopodobnie odniosłeś/aś wrażenie, że otacza cię magiczna rzeczywistość, ale wszystko, co Cię spotkało, ma całkiem realny wymiar i jest naukowo wytłumaczalne. Magia ma naukowe podstawy. Dlatego nauka i wytrwałe zdobywanie wiedzy jest podstawą wszystkiego”.


Zamyśliłam się nad prawdziwością słów dyrektora. Pomyślałam, że warto by zamknąć okno, ale nagły zefirek uświadomił mi, że nie udało mi się zasunąć okiennic bez ich dotykania. Odłożyłam kartkę i leniwie podeszłam do parapetu. No tak. Przecież tu jest tylko szyba.

Wewnątrz pojawiła się poznana w katedrze Emma Winter, ubrana w czarny, połyskliwy kombinezon (mój się tak nie błyszczał). Szybko dotknęłam ręką piersi.

— Ooo — powiedziała Emma. — To będziemy mieszkać razem…

Nic nie odpowiedziałam. Dziewczyna podeszła do swojego kuferka i wyjęła z niego pluszową mysz:

— Chcesz? Rodzice mi włożyli.

Poczułam obrzydzenie, bo mysz była jak żywa. Gdyby nie jej czerwony nos pomyślałabym, że koleżanka przywiozła prawdziwe zwierzątko.

Emma była wysoka, nie za chuda ani za gruba i miała ogorzałą twarz. Jej czarne włosy przypominały węże okalające twarz kobiety z tarczy. Na lewym nadgarstku trzymała niezbyt świeży opatrunek.

— Zawsze zapominam go zmienić — powiedziała. — Czasami jestem głodna.

Amanda niczego nie zrozumiała, ale przypomniała sobie list przyniesiony przez srokę.

Ponownie wyciągnęła się na swoim łóżku i zaczęła kartkować regulamin. Ukradkiem zerkała na współlokatorkę i zobaczyła, jak dziewczyna wyjmuje z torby dwa duże słoiki wypełnione gęstym, malinowym sokiem.

— Mówiłam ci, że czasami bywam głodna. Mama mi dała. Lubię poczuć w ustach coś czerwonego.

— ???

— No wiesz… Często mi rosną włosy na rękach. Ale to żaden problem. Postaraj się nie zasypiać, zanim ja nie usnę. I skombinuj sobie trochę czosnku. Nie znoszę czosnku. Połóż sobie parę ząbków pod poduszkę albo… włóż do kieszeni. Mam nadzieję, że te drzewa za oknem to brzozy, nie osiki… Wujek mi mówił, że nie muszę się obawiać osikowych kołków, bo nie jestem zombi, ale wolę uważać.

— A kto jesteś? — Zapytała Amanda trochę dla podtrzymania rozmowy.

— Kobieta wamp.

— To znaczy?

— No, lunatykuję. Chyba się nie boisz?

— Coś ty… Widziałam tutaj takie rzeczy, że niczego się nie boję…

— To jeszcze zobaczysz… Na przykład mnie na parapecie…

Potem Emma zajęła się rozpakowaniem swojego bagażu. Przywiozła całą menażerię: pluszowego słonia, trzy małpki, myszkę, czarną, afrykańską maskę i małą główkę zmniejszoną do rozmiarów pięści. Na szafce obok lampki postawiła niewielkie pudełko z kolorowego papieru. Po chwili wzięła to pudełko i podstawiając Amandzie pod nos siadła na krawędzi łóżka:

— Masz ochotę zobaczyć, co jest w środku?

W pudełku było trochę skorupek po ugotowanych na twardo jajkach.

— Nigdzie się bez tego nie ruszam. Ta mała, w kształcie hipopotama to moja.

— ???

— Ja byłam w tym jajku.

— No co ty? Nie uczyli cię w szkole?

— Ze mną było inaczej. Mówiłam ci o Georgu…

Amanda spojrzała z przenikliwą ciekawością:

— To jesteś smoczycą?

— Wampem. — Żachnęła się Emma.

Słyszałam o zombich, woodoo i innych takich, ale moja wiedza o wampach była równa absolutnemu zeru. Przyjrzałam się dziewczynie i zobaczyłam, że ma wielkie, kocie oczy.

— Zdradzę ci tajemnicę. Widzę w nocy. Nawet wtedy, gdy śpię i mam opuszczone powieki.

— Eee, to chyba nie śpisz…

Amanda nie mogła do końca zaspokoić swojej ciekawości, bo drzwi sypialni otworzyły się szeroko i weszła chuda i wysoka jak tyczka dwunastolatka z plecakiem na ramionach. Z głośnym westchnieniem postawiła plecak na dywanie i niepewnie spojrzała na siedzące dziewczynki.

Na pewno znacie to uczucie, kiedy sami, mając duszę na ramieniu, zachowujecie się jak starzy wyjadacze wobec osób nowoprzybyłych do świata, który w tej właśnie chwili staje się waszym światem, a wy czujecie się w nim jak ryby w wodzie. Przynajmniej chcecie, żeby ten człowiek tak myślał. Przybierając znudzone miny, ja i Emma dawałyśmy nowej do zrozumienia, że jesteśmy tu nie od dziś. Zachowywałyśmy się tak jak drugoklasista, z wyższością patrzący na wystraszone pierwszaki.

Emma odwróciła się niedbale i ręka dziewczyny przez chwilę zawisła w powietrzu.

— Mam na imię Georgina — powiedziała tyczka — a wy?

— Ja jestem Morgana, córka Asmodeusza z Nottingham, a to Bibianna Łysogórska ze Świętego Krzyża. Uważaj na nasze miotły. Zaparkowałyśmy przy wejściu. A ty jesteś zwykła Chadwick? Żyję już 800 lat i nigdy o kimś takim nie słyszałam.

Amanda zeskoczyła z łóżka:

— Nie słuchaj! Mam na imię Amanda, a to jest Emma. Kobieta wamp.

— To wy nie jesteście czarodziejki?

— Czarodziejki??? Ktoś ci naopowiadał niestworzonych rzeczy!

— U mnie, w hrabstwie Eastwick, w co drugim domu mieszka ktoś, kto umie czarować… A miotły?

— Jedyną miotłę ma woźny i na niej nie lata, tylko zamiata plac. Widziałaś tu jakieś inne?

Mimo protekcjonalnego tonu Gina nie obrażała się, tylko brnęła w dyskusję.

Potem nagle zakończyła i zaczęła rozpakowywać swój plecak.


Koleżanka niczym się nie zdradziła i nie poznałyśmy wtedy, że jest prawdziwą czarownicą. Dla nas była niezbyt rozgarniętą, tyczkowatą współlokatorką i dopiero kilka dni później poznaliśmy jej prawdziwą naturę. Ona i jej rodzice robili wszystko, aby młoda zaczęła naukę w Bimbelorze, bo jeszcze od czasów Szkoły w Guadalcanal, zdolne czarodziejki bratały się ze zwykłymi ludźmi i pobierały wśród nich stosowne nauki.

Dziewczynki zaczęły przygotowania do snu. Było jeszcze za wcześnie, aby iść spać, więc Amanda zaproponowała wyjście przed budynek. „Zapięły” swoje kombinezony i wyszły na korytarz, na którym była mosiężna tabliczka ze strzałkami wskazującymi drogę. Znalazły się na podwórku, wypełnionym grupkami ubranych na czarno dzieci i podeszły do najbliżej stojącej grupy — rozmowy pełne dwunastoletniej powagi na chwilę ucichły.

— Wy też jesteście nowe? Z której klasy?

— Ja z pierwszej be — powiedziała Amanda.

— To będziemy w tej samej — odpowiedział nad wyraz poważny chłopiec.

— Ja też jestem z pierwszej b — odezwał się pryszczaty blondyn, wyraźnie górujący nad pozostałymi. Miał jasne, kręcone włosy, blade, prawie białe dłonie i niezwykle długie paznokcie.

Uczennice przedstawiły się grzecznie. Hermiona powiedziała swoje nowe nazwisko, bo zdążyła się do niego przyzwyczaić.

— I co? — Rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Mała Emilka kręciła stopą odzianą w bordowy pantofelek.

— Noo… Jak było w tunelu? Najśmieszniejszy ten ogień, który wcale nie parzył…

— Przecież tam nie było żadnego ognia — powiedział blondyn. — Najgorszy był fryzjer, który chciał mi zrobić trwałą, ale go kopnąłem w przyrodzenie.

— I myszy — dodała Emilia.

Zapadło długie milczenie.

Obserwowaliśmy się wnikliwie. Rodziły się pierwsze sympatie i niechęci.


Uczniowie bardzo ostrożnie podchodzili do zawierania nowych znajomości. Każdy był pod wrażeniem pobytu w jaskini i każdy starał się przekonać pozostałych, że to właśnie on widział najbardziej przerażające rzeczy.

Gdzieniegdzie przechodzili starsi, zaopatrzeni w połyskliwe peleryny; nieliczni mieli znaki w kształcie błyskawicy, oznaczające, że są niezwykle „odporni” na wiedzę, a inni wyszywane czerwoną nicią wyobrażenia szachowych skoczków.

Niebo zrobiło się z lekka różowe, a na wschodzie nieuchronnie granatowiało. Jakaś dziewczynka uparcie patrzyła w przesuwające się z wolna smugi ciemnoczerwonych chmur, z których co chwila wyłaniał się gryfogon z jeźdźcem na grzbiecie. Słysząc szum błoniastych skrzydeł Ania Muhle wskazywała je palcem i mówiła „o”. Wszyscy uznali, że Ania jest jeszcze bardzo dziecinna.

Joseph dotknął lewego ucha i zapytał:

— Co o tym sądzicie? Nie wydaje wam się, że te stwory są zaprzeczeniem słów pani Banhill?

Nikt nie podjął tematu. I dobrze. Bo przecież — jak powiedziała przełożona — naszym zadaniem jest pilnie się uczyć, a wtedy na pewno zrozumiemy sens istnienia tych latających dziwolągów.

Miałam mnóstwo pytań, ale żadnego nie zadałam. Wolałam pozostać sama ze swoimi wątpliwościami, wierząc, że i tak zostaną kiedyś rozwiane. Tylko Georgina, w sposób całkiem naturalny, niczemu się nie dziwiła.

Widząc przechodzącego Holentza podeszła do niego i coś mu powiedziała. Słowa Giny musiały zainteresować woźnego, bo objął dziewczynkę ramieniem, położył jej rękę na plecach, a koślawy paluch przytknął do wykrzywionych ust, w geście nakazującym całkowite milczenie.

Vladislav był jak na razie jedyną osobą, której Gina bez ogródek powiedziała o swojej prawdziwej naturze. Przypominał jej garbatego dzwonnika z Notre Dame i wzięła go za białego księcia w stanie spoczynku. Woźny natychmiast uznał, że dziewczynka mówi prawdę, bo chociaż nie umiał czytać w myślach, bezbłędnie potrafił odróżnić prawdę od fałszu. Zresztą Gina pokazała mu tajemny znak: noszoną na palcu, szeroką, żelazną obrączkę z wygrawerowanym symbolem miotły.

Po krótkiej wymianie zdań woźny poszedł do stajni, dosiadł służbowego gryfogona i wolno poleciał do budynku dyrekcji, sprawdzić, czy schwytany przestępca jest należycie przygotowany do jutrzejszej egzekucji.

Okazało się, że większość z tych, którzy stali przed Białym Domem to uczniowie z mojej klasy. Byli to: Karol Circlemade, Georgina Chadwick, Sebastian Murillo, Heidi von Schweiger i inni, których w tej chwili nie pamiętam.

Po zachodzie zrobiło się dość zimno i szybko zapadła ciemność. Gina i Emma zostały na podwórku, a ja rozsunęłam kombinezon, założyłam piżamkę i poszłam do łazienki, która była przy naszym pokoju. Potem włożyłam swoją bieliznę do szafy, położyłam się w łóżku i w świetle lampki usiłowałam czytać regulamin. Nie wiadomo, kiedy przyszedł sen. Pomna słów Emmy walczyłam z opadającymi powiekami, ale zmęczenie było silniejsze.

Obudził mnie hałas uczyniony przez współspaczki, które po godzinie weszły do pokoju.

Spod zmrużonych powiek widziałam, jak Georgina założyła sobie czerwoną wstążkę, a Emma przywiązała do stopy mały, mosiężny dzwoneczek.

Kładąc się do łóżka, spojrzała w moją stronę i powiedziała:

— Pamiętaj, co ci mówiłam. Jak usłyszysz dzwonienie, natychmiast walnij mnie między oczy. Tylko nie za mocno.

Nie było co udawać snu. Niechętnie wstałam i położyłam pod poduszkę niewielką główkę czosnku, którą dała mi karłowata kucharka. Dziewczynki zgasiły światło i zaraz zasnęłam, ale po dwóch godzinach obudziło mnie delikatne dzwonienie. W świetle księżyca wpadającym przez zamknięte okno widziałam, że Emma niemrawo podchodzi do szyby — koleżanka wyciągnęła szyję, a jej usta otworzyły się w bezgłośnym skowycie. Potem podniosła drewnianą, oszkloną ramę, stanęła na parapecie i powoli zsunęła się po rynnie.

Pomyślałam, że pewno w jakiś sposób łamie regulamin i chciałam ją zatrzymać, ale przypomniałam sobie, co mówiła o lunatykowaniu.

Nie mogłam ponownie zasnąć. Wreszcie, mając dość pościelowej męki, cicho wstałam, wzięłam książeczkę z regulaminem, poszłam do ubikacji i usiadłam na zamkniętym sedesie.

Półka pod lustrem była jeszcze pusta; stały na niej tylko plastikowe kubki ze szczoteczkami i kilka jednorazówek do golenia. W umywalce był zwitek brązowych kłaków, a obok kosza bandaż, zabrudzony rudymi plamami krwi. Nie ruszając się z sedesu, podniosłam go i z obrzydzeniem wrzuciłam do pojemnika.

Otuliłam się niebieskim szlafrokiem (zdawało się, że chmurki i białe baranki ozdabiające miękki materiał nieznacznie się poruszyły):


„Szkoła Kształtowania Niezwykłych Umiejętności jest szkołą z wieloletnimi tradycjami; elitarną placówką oświatową dla starannie wyselekcjonowanej młodzieży, która ze względu na niezwykłe zdolności lub zaskakujące pochodzenie, wymaga szczególnego traktowania.

Placówka edukuje młodzież w zakresie wiedzy niezbędnej dla człowieka w wieku 12 — 16 lat, dając solidne podstawy rozwijania nadnaturalnych umiejętności. Dla całkowitej realizacji tego celu niezbędna jest pełna współpraca uczniów, dlatego:

— Uczeń ma bezwzględny obowiązek zdobywania, pogłębiania i utrwalania wiedzy.

— Uczeń ma obowiązek mieszkania w internacie na płaskowyżu Bimbelrock przez cały czas nauki.

— Uczeń jest zobowiązany do bezwzględnego posłuszeństwa wszystkim pracownikom szkoły, niezależnie od pełnionych przez nich funkcji.

— Uczeń musi stosować się do nakazów i zakazów.

W przypadku niewypełniania obowiązków i złamania zasad uczeń ponosi odpowiedzialność dyscyplinarną”.


„Ble, ble” pomyślała Amanda i nie mogła zrozumieć, dlaczego Puddington sugerował uczenie się regulaminu na pamięć. Jego istotne postanowienia można by zawrzeć w kilku słowach:

— trzeba się uczyć i być posłusznym

— trzeba mieszkać w Bimbelrock

— trzeba słuchać nauczycieli i opiekunów

— nie wolno samowolnie opuszczać Bimbeloru

— trzeba nosić kombinezon

— nie wolno latać na czymkolwiek

— nie wolno nosić biżuterii

— nie wolno chodzić do Zakazanego Lasu.


Amanda miała nadzieję, że wszystkiego dowie się w ciągu najbliższych dni, a teraz osiem zasad w zupełności wystarczy. Przypomniała sobie rozmowę z Williamem Benettem, który zaoferował pomoc przy wprowadzaniu w arkana szkolnego życia.

Postanowiła odszukać rosłego chłopca i zadać mu kilka pytań. Miała ochotę zapisać swoje myśli, ale w toalecie był jedynie papier o zapachu konwalii.

Cicho wróciła do łóżka. Posłanie Emmy nadal było puste; z oddali dochodziło przenikliwe nawoływanie puszczyka i żałosny pisk jakiegoś zwierzęcia.

Wtedy, w nocy, dziewczyna pierwszy raz bała się samotności. Podciągnęła kołdrę i z przerażeniem patrzyła, jak cienie na suficie układają się w kształt fantastycznych stworów. Zdawało jej się, że słyszy miarowe pobrzękiwanie dzwoneczka, przywiązanego do nogi Emmy i widzi drewniane wnętrze czerwonego tramwaju.


Zerwał się niespodziewany wiatr, który przywiał do pokoju kilka liści z Zakazanego Lasu. Potem pojawiła się wampirzyca i w świetle poranka stanęła przy łóżku Amandy, obnażając mlecznobiałe zęby. W tym momencie nagły podmuch delikatnie zakołysał przywiązanym do prawej stopy dzwoneczkiem. Panna Winter przestała się uśmiechać tylko położyła zwisającą rękę Hermiony wzdłuż jasnobłękitnej kołdry i poprawiła zamszowe pantofelki, stojące w nieładzie obok szafki z lampką.


Dziewczynki wstały przed siódmą i od razu zobaczyły, że na chodniku prowadzącym do łazienki leży niewielka kartka zapisana równym pismem:


— pobudka najpóźniej o siódmej.

— 745 — 815 śniadanie.

— 820 — 930 poranny apel z udziałem dyrektora.

— około 930 uczniowie klasy b spotykają się ze swoimi nauczycielami.

Przypominam o konieczności założenia obowiązkowego stroju oraz o zakazie używania biżuterii i kosmetyków innych niż te, które zapobiegają nadmiernemu poceniu.

Przełożona Whithe Haus — Margaret Banhill.


Uczennice dokonały porannych ablucji (Emma dodatkowo umyła zakurzone stopy) i powędrowały do jadalni.

Hermiona miała okazję przyjrzeć się czarnym obrazom, wiszącym między wysokimi, witrażowymi oknami. Mimo kolorowych rozbłysków dostrzegła, że ciemne płótna przedstawiają mnichów jedzących nabite na patyki niemowlęta, stare kobiety w dużych, spiczastych czapkach, rozumnie patrzące kozły i młode dziewczyny, siedzące na kolanach garbatych starców. Z namalowanych naczyń ciekła prawdziwa woda, z ognisk unosił się rzeczywisty dym, a niektóre obrazy pachniały wiosennymi kwiatami.

Każdy uczeń dostał talerz owsianki, pajdę razowego chleba z masłem, dwa liście sałaty, cztery rzodkiewki i dwie marchewki. Przed niektórymi stały białe kury znoszące ugotowane na twardo jajka. Na koniec kury kładły na talerzu wyskubane z ogona piórka, rozkładały skrzydła i z głośnym gdakaniem frunęły w kierunku otwartych drzwi. Jaskini już na sali nie było, za to na podwyższeniu stała przezroczysta urna wielkości niewielkiej furgonetki. Obok urny pojawił się woźny i panna Banhill. Vladislav potrząsnął dzwonkiem, a wtedy miss Banhill powiedziała:

— Mam nadzieję, że wszyscy odczytali przesyłki z harmonogramem dzisiejszego poranka. To, co będziecie robić potem, zależy wyłącznie od waszych nauczycieli. Ta przezroczysta skrzynka to poczta życzeń. Każde z was może wrzucać do niej podpisane lub anonimowe kartki z uwagami dotyczącymi wszystkiego, co dotyczy was i tej szkoły. WSZYSTKIEGO powiadam. Na przykład, jeżeli ktoś uważa, że nie powinnam nosić spodni, niech to napisze i wrzuci TUTAJ. — Wskazała dłonią niewielką szczelinę w pokrywie.


Uczniowie leniwie poczłapali na plac apelowy, okolony z trzech stron budynkami internatu, a z czwartej zamknięty górującą nad pozostałymi olbrzymią bryłą czterokondygnacyjnej szkoły.

Po chwili dało się odczuć silny wiatr i zza drzew rosnących po wschodniej stronie, wyłonił się reprezentacyjny gryfogon ze złotym dziobem i diamentowymi pazurami. Z oszklonej gondoli, przyczepionej do boku zwierzęcia, wyszedł dyrektor Puddington i kilku starszych uczniów odzianych w matowoczarne pelerynki, całkowicie zakrywające plecy. Jakiś chłopiec razem z towarzyszącą mu dziewczyną nieśli małe zawiniątko, które sprawnie przywiązali do linki, biegnącej wzdłuż drewnianego masztu. Szkolna flaga przedstawiała złotego gryfogona trzymającego w szponach literę B.

Puddington, cały czas bawiąc się wstążką przytrzymującą jego nieco tajniacki płaszcz (Amanda pomyślała, że brakuje jedynie ciemnych okularów i przyciasnego kapelusza), chwilę rozmawiał z przełożoną, potem podszedł do grupy pozostałych pracowników i nieznacznie kiwnął głową. Latający szczur ryknął przeraźliwie, a stojący obok masztu chłopiec poczerwieniał i głośno powiedział:

— Baaa-czność!

Gwar natychmiast ucichł.

Dyrektor chrząknął, wziął podaną mu kartkę i wystąpił dwa kroki do przodu:

— Mieliście już okazję poznać mnie oraz panią Banhill, która jest nie tylko przełożoną dziewcząt, ale i kierownikiem całego internatu dla nowoprzyjętych.

Waszym podstawowym obowiązkiem jest pilnie zdobywać wiedzę i nie zwracać najmniejszej uwagi na dziwne rzeczy, które się tutaj dzieją — Amanda zauważyła, że palce dłoni, w których Mordred trzymał kartkę, nienaturalnie się wydłużyły.

— Wszyscy niezmiernie się cieszymy, że możemy wychowywać kolejne pokolenie niezwykle uzdolnionej młodzieży. Dołożymy wszelkich starań, aby nadnaturalne zdolności, którymi zostaliście obdarzeni rozkwitły tutaj jak najpiękniej — nieznacznie spojrzał na kolorowe grządki, wśród których stał paradny gryfogon. — Mam nadzieję, że zapoznaliście się z regulaminem. Pamiętajcie, że wszystko, co tam napisano, bezwzględnie was obowiązuje. Ze swej strony chcę was uczulić na zakaz lotów na taboretach i zakaz złego czarowania (paznokcie dyrektora wyraźnie poczerniały) oraz zakaz zbliżania się do Lasu.

Jeżeli któreś z was będzie miało wątpliwości, to pamiętajcie, że przełożony ma zawsze rację, nawet wtedy, gdy pozornie racji nie ma. Czasem może się wydawać, że polecenia starszych są pozbawione sensu, ale (wierzcie), wszystkie one zmierzają do jednego: uczynienia z was ludzi dojrzałych i mądrych; takich, którzy mogą się stać białymi książętami i księżniczkami.

Mister Puddington pochylił się i podniósł ptaka, który usiadł koło czarnego półbuta. Widać było, że coś do niego mówi. Po chwili gołąb odleciał i zamienił się w odświętnie ubranego Gerolama.

Mordred jakby nigdy nic mówił dalej:

— Jeżeli będziecie rozważać swoje postępowanie, to zawsze zadawajcie własnemu sumieniu pytanie „co mi to da? Czy w jakikolwiek sposób będzie dla mnie pożyteczne?” A jeżeli zrodzi się w waszych głowach ochota na złamanie jakiegokolwiek zakazu, pamiętajcie, że za taki uczynek zostanie wymierzona surowa kara!

Wystąpienie dyrektora nużyło Amandę. Wtedy pierwszy raz policzyła wstążki, którymi zielona flaga była przywiązana do masztu. Reprezentacyjny gryfogon z nudów zaczął skubać żółte kwiatki, a potem wykopał w rabatkach olbrzymi dół i włożył do niego swój futrzasty ogon.

Dyrektor nie powiedział, jakie będą kary. Wspomniał tylko o odosobnieniu w Iglicy i o Zakazanym Lesie. Zaraz potem Vladislav pokuśtykał do budynku szkoły.

— Tomasso di Bondone świadomie złamał zakaz latania na taborecie. Dlatego poniesie najsroższą karę. Karę Zakazanego Lasu. Pobyt w tym Lesie jest tak straszny, że nikt nie odważa się do niego iść, z wyjątkiem pana Holentza.

Zwracając się do Tomassa rzekł:

— Niech cię spotka to, na co zasłużyłeś.

Bezczelny uśmiech nie schodził z ust taboreciarza. Woźny złapał go za przedramię i poprowadził w stronę ciemniejącej na horyzoncie ściany. Przechodząc obok zgromadzonych, Tomasso pokazał szeroki, różowy język.


Zagłębiając się w niezbyt gęste zarośla, di Bondone gwałtownie szarpnął i chciał uciekać, ale druga, wolna ręka woźnego wylądowała na jego plecach i przed oczami chłopaka pojawiły się migocące gwiazdki.

Zaraz zobaczyli dość dużą, czerwoną tabliczkę, na której była narysowana trupia czaszka, a pod nią rzucający się w oczy napis „ZAKAZ WSTĘPU”. Niżej była przybita mniejsza:

W tym niesamowitym lesie

Dzieją się rzeczy niezwykle przerażające

Wchodzenie do niego narazi każdego ucznia

Na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Promienie wrześniowego słońca z trudem przedzierały się przez poskręcane liście; robiło się coraz ciemniej, ale nadal można było dostrzec kamienne płyty zaniedbanego cmentarza. Po prawej stronie był niewielki krąg, utworzony z płaskich, wyszlifowanych od częstego siadania kamieni. Miejsce to — całkiem prehistoryczne — pochodziło z czasów, w których zlatywały się tu wszelkiej maści czarownice i słuchały wskazówek, udzielanych im przez brodatego kozła.

Vladislav przywiązał coraz bardziej przerażonego Tomassa do grubego drzewa i odsunął płytę omszałego grobowca. Potem wrzucił taboreciarza w czeluść otwartego grobu i sam wskoczył do środka. Namacawszy nogą szerokie schody, pchnął na nie młodego przestępcę i dotykając jego oszołomionej głowy, poczuł, że jest ozdobiona niewielkim rogiem. Mógłby pomyśleć, że di Bondone nabił sobie potężnego guza, ale wiedział, że narośl nie powstała w wyniku upadku. Zapalił niewielką pochodnię i w jej świetle zobaczył bielejące pod nogami kości.

— Nie zostawiaj mnie tutaj — zaskrzypiał Bondone. Vladislav zdusił pochodnię i popchnął chłopaka do przodu. Łobuziak, uwolniony z żelaznego uścisku, ochoczo pomaszerował przed siebie, potykając się o ogon, który bezboleśnie wyrósł mu z pleców.

Holentz zamruczał piosenkę o starej żabie i wyszedł na zalaną światłem polanę. Tomasso szedł potulnie — ze zdziwieniem stwierdził, że na końcu ogona rośnie coś na kształt miotełki, całej zakurzonej i oblepionej zeschłymi liśćmi.

Przejście przez tunel było jedną z niewielu rzeczy, których Holentz nie cierpiał. Dla polepszenia humoru pomyślał o tym, co powiedziała mu ta nowa, Emma Winter. Obiecał pokazać jej kamienny krąg. Poza tym cieszył się, że tylko jeden uczeń jest karany w tym miesiącu przejściem przez Las do Iglicy Zachodniej. Karę jak zwykle nałożył dyrektor Puddington i zadecydował jednoosobowo. Nieodwołalnie, bo samowolne latanie na taboretach było absolutnie zabronione. Nad skazanym odbywał się sąd, ale wszyscy wiedzieli, że to dyrektor ma decydujący głos. Poza tym chłopak, (który właśnie zdał do drugiej klasy) nagminnie łamał regulamin i odczuwał złośliwą satysfakcję z nieprzestrzegania wszelkich zasad.

Tomasso wyraźnie spokorniał. Holentz wyciągnął nad nim lewą rękę, zamruczał jakieś zaklęcie i na głowie chłopca pojawiła się żelazna obręcz, ozdobiona zardzewiałymi gwoźdźmi. Przypominała koronę cierniową, ale młodzieniec, zainteresowany odrapanym murem, nie zwracał na nią uwagi. Zbliżyli się do kamiennej ściany i przez zardzewiałą furtkę przeszli do wielkiego, zapuszczonego ogrodu, w którym szemrał cuchnący strumyk.

— Skacz — powiedział woźny i chłopiec posłusznie przesadził śmierdzący ciek. Dalej była ukwiecona łączka, upstrzona masą żółtych kwiatków. Bondone nieostrożnie wdepnął w jakąś śliską breję — spojrzawszy pod nogi, stwierdził, że obok niego leżą rozkładające się zwłoki w czarnej pelerynie. Vladislav na poczekaniu wymyślił historyjkę o młodocianym przestępcy, chociaż wiedział, że owe „zwłoki” to zmieniony Gerolamo, który po raz kolejny doskonale odgrywa swoją rolę. Puścił chłopca przodem i rozbawiony patrzył, jak wyrasta mu koguci ogon. Potem kazał spojrzeć na siebie i z zadowoleniem zobaczył, że nos chuligana wydłuża się na kształt świńskiego ryjka.

— Stop. Tam na prawo jest niewielka kałuża. Przejrzyj się.

Di Bondone posłusznie wykonał polecenie.

— Zawsze chcesz tak wyglądać?

Taboreciarz przeglądał się teraz w każdej, nawet najbardziej mętnej wodzie i za każdym razem stwierdzał, że jego ciało robi się bardzo kanciaste — z różnych miejsc wyrastają mu ni to rogi, ni gruzłowate narośle, czyniące jego ruchy powolnymi i niezgrabnymi.

Z pytającym przerażeniem spojrzał na Vladislava, który uśmiechał się zagadkowo, jakby najgorsze miało dopiero nastąpić.

— Wejdź w te zarośla i przynieś mi złotą szyszkę, którą znajdziesz na polanie. I nie próbuj uciekać, bo wokół jest wysoki mur, a dalej (nawet jakbyś się na niego wdrapał), urwisko Bimbelrock. No i wszędzie latają zdziczałe gryfogony, którym nikt nie pielęgnuje szponów. Gdybym mówił nieprawdę, to poszedłbym z tobą, ale wiem, że ucieczka i tak jest niemożliwa; zresztą nie mam ochoty iść dalej.

Tomasso z wyraźnym zaciekawieniem spojrzał na odległe drzewa; ukrywając strach, pomaszerował w kierunku rosnących przed nimi krzaków. Początkowo szło mu się nawet przyjemnie; nic nie świadczyło o złośliwości brunatnej gęstwiny. Przez gęste korony wysokich drzew połyskiwały skrawki błękitu i taboreciarz dostrzegł płynący po niebie klucz ptaków telegraficznych. Jak dotąd nie wydarzyło się nic, co wzbudziłoby jego obawy, więc chciał nawet podrapać się w głowę, ale trafił na żelazną obręcz. Zobaczywszy na najbliższej sośnie zieloną kreskę, spojrzał w prawo i dostrzegł jakiś błysk rozświetlający żółtozielone paprocie. Poszedł w jego kierunku — nie zważając na patykowate rośliny, zanurzył się w gęstwinę. Po chwili szedł już z wyraźnym wysiłkiem. Na dodatek zachciało mu się sikać, ale nigdzie nie mógł dostrzec kawałka niezarośniętej przestrzeni. Wspomniał woźnego: „Nie próbuj oszukiwać; jak przyjdziesz bez złotej szyszki, to dotąd będziesz chodził, aż mi ją przyniesiesz”.

Wreszcie przedarł się przez zarośla i stanął na niewielkiej polanie. Natychmiast podbiegł do najbliższej sosny i oddał naturze wszystko, co w niego zainwestowała. Potem rozejrzał się wkoło. Zobaczył, że przy krzewie ozdobionym kulkami białych jagód, na cementowej platformie stoi olbrzymia, pozłacana szyszka, podobna do tej, która jest w Watykanie. Chwilowo poczuł ulgę, ale zaraz ogarnęło go przerażenie na myśl o zabraniu tak wielkiego przedmiotu. Postanowił, że wróci do Vladislava i o wszystkim mu powie. No, ale tutaj każda piędź ziemi jest zaczarowana, to może znajdzie się jakiś sposób na wytransportowanie kamiennej rzeźby…

Szyszka w cudowny sposób przeniosła się na drugą stronę. Tomasso podszedł do niej i bez przekonania objął rękami. Okazała się lekka jak piórko i taboreciarz poderwał ją do góry. Zdawała się ważyć tyle, ile styropianowa płyta. Delikatnie postawił rzeźbę na ziemi i dostrzegł niewielką ścieżkę, przy której rosło cienkie, pomalowane na czerwono drzewo. Szyszka uniosła się z wolna, wyrosły z niej dwie, nieproporcjonalnie małe kurze łapki, które, energicznie stąpając, wdrapały się na betonowy postument. W pierwszej chwili Tomasso chciał zatrzymać uciekinierkę, ale tylko patrzył, jak kamienna figura coraz bardziej oddala się w kierunku szarych schodków.


Bondone nie budził sympatii. Wszystkich odstraszał łobuzerski wyraz jego twarzy, a zwłaszcza małe, niemal świńskie oczka w kolorze morskiej wody. Tylko nieliczni widzieli w nim przyszłego księcia magii i doceniali jego nieprzeciętną inteligencję. Taboreciarz oddał się pasji latania między gmachami Bimbeloru, by w końcu niebezpiecznie fruwać nad Zakazanym Lasem, a nawet, jak twierdzili niektórzy, nad plażą poza płaskowyżem. Rzecz jasna był wtedy niewidzialny, podobnie jak niewidzialne są fale radiowe.

Di Bondone pożałował, że nie nauczył się zaklęcia powodującego posłuszeństwo przedmiotów materialnych. Skierował się do miejsca, w którym rozstał się z Vladislavem. Poczuł, że jego nogi wyraźnie się zmniejszają, a całe ciało traci wrodzoną elastyczność. Kiedy było po wszystkim Holentz podniósł z ziemi niewielki kamyk i schowawszy go do kieszeni, poszedł w stronę Iglicy.


Po apelu dyrektor odleciał na swoim reprezentacyjnym gryfogonie, a uczniowie popędzani przez pannę Banhill, poszli do swoich klas. Tylko jeden, rudy chłopiec, ciągle patrzył w stronę zarośli oczekując pojawienia się ociekającego krwią Vladislava. Nie wiedział, że „pożeranie przestępców” to jedynie bajka, którą profesorowie łaskawie tolerowali. Adepci czarów i magii byli jeszcze zbyt młodzi, aby bez żadnego straszaka rozumieć, że łamiąc ustanowione prawa, w ostateczności szkodzą samym sobie.


Zaczęły się całkiem normalne dni. Jeżeli ktoś myśli, że tutaj, w Bimbelorze, czarodziejstwo spotyka się na każdym kroku, jest w błędzie. Spłuczki nie uruchamiają się siłą woli, a woda z kranu leci tylko wtedy, jak się pokręci kurkiem. Oczywiście, można takie rzeczy robić przy pomocy magii, ale nie warto zadawać sobie trudu na coś, czego można dokonać zupełnie bez wysiłku.


Wizyta u Puddingtona, pierwsza kolacja i próba w Jaskini Lwów przekonały Hermionę, że szkoła, w której się znalazła, jest jednak niezwykła. Niezwykła przez swoją zwyczajność i przez to, że nadal trzeba używać temperówek, a atrament z wiecznych piór tak samo plami ręce.

Na pierwszej lekcji Hermiona dowiedziała się, że czarowanie jest zbyt potężną sztuką, aby używać jej do byle czego. Wszyscy mają najpierw wielką ochotę popisywać się swoimi nadprzyrodzonymi zdolnościami i sprawdzić, do czego są zdolni, ale prawdziwe czarodziejstwo polega na umiejętności samoograniczenia.


Lekcje odbywały się w dwóch turach: do obiadu i trzy godziny potem. Co drugi dzień matematykę, historię i inne przedmioty wykładane w każdej szkole, zastępowała „magia”.

Czego uczą na matematyce, nie muszę mówić; zapewne bardziej was interesuje, co prezentowano na zajęciach z takiej choćby transformacji, składającej się z wykładów teoretycznych, sprowadzających praktykę do zamiany marchewki w pietruszkę i arbuza w mandarynki.

Na wykładach Hermiona dowiedziała się, że zamiana każdej materii w złoto jest możliwa, ale z moralnego punktu widzenia mocno podejrzana. Potrzeba do tego substancji zwanej „kamieniem filozoficznym”, która jest połączeniem właściwości wzajemnie się wykluczających; na przykład ognia i wody. Poza tym złoto jest kruszcem budzącym w człowieku najgorsze instynkty; każdy, kto chce posiadać je w nadmiarze, jest jak miedź brzęcząca, albo cymbał grzmiący.

Hermionka najbardziej lubiła etykę, przedmiot wykładany przez beznadziejną nauczycielkę nazywaną przez uczniów „wiewiórą”.

Historię czarowania prezentował Winslow Homer, a nauczyciel zwykłej geografii, Barry Mether, uczył rozpoznawania miejsc mocy i tłumaczył sens istnienia Stonehenge.

Klasa „b” miała zajęcia w dwóch salach. W jednej, przypominającej nieco sterylne, szpitalne wnętrze, każdy uczeń miał własną ławkę z bukowym blatem, krzesełko, które samo dostosowywało się do wzrostu, a przed sobą małego laptopa i tablet. Na ścianach, do połowy ich wysokości (licząc od sufitu), były zwykłe, jednopłaszczyznowe okna. Zamiast zwyczajnej tablicy była tablica interaktywna, na której pisało się bez użycia kredy. Wszystko było tu super nowoczesne, za nowoczesne jak na Szkołę Kształtowania Niezwykłych Umiejętności.

Jeśli któremuś uczniowi taka nowoczesność przeszkadzała, wystarczyło, że nacisnął czerwony guzik, a ławka zamieniała się w drewniany sprzęt z połowy XX wieku.

Przedmioty najbardziej przez uczniów lubiane, wykładano w pomieszczeniu obłożonym boazerią z ciemnego drewna, pomieszczeniu, w którym miejsca do siedzenia i pulpity były ustawione amfiteatralnie, to znaczy coraz wyżej, ale w półokrąg, tak, że patrząc na wykładowcę, nikomu nie zasłaniało się widoku.

Uczniowie najbardziej lubili papcia Homera. Winnie the Pooh bardzo ciekawie opowiadał o czasach, w których czarownice palono na stosach, a baby-jagi mieszkały w chatach na kurzych stopkach. Wyglądał poza tym, jak stary belfer z pensji dla dobrze urodzonych panienek; zawsze nienagannie ubrany, z kamizelką ozdobioną zegarkiem na pozłacanym łańcuszku i nieodłącznym monoklem w oku; nosił niewielki notes, do którego wpisywał wzmianki o postępach poczynionych przez jego podopiecznych. Z racji wieku nie był już wychowawcą w żadnej klasie i dawno powinien odejść na emeryturę, ale Puddington zgodził się powierzyć mu prowadzenie zajęć dydaktycznych, bo profesor miał na uczniów niezwykle pozytywny wpływ. Poza tym Homer stanowił dla wszystkich wzór godzien naśladowania.

Zdaje mi się, że Winnie więcej nas nauczył niż taka wiewióra, która zdawała się cierpieć niewysłowione męki, wtłaczając nam do głów etyczne zasady. Winslow (niech mi zostanie wybaczone, że mówię o profesorze po imieniu), jakby od niechcenia wykładał, że nie trzeba czarować tam, gdzie można zrobić coś całkiem normalnie. Według jego teorii nie ma ludzi nienaumianych; każdy jest po trochu białym księciem lub białą księżniczką i nikt nie musi uciekać się do magii, bo dziś czasy są takie, że człowiek sam z siebie może zrobić prawie wszystko. Bardzo mi się ta teoria podoba.

Substancje magiczne i prace ręczne wykładała miss Suzanne Valadon. Na początku podała kilka starych przepisów, które wzbudziły salwy śmiechu i nawet Joseph lekko się uśmiechał — na przykład wywar z mózgu czarnego kota z dodatkiem proszku z kopyta osiołka, kawałków muszli ślimaka i używanej pieluchy niemowlęcia. Na koniec trzeba do takiego wywaru trzy razy splunąć, siedem razy obrócić się w lewą stronę, a jak ktoś patrzy powiedzieć: equus kopytos podkowus off. Nieważne, na co ten eliksir.

Panna Valadon powiedziała nam (zastrzegając, że nie jest historykiem czarodziejstwa), iż receptura rodem z głębokiego średniowiecza, wskazuje na to, że zamiast określania substancji niezbędnych do sporządzenia wywaru, określano rzeczy, które je zawierały. Dziś też można sporządzić taką substancję, ale zamiast receptury budzącej wesołość należałoby powiedzieć: weź tyle, a tyle białka zwierzęcego, tyle ptialiny, urynę z moczu niemowlęcia… Nic nie trzeba mówić, bo owo „equus kopytos” jest bez znaczenia — to tylko taka sowa i kadzidełko.

Panna Zuzia (od razu zaczęliśmy mówić „lalka nieduzia”) powiedziała, że sama nie produkuje żadnych eliksirów, bo wszystkie, które są niezbędne, można całkiem legalnie kupić w supermarkecie. Tylko raz jej się zdarzyło zrobić pół butelki soku malinowego, ale była przeziębiona i nie mogła zjechać do sklepu.

Profesor Valadon (do wszystkich zwyczajowo mówiliśmy per profesor) gadała przez nos. Była niska, korpulentna i tylko twarz miała jak z porcelany. Małe oczka poruszały się nerwowo na wszystkie strony i zdawało się, że pani psorka w tej chwili patrzy właśnie na mnie. Była mistrzynią w przyjmowaniu postaci ponętnej dziewczyny, ale to już inna historia.

Latania i teleportacji uczył w Bimbelorze Manfred von Richthofen, który z wyglądu i zachowania przypominał pruskiego oficera. Nikt nie mówił o nim dobrze ani źle. Odludek, miał opinię szkolnego dziwaka. Von Richthofen od razu polubił (zupełnie nie wiadomo czemu) Helmuta Gutentaga i tę matematyczkę Heidi von Schweiger. Był kiedyś zakochany w jednej muskularnej reżyserce imieniem Leni, ale ta go odrzuciła, zadając się z jakimś Adolfem i Manfred wylądował na płaskowyżu Bimbelrock.

Przykład psora Richthofena ostatecznie przekonał mnie do słuszności tezy o szczególnym podejściu do czarowania. Weissprintz mógł przecież rzucić urok na wspomnianą Leni i ukłuć ją afektem pod swoim adresem, a jednak tego nie zrobił.

— Pewnie już wiecie, że dzisiaj żaden szanujący się czarodziej nie lata na czymś takim — wskazał postrzępioną miotłę, którą położył obok dwóch taboretów ćwiczebnych. — Siedzenie na wąskim kiju nie dość, że nie zapewnia koniecznej równowagi, to jest bardzo niewygodne. Kto nie wierzy, może spróbować. Są jednak dziwacy, którzy przedkładają ten archaiczny sposób podróżowania nad dosiadanie wygodnych taboretów, tym bardziej że obsługa miotły i najnowszych mebli latających, niczym się nie różni. Moi pobratymcy wymyślili kiedyś der fliegende Teppich, ale ten wynalazek nigdy się nie przyjął. Śmiem twierdzić, że dywany są wygodniejsze od taboretów.

Chociaż wszystkim się wydawało, że podniebna jazda na sprzętach do zamiatania jest kwintesencją czarownictwa i każdy, tak jak ja, nie mógł się doczekać, kiedy poszybuje wśród obłoków to, stanąwszy przed perspektywą dosiadania taboretu, czuł nieuzasadniony lęk. Żadne z nas jeszcze nie wiedziało, że takie wojaże są dziecinnie proste.

Hermiona ciekawie przyjrzała się przyniesionym przez Richthofena sprzętom.

— To tylko z pozoru zwykłe meble. Złożone z kilku kawałków drewna, łączonych specjalnym klejem, mogą być przez nienaumianych wykorzystywane zgodnie z przeznaczeniem. I często tak właśnie jest. Na pewno siedzieliście na czymś takim w waszych kindergartenach. Dzisiaj jeszcze nie polecicie.

Zapomniałam powiedzieć, że lekcja odbywała się na placu ćwiczeń praktycznych — niewielkim trawniku sąsiadującym z placem apelowym.

Setsuko dostrzegła, że ze spojenia jednej nóżki z siedziskiem wypłynęło trochę kleju, a inna jest niezbyt pewnie osadzona i przy mocniejszym nacisku nieco się chwieje.

— To nic, moje dziecko — powiedział profesor. — To są taborety do ćwiczeń i mogły się trochę uszkodzić. Po prostu oddam je do warsztatu albo — jego twarz okrasił szeroki uśmiech — pannie Harington.

— A jak ktoś ma lęk wysokości? — Zapytał Arsch.

— ? — Zdziwił się profesor. — Nikt, kto jest w tej szkole, takiego lęku nie ma.

Hermiona przypomniała sobie podniebną podróż czerwonym tramwajem i to, że brak drzwi wcale jej nie przeszkadzał. Na dźwięk słów nauczyciela, stanęła jej przed oczyma wycieczka do muzeum w zamku, otoczonym parkiem z żubrami i, że za żadne skarby nie chciała podejść do barierki, zamykającej galerię wokół wysokiej sali balowej.

Kiedy von Richthofen powiedział, że następna lekcja też się odbędzie na placu nazywanym przez uczniów poligonem, Amanda poczuła, jak wiatr igra we włosach i nawet zaczęła się trochę bać. No, bo miała czego. Ciekawe, kto by się nie bał na myśl, że przyjdzie mu siedzieć wśród obłoków na małym, drewnianym taboreciku.


Do mojej klasy, oznaczonej jako be, chodziły największe oryginały z całej szkoły: Makumba Tam Tam, Tenzing Rinpocze, Nicolae Napascu, nazywana przez nas smoczycą Emma Winter, Georgina Chadwick z Eastwick, zarozumiały Joseph Arsch i obdarzony talentem plastycznym Sebastian Murillo z Hiszpanii. Ten ostatni miał nawet wydzielony pokój, w którym mógł się oddawać pasji malowania farbami olejnymi.

Tenzing uważał, że jest prawdziwym wcieleniem ostatniego Dalajlamy, a pałac w Potali okupuje jakiś chiński uzurpator. Ostentacyjnie ignorował żółtą Ping Pong Tung, uważając, że ona — jako przedstawicielka narodu agresorów — ponosi całą odpowiedzialność za utratę przez jego kraj niepodległości.

Napascu był przekonany, że jest potomkiem słynnego Vlada Draculi i nosił długą, połyskliwą pelerynę. Malował przy tym policzki kredą, a paznokcie kolorował na czarno. Teraz jestem coraz bardziej przekonana, że on po prostu nie mył rąk. Najnormalniejsza z tych wszystkich dziwolągów była Emma Winter. Z czasem przyzwyczaiłam się do jej nocnych wypraw i do spania z czosnkiem w kieszeni. Georgina (nazywana w internacie Giną) zachowywała się jak odludek i zdawało się, że ma jakąś głęboko skrywaną tajemnicę. Ania Muhle denerwowała swoją akuratnością i bezkrytycznym wykonywaniem najbardziej głupich poleceń. Józek Arsch traktował wszystkich z góry i w zasadzie przez nikogo nie był lubiany. Makumba nie wiedział, co jest jego imieniem, a co nazwiskiem. Myślę, że nikt tego nie wiedział. Wszyscy podziwiali czarną twarz murzyńskiego kolegi i nie zajmowali się tak mało istotnymi sprawami, jak personalia Negra. Nauczyciele też mieli kłopoty z prawidłowym nazwaniem ucznia i mówili do niego „ty”.


Dwa dni po rozpoczęciu nauki koledzy wybrali Hermionę przewodniczącą.

Jeżeli wydaje się wam, że bycie przewodniczącą klasy w Bimbelorze to bułka z masłem, to jesteście w błędzie. Zaraz po powierzeniu mi tej funkcji, zostałam przedstawiona szefowi szkolnego samorządu, uczniowi trzeciej klasy, Vincentowi Streicherowi i pannie (starej) Matyldzie Potter, opiekunce samorządu z ramienia dyrekcji. Poinstruowano mnie, że mam co miesiąc składać pisemny raport o stosunkach panujących wśród uczniów, prowadzić książkę skarg i wniosków oraz współpracować ze szkolną strażą porządkową, dowodzoną przez Williama. Na początku trochę się buntowałam, bo taka współpraca wydała mi się zwykłą kolaboracją i donosicielstwem. Kolega Streicher od razu się zorientował, że zadania przewodniczącej nie za bardzo mi odpowiadają. Wziął mnie na stronę i poradził, żebym szczerze powiedziała kolegom, czego się ode mnie oczekuje i zażądała potwierdzenia wyboru lub wyznaczenia nowego przewodniczącego.

Początkowo Amanda była trochę zdziwiona, że to właśnie na jej barkach spoczął obowiązek przewodniczenia. Zaproponowała nawet, aby funkcja, którą obejmuje, miała ograniczenie czasowe, aby dziewczyna była przewodniczącą jedynie miesiąc. Przez ten miesiąc uczniowie pierwszej be zdążą się właściwie poznać i będą mogli dokonać w pełni świadomego wyboru. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że koledzy mogliby nie zadawać sobie trudu zastanawiania się nad innymi kandydatami.

Ktoś, trochę dla pokazania jak tolerancyjna i pozbawiona uprzedzeń rasowych jest cała klasa, zaproponował kandydaturę Makumby. Okazało się, że Hermiona dostała najwięcej głosów, bo mimo niespełna trzech dni znajomości, mimowolnie zaprezentowała cechy predestynujące ją do objęcia stanowiska. Przede wszystkim wzbudzała powszechne zaufanie. Patrzyła rozmówcy prosto w oczy, każdego z uwagą słuchała i nigdy nie okazywała zniecierpliwienia. Można było odnieść wrażenie, że zna się na wszystkim. Nigdy nie wstydziła się swojej niewiedzy. Płakała, kiedy należało płakać i śmiała się do rozpuku, jeżeli coś wzbudziło jej wesołość. Niezależnie od stanu psychicznego, wobec nikogo nie zachowywała się tak, aby od razu można było poznać, że wstała lewą nogą. I miała własne zdanie. Nie zważając na sympatie lub antypatie, nawet najgorszemu wrogowi potrafiła przyznać rację.

Przyjęła wybór, bo to trochę połechtało jej ambicję. Zresztą uważała, że nie może sprzeciwiać się decyzji podjętej w całkiem demokratyczny sposób. Wątpliwości opadły ją dopiero wtedy, gdy porozmawiała z opiekunką samorządu szkolnego.

Wychowawcą klasy I b (jednym z dwóch — drugi odpowiadał za przedmioty „magiczne”) była pani Beata zwana probówką, która uczyła, że nie wolno wlewać wody do kwasu. Ponieważ była tak zwanym „pierwszym wychowawcą”, to oficjalnie spędzała z uczniami pięć godzin tygodniowo — uczyła jeszcze chemii substancji magicznych.

Niektórzy wątpili w czarnoksięskie umiejętności pani Grażyńskiej, oceniając ją (zupełnie zresztą błędnie), na podstawie wyglądu zewnętrznego. Nie za chuda (raczej ze skłonnością do tycia), ubierała się zbyt kolorowo i nakładała na twarz grubą warstwę pudru, który wcale nie maskował rzekomych niedoskonałości urody i czynił z fizjonomii profesorki odrażającą maskę. Na dodatek pani Grażyńska podkreślała usta wyzywająco czerwoną szminką, czyniącą jej buzię podobną do buzi jednej pani, która prawie co wieczór wystawała niedaleko domu państwa Granger, opierając się o słup elektrycznej latarni. (Hermiona nigdy nie stosowała kosmetyków, chociaż bardzo ją do tego ciągnęło. Uważała, zresztą najzupełniej słusznie, że jest ładna i niczego nie musi poprawiać ani podkreślać. Poza tym słyszała, że kosmetyki, czyli chemia, bardzo niszczą młode twarze. Zaraz przypomniała sobie o kredowym Nicolae i oznajmiła mu to wszystko, ale chłopak szybko przerwał rozmowę, mówiąc, że i tak nie zrezygnuje z kredowania policzków. Wtedy Hermiona oznajmiła „Draculi”, że będzie musiała napisać o tym w comiesięcznym raporcie. Napascu roześmiał się w nos:

„W regulaminie — powiedział — jest zakaz używania kosmetyków, a kreda kosmetykiem nie jest”. Jego przybrany ojciec był w Bukareszcie wziętym adwokatem i od niego chłopak nauczył się właściwego interpretowania słów).


Na początku roku szkolnego wszyscy uczyli się bardzo pilnie. Każdy miał w pamięci wydarzenia, które graniczyły z cudownością: podróż gondolą lub gryfogonem, zaczarowany korytarz prowadzący do gabinetu dyrektora, a przede wszystkim pierwszą kolację. Lekcje magii i ironiczny uśmiech von Richthofena obiecywały mnogość czarodziejskich zdarzeń. Jednak każdy dzień podobny był do poprzedniego i tylko szybujące po niebie zmutowane konie wskazywały na niezwykłość płaskowyżu.


W pierwszą wolną sobotę Hermiona przypomniała sobie, że Ania Muhle odwiedziła Izbę Pamięci. Zapytała koleżankę o wrażenia z muzeum, domyślając się, że dziewczyna nie będzie zbyt rozmowna. Uczennica włożyła do ust połowę kanapki i wzruszyła ramionami:

— Nie wiem, czy warto. Nie za bardzo weszłam, a zasadniczo wcale nie byłam, bo zobaczyłam na podłodze zmumifikowanego szczura.

Emma Winter wyraźnie się ożywiła:

— A nie było tam słoika z czymś czerwonym?

— Nie — Powiedział ironicznie Gutentag — Za to wisiał wianuszek czosnku i walało się pełno osikowych kołków!

Emma z pogardą spojrzała na odsłoniętą szyję kolegi. Zdaje się, że Helmut jako pierwszy zrozumiał sens słowa „wampirzyca”:

— Nie boicie się spać z tą lunatyczką?

— Zazdrościsz?

— Przestańcie się kłócić! — Powiedziała Amanda, która, jako przewodnicząca uważała, że powinna łagodzić wszelkie konflikty, nawet poza salą lekcyjną. — Lepiej pomyślmy, co będziemy robić przez resztę dnia, bo dzisiaj sobota.

— Zaraz będzie piękne słoneczko; idźcie, dziewczynki, pograć w gumę.

Emma nie wytrzymała i pokazała język:

— Jawohl, Herr General. Wir Gummi spielen werden. Hast du Lust Kapseln zu spielen?


Prosto ze stołówki wszyscy uczniowie pierwszej b poszli do stajni gryfogonów.

Beznosy facet o spiczastych uszach powiedział im że, pierwszaki mogą co najwyżej polecieć gondolą pod warunkiem, że podczas lotu będzie im towarzyszył ktoś dorosły.

Zrezygnowani poszliśmy w kierunku Domu Pierwszego Kontaktu. Zaraz za węgłem, w miejscu, w którym róg budynku dotyka wielkiej kępy pokrzyw, wysoki Joseph zdjął z Napascu pelerynę i szczelnie zakrył nią białą kropkę naszytą na kombinezon. Potem, ustawieni w pary, wróciliśmy do stajni.

— No? Podobno są jakieś kłopoty. Skąd oni mogli wiedzieć?

— A ty co? — Zapytał beznosy.

— Ze straży. Dzisiaj mam wolne.

Zielony pokręcił głową:

— Ma być dorosły.

Arsch poczerwieniał:

— Powiedz to Willowi! Albo pannie Potter!

Stajenny bez słowa poszedł w głąb budynku i po chwili wrócił z jakimś umorusanym facetem, w którym rozpoznałam „motorniczego” tramwaju, wiozącego mnie na szczyt płaskowyżu. Już chciałam do niego podbiec, przywitać się i pochwalić nowym ubraniem, kiedy on, porozmawiawszy szeptem ze swoim kolegą, kiwnął głową i gestem poplamionej dłoni, kazał nam iść w kierunku hangaru z gondolami.

W hangarze, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi, stał niebieski tramwaj, w połowie pomalowany w żółte słoneczniki. Obok niego, na rozłożonej gazecie, była puszka z farbą i słoik, w którym moczyły się trzy pędzle. Motorniczy spojrzał krytycznie i powiedział coś do Josepha, który, stanąwszy w drzwiach, wpuszczał nas pojedynczo, pilnując zajmowania miejsc. Wszyscy chcieli siadać przy oknach, to jest przy otworach, przez które dolatywał natarczywy zapach terpentyny.

Iwonka nonszalancko oparła rękę o zewnętrzną blachę i, rzecz jasna, poplamiła rękaw. Motorniczy zaraz ją obsztorcował, mówiąc, że to jedyna gondola, która została w hangarze i nikt nie planował, że i ona wyruszy w podniebną podróż.


Poranna mgła nie wiedzieć kiedy ustąpiła pięknej, słonecznej pogodzie. Młodzi ludzie siedzieli na niewygodnych ławkach, nie odczuwając żadnego dyskomfortu. Wszyscy z niecierpliwością czekali, kiedy wagon wzbije się w powietrze.

Zapewne znacie uczucie podniecenia przed wprawieniem w ruch karuzeli, na której jesteście. Oczekiwanie na podniebną wycieczkę niebieskożółtym wagonem przypomniało mój pierwszy rejs po morzu, kiedy z nosem przylepionym do szyby promowej restauracji, niecierpliwie czekałam, aż ludzie w poszarzałych podkoszulkach rzucą cumy i prom majestatycznie przepłynie obok białego wiatraka, zbudowanego na końcu falochronu. Całą morską wyprawę — trwała około trzech godzin — przestałam przy szybie, wpatrując się w lekko pofalowaną wodę. Wprawdzie nie było nic ciekawego do wypatrywania, ale mnie, szczura z głębi lądu, fascynowała wodna rozległość. Myślę, że tak samo zafascynowani byli wszyscy klasowi koledzy, zwłaszcza ci, którzy nigdy nie lecieli podniebnym tramwajem.

Motorniczy umył ręce i trzymając je w górze jak chirurg przed operacją, zajął miejsce obok niewielkiej skrzyneczki na drewnianym postumencie. Ostrożnie podniósł wieko i wyjął przedmiot przypominający kryształową kulę, w której nerwowo pulsowały różnokolorowe żyłki.

— Nno… Niech nikt się nie podnosi z siedzenia przez cały lot. Zrozumiano?

Po chwili wagon lekko drgnął i wypłynął z hangaru. Klucząc między zaroślami, miękko opadł na trawę obok Domu Pierwszego Kontaktu.

— Teraz jest ostatnia możliwość wyjścia z gondoli. Kto się boi, niech wysiada. Potem już tylko taborety ratunkowe. Pod każdym siedzeniem jeden. Ale i tak nie umiecie latać…

Oczywiście nikt nie wysiadł. W tym momencie dla uczniów przestało się liczyć kilka dni przyziemnej powszedniości.


Najpierw powoli, prawie pionowo i coraz szybciej, wagon zaczął się unosić do góry. Ania kurczowo ścisnęła oparcie znajdującego się przed nią siedzenia i wykrzywiła usta w podkówkę. Georgina pozwoliła, aby wiatr bezładnie buszował wśród jej miedzianych kędziorów. Siedzący z tyłu Arsch nic nie mówił, tylko rozbieganymi oczyma patrzył na każdego kolegę. Adaś z kraju nad Wisłą ukradkiem szukał czegoś pod siedzeniem i uspokoił się dopiero wtedy, gdy namacał wszystkie cztery nogi tabolotu. Zielone oczy Emmy zrobiły się szkliste.

Wnętrze gondoli wypełnił biały obłok. Wszystkim zdało się, że otoczyła ich słodka, cukrowa wata, i biel przesłoniła Hermionie rozległy widok, który z zapartym tchem podziwiała kilka dni temu; przez ułamek sekundy wspomniała swojego nienaumianego tatę.


Pan Granger bardzo kochał córkę. Nawet gdyby nie było między nimi żadnych więzów kochałby Hermionę Paulę nad życie. Miał nadzieję (i był tego pewien), że nigdy nie stanie przed koniecznością poświęcenia dla młodej wszystkiego, co dla niego najcenniejsze. Kiedy dziwny tramwaj uwożący jego córeczkę zniknął w białej mgle, kiwnął głową i pokonawszy kilka schodków, poczłapał w kierunku przystanku. Tam, w ospałym bufecie zjadł sałatkę warzywną i już w pociągu wyjął z kieszeni szarą książeczkę, która okazała się zwykłym drukiem reklamowym:


Bimbelor to niepubliczna jednostka oświatowa, która kształci starannie wyselekcjonowaną młodzież w zakresie wiedzy ogólnej na poziomie szkoły średniej i wiedzy szczególnej, nazywanej niekiedy ciemnogrodem lub wiedzą tajemną […] Obowiązkiem każdego ucznia, niezależnie od wieku i statusu społecznego lub majątkowego, jest mieszkanie przez cały czas nauki w internacie, znajdującym się w kompleksie szkolnym na płaskowyżu Bimbelrock. W żadnym wypadku nie wolno samowolnie opuszczać terenu szkoły. W związku z tym kategorycznie zabrania się rodzicom i prawnym opiekunom namawiania uczniów do nagannych zachowań. Okres ferii, świąt i dni wolnych od zajęć dydaktycznych, uczniowie spędzają w kompleksie szkolnym. Dwa miesiące letnich wakacji mogą przebywać poza szkołą. Zależy to jednak całkowicie od ich woli, na którą bezwzględnie nikt nie może mieć wpływu.

Na teren szkoły mają wstęp jedynie uczniowie, personel dydaktyczny i personel gospodarczy. Inne osoby (w tym rodzice lub opiekunowie) mają prawo przebywać na płaskowyżu jedynie za dwukrotnie wyrażoną zgodą dyrekcji. Wszelka korespondencja podlega kontroli przez właściwą komórkę dydaktyczną i może być składana w budynku oznaczonym jako furta. Próby innego kontaktu są surowo zabronione.


Później, kiedy nie mogłam normalnie rozmawiać z rodzicami, (ale to całkiem inna historia), otworzyłam kanał telepatyczny i mogłam porozumieć się z tatą, kiedy tylko chciałam. Mój ojciec, jako człowiek nienaumiany początkowo myślał, że dręczą go jakieś koszmary, a potem nabrał przekonania, że połączył się z zaświatami. Przekonałam go, że nie rozmawia z duchem. Po prostu powiedziałam, że żyję i mam się dobrze.

Pan Granger nieco posmutniał, bo sobie uświadomił, że przez 10 miesięcy nie zobaczy Hermionki. Jak błyskawica przebiegła mu przez głowę myśl, że mógłby wdrapać się na górę po linach, albo pokonać zbocze Bimbelrock od najbardziej dostępnej strony.

Nie wiedział, że cały teren został obwiedziony wysokim murem. Zresztą szanowanemu prawnikowi nie wypadało łamać przepisów. Nawet tak okrutnych, jak te, z którymi właśnie się zapoznawał.

Nie miał ochoty czytać dalej. Oparł głowę o brązową poduszkę i tępo patrzył na przesuwający się za oknami krajobraz. Miarowy stukot rozleniwił go zupełnie — czekały go przynajmniej dwie godziny jazdy.


Gondola wznosiła się coraz wyżej i żaden z uczniów nie miał ochoty na poważną dyskusję. Iwonka, która właśnie odkryła, że się boi, starała się nie patrzeć w okno, tylko odwróciła głowę w stronę Heidi. Mówiła zupełnie bez sensu o swoim braciszku Michale — Heidi zdawała się nie słuchać, tylko wyciągała szyję, pozwalając, aby wiatr buszował w jej włosach.

W pewnej chwili tramwaj zawisł nieruchomo, potem przesunął się kilka metrów do przodu.

Motorniczy obejrzał się za siebie:

— Trzymać się!

Wagon zaczął delikatnie kołysać, aż wreszcie pochylił się jedną burtą w kierunku ziemi.

— No. — Powiedział kierowca.

Mimo intensywnego przechyłu nikt nie odczuwał ciążenia. Ci, którzy siedzieli po drugiej stronie, wcale nie spadali, jakby zostali przyklejeni do siedzeń.

Wagon zatrzymał się dokładnie nad placem apelowym. Tak wysoko, że biało-czerwony maszt, na którym nadal powiewała zielona flaga, wyglądał jak wykałaczka wbita w etykietkę od zapałek. Dalej trafiało się na ciemnozieloną ścianę Zakazanego Lasu i groźnie strzelającą w niebo Iglicę Zachodnią, która dziwiła wszystkich swoją nadspodziewaną smukłością. Jeżeli płaskowyż można przyrównać do patelni, to Iglica była jej rączką, tyle że ustawioną na sztorc.

Nie spodziewałam się, że szkoła jest taka zielona. To znaczy, wszystkie budynki były ledwo dostrzegalne, bo osłonięte przez gęstwinę liści. Tylko przed stajniami gryfogonów, hangarem i Domem Pierwszego Kontaktu znajdowały się niewielkie, porośnięte trawą placyki.

Potem wagon przechylił się na drugi bok. My, siedzący u góry, wcale tego nie odczuliśmy. Zdawało się, że wszystko w porządku. Do tej pory nie wiem, jak to się stało. Wiem tylko, że napis na budynku dyrekcji ma głęboki sens, bo rzeczywiście są na Ziemi i w Niebie rzeczy, o których nie śniło się filozofom.

— Chcecie wyżej? — Zapytał motorniczy i zaczął wykonywać tramwajem okręgi nad całym kompleksem.

Obszar zajmowany przez szkołę pławił się w dopołudniowym słońcu. Dalej rozciągała się wszechobecna mgła, a żółta nitka plaży skrzyła się bladą żółcią miałkiego piasku. Uderzające o brzeg fale granatowego morza były doskonale widoczne — z mgły otaczającej zbocza gdzieniegdzie wyłaniały się kawałki betonowego muru i tylko miejsce karnego odosobnienia strzelało w niebo jak wyrzut sumienia.


Nagle uczniowie usłyszeli odległy skrzek. Dźwięk zbliżał się coraz bardziej — Amanda spojrzała za siebie i dostrzegła olbrzymiego ptaka, który prawie zrównywał się z gondolą. Ptaszysko miało masywne szpony, pióra, jakby posklejane lakierem, zakrzywiony dziób, a na głowie złoty pompon. Siedząca na ptaku piękna blondynka ubrana w czerwone spodnie, metalowe nagolenniki i takiż biustonosz miała we włosach dwa orle pióra, wetknięte za karmazynową opaskę. Kiedy ptak zbliżył się do wagonu, Amanda poznała w podniebnej podróżniczce nauczycielkę prac ręcznych, profesor Henriettę Harington, która zmieniła się w piękną dziewczynę.

Nauczyciel techniki zawsze wydawał mi się pedagogiem gorszego sortu, ale właśnie wtedy postanowiłam przestać ufać swoim wyobrażeniom, bo one nie zawsze odpowiadały rzeczywistości. Przy pierwszym widzeniu panna Harington sprawiała wrażenie szarej myszki, ale teraz, ubrana w sposób aż nadto wyzywający, przypominała drapieżną femme fatale, cokolwiek miałoby to znaczyć. Siedząc okrakiem na grzbiecie potężnego chybaorła, niby od niechcenia wyjęła mu spod skrzydła długi kij zakończony miotełką w kształcie mopa i jak amazonka zręcznie siadła na czymś w rodzaju szerokiej ławki z oparciem, przymocowanej do owego kija. Z podziwem patrzyłam na kocie ruchy pani profesor, dla której czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Henrietta Harington liczyła już 60 wiosen, ale jej ciało wskazywało na osobę niespełna dwudziestoletnią; sama chciałabym być taka, mając sześćdziesiątkę na karku.

Nauczycielka delikatnie poszybowała w prawo, a potem z gracją wpłynęła do wnętrza gondoli i natychmiast podeszła do tylnego okna. Stanowczo odsunęła Arscha — klęcząc na drewnianym siedzisku, intensywnie patrzyła w obłoki. Po chwili leniwie wstała i przeszła do miejsca, w którym był motorniczy. Powiedziała coś do przewodnika — wagon od razu wystrzelił w górę, zmieniając przy tym kierunek lotu.

Panna Harington ukrywała się przed natarczywością Manfreda von Richthofena, który ubzdurał sobie, że z boską Henriettą będzie przemierzał podniebne szlaki na jednym taborecie. Znaczna różnica wieku wcale mu nie przeszkadzała, bo stara profesorka roztaczała prawie nastoletni urok. Jej pokryte połyskliwą blachą ciało, obiecywało przyszłe rozkosze przebywania w stolarni, gdzie rżną deski na nowe taborety. Henrietta Harington zdawała sobie sprawę, że nie jest dla zdziwaczałego profesora obojętna. Wprawdzie nie uczestniczyła w żartach skierowanych przeciwko Richthofenowi, ale, tak samo, jak inni, uważała go za nieszkodliwego dziwaka, który w każdą sobotę zakłada skórzany kombinezon, orzechową pilotkę, lotnicze gogle, siada na brązowożółtym dywanie i otoczony stosami plastikowych modeli dwupłatowców z czasów I wojny mimowolnie wznosi się w powietrze. Kiedy rekreacyjnie latała na swoim chybaorle on, niby przypadkiem, zawsze jej towarzyszył. Obecność zdziecinniałego profesora stała się z czasem uciążliwa, bo nie pozwalała Henrietcie na przebywanie sam na sam ze swoimi myślami. Dzisiaj, zamiast na dywanie ozdobionym starosłowiańskimi symbolami słońca, Richthofen kluczył między cumulusami na odkurzaczu marki Zelmer. Do tej pory pani Harington skutecznie umykała przed natrętem, ale czując w nozdrzach zapach kurzu, postanowiła przesiąść się do podniebnego tramwaju. Miała nadzieję, że obleśny Manfred nie wpadnie na pomysł szukania jej w gondoli pełnej pierwszaków.

Hermiona z ciekawością przyjrzała się nauczycielce. Dotąd widziała ją tylko ubraną w szarą garsonkę, białą bluzkę z wysokim kołnierzem i nieodłączny granatowy fartuch.

Psorka wyglądała olśniewająco. Wprawdzie Amanda nie była mężczyzną, ale czuła, że w obecności zjawiskowej Henrietty jej serce biłoby szczególnie mocno. Niektóre pasma pszenicznych włókien splecione były w cienkie warkocze: na końcu powiewały niebieskie i czerwone wstążki. Każdy kawałek ciała Henrietty krzyczał o swojej nieprzemijającej wartości i zapraszał do pełnej podziwu kontemplacji. Dwa olbrzymie pióra, zatknięte za amarantową opaskę, próbującą wprowadzić w jasnej gęstwinie jakiś ład, dumnie opierały się naporowi wiatru. Hermionie zdawało się, że ich obecność nad głową miss Harington jest natarczywie konieczna i bez tych piór pani profesor wyglądałaby znacznie gorzej.


Tak zwanym dorosłym wydaje się, że my, osoby, które jeszcze nie przekroczyły magicznej osiemnastki, należymy do innego świata, a już na pewno jesteśmy jakimś odrębnym gatunkiem. Najpierw chuchają w nas i dmuchają (słusznie), a kiedy jeszcze nie jesteśmy do tego przygotowani, rzucają nas na głęboką wodę i usprawiedliwiają to naszym dobrem. Wszytko można zrozumieć i przy odrobinie dobrej woli rozgrzeszyć dorosłych, zwłaszcza jeżeli są nienaumiani. Trudno jednak pojąć, dlaczego „pełnoletni” zachowują się tak, jakbyśmy byli z innej planety — całkowicie odporni na wrażenia estetyczne. Młodzi nie wiedzą wszystkiego i często zadają starszym różne pytania. Wtedy się zaczyna. Pomijam inwektywy kierowane pod naszym adresem oraz zarzut niezdrowej ciekawości, która rzekomo panuje nad całym młodym jestestwem. Mamy wtedy poczucie lekceważenia wielce znaczących problemów. A wszystko może być zupełnie proste. Wystarczy tylko żeby tzw. „dorośli” nie traktowali nas jak dzieci, tylko jak MAŁYCH LUDZI. Takie podejście stwarza całkiem inną perspektywę patrzenia na nastolatka. No, ale dosyć tej filozofii.


Przez chwilę panowała cisza i tylko wiatr buszował we wnętrzu gondoli. Panna Harington siadła na wolnej ławce. Z ciekawością patrzyła na granatową płaszczyznę przymglonego morza — słońce świeciło jedynie nad Bimbelrock; pozostała część okolicy zasnuta była niezbyt gęstą mgłą. Profesor Barry Mether poprzedniego dnia był na dywaniku u dyrektora, który kategorycznie zabronił mu (jak zwykle bez skutku) czarowania pogody w okolicy plaży. Mordred był przekonany, że w najbliższym kurorcie zawsze powinno być zimno. Zdawało mu się, że wtedy nikt nie będzie miał ochoty przebywać nad morzem i nie zobaczy kluczących wśród chmur gryfogonów ani pikujących w dół chybaorłów.


Wspominałam już, że Bimbelor, ba, cały Bimbelrock, był krainą niezaznaczoną na żadnej mapie. Trudno to pojąć, tym bardziej że w żadnym atlasie nie ma białych plam. Próbowałam rozmawiać o tym z profesorem Homerem, ale on przechodził nad problemem do porządku. Potem dowiedziałam się, że niezależnie od stanu pogody, płaskowyż i niebo ponad nim nie są widoczne dla nienaumianych oraz dla księżniczek i książąt przebywających poza szkołą. Kolejny raz przekonałam się, że w istocie, o wielu sprawach nie śniło się filozofom.


Uporczywy wiatr igrał w pszenicznych włosach profesorki, która niedbale oparła przedramiona o wystającą część ławki, i wypychał na zewnątrz wpięte w warkocze kolorowe wstążki. To zwabiło Manfreda, który zupełnie przypadkowo przelatywał kilkadziesiat metrów po prawej. Stracił nadzieję zobaczenia w powietrzu zjawiskowej Henrietty tylko mocniej ścisnął kolanami kwadratowy odkurzacz. Humor poprawił mu się, kiedy pomyślał, że zobaczy ukochaną podczas kolacji.

Hermiona usłyszała stłumiony warkot, a kiedy odwróciła głowę, dostrzegła na niebie punkt, który z każdą chwilą coraz bardziej stawał się nauczycielem latania i teleportacji.

Pani Harington również zauważyła swojego prześladowcę i gwałtownym ruchem zebrała rozwiane włosy. Nie zważając na wystające z nagolenników półokrągłe blachy, położyła się na płask między dwoma rzędami siedzeń.

Odkurzacz przeleciał niebezpiecznie blisko. Von Richthofen widząc, że gondola jest pełna pierwszaków, zaczął gwałtownie pikować, zmieniając przy tym kierunek lotu. Trzeba przyznać, że uczniowie zachowali się „pierwsza klasa”. Widząc Manfreda, żadne dziecko nie spojrzało w stronę wyciągniętej na podłodze nauczycielki i jakimkolwiek gestem nie dało poznać, że pani Henrietta jest właśnie tutaj. Młodzi nie do końca uświadamiali sobie, o co w tym wszystkim chodzi, choć podejrzewali, że pani od prac ręcznych ukrywa się przed profesorem i z jakiegoś powodu nie ma ochoty na jego towarzystwo.

Po chwili Henrietta z obawą podniosła się z podłogi:

— Poleciał? — Zapytała niepewnie.

Dzieci radośnie pokiwały głowami. Pani Harington przenikliwie gwizdnęła i zaraz dał się słyszeć szum skrzydeł chybaorła, który pojawił się nie wiadomo skąd. Widząc, że gondola skręca w kierunku wyłaniającej się z mgły Iglicy Zachodniej, pani profesor zgrabnie wyskoczyła z wagonu, usadowiła się między skrzydłami podniebnego wierzchowca i odleciała w stronę najbliższej chmurki.


Przebiwszy się przez gęstniejącą mgłę, wagon zatrzymał się przy pokrytej łuskami kopule. Po chwili gondola zaczęła majestatyczne sunąć w dół i osiadła na tarasie — jednym z pięciu podkreślających wysmukłość konstrukcji.

Wieża, zbudowana na podstawie szerokiego koła, była tak wysoka, że jej dolne piętra jawiły się jak niewyraźny zarys. Przypominała trochę rzymskie Koloseum, pomieszane z dzwonnicą Giotta. Od tego pierwszego była tylko smuklejsza i wyższa. Zdawało się, że zbudowano ją z brabanckich koronek — wiatr intensywnie buszował między kamiennymi arkadami, a niesione przez niego drobinki piasku, wygładzały przerażające mordy kamiennych rzygaczy.

Uczniowie siedzieli oniemiali i dopiero kiedy motorniczy ruszył ze swego miejsca, zaczęli nieśmiało wychodzić z gondoli. Iwonka od razu weszła pod najbliższą kolumnę, zza której wyłonił się zielony, bezgłowy stwór. Na odgłos krzyku dziewczynki tramwajarz podszedł do pokraki i widać było, że coś do niej mówi.


Na początku zdziwiło mnie, że można rozmawiać z kimś, kto nie ma głowy, ale okazało się, że to możliwe. Wystarczyło tylko CHCIEĆ, a wszystko od razu stawało się natrętną myślą. Zasypaliśmy zielonych gradem pytań i nikogo nie dziwiło, że nie mając głów, nie mają też czym słuchać.

Praca tych ludzików ograniczała się do całkowitej kontroli nad Iglicą i wszystkim, co się w niej znajduje. Przede wszystkim nadzorowali odbywanie kary przez zesłanych tutaj uczniów.

Teraz było dwóch:

Pierwszy to chłopak z trzeciej, który czynił przygotowania do niedozwolonego kontaktu ze światem poniżej płaskowyżu. David Hockney i tak powinien ponieść karę, bo pił, palił i przeklinał, uważając, że wszystko, co w zachowaniu dorosłych najgorsze, jest wyznacznikiem dojrzałości. Po prostu nie był sobą. Nie będąc już dzieckiem, nie był jeszcze dorosłym; naśladował wzorce, których naśladować nie wolno.

Drugi skazaniec to Tomasso di Bondone. Vladislav przyniósł go tu w kieszeni, bo dosyć miał towarzystwa wystraszonego młodzieńca.

Korzystając z tego, że Gerolamo znowu zamienił się w gołębia, transmutował taboreciarza w niewielki kamyk, włożył kamyk do kieszeni i przywróciwszy chłopcu właściwą postać, oddał go zielonym u podnóża Iglicy.

Tomasso cierpiał karę niezwykle srogą. Nie wiedział, jak długo będzie przebywał w odosobnieniu i co się stanie dalej. Wydaje mi się, że trzymanie w takiej niepewności jest bardzo niehumanitarne.

Najbliższym korytarzem Hermiona poszła w głąb. Uporczywe plum kapiącej ze ścian wody, mieszało się z natarczywym jęczeniem wiatru, który przeszywał budynek we wszystkich kierunkach. „Okropne miejsce” pomyślała dziewczynka i poszła do galeryjki. Wszyscy uczniowie byli już w gondoli. Amanda zajęła miejsce i wagon powoli zanurzył się we mgle.

Pokazały się czubki drzew i pola upstrzone spóźnionymi kopcami siana dla gryfogonów. Iglica oddalała się coraz bardziej — wyglądała jak samotny maszt wyłaniający się z białych oparów.

Obsługujący gondolę młodzieniec był przekonany, że wysoko, między nielicznymi chmurami, uniknie przypadkowego spotkania z jakimś nieostrożnym wierzchowcem.

I wtedy doszło do nieszczęścia.


Helmut Gutentag wkładał do ust ostatni kawałek wafla orzechowego, kiedy z niewinnie wyglądającego obłoczka wystrzelił popielaty gryfogon. Nagły zwrot wagonu wyrwał Helmuta z siedzenia i wyrzucił na zewnątrz. Rozgryzając orzeszka, chłopiec pomyślał o przeraźliwym świście i smaku mlecznej czekolady. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że ziemia zbliża się nieuchronnie szybko. Pierwsza zareagowała Ania Muhle — wyrzuciła swój taboret ratunkowy. Jej śladem poszli inni i grad mebli spadł na głowę biednego ucznia.

Emma nie zastanawiała się długo. Energicznie wyskoczyła z gondoli i po chwili szybowała w kierunku lecącego bezwładnie Gutentaga — okrążyła go z góry na dół; młody zamienił się w postać otoczoną przezroczystym pleksiglasem. Kostka spadała coraz wolniej, aż wreszcie zawisła nieruchomo nad krawędzią urwiska.

Tymczasem gondola wylądowała. Pierwszaki wysypały się na łąkę i z ostrożną ciekawością spoglądały na oblanego plastikiem kolegę. Makumba dostrzegł w okolicy głowy nieszczęśnika okruszki wafla i pogniecione złotko, które nie wiadomo skąd się wzięło. Przy krawędzi był nieco przerażony wróbel z rozłożonymi skrzydłami.

Emma stała z boku i, zziajana, ocierała pot z czoła.

Podeszłam do niej i natychmiast powiedziałam: „jako przewodnicząca, w imieniu klasowej społeczności dziękuję ci za uratowanie ucznia Gutentaga”.

Wampirzyca stwierdziła, że musimy uwolnić kolegę. W wagonie, poza zardzewiałym lewarkiem nie było żadnych narzędzi, więc Charles Pembertone (w pełni zasługując na przezwisko) zaproponował, aby zrzucić sześcian w przepaść.

Stałam z boku i patrzyłam na bardzo poważne miny chłopców. Nawet przemądrzały Joseph nie potrafił wymyślić żadnego sposobu uwolnienia kolegi.

W końcu, idąc za radą naszego „kierowcy”, wspólnymi siłami wtłoczyliśmy kostkę do gondoli — ponoć w hangarze, a konkretnie w warsztacie znajdzie się coś, czym można rozłupać ten przeklęty pleksiglas.

Przez następne pół godziny wagon powoli sunął, unosząc się nad trawą jak poduszkowiec. Motorniczy nie chciał wznosić pojazdu wysoko, bo obawiał się, że kostka będzie się swobodnie przemieszczać i może kogoś przygnieść lub (nie daj Boże) wypchnąć na zewnątrz.

Początkowo wszyscy milczeli jakby przytłoczeni tym, co się stało. Dopiero przed hangarem dały się słyszeć pierwsze rozmowy.


Podczas kolacji Hermiona bacznie przyjrzała się pannie Muhle. Obcisły kombinezon podkreślał jej nieco wydęty brzuch i było jasne, dlaczego Helmut mówił, że jak Muhle staje na wadze, to na wyświetlaczu pojawia się numer telefonu.

Helmut dokuczał Ani na każdym kroku. Niby przypadkowo popychał, przyklejał do ławki gumę do żucia, nadymał policzki, robił z warg grube parówki i pokazywał język. Joseph mówił o tym „końskie zaloty”.

Już chyba wspominałam, a jak nie to robię to teraz, że Ania i Helmut — chociaż pozornie się nie lubili, przepadali za sobą (bardziej Helmut za Anią niż Ania za Helmutem). Postrzegani byli jak klasowa para. Przy posiłku Anka ukradkiem spoglądała w stronę chłopaka, który — jakby nigdy nic — jadł kolejną kanapkę, popijając gorącym mlekiem.

Dokuczanie Ani było według ucznia sposobem zwrócenia na siebie uwagi. Początkowo Gutentag wygłupiał się wszem i wobec; wystarczyło mu, że dziewczyna śmiała się tak jak wszyscy. Potem wygłupiał się tylko pod adresem Muhle, a ona nie za bardzo wiedziała jak reagować i oczami pełnymi łez szukała Amandy: w zasięgu wzroku przewodniczącej czuła się bezpiecznie. Kiedyś Gutentag naprawdę rozśmieszył koleżankę, bo podczas normalnej fizyki przedefilował przez całą salę w rozsuniętym kombinezonie. Anna szeroko się uśmiechnęła i zasłoniła usta tak, jakby chciała wepchnąć twarz do szyi. Helmut pomyślał „dobra nasza” i dopiero w ławce skonstatował, że dziewczyna śmiała się nie do niego, tylko z niego.


Nie zastanawiałam się, co to jest miłość. Pod tym względem byłam już w pełni dorosła. Prawdziwi dorośli też o wielu rzeczach nie mają zielonego pojęcia, ale uważają, że pozjadali wszystkie rozumy.

Wydaje mi się, że miłość to zjawisko, które determinuje nasze zachowanie. Im więcej tego uczucia, tym zachowanie bardziej pozytywne, a tam, gdzie brak miłości, to zachowanie człowieka budzi powszechny sprzeciw.

Poza tym miłość to nie słowa: „kocham cię”, ale czyny. Słowa powinny z tych czynów wynikać i nawet jeśli nie zostaną powiedziane, to tak jakby zostały.

„Panna z kawalerem pod jednym numerem”. Dziecięca rymowanka, kierowana pod moim adresem, nie wywoływała odruchów buntu czy śmiertelnej obrazy. Potrafiłam przyznać się do dziecięcej fascynacji sąsiadem i wystawania na balkonie w koszuli nocnej. Teraz wiem, że miłość to nie tylko wspólne patrzenie w gwiazdy, że jej naturalną konsekwencją jest zaspokajanie cielesnej żądzy. OK. Tylko taka wiedza wcale mi się nie podoba. Sprawy seksu budzą we mnie obrzydzenie. Jestem przekonana, że za parę lat spojrzę na to z zupełnie innej perspektywy, bo wszystko wymaga czasu. Miłość jest tak poważnym uczuciem, że niczego nie można na siłę. Dlatego, jadąc do szkoły, postanowiłam od razu się nie zakochiwać. Zdaje się, że Ania i Helmut nie byli w sobie zakochani, tylko kroczyli drogą nastoletniej fascynacji i nie mieli do roboty nic innego, jak milcząco akceptować to, że dla ludzi w klasie byli „panna z kawalerem”…


Wszyscy jak zmiłowania czekali praktycznej lekcji latania. Już myśleli, że lekcja nie dojdzie do skutku, bo padał lekki deszcz, ale kwadrans przed ósmą wiatr rozgonił szare chmury i pojawiło się słońce. Uczniowie zebrali się na placu ćwiczeń i patrzyli, jak Vladislav ciągnie niewielki wózek załadowany pięcioma taboretami: trzema w kolorze białym, jednym zielonym i jednym czerwonym. Po chwili pojawił się profesor Richthofen, ubrany w kombinezon przypominający strój płetwonurka.

— Przystąpmy do lekcji — powiedział, rozdając wszystkim obłe kaski.

— Nie bójcie się. Taborety ćwiczebne nazywamy leniwcami, bo są szczególnie niewrażliwe na sugestie mentalne i nie wzbijają się wysoko. Zielone fruwają zdecydowanie wyżej i mogą wykonywać żądane manewry. Ale i tak nie dorównują czerwonemu, normalnemu sprzętowi będącemu w powszechnym użyciu książąt i księżniczek. Na razie żadne z was nie będzie dosiadało czerwonego. Na wszystko przyjdzie czas. Musicie nabrać wprawy w posługiwaniu się zielonymi.

Wszystkim się wydawało, że profesor mówi bardzo mądrze, chociaż nikt za bardzo nie słuchał, chcąc się jak najszybciej wzbić w powietrze.

— No, kto na początek? Może ty?

Anka bardzo ostrożnie siadła na białym taborecie. Jej oczy zrobiły się okrągłe, a skóra niemal przezroczysta. Przypomniała sobie pływanie na dmuchanym materacu; za nic nie chciała wejść do wody i położyć się na plastikowych wałkach, ale kiedy fale wyniosły ją kilkanaście metrów od brzegu i mogła z zupełnie innej perspektywy patrzeć na górę Olimp, poczuła się niemal jak wilk morski. Teraz tak samo: miała nadzieję, że początkowe obawy ustąpią rozkoszy bujania wśród obłoków. Srodze się zawiodła — taboret uniósł się nad krótko przystrzyżony trawnik (raczej przygryziony, bo kiedy trawa była za wysoka, ze stajni wypuszczano kilkaset świnek morskich) i zawisł w zasięgu długich ramion nauczyciela.

— Dooobrze. Teraz po kolei.

Setsuko siadała na zaczarowanym meblu z dość niepewną miną. Gdy taboret drgnął i uniósł się do góry, wesoło pomachała stopami obutymi w brązowe pantofelki, a jej skośnooką twarz rozpromienił szeroki uśmiech.

Sebastian poleciał zdecydowanie najwyżej. Kiedy taboret gwałtownie zahamował, Murillo wystrzelił w powietrze, wleciał do pracowni biologicznej i przelatując przez postrzępione liście palmy, wpadł do dużego terrarium ze starymi żółwiami. Najodważniejszy z nich warknął na intruza i powiedział, że nie życzy sobie ograniczania skąpej przestrzeni życiowej — od najmniej trzech wieków nikt nie zakłócał jego spokoju.

JPOI KLOKIUUJ NUHJ NU N W SRTGFDSA OOOIUYMNBZ LAPZPS FJGYC

Od tłumacza: Ten fragment zalazł się tutaj całkiem bez sensu. Znajduje się w rękopisie i nie widziałem powodu, żeby go usunąć z ostatecznej wersji. Niech nikt nie próbuje szukać w nim jakiegoś znaczenia — on po prostu żadnego znaczenia nie ma.

W niezbyt precyzyjnym tłumaczeniu brzmi to tak: Naazyywamsię onuuufryyyijestem żóóółwiem […]. Tyle tłumaczenia wystarczy, aby Czytelnik zorientował się, jak brzmi oryginalny tekst i ile wysiłku musiałem włożyć w przerobienie tych wszystkich liter w coś, co czytałoby się w miarę łatwo i przyjemnie.

Kiedy uczeń wrócił na plac, profesor nakrzyczał na niego, stwierdzając, że o wszystkim powiadomi Beatę Grażyńską:

— Nikomu nie wolno myśleć o lataniu! Trzeba tylko siedzieć na taboretach i przyzwyczajać się do nietypowych sytuacji!

Największym pechowcem okazał się Helmut Gutentag. Podczas lekcji poszybował prosto w koronę starego orzecha, rosnącego między budynkami szkoły. Taboret rozpadł się na kawałki, a Helmut w ostatniej chwili chwycił grubą gałąź i obejmując pień, przeraźliwie wołał o pomoc.

Trzeba przyznać, że psor zachował zimną krew. Podrapał się w czubek garbatego nosa i otoczony wianuszkiem pierwszaków podszedł do drzewa:

— Możesz zejść?

Helmut kurczowo trzymał się pnia i nawet nie słyszał zadanego przez Richthofena pytania.

Nauczyciel bez słowa obrócił się na pięcie, siadł na czerwony taboret i po chwili szybował w kierunku Gutentaga. W ostatniej chwili uniknął zderzenia z Emmą, która trzymając ręce w pewnej odległości, leciała do orzecha. Manfred próbował zagłębić się w ciemnozieloną gęstwinę, ale głośny stuk co chwila wskazywał, że czerwony taboret trafia na raniące przestrzeń gałęzie. Emma kluczyła między konarami — wszyscy widzieli, że wiła się jak wąż — w końcu dała za wygraną i zamieniła się w szarego wróbelka, który usiadł przy głowie przerażonego Helmuta.

Von Richthofen postanowił (dla zachowania pedagogicznej poprawności) obsztorcować Emmę i tylko zastanawiał się jak to uczynić, aby dziewczynka nie poczuła się zbytnio zdołowana. Zrobiła przecież coś, co zasługiwało na pochwałę, a nawet szczególne wyróżnienie. Jednocześnie złamała szkolny regulamin, zabraniający pierwszakom latania na taboretach i w ogóle na czymkolwiek. Po chwili pojawił się Vladislav z długą, metalową drabiną i przystawiwszy ją do drzewa (gałęzie jakoś mu nie przeszkadzały) wszedł do Gutentaga. Po trzech minutach obaj znaleźli się na ziemi. Zaraz za nimi pojawiła się nieco spocona Emma.

Profesor zrobił bardzo groźną minę i skinął na pannę Winter:

— Uhm… Zdajesz sobie sprawę, że… złamałaś regulamin. Nie obchodzi mnie skąd u pierwszoklasistki tak niezwykłe umiejętności i będę zmuszony sporządzić notatkę z tego zdarzenia. Myślisz, żebym sobie nie poradził? Holentz wszystko widział i niemożliwe, żebym ukrył twoją rolę w tym zdarzeniu, chociaż, szczerze mówiąc, mam na to wielką ochotę. Nie wiadomo czy nie pałętał się gdzieś ten wścibski Gerolamo. Prędzej czy później dyrektor dowie się o twoim zachowaniu. Jedyne, co cię tłumaczy to krzyk zawieszonego na orzechu kolegi…

Emma pomyślała, że jednak regulaminu nie złamała, bo przecież nie latała samowolnie na taboretach ani na czymkolwiek innym. Jeszcze nie rozumiała, że chodziło o bezpieczeństwo niedoświadczonych uczniów.

Lot panny Winter doszedł do wiadomości dyrektora, który zaraz podjął działania zmierzające do zmiany regulaminu i zapisano w nim, że uczniom klas pierwszych zabrania się lotów. Zwróćcie uwagę, że mowa o „lotach” nieważne, na czym. Ten zapis zyskał wśród uczniów nazwę „casus Winter”.

Ale to nie jedyna konsekwencja postępku uczennicy. Podczas cotygodniowego apelu Mordred nałożył na Emmę karę Iglicy Zachodniej i zaraz ją darował „biorąc pod uwagę okoliczności, w których doszło do złamania regulaminu” i, że „panna Winter działała w dobrej wierze”.

Teraz trochę się powymądrzam (lubię popisywać się swoją wiedzą, chociaż zdaję sobie sprawę, że to śmiesznie wygląda — nie na darmo nazywali mnie „mądralińska”): Latające taborety wyglądają całkiem zwyczajnie. Gdyby były ogólnodostępne, to nie można by rozpoznać, które z nich są zwykłymi meblami, a które są zaczarowane. Steruje się takim za pomocą woli. To znaczy, wystarczy pomyśleć, że mebel ma wznieść się w powietrze i poszybować na przykład tam, gdzie ta łąka. Dlatego podczas pierwszej, praktycznej lekcji (potem były następne, „akrobatyczne”) von Richthofen zabraniał myśleć o lataniu. Swobodny lot Emmy to zupełnie inna sprawa, ale powiem o tym kiedy indziej.

Może macie w domach jakieś pozornie staroświeckie sprzęty i nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, że jest w nich dusza, niezwykła moc, że wiąże się z nimi jakaś niesamowita historia (jedną opowiedziała mi kiedyś Georgina z Eastwick).

Sami możecie sprawdzić, czy aby taboret, który cicho stoi w kącie nie ma nadzwyczajnego potencjału. Wystarczy, że na nim siądziecie (tylko uwaga! Niech się nie rozwali!) i intensywnie pomyślicie o tym, że mebel odrywa się od podłogi. Aha, zamknijcie przy tym oczy. Podobno wiara przenosi góry.

Białe taborety miały jakąś blokadę czy coś takiego, przez co reagowały tylko na polecenie wznoszenia się. Nauczyciele latania wiedzieli, że ta blokada nie zawsze działa. Von Richthofen kilkakrotnie obserwował wybryki czworonożnych mebli — z Gutentagiem to właśnie taki wybryk. Stąd zimna krew psora, który niezbyt emocjonalnie zareagował na Helmuta wśród liści.


Przewodnicząca pierwszej be Amanda Greenwood zastanawiała się, czy jako osoba pełniąca w klasie bardzo odpowiedzialną funkcję, powinna zareagować na nietypowe zachowanie przyjaciółki. Z jednej strony musiała zająć jakieś stanowisko, a z drugiej chciała przejść nad zdarzeniem do porządku. Głupio się czuła, myśląc, że trzeba będzie prawić smoczycy kazanie o właściwym zachowaniu podczas zajęć. Poza tym czuła, że dziewczyna zachowała się w sposób godny zazdrości. Czasem wydawało jej się, że to panna Winter powinna być objęta szczególną opieką dyrektora Puddingtona.

I była. Dowiedziałam się, że wampirzyca została przyjęta do szkoły po to, żeby utemperować jej prymitywne, smocze przyzwyczajenia. Jeżeli pomaganie innym jest prymitywnym, smoczym przyzwyczajeniem to każdemu życzę, żeby był smokiem!


Hermiona postanowiła rozwiać swoje wątpliwości w rozmowie z profesorem Homerem, ale doszła do wniosku, że Puchatka nie obchodzą wysokie loty jakiejś tam Winter i postanowiła rozmawiać z Matyldą Potter. Przypomniała sobie pierwsze spotkanie z Benettem i to, że zaproponował jej rozmowę. Owszem, przeszło jej przez myśl, że ktoś może uznać, iż pod byle pretekstem poszukuje towarzystwa Williama, ale miała to gdzieś, bo nie zamierzała umawiać się z chłopakiem do kina (a’ propos, czy w Szkole Kształtowania Niezwykłych Umiejętności jest kino?). Najpierw jednak musi porozmawiać z Emmą i wysłuchać, co smoczyca ma do powiedzenia. Sytuacja była o tyle ułatwiona, że dziewczyny zajmowały wspólną sypialnię, no i korzystały z tej samej łazienki.

W piątek po lekcjach chciała się umówić z Emmą, ale brakło jej odwagi. Wreszcie, po kolacji, kiedy wszystkie lokatorki sypialenki szykowały się do snu, poszła za koleżanką do toalety i tam, niby od niechcenia, zaproponowała rozmowę na temat wydarzeń podczas lekcji latania. Zasypiając, poczuła, że ktoś siedzi na krawędzi jej łóżka. Otworzyła zmęczone oczy i zobaczyła zielonego smoka, który nerwowo machał tęczowymi skrzydłami. Oczy Emmy były nie mniej zielone.

— Wpuścisz mnie pod kołdrę?

Hermiona spojrzała na swoją piżamkę i przesunęła się do ściany. Emma przytrzymała ruchomy tatuaż:

— Jak się tylko ściemni, zaraz chce odlecieć. Muszę go uszczypnąć, bo inaczej nie przestałby mnie łaskotać. Wiesz — dodała po chwili milczenia — ten smoczek bardzo mi się podoba i ciągle muszę go pilnować… No to latam, gdzie on chce. Wyprowadzam go na spacer. Albo raczej on mnie wyprowadza… Eee, chyba jesteś za bardzo śpiąca i nic mi nie powiesz…

Żywy tatuaż to był znak, który mieli wszyscy krewni panny Winter. Z wytatuowanym smokiem przychodzili na świat. Po tym znaku smokoludzie mogli się rozpoznać. Były dwa klany. Ci z zielonym i ci z czerwonym. Niektórzy zamiast misternego rysunku mieli brązowe znamiona na różnych częściach ciała:

— Tacy ludzie są bardziej ludźmi niż smokami. Jak ktoś ma dużo smoka w smoku, to w całości jest tatuażem; jak po równo to jest pół na pół.

— To jesteś normalną dziewczyną…

— Już ci mówiłam, że jestem kobieta wamp.

— Może mały smoczek…

— Nie żartuj. Jestem pięćdziesiąt pięć na czterdzieści pięć. Czterdzieści pięć procent cech smoczych, a reszta dziewczyńskich. Mój tata potrafi ziać ogniem i nawet próbował mnie zjeść, bo smoki jadały dziewice. Jak na coś splunę to to coś od razu rdzewieje.

„Acha” pomyślała Hermiona, „dlatego Emma tak często przełyka ślinę”.

Dziewczyna położyła dłoń na ramieniu i spojrzała w sufit:

— Chyba nie chciałaś rozmawiać o moim talizmanie?

Popatrzyłam w ciemność.

— Nie.

— Więc?

Milczałam jak zaklęta.

— Chodzi ci o Gutentaga? Ja i tak swoje wiem. Gdyby Helmut zawisł na drzewie, to znowu zrobiłabym to samo. Albo wypadł z gondoli…

— Dlaczego?

Poruszyła się niespokojnie.

— Smoki wcale nie są takie złe. A smoczyce to już uosobienie dobroci. Tylko nienaumiani uważają nas za krwiożercze bestie. Może spotkasz jakiegoś smoka, takiego na 100%, i sama się przekonasz. Poleciałam do drzewa, bo chciałam wszystkim udowodnić…

— Nie bałaś się Puddingtona?

— Puddingtona? Kara kiedyś by się skończyła, a Gutentag nigdy by nie zmartwychwstał, gdyby się rozbił o skały, albo zamienił w gałęzie orzecha.

— Latanie?

— Taka już moja natura. Przynajmniej mam z tego jakiś pożytek…

— Jaki?

— Nie chcę o tym gadać.

— No…

— OK. Myślisz, że smoki fruwają, bo mają takie widzimisię. Nie. Latamy, bo to ułatwia życie. Pomaga pomagać.

— Nie brakuje ci latania?

— U mnie się nie dało. Mieszkam na „normalnym” osiedlu i rodzice mi zabraniali. Mamy nienaumianych sąsiadów. Oni nie wierzą w smokoludzi. Trochę zdążyłam się odzwyczaić. Ale to jak z jazdą na rowerze — nie można zapomnieć.

— Przecież, żeby pomagać, nie trzeba szybować w przestworzach…

— Całkowicie się z tobą zgadzam. Tylko wtedy można pomagać więcej…

— „Egoistka” z ciebie.

— ???

— Chcesz więcej.


Kilka dni później wracając do internatu, Hermiona zobaczyła, że na placu apelowym Benett musztruje swoich podkomendnych. Zgrabnie omijając czternaście wiewiórek podeszła do Williama i krótko przedstawiła mu swój problem.

— Spotkajmy się później — powiedział Will i wrócił do swoich żołnierzy.

Miała okazję przyjrzeć się młodzieńcowi.

Chłopak wyglądał na swoje 15 lat. Był — w odróżnieniu od rówieśników — całkiem proporcjonalnie zbudowany i doskonale wiedział, że rozmawiając nawet z całkiem małą kobietką, nie można trzymać rąk w kieszeni… Miał przenikliwe oczy, kruczoczarne brwi i delikatny meszek pod nosem. Hermionie zdawało się, że ma bardzo aksamitne spojrzenie. Często zaciskał szczękę tak, że policzki drżały mu nerwowo.

„Niczego sobie ta mała” pomyślał książę Benett, który lubił otaczać się wianuszkiem wpatrzonych w niego dziewcząt. Gdyby nie to, że kreował się na macho niezajmującego się takimi bzdurami jak achy i ochy, to umówiłby się z tą sałatą na lody. Rzecz jasna nie dosypałby jej do coli sproszkowanego geranium amorosum, bo i tak ta pierwszoklasistka poleciałaby na jego muskularne dłonie. Wystarczy, że popatrzyłby na nią swoimi czarnymi jak węgiel oczyma.

A miał na co patrzeć. Williamowi wydawało się, że Hermiona nie jest już dzieckiem i zdaje sobie sprawę z zalet swojej płci. Czarny kombinezon udatnie podkreślał gitarowe kształty i ciasno opinał miejsca, które kobiety mają ukryte pod specyficzną dla nich bielizną. Spadające na ramiona włosy układały się w misterne loki i kręciły jak korkociągi, bo od niedalekiego morza wiatr gnał wilgotne powietrze. Promienie popołudniowego słońca igrały we włosach dziewczyny, wplatając w nie miedziane refleksy.

Książę William podświadomie cieszył się na umówione spotkanie. Rzecz jasna nie zdawał sobie sprawy, że działają na niego świeżo obudzone hormony. Zdaje się, że odczuwał wewnętrzne samozadowolenie. Jak ognia unikał słowa „randka”, chociaż takie określenie przeszło mu przez głowę. Poza tym mieli rozmawiać o nagannym zachowaniu Emmy, a nie trzymać się za ręce i patrzeć w gwiazdy.


Następnego dnia Hermiona zabrała z sypialni koc i poszła poleżeć pod drzewami oddzielającymi plac apelowy od internatu. Chwilę patrzyła w białe chmurki, które wędrowały po nieboskłonie i starała się ułożyć pytania do Williama. Doszła do wniosku, że wcześniej musi konkretnie porozmawiać z Emmą, bo zbyt mało wie. Poza tym przypuszczała, że taka rozmowa może uczynić spotkanie ze strażnikiem całkiem niepotrzebnym. Ale mimo to postanowiła się z nim spotkać.

Wzięła ze sobą rękopis „Nastroju na Miłość” w nadziei, że uda jej się napisać kilka zdań. Usiadła w cieniu najdalej wysuniętej lipy i spojrzała w niebo. Pomyślała, że trzeba złapać ostatnie promienie jesiennego słońca.

„Ale dlaczego ten odległy las jest zakazany? Pewno trzymają tam jakieś przerażające potwory”.

W samotności zatęskniła za rodzicami, ciocią B. i wujkiem Chładysłachem. Była wrażliwą dziewczyną — na myśl o ojcu w tweedowej marynarce, którego postać robiła się coraz mniejsza, w miarę, jak gondola unosiła ją wyżej, jej oczy napełniły się łzami. Pożałowała, że nie zabrała żadnego zdjęcia. „Z drugiej strony to dobrze, bo bym się jeszcze bardziej rozkleiła…”

Zdało jej się, że między drzewami dostrzega jakąś postać. To profesor Barry Mether, który wylądował obok i, pozostawiwszy taboret pod krzakiem, nie zwracał uwagi na uczennicę.

Po chwili spojrzał i Hermiona odruchowo położyła rękę na piersi.

— Dzień dobry panie psorze…

— A… dzień dobry — powiedział geograf, odkładając wielki termometr.

Miał rude włosy, jedno ucho całkiem zielone, a w miejscu drugiego widniała żółta dziura. Jego ręce były wysuszone od ciągłego uzupełniania piasku w klepsydrze. Uchodził za największego dziwaka w całym Bimbelorze — zaraz po pierwszym semestrze, jako płaczliwy dwunastolatek został odesłany do domu, bo nikt nie mógł sobie z nim poradzić. Po roku wrócił i chociaż często popłakiwał, robił to w samotności, nikomu nie sprawiając kłopotów. Był bardzo przeciętnym uczniem. Pięknie rysował i tylko dlatego tolerowano go w klasowej społeczności. Później zainteresował się geografią i meteorologią. Chciał używać magii do kształtowania pogody i zaproponowano mu posadę nauczyciela miejsc mocy. Ciągle popadał w konflikt z dyrekcją — uważał się za Prometeusza, który sprawi, że nad morzem zawsze będzie świeciło słońce.

— Czy… to jest miejsce mocy? — Zapytała Hermiona, nawiązując do wykładanego przez profesora przedmiotu.

Początkowo Mether nie zwrócił na dziewczynkę uwagi. Zareagował dopiero wtedy, gdy Amanda powtórzyła pytanie i wyciągnęła dłoń, wskazując odległe krzaki.

— Niee. Nic mi o tym nie wiadomo.

— To dlaczego…

— Zabraniają tam chodzić? — Wzruszył ramionami. — Zakaz i już. Zakazy są po to, żeby ich przestrzegać.


„Muszę iść do izby tradycji. Może tam się czegoś dowiem. Na pewno”. Amanda nie wiedziała, że w izbie jest gablota, w której zgromadzono osobiste przedmioty pozostałe po tych, którzy naruszyli zakaz i samowolnie poszli do Lasu. Była tam mała kostka, jakby miniaturowa piszczel, a na leżącej obok kartce wypisano, że jest to kość jednego ucznia, który zabłądził i potem zjadły go wilki, zostawiając na polanie obgryziony szkielet. Rzecz jasna, owa kość to była pozostałość po kurzym udku ze stołówki, a zabłocone trzewiki i spinka do włosów zostały tam umieszczone specjalnie.

Do muzeum szło się przez niewielki korytarz, obok miejsca, w którym na stołówce była Jaskinia Lwów. Namalowane na ścianie czerwone strzałki bezbłędnie skierowały Hermionę przed niewielkie, dębowe drzwi i stolik, za którym siedziała pomarszczona staruszka. Na widok dziewczynki, babcia odłożyła jakieś sfatygowane romansidło, zapytała uczennicę o nazwisko i wpisała je do opasłego brulionu w szarej okładce.

Drzwi uchyliły się piskliwie i Amanda weszła do niewielkiego pomieszczenia, stając przed bordowym sznurem rozciągniętym między dwoma, niklowanymi słupkami. Spojrzała w prawo, na ścianę, przy której były wielkie słoje z nieżywymi ropuchami i drewniana gablotka zawierająca brunatną kość, podartą tenisówkę i aluminiową spinkę do włosów. Biała księżniczka od razu zauważyła znajdujące się w głębi sali metalowe drzwi z napisem „WSTĘP WZBRONIONY”. Domyślała się, że za tymi drzwiami jest inne, supermagiczne pomieszczenie i dopiero w nim jest to, co może wzbudzić jej zainteresowanie. Energicznie odwróciła głowę i spostrzegła, że babcia, która zdążyła zmienić się w eleganckiego młodzieńca, uważnie jej się przygląda. Zaraz wzięła do ręki jakąś zakurzoną księgę i udała, że czyta. Księga była w dawno zapomnianym języku: SAGED YNYŻARG IŚINOJSERMPMI; zawierała niesamowite rysunki, przedstawiające zwinięte w kłębek niemowlę w rozpołowionym kasztanie. Przewróciła kilka kartek i odłożyła księgę na miejsce. Tak naprawdę interesowały ją tylko obite blachą drzwi, ale niczego nie dała po sobie poznać. Kopnęła wypchanego szczura i powiedziawszy portierowi „do widzenia”, poszła do internatu.


Barry Mether nie zwracał uwagi na pierwszoklasistkę. Wyniósł z krzaków plenerowe sztalugi i drewnianą skrzynkę z farbami — zaraz rozniósł się zapach terpentyny. Profesor łyknął z piersiówki, wziął do ręki pędzel i spojrzał w dal. Po chwili wycisnął na białe płótno trochę ultramaryny. Hermionie zdawało się, że nauczyciel coś mruczy, więc przysunęła się bliżej i grzecznie zapytała „proszę?”. Ten popatrzył na uczennicę i machnął uzbrojoną w pędzel piaskową ręką. Hermiona spojrzała w stronę odległego Lasu. Trochę się bała nieprzeniknionej gęstwiny, ale wiedziała, że musi tam dotrzeć. Zostawiła „artystę” z jego myślami i zaczęła zastanawiać się nad niezauważonym dotarciem do zarośli. Wpadła na szatański pomysł.

— Kręcisz się, jakbyś miała owsiki. Albo leżysz na kocu, albo patrzysz, jak tworzę.

— A pejzaże też pan maluje?

— Uhm.

— A co najlepiej? Wodę czy skały?

Profesor był trochę zniecierpliwiony.

— Może drzewa?…

— Tak, drzewa.

— To pewno w Lesie. Tam jest tyle drzew… Boi się pan wilków?

Profesor nie odpowiedział.

— Pewno się pan boi… Taki duży, a strach go oblatuje!

— Nie będziesz mnie prowokować! Kto to widział — powiedział Mether — żeby pierwszoklasistka w taki sposób odzywała się do nauczyciela?!

Hermiona poszła w najbliższe krzaki i zrobiła wielką, śmierdzącą kupę.

— Tego już za wiele! Nie dość, że bezczelna to jeszcze toaletę sobie robi!

Nerwowo wrzucił do skrzynki farby i pędzle.

— Sorki… Śniadanie było trochę nieświeże…

Zdenerwowany profesor nie słuchał uczennicy, tylko podniósł z ziemi swoje przybory, włożył pod pachę artystyczny trójnóg i przez chwilę zastanawiał się, jak nieść mokre podobrazie.

— Pomogę panu…

Przykry zapach coraz intensywniej dolatywał z krzaków i nauczyciel rzucił Hermionie złożoną sztalugę.

— Chodź. — Powiedział i skierował się w stronę Zakazanego Lasu.

Po chwili przeskoczyli wyschnięty strumyk i przeszli obok czerwonej tabliczki z trupią czaszką. Owionął ich lekki wietrzyk; liście zaczęły tajemniczo szeleścić. Barry Mether doszedł do niewielkiej polany — bez słowa wskazał dziewczynce miejsce, w którym powinna rozstawić sprzęt.

Las niczym nie różnił się od innych lasów. Drzewa szumiały, ptaszki świergoliły, a piaszczysta ścieżka była taka sama jak ta, która biegła wokół stawu pana Grzegorza.

Profesor rozchmurzył się i kawałkiem umoczonego w terpentynie papieru zaczął ścierać świeżo nałożoną farbę. Potem stanął trzy kroki dalej i wyciągając przed siebie obie dłonie, wyszeptał jakieś zaklęcie. Podobrazie zrobiło się śnieżnobiałe.

— Mogę popatrzeć?

— A nie pójdziesz w krzaki?

Dziewczynka przecząco pokręciła głową.

— Zostań.

— Kocyk przyniosę.

Profesor przeciągle gwizdnął i koc przyfrunął na polanę. Potem gwizdnął jeszcze raz i obok malarza wylądował jego podniebny taboret.

Amanda poczuła intensywne parcie na pęcherz.

Poszła na skraj polany i kucnęła za krzakiem.


Nagle mój kombinezon zrobił się całkiem żółty. Szybko wysupłałam się z niego i w samej bieliźnie pobiegłam w kierunku przeciwnym od miejsca, w którym stał Mether. Zatrzymałam się dopiero wtedy, gdy zaczęło mi brakować tchu i głos nawołującego mnie psora ucichł zupełnie. W oddali zobaczyłam żółtą poświatę. Wszystko zmieniło kolor: niebo, mech, drzewa i poruszane zefirkiem liście. Przejechałam ramieniem po spoconym czole, oparłam się o gładki słupek, zwieńczony mrugającymi światłami i pomyślałam, że nie wypada, aby mała dziewczynka biegała po lesie niezupełnie ubrana — kilka razy przeciągnęłam kombinezon w poprzek ścieżki, otrzepałam go z piachu i założyłam. Od razu zrobiło się nieco gorąco. Zagłębiłam się w gęstwinę i po przejściu paru kroków zobaczyłam wielką, przezroczystą kostkę, jakby ze szkła. Wydało mi się, że jest zrobiona z najczystszego lodu. Postanowiłam trochę się ochłodzić (zupełnie nierozsądnie, bo przecież narażałam swoje spocone ciało na szok termiczny i niechybne przeziębienie). Szłam i szłam. Wedle moich obliczeń, powinnam już dotknąć lodowej płaszczyzny. Nagle zorientowałam się, że jestem jakby w szklanej bańce i stąpam po lustrzanej płaszczyźnie. W odległości dwóch metrów przede mną, za mną i nade mną, grube pnie były fantastycznie powyginane, jakby odbite w krzywym zwierciadle. Dostrzegłam postać smukłej dziewczynki w brudnym ubraniu, która, zwinnie klucząc między olbrzymimi paprociami, szła przed siebie. Domyśliłam się, że ta dziewczynka to moje odbicie. W pewnej chwili pojawiły się trzy żelazne sztaby, z których wystawała niezliczona ilość wielkich dłoni, w geście zabraniającym dalszej wędrówki. Nie zważając na nie, parłam do przodu i poczułam lekkie ukłucie. Domyśliłam się, że właśnie wychodzę z bańki, w której byłam zamknięta. Z przodu pojawiła się niewielka, pełna mleczy łąka, a na niej siedziała drobna pięciolatka w czerwonej pelerynie i całkiem żywy wilk. Nieśmiało podeszłam i siadłam na kraciastym kocu.

Wilk usłużnie wyciągnął w moją stronę butelkę czerwonego wina i odezwał się ludzkim głosem:

— Ho, ho… Z jakiej bajki jesteś?

— ?

— Ta mała idzie do babci.

— Przecież…

— Wiem… Jestem nieprawdziwy. Najadłem się czarodziejskiej fasoli, żeby porozmawiać z Rotkapchen. Słyszałem o Czerwonym Kapturku, ale nie ma to, jak zasięgnąć informacji u źródła.

Doskonale znałam tę bajkę. Już chciałam powiedzieć wilkowi, jak to było naprawdę, ale uświadomiłam sobie, że tylko darmo postrzępię język, bo przecież on ma rację z tym źródłem.

— Nie macie lemoniady?

Drapieżnik wsadził łapę do koszyka i wyciągnął niewielką butelkę:

— Gdzie jak gdzie, ale tutaj, w Zaczarowanym Lesie, najpewniej mogłem spotkać tą małą. Nie było łatwo. Najpierw widziałem dziadka do orzechów, sierotkę Marysię, śpiącą królewnę i kilku krasnoludków. Chcesz zobaczyć królewnę?

Powiedziałam panu Grimmowi, że nie zamierzam widzieć się z królewną, choćby była najbardziej śpiąca, i, że mogę wyczarować całą armię krasnoludków.

— Acha, to ze szkoły przyszłaś? No, ale podobno uczniom zabraniają wchodzenia do tego lasu. Chyba że jesteś…

— Niegrzeczną dziewczynką? Nic z tego.

W pierwszej chwili pomyślałam, że wcisnę wilkowi jakiś kit, ale doszłam do wniosku, że nie ma co kłamać, bo kłamstwo i tak obróci się przeciw kłamczuchowi.

— Przyszłam tu z profesorem od geografii… Dowiedziałeś się czegoś?

— Uhm — mruknął Jakub. — Wcale mi się to nie podoba. Chyba coś zmienię w tej historii.

Wiedziałam, na czym będzie polegać zmiana, więc wstałam z koca.

— Hej, gdzie idziesz? Dalej już niczego nie ma! Wracaj do swojego nauczyciela!

Ignorując wilka, poszłam przed siebie. Po paru krokach natknęłam się na niski słupek opleciony drutem kolczastym — na słupku stał czerwony kogut i machał skrzydłami, jakby chciał wzbić się w powietrze. Pod nim, na zielonej tabliczce ktoś wymalował okropny wykrzyknik, a na drugiej, przymocowanej poniżej, było napisane, że tam kończy się las, a za nim jest wysoki mur i strome urwisko biegnące do podnóża płaskowyżu. Spojrzałam w górę. Zdawało mi się, że widzę kawałek Iglicy Zachodniej, więc skręciłam w prawo. Nie musiałam przedzierać się przez krzaki, bo wiodła tam piaszczysta ścieżka. Na końcu ścieżki stały żółte, uchylone drzwi. Delikatnie nacisnęłam zardzewiałą klamkę i drzwi z jękiem otworzyły się tak, że mogłam przez nie przejść. „Ale ja jestem głupia” pomyślałam. „Przecież mogłam obejść drzwi naokoło. Ale skoro tutaj stoją, to chyba trzeba w nie wejść”. Powoli zbliżałam się do przezroczystego sześcianu. Nagle wyrosły przede mną kolejne drzwi, identyczne z tymi, przez które dopiero co przeszłam. Przy nich leżał cętkowany lampart i krowim ogonem leniwie oganiał się od złocistych much. Podejrzewałam, że ten przerośnięty kot to drugi z Braci Grimm, ale kiedy podeszłam, zwierzak groźnie mruknął i wyszczerzył kły. Kiedy tylko zeszłam ze ścieżki, ogarnęła mnie gęsta mgła; zrobiło się przeraźliwie zimno. Zrozumiałam, że muszę wrócić na trakt.

— Kici kici. Dooobry kotek.

Lampart nie przesunął się nawet o milimetr. Rzuciłam obok niego niewielką szyszkę. Zwierzak podniósł się i leniwie obwąchał przedmiot. Rzuciłam cienki patyk. Kot odszedł jeszcze dalej. Potem majestatycznie przyczłapał do mnie i powiedział:

— Dooobra. Tylko zaraz wracaj. I uważaj na trzy wietnamskie świnki.

Szybko przeszłam przez uchylone drzwi — stanęłam przed czerwonym sześcianem.

„To pewno taki sam jak ten pierwszy”. Weszłam do środka i idąc po szklanej płaszczyźnie, posuwałam się do przodu. Po wyjściu otoczyła mnie jesienna czerwoność. Mój kombinezon, który w tak zwanym międzyczasie zmienił kolor na zielony (nawet nie wiedziałam, kiedy), zaczął mnie nieco uwierać. Przetarłam zdziwione oczy, jakbym chciała zdjąć przeciwsłoneczne okulary.

Potem wszystko wróciło do normy. Ptaki zaczęły śpiewać, liście szeleścić, brązowe szyszki co chwila uderzały mnie w głowę… Na jednym z drzew dostrzegłam niewielki karmnik, a przed nim siedział ni to orzeł, ni gołąb. Z tej odległości nie mogłam rozpoznać. Przypomniał mi się Gerolamo, więc zupełnie rozsądnie schowałam się pod olbrzymią paprocią. Chwilę trwałam w bezruchu i usłyszałam tętent sarnich kopyt. Po chwili ptaszysko odleciało, a ja wygramoliłam się z krzaków i poszłam dalej. Co rusz spoglądałam w niebo, patrząc na pozycję słońca. Szłam tak chyba piętnaście minut, kiedy zobaczyłam dużego słonia ze złoconą trąbą. Obok niego biegały niewielkie, brunatne świnki.

— Dzień dobry, panie Andersen — grzecznie powiedziała Hermiona.

— Nie jestem Andersen, tylko Ferenc Lehar. Witaj w Krainie Uśmiechu. Chociaż wcale mi nie wesoło.

Amanda zrobiła wielkie oczy:

— Jak może być panu smutno skoro ma pan taką złotą trąbę…

— Złoto to nie wszystko. Tylko te wieprzki nie gardzą moim towarzystwem. A ty, skąd się wzięłaś?

Hermiona powiedziała Leharowi to samo, co towarzyszowi dziewczyny w czerwonej pelerynie.

— Może zostaniesz moją przyjaciółką?

— Eee… Muszę wracać… Chyba że pohuśtasz mnie na trąbie…

— ? Niech zgadnę. Nazywasz się Nelly Rawlison? Pokażę ci moje ulubione miejsce.

Po kilku minutach dotarli do wysokiego, gładkiego muru, który zdawał się nie ludzką ręką uczyniony.

— Tu się czochram — powiedział słoń. Przystawiam bok do muru i tak: w dół, w górę.

Hermiona poczuła nieodpartą chęć wdrapania się na budowlę.

— Podsadzisz mnie?

Słoń zrobił wielkie oczy.

— Obiecałeś mnie pohuśtać…

— Dalej jest taka wysoka wieża. Pójdziemy w lewo. Ty wejdziesz, a ja na ciebie poczekam. Tylko nie podchodź do krawędzi, bo spadniesz…

„Jaki troskliwy”, pomyślała dziewczyna i poszła za słoniem.

Wieża, o której mówił Lehar, stała kilkadziesiąt kroków na zachód.

Z powodu gęstych zarośli nie można było jej dostrzec, tym bardziej że wystawała jedynie trzy metry ponad mur. Później od profesora Homera Amanda dowiedziała się, że wieża była kiedyś górną stacją kolejki prowadzącej z plaży na płaskowyż. Ktoś wpadł na pomysł wykorzystywania latających tramwajów i wszystkie mechanizmy zardzewiały.

Metalowe drzwi wisiały na jednym zawiasie — nie dotykając ich, Hermiona prześliznęła się do wnętrza. Usłyszała ciche chrumkanie i lękliwie spojrzała za siebie. Wyszła na zewnątrz:

— Ciemno.

Lehar zgiął złoconą trąbę, sięgnął do prawego kła, wysunął niewielką szufladkę i podał dziewczynie pudełko zapałek. Księżniczka bez słowa wzięła pudełeczko — obróciwszy się na pięcie, wróciła do wieży. W świetle nikłego płomienia, który zaraz wtopił się w ciemność, zobaczyła schody przylepione do tylnej ściany. W jednym miejscu schody urywały się zupełnie, jakby ktoś celowo rozrzucił kamienne stopnie. Zrezygnowana, spuściła głowę i wyszła przed wieżę.

— Nie da rady… Powiedziała do słonia, patrzącego na nią zdziwionym wzrokiem. — Ktoś rozbił schody…

Nagle dostrzegła nad drzwiami niewielkie okienko, jakby pęknięcie w jednolicie ceglanym murze.

— Proszę słonia… Miałeś mnie pohuśtać…

Lehar pomyślał o tym samym. Stanął przy drzwiach i dotknął trąbą ziemi.

— Dobrze. Tylko się trzymaj.

— Ale ja swoje ważę, żebyś nie powiedział, że cię nie uprzedziłam!

„Po co ja mu to mówię? Jeszcze gotów się rozmyślić”. Usiadła okrakiem na pozłacanej trąbie.

— Nie łaskocz mnie — powiedział Lehar i delikatnie zaczął podnosić Hermionę do okienka.

Było na tyle duże, że dziewczyna bez trudu weszła do środka.

W niewielkim pomieszczeniu, na kupie żelastwa, siedział wychudzony jegomość i zanim dostrzegł Amandę, wpatrywał się w olbrzymią dziurę, przez którą widać było czubki drzew, rosnących na zewnętrznym stoku, wąski pas nadmorskiej plaży i resztki jakiegoś drewnianego budynku.

Czując obecność dziewczyny, chudzielec obrócił się nieznacznie i z wyraźną ulgą powiedział:

— Nareeeszcie… Widzę, że czarodzieje odzyskali rozum… Kto to widział, żeby tramwaje latały po niebie…

— ?

— Bo przecież latają? — Zapytał z powątpiewaniem chudzielec.

Opowiedziałam mu o przybyciu do Bimbeloru i rekreacyjnym przelocie nad płaskowyżem.

— Hmm, a ja myślałem, że platformy wróciły do łask… Czekam tu sto trzydzieści dwa lata. Od chwili, w której z dołu przyjechała ostatnia. Na niej właśnie siedzę. Kiedyś tramwaje pójdą na opał i platformy na powrót staną się jedynym środkiem transportu. Wtedy zostanę najgłówniejszym windziarzem w całym Bimbelrock. A’ propos, nie masz ze sobą oliwy? Mechanizmy całkiem pordzewiały…

Opowiedziałam fakirowi bajeczkę o zagubieniu się w lesie:

— No i skoro tu jestem, to postanowiłam trochę się rozejrzeć.

— Idź do góry. Ze szczytu lepiej widać.

Wtedy dostrzegłam przyklejone do ściany kamienne schodki. Padające przez otwór światło, wskazywało wyjście.

Widok nieco mnie oszołomił. Mgła otaczała jedynie miejsce, z którego wyrastała Iglica Zachodnia, a po lewej majaczył cały płaskowyż. Widziałam nawet błyszczące w słońcu jezioro, z Przeklętą Wyspą pośrodku.

Przypomniałam sobie, że w dniach rekreacji strażnicy intensyfikują swoje działania i częściej niż zwykle latają nad zakazaną dla innych strefą. Położyłam się na płask i zdało mi się, że obok przeleciał duży motyl.

W tej samej chwili pojawiła się Georgina Chadwick, która gwałtownie chwyciła mnie za szeroko rozstawione nogi i poniosła w stronę rosnących na zewnątrz zarośli. Kiedy puściła, wyrżnęłam głową obok kraciastego kocyka. Rozcierając obolałą łepetynę, dostrzegłam wykrzywioną nieprzyjemnym grymasem twarz Emmy:

— Patrzcie państwo, kogóż my tu mamy???

Gdybym, jak dyrektor, umiała czytać w myślach, to wiedziałabym, że dziewczyny są niemile zaskoczone moim widokiem. Wzięły mnie za donosiciela, który o wszystkim powie Williamowi i nie mogły się nadziwić, że uczennica taka akuratna jak ja, złamała zakaz wchodzenia do Lasu. Były złe, że wcześniej obdarzyły mnie zaufaniem. Uczciwie muszę przyznać, że Emma, chociaż wyglądała na niemile zaskoczoną, nie zachowywała się w jakiś agresywny sposób. Nie chciała narażać na szwank przyjaźni z Georginą, ale nie miała zamiaru podejmować jednoznacznych czynności wobec klasowej przewodniczącej, która nie czyniła jej żadnych wymówek i na każdym kroku okazywała swoją sympatię.

— Ja wcale nie jestem szpiegiem!

— Taak? — Zapytała ironicznie Gina. — To może powiesz, co robiłaś na górze?

Zaraz opowiedziałam koleżankom całą historię, tym razem prawdziwą.

— Nie kłam bździągwo jedna! Wcale ci nie wierzymy!

Obie dziewczynki były wyraźnie zdenerwowane:

— Najlepiej jak cię transmutujemy w kamień i wrzucimy do morza!

Nie podejrzewam, żeby panna Winter była zdolna mnie unicestwić. Chyba zdawała sobie sprawę z nieodwracalności takiego kroku. Nie na darmo się mówi „przepadł jak kamień w wodzie”.

Wtedy nad murem pojawił się Lehar. Wyglądał jak duży balon z uszami i złotą rurą. Wylądował między nami i udając wielce drapieżnego ssaka, zapytał:

— Pszszszyacióółko moja Amando, czy dzieje ci się jakaś kszszszywda?

Obecność słonia przywróciła mi odwagę i spowodowała nagłą jasność umysłu.

— To są moje koleżanki. Właśnie tutaj umówiłyśmy się na spotkanie.

— Taktak! — Przytaknęły skwapliwie — chodzimy do jednej klasy!

Gina zaczęła energicznie składać kraciasty koc.

— Musimy iść. Zaraz będzie kolacja.

To zdarzenie uświadomiło mi, że rzeczywistość jest zmienna i nie ma co zamartwiać się na zapas. Przekonałam się o słuszności powiedzenia „fortuna kołem się toczy”.


Od czasu spotkania po drugiej stronie muru, panna Chadwick zaczęła traktować Amandę z większą sympatią. Hermiona nie miała zamiaru „chwytać byka za rogi” i, mimo że czuła narastające uczucie przyjaźni, nie narzucała Georginie swojego towarzystwa. W jej obecności czuła się bardzo nienaumiana.


Lekcje zajmowały praktycznie cały dzień. Uczniowie mieli jedynie trzy godziny na zajmowanie się własnymi sprawami. Dwie po kolacji i jedną po obiedzie. Na stołówkę szło się zaraz po zajęciach.

Już wspominałam (a jeżeli nie to robię to teraz), że przedmioty „normalne” i magiczne mieliśmy naprzemiennie.

W pierwszej klasie bardzo dużo czasu poświęcano na zajęcia teoretyczne. Z praktycznych niemal co drugi dzień było latanie na taboretach. Na początku oswajaliśmy się ze współczesnymi „miotłami” i latali „od drzewa do drzewa”. Potem coraz wyżej po trasach bardziej skomplikowanych, aż wreszcie przyszedł moment na „akrobacje”, to jest wykorzystanie wszystkich możliwości „tabolotów”. Niektórzy nabijali sobie guzy, bo nie potrafili lecieć do góry nogami tak, aby nie spaść. Pechowy Helmut zwichnął rękę.


Bardzo lubiliśmy lekcje historii czarodziejstwa. Prowadzący je Winslow Homer był prawdziwym belfrem — trochę nie przystawał do szkoły. Nie machał różdżką, czytał normalne książki i wszędzie chodził piechotą. Podejrzewaliśmy, że profesor nie umie posługiwać się taboretami, ale to, rzecz jasna, nie było prawdą.

Zawsze miał śnieżnobiały, wykrochmalony do granic możliwości kołnierzyk, niemodną koszulę z żabotem i szerokie mankiety, które zakrywały mu pół dłoni. W kieszeni kamizelki Winnie trzymał posrebrzany zegarek typu „cebula”, ozdobiony wygrawerowaną sylwetką jelenia.

Zawsze w sobotę profesor miał dodatkowy wykład. Każdy, niezależnie od klasy, do której chodził i bez względu na funkcję, jaką pełnił, mógł uczestniczyć w takim wykładzie. Zainteresowanie spotkaniami było olbrzymie, więc profesor Homer, uzyskawszy akceptację dyrekcji, głosił swoje prelekcje w auli, w której i tak niektórzy siedzieli na parapetach. Ja byłam na prelekcji, podczas której profesor opowiadał o paleniu czarownic w dawnej Hiszpanii. Winnie dostrzegł moje zainteresowanie (siedziałam w pierwszym rzędzie) i zaproponował, że pokaże mi stare ryciny przedstawiające sabaty czarownic.


Jeszcze przed kolacją zapukałam do mieszkania profesora. Pan Homer wyjął z regału niewielką, oprawną w skórę książkę i położył ją na stoliku, obok filiżanki z gorącą czekoladą. Chwilę krzątał się po mieszkaniu, zamknął okno (bo zrobiło się chłodno), spowodował, że kilka bierwion powędrowało do kominka i usiadł, poprawiając monokl.

— Ten tomik ma swoje lata. Zanim dostał się w moje ręce był własnością don Diega da Silva y Velazqueza. Ale nie tego malarza, bo wtedy autora tych rycin jeszcze nie było. Potem zdobił bibliotekę Michała Servatki. No i teraz jest u mnie. Zabytek.

Delikatnie wzięłam do ręki zatłuszczoną pozycję. Odchyliłam okładkę i na pierwszej stronie zobaczyłam portret mężczyzny w średnim wieku. Od razu rzucił mi się w oczy jego czarny cylinder i obwisła, dolna warga… Pod grawiurą był podpis: Fran.co Goya y Lucientes, Pintor.

Franciszek Goya żył w czasach, w których o czarownice nie było trudno. Niektórzy ludzie — obdarzeni niezwykłymi zdolnościami — nie do końca uświadamiali sobie, na czym polega istota czarodziejstwa. Zdolni do robienia niezwyczajnych rzeczy przypisywali swoje umiejętności siłom nadprzyrodzonym: Bogu lub szatanowi. Zapełniali świat magicznymi postaciami, które, wypełniając irracjonalną pustkę, były wyrazem strachu przed potęgą otaczającego świata. Współcześni Goi wszędzie i we wszystkim widzieli działanie sił niemieszczących się w kategoriach rozumowych. Widzieli, ale nie starali się dociec sedna i przyjmowali rzeczywistość taką, jaką jest. Często za czary brano to, co czarami nie było i dlatego setki Bogu ducha winnych kobiet spłonęły na stosach.

Dzisiaj czarownice są wszędzie. Nauczone wiekami prześladowań, nabrały zdolności udawania „normalnych” istot, ale wykazując odrobinę zmysłu uważnej obserwacji, można je bez trudu rozpoznać. Współczesna czarownica jest kobietą i pragnie zachować pozory zwyczajności, ale w końcu dziwaczeje. Czasami „wychowuje” córkę, taką samą wiedźmę jak ona. Wcale nie musi być szczerbata: wystarczy, że żyje w stworzonej przez siebie pseudorzeczywistości, w której tylko ona ma prawo istnieć i uważa, że jest bez jakichkolwiek wad.

Zaciekawiona portretem malarza odwróciłam kartkę. Moim oczom ukazała się rycina przedstawiająca stojącą na pierwszym planie młódkę w czarnej masce; za nią dwie obleśne staruchy, dwóch lubieżnie wyglądających facetów i wrzeszczący tłum. Zdało mi się, że te babcie to hiszpańskie wiedźmy, a faceci to czarnoksiężnicy. Magister Homer delikatnie wyciągnął książeczkę z moich dłoni, przewrócił kilka kartek i pokazał mi obrazek podpisany „Linda maestra”, na którym szpetna, naga baba i młoda kobieta z dużym brzuchem, siedziały okrakiem na miotle. Nie miałam wątpliwości, kogo przedstawiał pokazany mi obrazek.

Dzisiaj rzeczywistość jest nie mniej czarodziejska niż w przeszłości. Tylko coraz trudniej odróżnić tak zwaną normalność od magii. To, co jeszcze sto lat temu zdawało się niemożliwe, teraz jest naukowo wytłumaczalne. Takie loty kosmiczne na przykład. Kiedyś nie do pomyślenia, dzisiaj są na porządku dziennym. Podróże w kosmos można było tłumaczyć jedynie czarami, a wystarczą do tego prawa fizyki. Zastanawiam się, czy latające taborety nie należą do kategorii zjawisk TERAZ niewytłumaczalnych. Przecież w przyszłości może się okazać, że fruwanie na meblach nie jest czymś wyjątkowym. Tylko czas może zweryfikować zjawiska i określić je jako zwyczajne, magiczne lub cudowne. W Bimbelrock jest szczególne nagromadzenie niezwykłości i zastanawianie się nad jej istotą jest pozbawione sensu, bo na wszelkie pytania znajdzie się odpowiedź.


Hermiona obdarzała profesora Homera szczególną atencją. Może dlatego, że był tutaj pierwszą osobą, która okazała jej całkiem ludzkie uczucia. W wolnym czasie, kiedy tylko nie wędrowała po okolicy, zachodziła do Puchatka. Stary profesor zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia. Amandę nurtował jeden problem i chciała poruszyć go w rozmowie z panem Homerem, tylko nie wiedziała, czy wypada zacząć rozmowę od wypytywania. Obawiała się, że jej zachowanie może być uznane za niegrzeczne, a nawet nieco bezczelne. W końcu przełamała opór:

— Kiedy na samym początku suszyłam u profesora swój sweterek, to robił pan tak jakby druga zasada Schaffhausena nie obowiązywała…

— Co masz na myśli?

— No, kominek…

— Schaffhausen to był mądry biały książę. Dał podstawy pod etykę czarowania. Po nim byli inni, którzy pracowali nad rozwinięciem jego myśli. Zresztą nie naruszyłem opracowanych przez niego reguł. Jestem starym czarodziejem i robienie czegoś, co jest bardzo proste, dla mnie stanowi nie lada wysiłek. Zawsze, jak rozpalam w kominku, to mnie bolą wszystkie kości. Lepiej pozwolić, aby bierwiona same się układały w palenisku. Gdybym chciał powiesić przy ogniu twój mokry sweter, to po pierwsze suszenie trwałoby dość długo, a po drugie niezbyt wypada, aby taki starzec jak ja, mówił do młodej dziewczyny „zdejmij ubranie”. Okulary mógł mi naprawić optyk, ale upłynęłoby wiele czasu, a bez monokla jestem zupełnie ślepy.

Winslow Homer rzeczywiście nie był okazem zdrowia. Chodził wolno i szybko się męczył. Amanda wielokrotnie słyszała: „dzisiaj do mnie nie przychodź, muszę odpocząć i nabrać sił”. Ona to rozumiała, ale byli tacy, którzy nie dawali profesorowi spokoju i dlatego Puchatek często zamieniał się w nieświeżą skarpetkę, albo postrzępioną zakładkę do książki.

— Podobno istnieje stara przepowiednia, głosząca, że nasza szkoła znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, grożącym ze strony tych, którzy nie szanują zasad Schaffhausena. Nic mi bliżej nie wiadomo. Zresztą, odkąd zajmuję się czarowaniem, świat jest taki sam…

Profesor pokazał mi wiszący obok kominka obraz, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi. Przedstawiał dwie, unoszące się w powietrzu postacie, zmierzające w kierunku skały z jakimiś budynkami na szczycie. Powiedział, że to jest jego ulubione przedstawienie. Z ciekawością przyjrzałam się płótnu — nic nie sugerowało, że owinięta czerwonym płaszczem kobieta i jej towarzysz mają coś wspólnego z magią.

— Tak, moje dziecko. Miotły, rogate kozły i spiczaste czapki to rekwizyty, które tkwią w społecznej świadomości jako konieczne elementy czarodziejstwa. Spójrz na mnie. Czy wyglądam na maga?

Winslow Homer prezentował się całkiem prozaicznie. Nawet nieporadnie. Staromodny smoking, który miał na sobie i czarno-białe lakierki kazały myśleć o nim jak o przedwojennym nauczycielu z prowincjonalnego miasteczka, a nie wykładowcy Szkoły Kształtowania Niezwykłych Umiejętności.


Następnego dnia po obiedzie Hermiona umyła włosy, a Georgina nakręciła je na zrolowane kawałki starych gazet. Potem Amanda wysuszyła loki pożyczoną od Iwonki suszarką i poszła do świetlicy. Przypomniała sobie, że nie ułożyła żadnych pytań, ale nie chciała rezygnować ze spotkania z księciem Benettem. Nie, nie była w nim zakochana.

To wszystko skłoniło mnie do rozważań na temat miłości. Rzecz jasna niebiańskiej, bo ta fizyczna, pewno coś w sobie ma, ale teraz jest dla mnie niewyobrażalną obrzydliwością. Zresztą pożądanie nie zasługuje na miano miłości, bo ona może bez niego istnieć. A gdy jest tylko seks, to wszystko zostaje postawione na głowie. Wtedy człowiek niczym nie różni się od zwierząt, które zaspokajają jedynie fizyczne potrzeby. Każdy okazuje swoją istotę, kiedy się bezkrytycznie nie oszukuje, nazywając popędy uczuciem.

Myślę, że miłość prowadzi do śmierci, że to taka śmiertelna choroba, która jeżeli jest intensywna, kończy się na cmentarzu. Nie na darmo mówi się przecież o miłości do grobowej deski i o spalaniu w jej ogniu. Przypomnijcie sobie Romka i Julkę — kochali się wzajemnie i skończyli bardzo nieszczęśliwie. Pierwsza miłość jest taką, o której mówią, że jest najprawdziwsza z prawdziwych. Nie wiem, czy jest doskonała, (chociaż kochałam niedawno pierwszy raz — ale o tym sza!) za to jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna. Miłość jest nierozerwalnie związana ze śmiercią. Udowodnił to jeden facet ponad dwa tysiące lat temu, który dał się ukrzyżować za wszystkich, nawet za tych, co się jeszcze nie urodzili. Ale nie umarł — to nie tylko po bożemu, ale i po ludzku niemożliwe, aby ktoś, kto kieruje się miłością — umierał na amen.

Uważam, że śmierć ciała nie kończy życia — jest tylko przejściem do innego wymiaru. Jakość życia po fizycznej śmierci zależy od stopnia miłości odczuwanej wtedy, gdy człowiek jest zdolny do jej odczuwania. Jezus pokazał, że śmierć nie ma żadnego znaczenia. On przecież żyje. I nie tylko dlatego, że jest Bogiem. Dlatego, że będąc Człowiekiem, umiał kochać tak, jak potrafi tylko Bóg. Dzisiaj rozumiem Jego słowa o nowym przykazaniu i wezwanie do wzajemnego miłowania, bo to właśnie ono jest przepustką do wiecznego życia. Jest tym, co nadaje sens istnieniu i odróżnia człowieka od innych, zamieszkujących świat istot. Kiedy umieramy, zabieramy ze sobą zdolność okazywania Miłości. Dzięki temu jesteśmy nieśmiertelni.

Ludzie uważają, że śmierć to ostateczna ostateczność. Ale została sprowadzona na Ziemię, jako brama, konieczny element nieuchronnej zamiany miejsc. Najpierw są narodziny, potem życie w ciele, umieranie i życie, które się nigdy nie kończy. Jakie będzie, to zależy od nas; od tego ile w nas pozytywnych uczuć wobec istot towarzyszących nam od urodzenia do bramy.

Pamiętacie, co napisał Marek Tuliusz Cycero?

„[…] nie posiano nas lekkomyślnie ani nie stworzono przypadkiem by wówczas, gdy znieśliśmy cierpliwie wszystkie trudy wtrącić nas w nieszczęście śmierci; bądźmy raczej przekonani, że przygotowane są dla nas port i schronienie”.


Byłam na siebie zła, że mogłam pomyśleć o Williamie jako o moim boyfriendzie.

Nie wiem, co dziewczyny w nim widzą. Ja wcale nie poczułam się jak krucha, bezbronna istotka, którą nigdy nie byłam. Nie robiły na mnie wrażenia jego pokręcone włosy, drgające policzki i dumnie wypięta klata. W ogóle nie robił na mnie żadnego wrażenia. Najmniejszego. Podświadomie wiedziałam, że rozmowa nie ma sensu; wiedziałam, a mimo to chciałam się spotkać. Po co? Cóż, czasem człowiek robi coś zupełnie głupiego, przez co jego rozwój nie posuwa się do przodu i właśnie tak było tym razem. Może chciałam zobaczyć w strażniku to, czego jeszcze nie dostrzegłam? A może liczyłam, że przy Willu moje serce zabije zdecydowanie szybciej? Wprawdzie nie chciałam się od razu zakochiwać, ale teraz nie było „od razu” i nie brałam poważnie moich wczesnonastolatkowych ślubów. Tak samo, jak danej sobie obietnicy, że nigdy nie dostanę miesiączki.

Nie namawiam was do irracjonalnych zachowań; chcę tylko powiedzieć, że jak się ma mniej niż ileś tam lat (osiemnastka jest tylko umowna; niektórzy, zwłaszcza mężczyźni, do końca życia pozostają dziećmi) człowiek zachowuje się całkiem głupio, nie zastanawiając się nad swoim postępowaniem.


Benett nie dostrzegał we mnie partnerki do poważnej rozmowy. Odniosłam wrażenie, że Will nie ma niczego konkretnego do powiedzenia. Miałam ochotę sprowadzić go na ziemię i zedrzeć z niego zbroję samozadowolenia, ale na ochocie się skończyło, bo zdołowanie Benetta nic by mi nie dało.


Było za zimno na dalsze, rekreacyjne wędrówki, ale zbyt ciepło, aby pozostawać w budynku, więc Hermiona postawiła swój piknikowy kosz na niewielkiej polance, wśród krzaków okalających Dom Pierwszego Kontaktu. Po chwili usłyszała dobiegający z niedalekich zarośli dziecięcy płacz. Nie zważając na grożące jej niebezpieczeństwo, ostrożnie rozchyliła łodygi i zobaczyła, że na trawie siedzi dwóch małych chłopców, a obok, na wystającym pniu, spoczywa duży, brunatny niedźwiedź z tęczowymi skrzydłami i pozwala, aby wilczyca w kolorze starego złota wyjmowała mu ze stopy ostry kamień. Na widok dziewczynki wilczyca porwała maluchów; pobiegła w stronę Zakazanego Lasu. Niedźwiedź spojrzał litościwie:

— Pomóż mi, proszę…

Młoda podeszła do misia, popatrzyła na jego opuchniętą stopę i gwałtownym ruchem wyjęła kamień. Zwierzak przeraźliwie krzyknął. Po chwili wytarł zapłakane oczy i z uśmiechem skonstatował, że dziewczynka przygląda się jego skrzydłom:

— Jestem gryfogonem i mam na imię Calineczka. Dziwne, prawda? Taki misiowaty… Zaraz jak się wyklułem, inne smoki pokazały mi drzwi.

Nie powiedziawszy więcej, pokuśtykał w głąb lasu i wyszedł na rozległą polanę. Z przodu majaczyły jakieś wzgórza, a słoneczny blask igrał z taflą odległego jeziora.

Calineczka zatrzymał się przy olbrzymich lipach, do których ktoś przybił poziome drągi. Poszłam za nim i wcale się nie dziwiłam, że przemawia ludzkim głosem. Zdążyłam się przyzwyczaić, że w Bimbelrock większość zwierząt gada normalnie. Tutaj na nikim nie robi wrażenia taki na przykład słoń, który mówi.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 64.94