E-book
11.81
drukowana A5
60.17
Heloiza i jej warszawski Abelard

Bezpłatny fragment - Heloiza i jej warszawski Abelard


Objętość:
406 str.
ISBN:
978-83-8126-404-4
E-book
za 11.81
drukowana A5
za 60.17

Od autora

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku,

nie jest wcale pewne, czy rozsławieni dziełem Szekspira, najsłynniejsi kochankowie wszechczasów: Romeo i Julia to postacie autentyczne i czy przedstawiona w dramacie angielskiego klasyka historia ich romansu do końca była prawdziwą. Ten spór zostawmy znawcom literatury i dziejopisarzom. Pewne jest za to, że średniowieczni oblubieńcy: Heloiza i Abelard byli postaciami prawdziwymi, zaś opowieści o ich miłości do dziś są żywo komentowane, dokumentowane i traktowane przez niezliczonych pasjonatów średniowiecznych kochanków niemal z religijnym kultem. (O czym za każdym razem przekonywałem się, odwiedzając ich grobowiec na paryskim cmentarzu Père-Lachaise, widząc tysiące świeżych kwiatów wokół ogrodzonej kwatery.)

Bohaterowie mojej powieści nieprzypadkowo nawiązują cechami charakteru do swych średniowiecznych imienników. Obaj Abelardzi: i ten historyczny, i nasz — współczesny, warszawski, gdy poznawali swoje Heloizy, osiągnęli w życiu już całkiem wiele. Tamten — dawny myśliciel ­– zdążył być znanym i powszechnie wielbionym nauczycielem, teologiem i poetą, którego sława rozciągała się poza rodzimy kraj. Ten — z mojej powieści — jest poczytnym pisarzem, menedżerem i celebrytą, którego popularność także sięga daleko poza rodzinne pielesze. Pod jeszcze jednym względem obaj panowie nie różnili się wiele: jeden i drugi był chutliwym kobieciarzem, co oznacza, że zapewne jeden jak i drugi doprowadził do łez niejedną kochanicę. Jednak obaj poznawszy swe Heloizy, ustatkowali się, stając się mentorami, partnerami i wreszcie wiernymi mężczyznami pokochanych przez siebie kobiet… Podobnie rzecz ma się z Heloizami. Tytułowa bohaterka mojej powieści, niosąc imię po swej średniowiecznej poprzedniczce, odziedziczyła wiele jej nieposzlakowanych cnót, że wymieńmy choćby: inteligencję, zamiłowanie do wiedzy, wielką pracowitość czy wreszcie dar wiernego ukochania mężczyzny, tego jednego, jedynego w życiu.

Drodzy Państwo, nie odsłaniając więcej detali związanych z niniejszą książką, pozwolę sobie uprzedzić pewien fakt: otóż być może ktoś z Państwa odniesie wrażenie, że jej fabuła stanowi kontynuację wcześniej napisanych przeze mnie „Kochanków ze Starych Babic”. W istocie! Pojawią się przecież te same postaci, zachowana będzie przeze mnie pewna zbieżność miejsc i zdarzeń, a nawet bezpośrednie nawiązywanie do niektórych wątków z „Kochanków…” Jednak zapewniam Was, że obie powieści są całkowicie od siebie niezależne. Wybór czy i jak dalece tę powieść, którą mają teraz Państwo przed sobą, można uznać za sequel „Kochanków ze Starych Babic”, należy do Was. Ja tylko ze swej strony nadmienię, że wszyscy moi bohaterowie, tak jak i wcześniej, tak i teraz są postaciami fikcyjnymi, że ich losy są przeze mnie całkowicie zmyślone i że jakiekolwiek podobieństwa do realnych osób i wydarzeń mogą być co najwyżej dziełem przypadku.

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku! Ufam, że lektura „Heloizy i jej warszawskiego Abelarda” usatysfakcjonuje Cię i sprawi Ci wiele przyjemności. Gdybyś więc po przeczytaniu książki zechciał(a) ze mną podzielić się swymi refleksjami — to nic prostszego: możesz to uczynić na mej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl albo jeszcze lepiej — na moim facebookowym fanpage’u. Miło byłoby mi, gdybyś i Ty dołączył(a) na nim do rzeszy moich sympatyków.

A teraz, gdy już w kilku zdaniach opowiedziałem Ci, czego możesz spodziewać się po tej książce, nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ciekawej i inspirującej lektury!


Janusz Niżyński

Zamiast wstępu

W niedużym secesyjnym dworku w podwarszawskim Konstancinie pomimo późnonocnej godziny światło w pokoju na piętrze wciąż nie gasło. Pochylony nad klawiaturą komputera mężczyzna już od wielu godzin mozolnie wstukiwał do laptopa zdanie po zdaniu, co jakiś czas regularnie wspomagając się łykiem czarnej kawy. Ale prawie za każdym razem odczytawszy świeżo wpisane linijki tekstu, zaznaczał je na szaro, po czym z grymasem niezadowolenia na twarzy nerwowo klikał w przycisk „Delete”. Następnie wstawał od biurka, zaczynał niespokojnie krążyć po pokoju, podchodził do okna, zapuszczał wzrok w księżycowej poświacie nocnego nieba i gdy po kilku minutach naładował się kolejnymi megabitami natchnień, gdy twarz mężczyzny delikatniała, wracał do laptopa. Znów siadał w fotelu, znów zaciskał usta, by po sekundzie z szybkością karabinu maszynowego wbijać w klawiaturę świeżutkie połacie nowego tekstu. Jednak chwilę później zwykle i one także dzieliły losy poprzedniczek.

Prace Janusza Babickiego nad książką „Pocztówki z niedokończonych nocy” przeciągały się. Od czasu objęcia przez pisarza funkcji prezesa zarządu spółki „Wyspy Medialne SA”, jego doba skurczyła się do rozmiaru godzin. Bo przecież nie cały dzień a kilka godzin musiały mu odtąd wystarczyć nie tylko na zarządzanie firmą, ale i na własną twórczość, na kontakt z czytelnikami, czy wreszcie na najzwyklejszy odpoczynek. Z tego ostatniego, gdy wena nieustannie zaganiała do pisania (jak tej nocy), dobrowolnie i z chęcią rezygnował.

Spojrzał w ekran. Po długich zmaganiach widniał na nim kolejny ukończony rozdział. Wypełnienie treścią przyszło wprawdzie z trudem, ale gdy sczytał świeżo utrwalony zapis, na twarzy pisarza pojawił się wyraz satysfakcji. Mężczyzna był zadowolony. Nieczęsto przecież zdarzało się, aby to co napisał, nie było jedynie tuzinkową fikcją. Bo tym razem nie było. Tym razem cały jego tekst jest wierną relacją z dworcowej restauracji, w której dane mu było spotkać pewną tajemniczą pannę. Ma nadzieję, że owa panna nie zagościła tam tylko w jego fantazji? A ma dlatego, bo czyż o tak późnonocnej porze wszelakie wspomnienia, ale i myśli, równie dobrze nie bywają prawdą, jak i fikcją?…

Poprawił na kolanach laptop, rozłożył się wygodniej w fotelu, przygasił światło. Wspomnienia ponownie wracały jak żywe. Cichym głosem zaczął czytać:


Port lotniczy imienia Fryderyka Chopina. Restauracja w hali odlotów… On — zanurzywszy się w miękkim obitym jasną skórą fotelu, popija kawę i dyskretnie rozgląda po sali, ona — młoda kobieta okupująca małą sofę dwa stoliki dalej, podpierając prawą ręką brodę, z ciekawością przygląda się jego poczynaniom. Gdy wzrok mężczyzny trafia na wpatrujące się w niego jej oczy, speszony szybko przenosi spojrzenie na swą porcelanową filiżankę. Po krótkiej chwili ciekawość wygrywa: znów zerka w kierunku dziewczyny, chcąc się przekonać, czy cały czas na niego patrzy? A jakże! I chyba czyni to teraz jeszcze bardziej intrygująco, prowokacyjnie, zagadkowo… On znów więc ucieka ze spojrzeniem na swą kawę. A potem jeszcze raz, jakby przypadkowo, od niechcenia zerka w jej stronę. Tym razem wzrok dziewczyny skupił się na leżącym obok niej srebrzystym iPhonie. Chyba czyta SMS-a. A może zamierza coś pisać? Nieważne. Ważne, że zajęta sama sobą umożliwia mu bezkarne podglądactwo. A ma co podglądać. Już sama kompozycja roztaczającego się widoku młodej, eleganckiej kobiety w czarnym kostiumie z olbrzymim dekoltem, o pociągłych policzkach, o jasnych, czystych oczach, długich czarnych włosach opadających w artystycznym nieładzie na biust i stojącego przed nią kryształowego pucharku z sokiem pomidorowym, jego zdaniem zasługuje, aby stać się obiektem natchnieniem dla niejednego arcymistrza sztalug. Czyż nie podobne kadry utrwalał na swych płótnach jego ulubiony malarz krakowskiej bohemy Bartosz Frączek? Podobne!

Wysoka smukła szklanka do połowy wypełniona krwisto-czerwonym sokiem… — kontynuował obserwację. — Dziewczyna bierze ją w dłonie i zmysłowymi ustami pociąga drink słomką… „Mój Boże! Co za erotyczny spektakl!… Gdyby tak przy mnie w łóżku upijała ten sok, z pewnością nie dopiłaby…” — gorączkowały się myśli w głowie mężczyzny. Ciemnobordowy kostium dziewczyny (teraz dopiero zauważył — nie był czarny), przy podmalowanych oczach ciemnogranatową kredką, tworzył jakąś dziwną feerię kształtów i barw. W centralnej części scenerii — idylliczna postać zagadkowej kobiety, po jej obu bokach — mały srebrzysty iPhone, czarne przeciwsłoneczne okulary i czerwień soku pomidorowego w kryształowym pucharku. Czyż nie klasyka to rodem z Williama Bouguereau? I jeszcze te jej oczy, ten wzrok… jakby w tym samym czasie patrzyła i na niego, i na samą siebie. Ciekawe świata, mistyczne, zagadkowe, piękne oczy zjawiskowej kobiety… Kobiety, która być może zaznała w życiu prawie wszystkiego, która wie o życiu prawie wszystko, a na pewno, która wie bardzo wiele, która prawie wszystko rozumie i z nikim, i z niczym nie musi się liczyć. Bo ona nie z takich, które cokolwiek muszą… Skądś dobrze znał tę wyniosłość. „Caterino! — Ona nawet wykradła twoje czarne rzęsy i brwi, i ciekawskie ogniki w źrenicach! Całą ciebie zjadła, kumpelo. No, może poza obrączką na palcu. Tej u niej nie było…”

Westchnąwszy z rozrzewnieniem tuzinkowego „samca” na delegacji, którego prozaiczne obowiązki przypominając o sobie, brutalnie przywracają go szarej rzeczywistości, upił jeszcze trochę kawy, tak profilaktycznie — na drogę, i gdy w końcu spojrzał na ścienny zegar wybijający czwartą po południu — ociężale wstał i z lekka przygarbiony, zrezygnowanym krokiem udał się w kierunku hali odlotów. Czas marzeń dobiegł końca. Pora wracać w real… Ale idąc czuł podświadomie, że tamta wciąż na niego patrzy, patrzy tak samo zagadkowo, może nawet jeszcze bardziej prowokująco, niż wcześniej? Odwrócił się, tak tylko na chwilę, na tyci momencik, na sekundę; zerknął dyskretnie i… Oczywiście, nie mylił się: patrzyła.

Dziwne spotkanie — pomyślał — rodem z tych, w których nic się nie zadziało, nic nie zapoczątkowało, nie padło ani jedno słowo, a mimo to pozostaje poczucie, że jednak coś?…


Janusz Babicki z trudem uniósł się z wygodnego fotela w swojej pracowni na piętrze secesyjnego dworku. Zegar w salonie na dole też wybijał godzinę czwartą. Godzinę czwartą rano. „Wkrótce pora do pracy — westchnął — lecz na szczęście mam jeszcze cztery godziny — dodał w myślach. — Zdążę się wyspać”.


* * *

— Przykro mi, proszę pani, ale posada tłumaczki jest już zajęta. — Odpowiedział menedżer personalny, patrząc prosto w twarz siedzącej przed nim kobiety.


Miał na co patrzeć. Blade oblicze dziewczyny, bez najmniejszych zmarszczek, z wyraźnie podczernionymi brwiami przypominało mu woskową maskę. Pod grubą warstwą makijażu i pod łukami czarnych rzęs widniały duże ciemne, z przenikliwą uwagą patrzące przed siebie oczy… I tylko w prawym narożu zaciśniętych warg, jakby z jakąś manierą i na przekór czemuś, subtelnie rysował się zalążek nonszalanckiego uśmiechu, z lekka łagodzącego bladość oblicza. Jędrne, pokryte ciemnowiśniową pomadką usta, jeszcze bardziej podkreślały grozę „bladości”… Mężczyzna przeniósł wzrok na włosy dziewczyny. Faliste, równie czarne, jak oczy, ściągnięte na czubku głowy kilkoma ciasnymi gumkami, uformowane były w duży kok. Menedżer cicho chrząknął, biorąc na postronek swe emocje, i po krótkiej chwili kontynuował:

— Cóż… Szanowna pani Heloizo Rogoźnicka, ma pani, rzeczywiście, świetne CV i przykro mi, ale… — i znów powtarzając tę samą kwestię, nieśmiało spojrzał dziewczynie w oczy — ale to miejsce jest już zajęte. Niestety! Jedyne, co mogę dziś pani zaoferować, i jedynie na okres próbny, to ewentualną posadę asystentko-sekretarki prezesa zarządu naszej spółki. — Mężczyzna zmrużył oczy i znów w narożu ust kobiety dostrzegł lekki zawoalowany nonszalancją uśmiech. ­– Na podstawie dokumentów oceniam, że ma pani wszelkie wymagane kwalifikacje i spełnia wszystkie formalne warunki. Ostatnim jednak kryterium i oczywiście decydującym, byłaby zgoda pani na uczestnictwo w mitingu wraz z kilkoma innymi kandydatkami, podczas którego pan prezes Babicki osobiście dokona wyboru swojej przyszłej sekretarki… Jest pani zainteresowana?

Mężczyzna czekał na odpowiedź, nie podnosząc głowy, gryzmoląc coś w swoim notatniku. Minęła blisko minuta zanim usłyszał łagodny i, co dziwne, ciepły w brzmieniu, choć jednocześnie zdecydowany głos:


— Jestem… Dobrze… Kiedy organizujecie państwo ten miting?

Rozdział 1

Przeszło trzygodzinny lot do Madrytu klasą business przebiegł planowo, bez specjalnych komplikacji i wrażeń. Jak zwykle tak i tym razem Janusz Babicki wykorzystał go bardzo pożytecznie: był czas na korektę własnych tekstów przeznaczonych do publikacji, ale także na korespondencję ze swoją nieformalną asystentką i przyjaciółką Cateriną Fille. Pokładowe wi-fi i tradycyjnie wysoki komfort podróżowania liniami „Iberia” znakomicie takim działaniom sprzyjały. Z satysfakcją stwierdził, że wieloletnia zażyła przyjaźń z tą kobietą to niewątpliwie jest jeden z najszczęśliwszych darów, które zgotował mu los. Oto nawet podczas lotu otrzymuje od Cateriny informacje o najnowszych planach i potwierdzonych przez nią przedsięwzięciach. Z satysfakcją czyta, że w najbliższym czasie czekają go rozmowy biznesowe z przedstawicielami „Domu Polskiego w Wilnie”, ale także z delegacją katalońskiej agencji wydawniczej „Colloquia Communia” w sprawie zakupu sprzętu do obsługi widowisk medialnych. Kilka dni później zaplanowała mu spotkanie z pewnym „mega-ważnym” francuskim biznesmenem (ale powód wizyty i nazwisko rozmówcy na razie pozostawia tylko dla siebie) i całą serię spotkań z czytelnikami. „Cóż… Nie pozostaje mi nic innego, jak po raz kolejny pokornie zaufać jej poczynaniom” — pomyślał i z satysfakcją przytaknął głową.

Caterinę, tak po prawdzie, prywatnie nazywał Kasią. Czasami nawet bardziej pieszczotliwie: „moją Kasieńką” (głównie w osobistej korespondencji). Poza bowiem relacjami biznesowymi łączyła ich wieloletnia przyjaźń, a ongiś nawet płomienna pasja. Romans umarł śmiercią naturalną, gdy po licznych namowach Cateriny, aby sformalizowali związek, nieskory do ożenku Babicki podstępnie podsunął jej swego przyjaciela Thomasa, który miał nadzieję uwolni go od nabrzmiewającego problemu. Zamysł okazał się strzałem w dziesiątkę. I tak, gdy pewnego dnia wybrali się we trojkę do filharmonii na koncert, w przerwie „towarzyskiej” imprezy Babicki gdzieś się zapodział. Chcąc nie chcąc Caterina ze swym nowopoznanym znajomym (a jedocześnie, jak sama od pierwszej chwili stwierdziła: „atrakcyjnym obiektem zainteresowania”) po koncercie zmuszeni byli wrócić do hotelu tylko we dwójkę. I w przeciwieństwie do Babickiego, który jeszcze tego samego wieczoru udał się na lotnisko, tych dwoje nie wymeldowało się z hotelu przez kolejne dwa dni. Podobno żadne z nich nawet na minutę nie wyściubiło nosa poza apartament Cateriny. Posiłki przynoszono im do łóżka.

Thomas, jak szybko utwierdziła się w przekonaniu Caterina, okazał się solidnym materiałem na męża. I najważniejsze, to że nie ona — to on zaproponował małżeństwo. Kilka miesięcy po ślubie urodziła mu ślicznego synka. Stali się przykładnym, zgodnym małżeństwem i szczęśliwą rodziną. Dlatego dziś — Caterina Fille i Janusz Babicki — są już tylko przyjaciółmi. W każdym razie ich relacje nie wykraczają poza ramy rutynowych towarzyskich konwenansów, o których on — admirator pięknych kobiet — może chwilami wolałby nie pamiętać (szczególnie wspominając ich wcześniejsze amory), ale wówczas ona — nie tylko piękna, ale przede wszystkim bardzo inteligentna kobieta — demonstrując lśniącą na swym czwartym paluszku małżeńską obrączkę, bezpiecznie sprowadza Don Juana z chmur na ziemię. Czy tak będzie również teraz, w Madrycie? Wkrótce się przekona.


Lotnisko Barajas przywitało rejsowy samolot z Warszawy całą feerią promieni zachodzącego słońca. W ich jaskrawym blasku piaszczyste pola od Puerta del Sol aż po najbardziej odległe punkty widnokręgu jeszcze bardziej odbijały kolory burej, spalonej słońcem ziemi. Względnie wysokie położenie Madrytu nad poziomem morza (mniej więcej jak stolica polskich Tatr — Zakopane) sprzyja suchym aurom latem i ostrym promieniom słonecznym przez cały rok. Przybywając do Madrytu, wskazanym więc jest posiadanie dobrych przeciwsłonecznych okularów. Na szczęście — Babicki nie jest tu nowicjuszem, tak więc jak zawsze ma przy sobie ulubioną parę.

„Teraz tylko dwa kwadranse limuzyną i będę w hotelu” — pomyślał, odbierając bagaż. Z ciekawością zastanawiał się, w co będzie ubrana czekająca na niego w hali przylotów Caterina. Ma nadzieję, że ona dobrze wie, jak bardzo lubi jej ciemnogranatowy kostium (nawiasem mówiąc: podobny do tego, który miała na sobie dziewczyna ze szklanką soku pomidorowego). Czy specjalnie ubierze się tak jak lubi? A może zaepatuje czymś zupełnie nowym? Jego dociekliwość, jak tylko komórka zalogowała się do sieci, szybko rozwiał dźwięk SMS-a. „Januszu, spotkanie w kolegium redakcyjnym „El Pais” przedłuża się. Nie zdążę po Ciebie na lotnisko. Weź, proszę, taksówkę. Kasia.”

„No tak… — mruknął nieco podirytowany — Płacę za menedżement $1500, a gdy trzeba to bujaj się Babicki sam”. Z drugiej strony, pomyślał, w końcu dziewczyna dwoi się i troi, aby podopinać jutrzejszy wywiad na ostatni guzik, trudno więc mieć pretensje, że nie przedkłada kurtuazyjnego towarzyszenie mu w podróży nad biznesowy rozgardiasz. „No importa! Poradzę sobie” — zreflektowany odpisał. W końcu, co za problem? Jak na każdym lotnisku świata tak i tu, długa na sto kilkadziesiąt metrów kolejka taksówek cierpliwie wyczekuje klientów. — „Zamów dla mnie do hotelu pomidorowy sok” — Po kilku sekundach wysłał kolejnego SMS-a. — „Będzie cała zgrzewka” — Prawie natychmiast odpisała.

Nie zdążył dojść do postoju taksi, gdy na wyświetlaczu jego poczciwego LG ponownie Caterina.


— Tak, Kasiu? Witaj…

— Dzień dobry Januszu! Rozumiem, że właśnie doleciałeś… Jeszcze raz sorry, za…

— Dobrze! W porządku. Już właśnie dochodzę do postju taxi. Jak rozmowy w „El Pais”?

— Znakomicie. Właściwie mamy już wypracowany konsensus w sprawie promocyjnej kampanii na kolejny rok. Podpisałam także list intencyjny dotyczący wznowienia publikacji netowisk i poszerzenia współpracy medialnej naszego PDM-u z grupą kapitałową PRISO.

— Pogratulować!

— Muchas gracias!… Januszu, ale dzwonię do Ciebie w pewnej… osobistej sprawie…

— Zamieniam się w słuch.

— Czy mógłbyś mnie zwolnić z obowiązku uczestniczenia w jubileuszu „El Pais” i zaraz po twoim wywiadzie pozwolić mi wracać do Wawy? Mam nóż na gardle…

— Ojej! A co się stało? Szpital w domu?

Po drugiej stronie linii na chwilę zapadło milczenie. Wydawało się, że Katarzyna pospiesznie kleci na podorędziu jakąś wiarygodną wymówkę…

— No, w sumie tak… Thomas dzwonił… — zaczęła bez przekonania. — Tak. W domu szpital. I on, i synek chyba chwycili wirusa… Przyjechała do nich siostra Thomasa, aby ich kurować, ale okazało się, że sama jest w niewiele lepszym stanie…

— Kasiu! Nie fantazjuj… (zna Kaśkę, jak łysego konia). — O co tu tak naprawdę chodzi? Co się dzieje?

— No dobrze… Widzę, że nic przed tobą nie da się ukryć…

— Śmiało, co jest?

— No, muszę natychmiast wracać do domu… Grunt się pode mną wali…

— O rany! Coś ty Kaśka narozrabiała?!

— Januszu… Przed kwadransem zadzwonił do mnie adwokat Thomasa. Thomas występuje o rozwód…

— Ło matko!… A co to się stało?

­– Ja to mam zawsze pecha! Przedwczoraj w madryckiej cukierni & herbaciarni ¡Que viva el amor, tej nieopodal Plaza Mayor, dosłownie na kwadrans spotkałam się z moją dawną miłością — Santiago Armando Lopez Rodriguez’em, wiesz… tym hiszpańskim muzykiem rockowym. Ledwie rzuciliśmy się sobie w ramiona, a już rozbłysły flesze paparazzich! W popołudniowym wydaniu „El Mundo” nasze igraszki, uważasz, na rozkładówce… A tam, zbliżenia: jak Santiago próbuje przegryźć mój biustonosz… a ja, jak wkładam obie ręce pod jego pasek od spodni i nogę zarzucam mu za kolana… Ale to był tylko żart, Januszu, uwierz mi…

— Mnie nie musisz zapewniać… Gorzej z Thomasem. Choliwcia!… Ale skąd dowiedział się o rozkładówce?

— Podobno zadbała o to jakaś „życzliwa” osoba… z tutejszego światka celebrytów…

— Kuźwa!

— No sam widzisz, Januszu…

— Oj, widzę, widzę… Mam się ja z tobą… Czekaj zastanowię się… Jutrzejszy wywiad, mówisz, dopięty? Lista pytań, jak ustalaliśmy? Materiały i scenariusze poopisywane? Zlecenia i faktury wystawione? Bilety pobukowane? Rekomendacje, listy uwierzytelniające, poświadczenia…

— Oczywiście… Wszystko według procedur i ustaleń.

— Dobra! Pakuj walizki i wracaj natychmiast! — Zadecydował bez zbędnej zwłoki.

— Ale…

— Nie ma żadnego „ale”. Są sprawy ważne i ważniejsze. Ratuj małżeństwo… Uważaj tylko na siebie, żebyś i ty natychmiast nie dołączyła do listy swych „domowych pacjentów”… bo rozumiem, taką wersję mam zapodać naszym medialnym partnerom?

— Oczywiście Januszu. Taką zapodaj.

— Okay! No to zbieraj się dziewczyno i bez względu na powód wracaj do swego Thomasa.

— Januszu… Nie wiem jak ci dziękować… Chcesz? Zaraz zadzwonię po Clavię. Przyleci jutrzejszym porannym samolotem. Jest wprowadzona we wszystkie sprawy.

— Nie ma potrzeby. Gdybyś tylko mogła nająć dla mnie tutejszą hostessę z językiem francuskim, najlepiej jakąś przewodniczkę z biura turystycznego, koniecznie z samochodem… to już z całą resztą poradzę sobie sam.

— Oczywiście, zaraz się tym zajmę.

— No to bywaj, Kasieńko… Wracaj do synka. Niechybnie potrzebuje teraz mamusi…

— Januszu, jesteś kochany!

— Już dobrze, dobrze… Cześć Kati. Do zobaczenia w kraju.


Po zakończeniu rozmowy zrezygnowany Babicki znamiennie trzepnął okładką smartfonu. Kolejna podróż służbowa i znowu zamiast urokliwego towarzystwa jego ulubionej przyjaciółki — po raz kolejny ledwie proza zawodowego życia. Skandal obyczajowy? Kasi? Tu, w Madrycie? Aż wierzyć się nie chce… „A bo to wiadomo, co z tego jeszcze wyniknie?… Dobrze, że kazałem jej wracać. Lepiej niech dziewczyna dmucha na zimne”. — „Así es la vida! Mi amigo poeta…” — melancholijnie dopowiedział sobie pod nosem.

Taksówkarz, który wiózł Babickiego z lotniska do hotelu Hesperia (alei Paseo Castellana 57), jak na hiszpańskiego taryfiarza zachowywał się nad wyraz powściągliwie. Być może działo się tak za sprawą transmisji radiowej z meczu piłki nożnej tutejszego Realu w ramach europejskich pucharów. Transmisji, która sprawiła, że pan taksówkarz bez reszty zamienił się w słuch. Za poprzednich jego wizyt taryfiarze całą drogę terkotali, od czasu do czasu dorzucając do potoku słów nawet polskie wrzutki, takie jak: „wodka”, „dobranoc”, „Walesa”. Od tego wszystkiego zwykle bolała go głowa, dlatego błogosławił, że po zimnym prysznicu Cateriny, którego doświadczył zaraz po przylocie, tym razem przynajmniej odpocznie. Jeszcze przed wejściem do taksówki wyłączył swój telefon. „Odrobina spokoju się należy! A jak znam życie — co rusz i bezustannie byłbym nękany przez różnych szarlatanów i petentów.” — uznał. Zgodnie z przewidywaniami po 35-u minutach niczym niezakłócanej jazdy taksówka podjechała pod hotel.


Bezszelestna winda błyskawicznie uniosła go na ósme piętro. Ledwie wszedł do pokoju, nawet nie zdejmując marynarki, dosłownie padł na łóżko nieżywy. „Jutro, wszytko jutro, dziś nie mam głowy do niczego! — Usprawiedliwiał się. Materiały Cateriny, które odebrał z recepcji, rzucił bez przeglądania na podłogę. — „Jutro będę miał przed południem jeszcze dużo czasu, aby im się przyjrzeć i ewentualnie dokonać autokorekt. Och!… Teraz tylko spać, spać!”. Chcąc nie chcąc trzeba było jednak rozebrać się, pójść do łazienki, ogarnąć… Ale i tego nie za bardzo chciało mu się robić. Rozsądek zwyciężył. Wstał. A gdy podniósł się już do pionu, spojrzał mimochodem na stolik. Leżał na nim jakiś nietypowy, zafoliowany pakunek. Jakby przesyłka kurierska, tyle tylko, że bez nazwiska adresata, za to z numerem pokoju. Z ciekawością rozpieczętował paczuszkę. „Ha! Pamiętała moja Kasieńka” — z rozrzewnieniem stwierdził. W środku był sześciopak kartonów z sokiem pomidorowym. „O rany! Co ja teraz z nim zrobię? Gdybym jeszcze nie mieszkał w tym apartamencie sam?”

I nie wie, dlaczego, ale nagle wszystkie jego myśli zaczęły wracać do Warszawy, do dziewczyny ze szklanką pomidorowego soku z lotniska Chopina. „Najprawdopodobniej wypiła już cały swój krwisty drink z wysokiego pucharku.” — Pomyślał uśmiechając się na sympatyczne wspomnienie. — „A może zamówiła następny? Czemu nie podszedłem wtedy do niej, nie przedstawiłem się? Może teraz leżąc samotnie w naszych łóżkach, odsuniętych od siebie do różnych zakątków tego bezdusznego świata, opowiadalibyśmy sobie przez skajpa bajki na dobranoc?” — I aż do zaśnięcia rozmyślał już tylko o niej, o pięknej, intrygującej nieznajomej z lotniska Chopina. Nawet nie wie, w którym momencie zasnął. Pamięta za to, że z dziecięcym rozmarzeniem na twarzy…

Co z tego, że słodko zasypiał? — Skoro w nocy śnił mu się jakiś absolutny koszmarek. Oto, nie wiedzieć czemu, musiał pilnie nauczyć się języka mandaryńskiego. Był to warunek uzyskania przez niego dyplomu Politechniki Warszawskiej. „Kurczę blade… Przecież ja ten dyplom zrobiłem wiele, wiele temu. O co tu chodzi? I jak mam w ciągu kilku dni zrozumieć język Chińczyków? Beznadzieja… Wiem! Poproszę Caterinę o korepetycje. Ona jest dydaktycznym geniuszem… Nauczy mnie w trymiga! Zaraz, zaraz… A czy Kati na pewno zna mandaryński? Bartus chyba kiedyś twierdził, że Kasia zna wszystkie języki. No, ale jakoś nigdy nie słyszałem, aby z kimkolwiek prowadziła konwersację w azjatyckich dialektach…” A najdziwniejsze w tym jego śnie było to, że rozmawiając z rodowitymi Chińczykami, w zasadzie wszystko rozumiał, co do niego mówili! Coś tam nawet próbował im odpowiadać. I także go rozumieli. A potem wspólnie się śmiali z jego opowieści, przekrzykując nawzajem. Pamięta też, jak kruczoczarna, piękna chińska dziewczyna popijając pomidorowy sok z wysokiego szklanego pucharku, zachwalała jego walory i zaprosiła go do swego stolika na degustację… Potem tajemniczym głosem zapytała po mandaryńsku: „a weźmiesz mnie ze sobą na wycieczkę do kraju słońca i korridy?” Tylko… dlaczego w jej rysach twarzy nic, dosłownie, nic nie było azjatyckiego?! Czyżby Caterina miała bliźniaczkę? Przecież ta Chinka ze szklanką pomidorowego soku kropka w kropkę podobna była do… Cateriny. Jakby ją zjadła! No, może tylko złotej obrączki na czwartym paluszku brakło…


Rano, jeszcze przed budzikiem, który ustawił na 7:15, wybudził go z koszmarku i postawił na nogi telefon hotelowy.

— Monsieur Babicki?

— Tak… słucham panią?

— Nazywam się Josephine Pommier. Jestem pana przewodniczką z biura turystycznego „Madrid en el bolsillo”. Proszę mi wybaczyć, że tak wcześnie pana niepokoję, ale przez cały wczorajszy wieczór nie mogłam się dodzwonić na pana komórkę. Pani Caterina z PDM poradziła mi, aby dzwonić na hotel.

— No tak, rzeczywiście. Zapomniałem włączyć… Przepraszam panią…

— Nic nie szkodzi, monsieur Babicki. Czy ma pan jakieś szczególne życzenia na dzisiejsze przedpołudnie?

— Przedpołudnie? Zaraz… A… przedpołudnie? Czy lubi pani sok pomidorowy?

— Przepraszam, nie zrozumiałam…

— A nie, nic! To ja przepraszam… Chyba jeszcze się nie dobudziłem. Przedpołudnie? Tak. Oczywiście! Proszę przyjechać po mnie do hotelu Hesperia punkt 11:00. Będę czekał na panią w restauracji hotelowej La Manzana. Pojedziemy do domu medialnego PRISO a potem na nagrania do RNE Radio 5 Todo Noticias.

— Oczywiście. Czy ma pan jakieś życzenia odnośnie limuzyny, którą będziemy się przemieszczać?

— Nie. Wszystko mi jedno. Proszę tylko zadbać o chłodną mineralną wodę w aucie, lekko gazowaną, obowiązkowo z tonikiem. Aha! I może być także sok pomidorowy…

— Sok pomidorowy?

— Tak, gdyby miała pani ochotę…

— A nie, dziękuję. Jeśli idzie o mnie — nie przepadam za takim.

Rozdział 2

Pobyt w PRISO ograniczył się do złożenia krótkiej kurtuazyjnej wizyty w gabinecie owalnym dyrektora generalnego pana Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo. Podczas spotkania gospodarz z gościem wymienili się życzeniami, aby tak dobrze zawiązana współpraca między domami medialnymi zgodnie służyła dalszemu zacieśnianiu kreatywnych relacji między środowiskami twórczymi i Pen Clubami Madrytu i Warszawy. Na zakończenie wizyty pan Hermenegildo Teódulo obdarował Babickiego pokaźnych rozmiarów statuetką niedźwiedzia wykonaną w brązie, której dwumetrowy oryginał uplasowany jest w samym centrum Madrytu, gdzie jako postument pełni także rolę heraldycznego symbolu stolicy Hiszpanii. Babicki, z kolei, obdarował gospodarza oryginałami spisanych ręcznie kilku swych najnowszych bajek.


Po oficjalnej części spotkania pan Dyrektor Hermenegildo Teódulo podszedł do Babickiego i nienaganną francuszczyzną zapytał:

— A co u pani Cateriny? Słyszałem, że nie będzie obecna na święcie naszej gazety.

— Niestety, to prawda. Musiała pilnie wrócić do Warszawy z bardzo ważnych powodów rodzinnych. Prosiła pana dyrektora pozdrowić.

— Bardzo żałujemy, mistrzu. Proszę pozdrowić ode mnie panią Caterinę. To przecież dzięki jej wielkiemu osobistemu zaangażowaniu nasze bilateralne relacje nabrały prawdziwego blasku. Pana obecność tutaj, panie Babicki, jest znakomitym i najlepszym mojej oceny potwierdzeniem.


Z dyrektorem Hermenegildo Teódulo rozstali się jak starzy dobrzy przyjaciele, obiecując sobie częstsze wizyty i, obowiązkowo w towarzystwie Cateriny, wspólną obecność na widowni podczas koncertu inaugurującego XVIII edycję Konkursu imienia Fryderyka Chopina. Pan Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo, jako zagorzały miłośnik Chopina, specjalnie w tym celu zamierza przyjechać do Warszawy.


— Jak wizyta? — Zapytała czekająca na Babickiego w pobliskim pubie Josephine. — Wszystko było w porządku?

— Nie mogło być inaczej! — Z satysfakcją położył przed nią na stoliku wielki pakunek ze statuetką. — Pan dyrektor Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo jest nie tylko wspaniałym menedżerem, ale także wielkim miłośnikiem ukochanego przez każdego Polaka Chopina. A w tym pakunku — przekazał mi symboliczny wizerunek swej stolicy.

Zerknęła do pudełka. Skrzywiła twarz w ironicznym uśmiechu.

— A propos Chopina… Jako rodowita Francuzka pozwolę sobie zwrócić pana uwagę na narodowość ojca Chopina… I na fakt, że gdy przebywał w Paryżu, kilkadziesiąt kilometrów od niego mieszkała i jego ciotka, i kuzynowie…

— To prawda. Było tak. Ale czemu pani o tym wspomina?

— Jako Polacy za bardzo afiszujecie się rdzenną polskością Chopina. To absolutna nieprawda!

— Hmm… A czy jako „rodowita Francuzka”, jak sama pani powiada, zna pani dobrze i stosuje się do francuskiej ortografii?

— Dziwna konkluzja… Oczywiście! No jak mogłabym inaczej?

— A widzi pani… A tak się jakoś składa, że Fryderyk Chopin, mimo iż spędził we Francji połowę życia nigdy nie potrafił bezbłędnie pisać po francusku. Francuskiej korespondencji Chopina, ze względów dydaktycznych, niepolecane jest nawet pokazywać uczniom. W przeciwieństwie do polskiej, nienagannej stylistycznie, ale także i bezbłędnej pod względem ortografii. Proszę przyjechać kiedy do Warszawy, do naszego muzeum Chopina, a naocznie przekona się pani, jak wielkim był w tej francuskiej materii profanem… I jakim estetą, jeśli idzie o język polski… A co do ciotki i kuzynów… Ja raczej zadałbym pytanie, skoro to była dla niego tak ważna rodzina, dlaczego jej nigdy nie odwiedził?

— Widzę, panie Januszu, że jak każdy Polak jest pan zaciekłym polonofilem…

— Ja raczej określiłbym — patriotą. Nikim więcej.

Pomiędzy dwojgiem zapanowała przez chwilę złowieszcza cisza. Zdawało się, że ta krótka, być może zupełnie niepotrzebna dyskusja na świetlne mile oddaliła i tak wątłe uczucia sympatii, które od samego początku żywił do swej przewodniczki. I z jej strony, jak sądził, vice versa. Aby nieco podreperować relacje powrócił z dyskusją na bardziej bezpieczne tory:

— Podoba się pani niedźwiadek? — I ponownie wskazał na leżący przed nimi pakunek.

— Tak się akurat składa, że na Puerta del Sol, gdzie oryginał tego zwierzęcia podskubuje palmowe liście, czyni to ledwie od półwiecza. Gdyby chciał pan poznać wielowiekowy symbol hiszpańskiej stolicy, radzę udać się na plac główny — Plaza Major. Mówi się o nim, że jest „prawdziwym teatrem pod niebem Madrytu”. Jest przestronny, wybrukowany i zamknięty dla ruchu kołowego. Wspaniałe miejsce dla nocnych eskapad i nastrojowych kolacji we dwoje! Polecam…

— O! Dziękuję… Z chęcią! Zatem zapraszam panią dziś na romantyczny wieczór! Mam nadzieję, nie odmówi mi pani, mademoiselle Pommier? (Na jej dłoni nie dostrzegł obrączki)

— Przepraszam, ale dzisiejszy wieczór obiecałam już spędzić z przyjaciółmi.

— Rozumiem. — Zakłopotany i z konsternacją podsumował. — Nic nie szkodzi. Może kiedy indziej…

„Co za zacięte babsko! — pomyślał. Już dawno żadna z kobiet nie czyniła mi tylu fochów. — A może ty się Januszu po prostu starzejesz? — Zaśmiało się z niego jego super ego. — Zamknij! — natychmiast przyciął zarozumialca. — Ględzisz tylko. Martw się o siebie.”

— To co, jedziemy już do RNE Radio? — Z lekkim zniecierpliwieniem w głosie spytała Josephine, przerywając mu wewnętrzne rozmyślania.

— Tak, oczywiście. — Krótko odrzekł. — Zaczekam tu na panią. Proszę przyprowadzić samochód i ruszamy.

Skinęła posłusznie głową i bez słowa wyszła.

Rozdział 3

Wizyta w studiu radiowym zaplanowana była jako nadzwyczajny wywiad. Prowadził go na żywo młody, choć bardzo już popularny w Hiszpanii redaktor Domingo Pantoja — absolwent polonistyki na tutejszym Universidad Complutense de Madrid (nota bene: jednej z najstarszych alma mater świata — rok założenia: 1499). Oczywiście, cały wywiad przeprowadzany był po polsku i na bieżąco przekładano go równolegle na dwa języki: hiszpański i kataloński. Motywem przewodnim rozmowy był tomik niedawno wydanych przez Babickiego „Nadwiślańskich bajek”, które tu, nad brzegami Manzanares, ku jego zaskoczeniu, cieszą się równie olbrzymią popularnością, co i nad Wisłą.

Po wprowadzających rutynowych pytaniach i jego odpowiedziach dotyczących początków działalności literackiej i podróżach po Europie, przyszła pora na szczegółowe „tłumaczenie się autora” z przesłania „Nadwiślańskich bajek.”


— Panie Januszu… (od samego początku, w taki prosty, naturalny sposób zwracał się do Babickiego prowadzący wywiad redaktor) — gdy byłem jeszcze bardzo małym i grzecznym chłopcem, to na pytanie: skąd się biorą na świecie malutkie dzieci? — Zwykle słyszałem od rodziców odpowiedź: rozrzucane są przez nocnych elfów na zagonach kapusty. Z pana bajek dowiadujemy się czegoś zgoła odmiennego…

— To prawda. Choć kapusta, o której pan wspomniał, gdy trzeba tłumaczyć dzieciom fenomen pojawiania się ich na świecie, jest zapewne uniwersalnym europejskim fortelem, wspólnym etnograficznie i kulturowo każdemu z narodów starego kontynentu. W Polsce, rzecz jasna, nie inaczej. U nas nad Wisłą, dzieci jednak dużo częściej słyszą od rodziców, że były przyniesione przez bociany.

— Bociany? A czemu akurat bociany?

— Przypuszczam z prozaicznego powodu… u nas w Polsce to bardzo popularne ptaki i darzone niezwykłym szacunkiem, z uwagi na liczne gniazda, które każdej wiosny zakładają na polskich polach a nawet na kominach i przydrożnych słupach. W Polsce odsetek tych gniazd jest największy w całej Europie…

— Rozumiem… Czy taką odpowiedź usłyszał pan także od swoich rodziców? Że bociany przynoszą dzieci?

— Hmm… Nie pamiętam… I pewno dlatego, nim rozpocząłem pisanie mojego tomiku, udałem się, w celu pozyskania miarodajnej wiedzy, do zaprzyjaźnionych przedszkolaków z podwarszawskiego przedszkola w Starych Babicach. I wie pan, co mi najczęściej dzieci odpowiadały?

— Nie mam pojęcia!

— Najczęściej padała odpowiedź, że dzieci biorą się z hipermarketu. Można je tam dostać w ramach promocji, zwłaszcza przed świętami. Przedszkolaki mówiły mi także, że jeżeli dorośli chcą mieć dzieci, to muszą się zalogować na jakieś stronie w Internecie albo wejść na allegro.

— Allegro?

— Tak. To taki nasz rodzimy serwis zakupowy… odpowiednik eBaya.

— Rozumiem…

— Jeden z przedszkolaków mnie przestrzegł, że jak już się zaloguję na Allegro, to muszę później być cały czas w domu, bo kurier może zostawić dziecko u sąsiada. Ale moją ulubioną odpowiedzią było, że dzieci biorą się z Kinder-niespodzianki.

— Przezabawne, panie Januszu. A jakie inne jeszcze mądrości stały się pana udziałem, dzięki przedszkolakom?

— Oj, można by długo opowiadać… Na przykład, że dzieci można zasadzić w doniczce. Częstą informacją było i to, że dzieci biorą się z brzucha; przy czym mamusie rodzą córeczki a tatusiowie synków.

— To już całkiem bliskie prawdy — zażartował redaktor.

— Dowiedziałem się od nich i tego, że jak mamusia jest smutna i łuska fasolę to znajduje wśród ziarenek dzidziusia, i odtąd już przestaje się smucić, i już tylko się raduje.

— Chce pan powiedzieć, że w Polsce kobiety jeszcze cały czas łuskają fasolę? — Z autentycznym zaciekawieniem dopytał redaktor.

— Chcę powiedzieć coś zupełnie innego… A właściwie powtórzyć to, co same dzieci artykułują: w ich stwierdzeniu chowa się oto bowiem prawda o tym, dlaczego rodzi się tak mało dzieci w Polsce? Dlatego, bo bardzo mało ich mamuś łuska dziś w domu fasolę…

— Rzeczywiście, logiczne tłumaczenie…

Rozmowa, w konwencji humorystyczno-dydaktycznej, trwała blisko godzinę. W międzyczasie dzwonili także radiosłuchacze i zadawali swoje własne pytania. Jedno z nich prawie zmroziło Babickiemu krew w żyłach.

— Panie Babicki — pytał jakiś młody mężczyzna — czy to prawda, że pana menedżerka jeździ za panem po całej Europie a w domu zostawia swoje niespełna dwuletnie dziecko i męża? Czy o takich obyczajowych historyjkach też pisuje pan dzieciom bajki?

Widząc, że prowadzący audycję zamierza natychmiast „sparować” pytanie jakimś tuzinkowym fortelem, pospiesznie dał znać ręką, aby pozwolono mu odpowiedzieć.

— Proszę pana… Jeśli ma pan na myśli Caterinę Fille, z którą, w istocie, współpracuję od lat — to tak. Ma pan rację. Podczas moich podróży wielokrotnie korzystałem z jej logistycznej i lingwistycznej pomocy, gdyż jest doskonałą menedżerką i kwalifikowaną tłumaczką. Tu, do Madrytu, także przywiodły nas moje sprawy zawodowe. Ale jak pan myśli, dlaczego do studia przybyłem sam i nie korzystam teraz z jej pomocy i wsparcia?… Już panu odpowiadam. Jeszcze wczoraj uzgodniliśmy, że moja menedżerka Caterina musi w trybie pilnym wrócić do domu, do swego dwuletniego synka i męża. Dla nas, Polaków, są bowiem sprawy ważne i ważniejsze. A szczęście rodzinne i kontakt matki z dzieckiem, gdy dziecko pilnie potrzebuje matki, jak pan może się teraz przekonać, to wartość dla nas nadrzędna. Takich bajek, jeśli już o to pan pyta, nie pisuję więc dzieciom. Bo takie bajki — to nie bajki. To opowieści prawdziwe…

Prowadzący audycję redaktor Domingo Pantoja, w geście uznania za Babickiego replikę, podniósł prawy kciuk do góry.

Audycję zakończyła prezentacja kilku bajek Babickiego w przekładzie Cateriny i recytowanych przez znanego hiszpańskiego aktora Javiera Bardem’a. Jeszcze podczas ich trwania dyrektor programowy radia Jose Fernando Zapateria osobiście pofatygował się do studia i złożył Babickiemu autentyczne i szczere podziękowania za fantastyczny wywiad.


— No, panie Januszu — przywitała go po wyjściu ze studia Josephine — jestem pod absolutnym wrażeniem! Ma pan niezwykły dar przekonywania słuchaczy i… jednania kobiecych serc… — dopowiedziała z kokietliwym uśmiechem.

Okazuje się, że przez cały jego pobyt w studiu, ona — Josephine, przesiedziała w limuzynie słuchając wywiadu transmitowanego przez RNE na żywo.

— Dziękuję… Wie pani… wywiady radiowe to mój chleb powszedni. To nie było nic szczególnego.

— Szczególnego, nieszczególnego — naprawdę szczerze panu gratuluję. I przepraszam pana, bo ja dopiero podczas audycji uzmysłowiłam sobie, że przecież i u nas, we Francji, jest pan niezwykle lubiany i popularny. Gapa ze mnie… Że też od razu pana nie skojarzyłam… Jeszcze raz przepraszam! Panie Januszu…

— Pani Josephino, naprawdę nie ma za co przepraszać. To raczej ja powinienem siebie obwiniać, że niewystarczająco byłem dziś dla pani szarmancki… Jedźmy już, proszę.

Gdy samochód ruszył i zmierzali w stronę hotelu na jednym ze skrzyżowań, jak tylko zatrzymało ich na trochę dłużej czerwone światło, niepewnym głosem odezwała się:

— Panie Januszu, jeśli pana zaproszenie na dzisiejszy wieczór pod niebem Plaza Major jest wciąż aktualne, chętnie panu potowarzyszę. Moi przyjaciele na pewno mi to wybaczą! — I ze szczerym uśmiechem próbowała zajrzeć mu w oczy.

— Wie pani co? — Wahał się przez chwilę — Jestem jednak troszkę zmęczony. Na dzisiaj wystarczy wrażeń. Ten wieczór spędzę z moją przyjaciółka na Skajpie. Może jutro… Mam na szczęście do pani telefon i gdy tylko znajdę czas — na pewno zadzwonię. („Ho, ho! — Natychmiast odezwało się jego super ego — nie poznaję ciebie Babicki, starzejesz się mój drogi!”)

Spojrzała na Babickiego z jakąś nutką rezygnacji, może nawet strachu…


Do Hesperii wrócił pod wieczór. Zanim jednak skierował się do wnętrza hotelu (Josephine podwiozła go pod same schody) postanowił jeszcze odbyć krótki spacer znanymi mu w końcu uliczkami Madrytu. Jest w tym mieście nie po raz pierwszy, więc tak naprawdę wszystkie co ciekawsze zakątki nie są mu obce. W jego ulubionym sklepiku przy Calle de Juan Bravo nabył oryginalne castaniety. „Przydadzą się, jako prezent, dla którejś z moich fanek” Sprzedawczyni zapewniała, że nie jest to żaden turystyczny souvenir, a wysokogatunkowy instrument, który chętnie u niej nabywają także i zawodowe tancerki. Skinął z uznaniem głową. Zastanawiał się też, czy nie kupić czegoś oryginalnego dla Cateriny. Ale znając swoją „kompankę” miał pewność, że w ciągu kilku dni, jakie spędziła w Madrycie, znalazła czas, aby pomyszkować po najróżniejszych tutejszych butikach i z pewnością niczym szczególnym chyba już zaskoczyć jej się nie da. Bo niby czym? — Podsumował zrezygnowany. Poza wszystkim, jak zna Caterinę (a zna bardzo dobrze!), jej pasją nie są bynajmniej bibeloty, a ciuchy i buty, których, podobno, zgromadziła w swym buduarze ponad setkę. Samych szpilek od Louboutina ma pęczki! „No chyba, że te walonki!” — I spojrzał z uśmiechem na mały straganik, prowadzony przez jakąś babinę, która na rogu ulicy wyprzedawała zapewne rodzinne „srebra”. „Kasia w walonkach? Tak, to byłaby frajda! Oszczędzę jednak i sobie, i Kasi takiej atrakcji. No, chyba że obieca założyć, gdy pójdziemy kiedyś na wspólną randkę! Czekaj tatka latka!” — I z politowaniem uśmiechając się do siebie ruszył w kierunku hotelu.

Ostatecznie do apartamentu w Hesperii wrócił tuż przed dwudziestą trzecią. Nocne życie w mieście dopiero nabierało specyficznego, iberyjskiego kolorytu. Na Puerta del Sol kilku magów rozpoczynało spektakl wody i ognia, grupa młodych ludzi ustawiona w kolorowy ruchomy szpaler, przy dźwiękach dwóch gitar i tamburyna intonowała ludowe pieśni i próbowała zaciągać przygodnych gości do grupowego tańca. Liczne żywe rzeźby, typu: motocyklista nad przeszkodą, a nawet narciarz w locie, epatowały przechodniów oryginalnością kompozycji i zachęcały do robienia fotografii, oczywiście po opłaceniu symbolicznego datku „co łaska” (co łaska = dwa euro). Urzeczony atmosferą feerii i zabawy przez chwilę zastanawiał się, czy nie pójść teraz samodzielnie na Plaza Major i pod gwieździstym niebem nie porozkoszować się specjałami hiszpańskiej kuchni? Szybko jednak porzucił zamiar. „A co by było, gdybym natknął się tam na Josephine i jej przyjaciół? Byłaby wsypa. Okazałbym się zwykłym nicponiem”. Ostatecznie zaszedł więc tylko do jednej z wielu śródmiejskich tapaserii i zaopatrzywszy się we wspaniałą kanapkę z oryginalnie sezonowaną „Jamón serrano” (rodzaj tutejszej szynki) postanowił zakończyć te i tak nieplanowane dzisiejsze, wieczorowe atrakcje.

Przed pójściem spać na krótko połączył się ze swym zastępcą Bartusem i podzielił wrażeniami z pobytu. Ten poinformował go, że na dniach przybędą do Warszawy przedstawiciele „Domu Polskiego” z Wilna. Liczą na konstruktywne rozmowy w sprawie zorganizowania w Wilnie festiwalu moniuszkowskiego. Potem przejrzał najświeższą pocztę od Cateriny. Ucieszyło go, że dziewczyna mimo własnych poważnych rodzinnych problemów ciągle w ruchu i nieustannie zasypuje go nowymi pomysłami. Ledwie wróciła do Warszawy (podobno w „megaśnieżycy”! A w Madrycie 11 stopni ciepła i ileż słońca!) a już kolejna niespodzianka: Rumuński Klub Miłośników Polskiej Literatury „Prin pustiu şi junglă” („W pustyni i w puszczy”) serdecznie zaprasza do Bukaresztu! „Dobra robota, Caterino! Tylko kiedy na to wszystko twój biedny Babicki ma znaleźć czas?”

Zanim wskoczył do łóżka nalał sobie szklaneczkę pomidorowego soku. „Za zdrowie wszystkich moich ukochanych dam” — wzniósł pogodny toast. A po chwili uzupełnił: „…I za pani zdrowie, moja piękna nieznajoma damo z lotniska Chopina”. Ciekawe, czemu nie potrafił o niej zapomnieć? Niezbadane są zakamarki męskiej duszy… A już Babickiego duszy — na pewno. I znów przyszło mu zasypiać z rozmarzonym uśmiechem na twarzy.


Po śniadaniu, zgodnie z tym, jak się uprzednio umówił z panem Jose Fernandoz z RNE, czekał na Babickiego redaktor Pantoja, ten sam, który przeprowadzał z nim wywiad. Dla redaktora towarzyszenie Babickiemu podczas spaceru po mieście było pożyteczną sposobnością podszlifowania swojej polszczyzny, dla Babickiego — oficjalnym pretekstem, dzięki któremu mógł zrezygnować z dalszych usług Josephine. Nieoficjalny powód rezygnacji był zupełnie inny: od samego początku nie było między nimi żadnej chemii. Niespecjalnie też darzył szacunkiem kobiety, które przydają przesadnych walorów celebrytom, z racji ich popularności w mediach. (Zastanawiał się nawet, czy aby to, że akurat taka przytrafiła mi się przewodniczka nie zadziało się świadomie i z premedytacją za sprawą samej Cateriny, „która jej osobą postanowiła skutecznie sprowadzić mnie na drogę cnoty i chwały?”)

Nie przeszkadzało mu, że tym razem jeździli po mieście nie limuzyną, a zwykłym Fordem Astra. To prywatny samochód pana redaktora. Tu, w przeciwieństwie do polskich realiów, mało kto, nawet z najwyższego szczebla biznesu, używa samochodów służbowych. W niespełna trzy godziny objechali wszystkie najbardziej urokliwe zakątki Madrytu. Jeszcze raz podziwiał cuda Katedry z niezwykłym ołtarzem, od którego aż kapie złotem, a którego szlachetna forma jakże daleka jest od spotykanego gdzie indziej w świecie nachalnego ”jarmarcznego”, ociekającego po gzymsach bogactwa. Z odwiedzin muzeów zrezygnowali świadomie. Na każde przecież trzeba by poświęcić co najmniej pół dnia. Zresztą, od samego początku pan Pantoja nie ukrywał, że zwieńczeniem „spaceru” ma być wspólny obiad w kultowym „El Club Allard”, gdzie stoliki zamawia się na dwa tygodnie naprzód. (Nie dodał tylko, że ich stolik zamawiany był nie przez kogo innego, a Caterinę, choć — prawda: na koszt RNE).

Czy warto opisywać menu, nie mając na widoku potraw przed oczyma i nie mając żadnych szans, by skosztować? Można za to ograniczyć się do haseł. A zatem: na przystawkę wkroczyły na stół: parfait z foie gras z gruszkowym chutney oraz żabie udka z pietruszkową komosą. Oba startery, rzecz jasna, wyśmienite i ciężko było się zdecydować, któremu przyznać palmę pierwszeństwa. Parfait — delikatne, idealnie przełamane smakiem gruszkowej konfitury, a komosa… uff… Niezwykle aromatyczna z delikatną pianką… A to był dopiero początek! Następnie dwóch eleganckich kelnerów (właściwie, po co to pisać? — w tym lokalu wszystko było supereleganckie) podawało danie główne: duszony policzek wołowy i królik na dwa sposoby. Pierwszy raz dane Babickiemu było spróbować, jak smakuje policzek królika. Rewelacja! Zaskoczyła go jego delikatność, no po prostu rozpływał się w ustach! A potem desery: pączki z roquefortem i rabarbar (podobno sprowadzany z Polski!) z lodami. Jeszcze raz mógł tylko powtórzyć: „Re-we-la-cja!”

Po obiedzie pożegnali się, wspólnie zapewniając, że przecież widzą się na jutrzejszych uroczystościach z okazji jubileuszu zaprzyjaźnionej z radiem gazety („El Pais”). Poprosił pana Pantoję, aby nie podwoził go do hotelu, gdyż tym, na czym mu teraz najbardziej zależy, to na spokojnym spacerze po mieście, w którym, zapewnił, czuję się jak „u siebie”.

Popołudnie było ciepłe i słoneczne. Wzdłuż Alei Raimundo Fernandez Yillaverde układał się cień wielkich drzew. Idąc osłonięty od bardzo jaskrawego tutaj słońca natknął się na niewielki kościółek, w którym właśnie odprawiana była msza. A może i nie msza, a raczej jakiś koncert, a dokładniej: pewna kobieta wykonywała barokowe arie z towarzyszeniem organów. Nieważne… Z afisza spisanego w języku katalońskim zdołał jedynie odczytać, że koncertuje tu dziś znana rumuńska śpiewaczka, której nazwiska, niestety, nie spamiętał. Usiadł na drewnianej ławce i zasłuchał się. Nie kojarzył utworów, które śpiewała. Rozpoznał tyko „Ave Marię” w układzie Gounod’a. I rzecz bardzo dziwna: słuchając głosu śpiewaczki, z bliżej mu nieznanego powodu, znów wrócił do niego obraz z lotniska Chopina i znów zaczynał rozmyślać o dziewczynie ze szklanką pomidorowego soku. Zastanawiał się, jaki miałaby głos? Wierzył, że byłby niezwykle piękny. Taki właśnie, jak u tej, którą teraz słucha? Może, a może i jeszcze piękniejszy… Ale przecież „jej mentalna bliźniaczka” — Caterina, jak sama mu kiedyś przyznała, niespecjalnie potrafi śpiewać. „Pewno więc, moja przyjaciółka Kasia ma głos taki zwyczajny, tuzinkowy (choć, z drugiej strony — czy cokolwiek u Kasi może być zwyczajne i tuzinkowe?)… Ale może, mimo wszystko, tamta miałaby boski? Piękna, nieznajoma przyjaciółko, ze szklanką pomidorowego soku… Czy jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane się przekonać?” — I z rozrzewnieniem westchnął.

Po uroczystościach jubileuszu gazety, które trwały całe kolejne popołudnie, a nawet wieczór i noc — przyszła pora powrotu do Warszawy. I oto, tuż przed jego wymeldowaniem, nagle pojawił się przed nim właściciel hotelu — Francisco José Folla Doblado. Słuchał wywiadu, który Babicki udzielał na żywo ze studia RNE. Podarował mu dwie butelki czterdziestoletnich whisky „Macallan”. (Tu, trzeba Babickiego usprawiedliwić, że z kolei on, dzień wcześniej, w dowód podziękowania za liczne komplementy, którymi zasypał go pan właściciel wraz z całym swoim personelem za piękny wywiad w radiu — podarował mu rękopis opowiadania „Paryż, miłość i fiołki”, którego akcja rozgrywa się w Paryżu, a niektóre z jej sekwencji w jego siostrzanym do tutejszego hotelu odpowiedniku. Treść nowelki (spisanej po francusku) tak bardzo go zafascynowała, że jeszcze wczoraj zaprosił Babickiego do swojego zamku w Szkocji, gdzie miałaby czekać na nich wspaniała butelka „Macallan’a” rocznik 1935… Pan Francisco José Folla Doblado, jak sądzi, dobrze skalkulował, iż koszt takiej butelczyny (niemały!) i tak w pełni nie opłaciłby wpływu z reklam, które przynoszą mu opowiadania Babickiego.)

Cóż, oczywiście grzecznie, ale jednak Babicki odmówił. Przez najbliższe miesiące nie ma szans na tego typu wypad. Poza wszystkim, wytłumaczył mu, że nie jest jakimś szczególnym degustatorem i fanatykiem tak bardzo wykwintnych trunków. Szkoda byłoby takiego rarytasu dla jego sprofanowanego gardła, a dużo lepiej, żeby ta whisky uświęciła gardło jakiegoś kultowego znawcy, który właściwie doceni szlachetną jakość trunku. Pan Francisco José Folla Doblado ze zrozumieniem pokiwał głową. I dziś, na dowód przyjaźni, którą go obdarza, jedną butelkę osiemdziesięcioletniej whisky postanowił zamienić na dwie — czterdziestoletnie. Liczba lat się zgadza, a i z zawartości butelek może się Babicki bardziej ucieszyć, bo jest ich więcej.

I… Nie omylił się pan Francisco José Folla Doblado. Co dwie, to nie jedna… „Okazuje się, droga Kasiu, będę miał jednak oryginalny prezent dla Ciebie za nasz wspólny madrycki projekt. Mam cichą nadzieję, że popijając te whisky z Thomasem na zgodę — wspomnicie swego dobrego przyjaciela…” (A druga butelka? Tu — nie miał wątpliwości: wypije z jakąś swoją fanką.)


Lot do Warszawy liniami Iberia, podobnie jak ten, sprzed kilku dni, w przeciwnym kierunku — przebiegł bez najmniejszych zakłóceń i ekscesów. Miał znowu czas na przejrzenie korespondencji i dokończenie kilku swych tekstów. Zaciekawiła go także siedząca obok pasażerka, przypuszczał, że dlatego, gdyż bardzo była podobna do śpiewaczki, tej z małego madryckiego kościółka. Próbował z nią porozmawiać i spytać; skąd wraca? Jakie ma najbliższe plany? Ale okazało się, że jako rzekomo rodowita Mołdawianka podobno nie zna żadnego innego języka, poza rumuńskim. „To chyba raczej nie pogadamy, miła sąsiadeczko!” — Skonstatował w myślach. Zaskoczyło go jednak, gdy na pytanie stewardessy, jaki życzy sobie do obiadu napitek? — Pięknym, jak sądzi, a na pewno dźwięcznym językiem katalońskim odpowiedziała: si us plau, suc de tomàquet! (Sok pomidorowy!). Gdy spojrzał na nią — nie wiedzieć, czemu — z wyraźnym zakłopotaniem na twarzy opuściła oczy. Po chwili jednak wzięła do ręki szklaneczkę z pomidorowym sokiem, upiła łyk, podniosła głowę i patrząc na niego sympatycznie uśmiechnęła się.

Rozdział 4

Zbliżała się godzina szesnasta. Heloiza weszła do łazienki w swym niewielkim drewnianym domku przy ulicy Trakt Królewski w podwarszawskim Wojcieszynie, odkręciła kran z wodą do wanny i stanęła przed umywalką. Spojrzała na swe odbicie w lustrze i uśmiechnęła się. Zerwawszy z fryzury spinające gumki, pozwoliła włosom wymknąć się z niewoli i opaść na ramiona. Potem przybliżyła twarz do lustra i delikatnie usunęła z oczu czarne soczewki kontaktowe. Nie czekając, aż woda zaleje wannę do co najmniej połowy (tak lubiła najbardziej), ostrożnie wśliznęła się do niej. Bardzo lubi to miejsce relaksu i wypoczynku. Zdarza się, że potrafi wylegiwać się w nim przez bitą godzinę, zaczytując w książce, albo czasem ucinając nawet słodką drzemkę. Teraz jednak, siedząc w wanie i trzymając w prawej dłoni słuchawkę prysznica, podstawiała twarz pod ciepły strumień wody, czekając, aż ścieknie z niej cały makijaż. Nie lubiła nosić makijażu, ale miała świadomość, że jest niezbędny, by „odstraszać” niechciane spojrzenia, by ludzie niechętnie zatrzymywali swój wzrok na jej twarzy, a tym samym ona na ich sylwetkach. Rzecz w tym, że na podstawie mowy ciała patrzących na nią osób prawie zawsze potrafiła trafnie odgadywać ich intencje, a niekiedy nawet krótkie myśli. Heloiza wie jak cenna to umiejętność. Przeczytała kiedyś w naukowej prasie, że aż za 93 % przekazu społecznego odpowiada mowa ciała. Niestety, zdolność ta, jakkolwiek pragmatyczna i przydatna, bywa też dla niej udręką.

Dziewczyna przesunęła dłońmi po twarzy, namacalnie czując czystość policzków. W końcu zrelaksowana, lekko westchnąwszy, wyłączyła wodę. Po kilku minutach opuściła także wannę. Teraz z ramy wiszącego zwierciadła patrzyła na nią prawdziwa Heloiza: trzydziestolatka urodzona w niewielkiej miejscowości Évry pod Paryżem, w rodzinie polskiego dyplomaty i Mołdawianki, w domu wujostwa Leny i Louisa D’Atrigny. Jej rodzice prawdopodobnie z zamysłem postanowili, aby córka przyszła na świat w tym wielkim europejskim kraju, z przezornością przyjmując, że Francja, jako miejsce urodzenia, w dorosłym życiu może być dla córki atutem. Cóż, fakt ten potrafiła zaakceptować. Ale to, że rodzice dali jej na imię Heloiza, do dziś wywołuje w niej zakłopotanie. Przyczyniało się do tego nie tylko dzieciństwo — upływające wśród dzieci z polonijnych kręgów, stale jej dokuczających, czyniących z jej staroświeckiego imienia niekończące się żarty i przezwiska ­– ale także jej młodość. Do dwunastego roku życia, a dokładniej — do ukończenia podstawowego programu nauczania szkoły imienia Adama Mickiewicza przy polskiej ambasadzie w Paryżu — Heloiza wychowywana była przez rodziców, którzy pracowali jako dyplomaci: najpierw we Francji, potem w Rumunii, potem w Turcji i wreszcie znowu we Francji. Ale gdy miała trzynaście lat została przez nich odesłana na dalszą edukację do Polski, do „Gimnazjum Dwujęzycznego nr 59 im. Tadeusza Reytana” w Warszawie, pod kuratelę babci mieszkającej w domu przy pięknie brzmiącej ulicy „Trakt Królewski”, a tak naprawdę: w niewielkiej, pamiętającej jeszcze czasy namiestnikowskie wiejskiej chacie, w podwarszawskim Wojcieszynie. I to właśnie tu, w tej małej podstołecznej osadzie rozpoczęła się jej prawdziwa szkoła życia, trwająca do dziś.

Heloiza rozczesując włosy uważnie wpatrywała się w swe duże niebieskie oczy, które od dawna były powodem jej nieszczęścia i które tak starannie ukrywała pod czarnymi szkłami kontaktowymi, lub pod ciemnymi okularami. Tak! Wszystko się zaczęło właśnie tu, w Wojcieszynie, przy kapliczce na rogu Traktu Królewskiego i ulicy Wspólnej, gdy miała trzynaście lat. Pewnego razu zorientowała się, że patrząc na modlące się pod kapliczką starsze osoby, po ich ruchach, po sposobie klękania, po śladowych oznakach emocji, krótko mówiąc: po ich mowie ciał była w stanie odczytywać pierwsze myśli tych ludzi. Dalej treści rozważań i doznania zaczynały się mieszać, ale wystarczyło jej, by dowiedzieć się, z jakimi ma do czynienia osobami. No i zaczęły się problemy… z przyjaciółmi, bo gdy trafnie zarzucała im hipokryzję — co innego od nich słysząc, co innego odczytując z mowy ciała — jednego za drugim traciła. Będąc mądrą dziewczynką przestała więc wnikliwie przyglądać się ludziom i analizować ruchy, mrużyła powieki, przesłaniając je ciemnymi okularami. Uznała bowiem, że gdy inni omijać ją będą szerokim łukiem (czarne oczy, jej zdaniem, wywołują u ludzi poczucie strachu, a tym samym „wyhamowują” ich skłonność do nawiązywania kontaktów) — ona tylko na tym skorzysta.

Będąc dziewczyną o nieco wyższym niż średnim wzroście, wprawdzie z bardzo zgrabnymi nogami i długimi prostymi włosami, nigdy nie uważała się za jakąś piękność. I wcale jej na tym nie zależało. Nie znosiła kompromisów w życiu, a te, jak wiadomo, są niezbędne, szczególnie w budowaniu trwałych i mądrych relacji. Taka jej świadoma zatwardziałość skutecznie odstręczała niejednego mężczyznę, czyhającego na panieńską naiwność i brak jej doświadczenia w relacjach męsko-damskich. Po pierwszym spojrzeniu na „absztyfikanta”, który raczył był wyrazić zainteresowanie jej osobą, po jego mimice i ruchach od razu wiedziała, czy jest to mężczyzna o sile umysłu Abelarda, czy nie… I niestety. Żaden nim nigdy nie był.

Heloiza ponownie spojrzała w lustro, w głąb swych oczu i uśmiechnęła się. Tę historyjkę o „sile umysłu Abelarda”, opowiedziała jej kiedyś pewna mieszkająca w Burgundii stara Korsykanka, właścicielka niewielkiego hoteliku nad rozlewiskiem rzeki Doubs, nieopodal Besançon. Hoteliku, do którego po wielokroć robiła z rodzicami wypady na piknik. Heloiza miała wtedy wszystkiego dziesięć lat, ale zapamiętała jej przypowieść na całe życie. Stara Korsykanka powiedziała jej, że każda urodzona w tych okolicach dziewczyna o imieniu Heloiza, powinna odszukać w swym życiu mężczyznę z „pięknym umysłem Abelarda”, a takim może być tylko człowiek bezkompromisowy, silny, odważny i który, mimo że nie będzie stronił od przygodnych romansów, pewnego dnia zdecyduje się bez reszty pokochać tylko ją, jedyną odtąd dla niego kobietę na Ziemi. I taki właśnie mężczyzna także czeka gdzieś na nią. Tylko nie wiadomo, gdzie. Ale jeśli ona — Heloiza, ma być szczęśliwą — musi go odnaleźć i wtedy będą ze sobą na zawsze. A do tego czasu nie wolno jej interesować się żadnym innym mężczyzną…

Dziesięcioletnia dziewczynka nie wszystko jeszcze w życiu rozumiała, ale kilka lat później, zaczytując się w rozprawie naukowej Abelarda „Dialogus inter filosophum, Judemum et christianum” (Rozmowa pomiędzy filozofem, Żydem i chrześcijaninem), zafascynowała się jego przemyśleniami. Średniowieczny teolog dowodził, iż wartość moralna czynu wcale nie zależy od samego czynu, a od intencji, które do czynu doprowadziły. Jeśli intencja była zła, czyn zawsze jest grzechem, a więc wzgardą okazywaną Panu Bogu. A Pan Bóg ma wgląd w ludzkie intencje… „To ciekawe: nawet, jak postępek okaże się grzeszny nie zgrzeszę, jeśli tylko intencje były czyste? Jeśli więc z czystymi intencjami odrzucam względy mężczyzny, bo przecież widzę, że żaden z niego Abelard, to w niczym nie grzeszę?” — Logicznie rozumowała… I wtedy zdała sobie sprawę, jakże bardzo jest podobną mentalnie do swej średniowiecznej imienniczki — siostrzenicy kanonika Fulberta, uczennicy teologa. Tamta tak bardzo zafascynowała się naukami Abelarda, że zostając jego kochanką naraziła przyszłego męża na gniew swych opiekunów i w konsekwencji rodzinną wendettę. „Na szczęście ja nie musze się obawiać średniowiecznych przykazań — pomyślała — jeśli pokocham współczesnego Abelarda, nic mu z tego powodu nie będzie grozić” Jednak w umyśle dziewczyny zasiało się ziarno wątpliwości. Czyż stara Korsykanka nie przestrzegała: „...Ale gdy już tamten bez reszty ją pokocha, sam nie będąc bez reszty przez nią kochany, czy nie będzie musiał umrzeć?!”

Na szczęście dziewczyna uznała, że wszystkie te przesądy, przepowiednie i wróżby dziś nie mają dla niej żadnego znaczenia. Tu — w małym Wojcieszynie, gdzie spędza każdy dzień życia, wędrując po sielskich łąkach niedaleko swego domu, nie ma najmniejszych warunków na to, aby pojawił się choćby jeden mężczyzna o „pięknym umyśle Abelarda”. Jako pragmatyczna osoba postanowiła dłużej nie zaprzątać sobie nim głowy. Wolała całkowicie oddać się studiom lingwistycznym. Po ich ukończeniu, a następnie po zrobieniu studiów podyplomowych z zakresu marketingu i zarządzania — od razu poświęci się swojej zawodowej pasji — pracy tłumaczki.

Zrealizowała swój plan. Tyle tylko, że w życiu dziewczyny niedługo po zakończeniu studiów dokonała się duża zmiana. Umarła babcia, u której mieszkała przez ostatnie lata. Heloiza pochowała ją na starobabickim cmentarzu nieopodal kościółka (pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny) w mogile, którą babcia przezornie wykupiła dla siebie wiele lat wcześniej. Pogrzeb był skromny i cichy. Na uroczystość nie zdołali nawet przyjechać rodzice, których wiadomość o śmierci babci zastała na drugiej półkuli, podczas wykonywania ważnej dyplomatycznej misji. Poprosili jedynie o fotorelację z uroczystości i obiecali przyjechać na grób, jak tylko nadarzy się sposobność.

Śmierć babci, z całą swoją otoczką bólu i cierpienia, z którą przyszło samotnie się zmagać młodej, wchodzącej w dorosłość dziewczynie, miała przewrotnie i pewne pozytywne aspekty. Oto wreszcie Heloiza nie musi przesiadywać w starym wojcieszyńskim domu, by być stale obok chorej babci, a wreszcie będzie miała więcej czasu, aby wykonywać tłumaczenia specjalistycznych tekstów, za które nieźle płacono. Wykonywała prace na zlecenia różnych instytucji, głównie z branży mediów i show biznesu. Roboty było dużo, ale lubiła ją. By rzetelnie wywiązywać się z obowiązków, godzinami douczała się specjalistycznego słownictwa. Z czasem trud ten zaczął procentować. Z każdym kolejnym zleceniem zaczynała radzić sobie coraz lepiej.

Ale przecież już dużo wcześniej mogłaby być świetną tłumaczką, gdyby tylko nie te babcine oczy… W nich ciągle odczytywała chęć dokonania zmiany w życiu wnuczki. Babcia bardzo chciała, aby Heloiza wreszcie znalazła swego mężczyznę, by zdobyła stałą pracę i nie zamykała się dłużej razem z nią, starą kobietą, w czterech ścianach, w tej niedużej starej chatce i nie spacerowała ciągle samotnie po „sielskich łąkach i polanach”. Heloiza zgadzała się z babcią, ale robiła po swojemu.

Tak więc po pogrzebie babci nadszedł czas, by przemeblować życie. Jej rodzice aktualnie mieszkali i pracowali w Liechtensteinie, gdzie, nawiasem mówiąc, planują osiedlić się na stałe po przejściu na emeryturę. Oczywiście, od dawna zapraszali ją do siebie, ale Heloiza nie wiedząc co robić — najpierw zadecydowała, że spełni prośbę babci i postara się zdobyć w Warszawie pracę, wyrobić markę na rynku tłumaczy, a potem niech sobie będzie, co ma być. O swej decyzji poinformowała matkę, która niespodziewanie przyleciała z jednodniową służbową wizytą do Warszawy. Przez godzinę rozmawiały w dworcowej kawiarni lotniska. Matka nie do końca rozumiała córkę. Ale dała jej wolną rękę, i skoro córka upiera się przy niezależności, i chce być za wszelką cenę samodzielną, proszę bardzo: niech będzie, ale niech nie liczy na pomoc finansową rodziców. Chce być niezależną — będzie! Jej prawo i wola…

— Proszę, to dla ciebie! — Wręczyła córce na pożegnanie srebrnego iPhona. — Abyś nigdy nie traciła z nami kontaktu i zawsze pamiętała, że kochamy cię… I weź jeszcze te perfumy. Na pewno będą przydatne, gdy zechcesz w życiu być bardziej rezolutną dziewczyną… Może, gdy spotkasz kiedyś tego swego Abelarda, o którym zawsze marzyłaś, zmądrzejesz i roztropniej ułożysz sobie życie?

Gdy matka oddaliła się na stanowisko odpraw, dziewczyna długo jeszcze siedziała przy stoliku, rozmyślając nad jej słowami, popijając przez słomkę swój ulubiony pomidorowy sok. Ludzie wchodzili do restauracji i wychodzili a ona każdemu z osobna się przyglądała, jakby wyczekując na przybycie posłańca, który wręczy jej przepustkę do nowego „roztropniejszego” życia. W końcu, gdy wybiła godzina szesnasta, uznała, że najwyższa pora się zbierać. Posłaniec nie przybył… A może przybył, tylko nie miał ze sobą identyfikatora? Patrzyła jak pewien elegancki pan, także spojrzawszy na ścienny zegar, uniósł się znad stolika i po chwili zrezygnowanym, ociężałym krokiem skierował się w stronę wyjścia. Chwilę potem wstała i ona. I także śladem mężczyzny ruszyła do wyjścia. Do wyjścia, które jednocześnie było wejściem do jej nowego, nieprzewidywalnego w swych rozstrzygnięciach, samodzielnego życia…

Rozdział 5

— Jak udał się urlop? A jak wyprawa do Hiszpanii? — Zapytał Babickiego Bartus Wioliński, służbowo jego zastępca, a prywatnie przyjaciel — nie zawróciłeś zbyt mocno w głowie swoim madryckim fankom?

— Spoko, Bart.

— No nie powiesz mi, że cały pobyt spędziłeś w nudnych studiach nagraniowych i na spotkaniach z wścibskimi dziennikarzami? A potem przez dwa tygodnie nie wyściubiałeś nosa ze swego dworku poddając się pisarskim torturom?

— Nie, nie powiem… I nawet była w Madrycie taka jedna, co chciała się ze mną umówić na nocne rendez-vous, ale zbyłem panienkę…

— Nie może być, no coś ty? Nie poznaję cię, Januszku. Pewno musiał być z niej wyjątkowy pasztet, co?

Babicki strzepnął ze swej nienagannie skrojonej marynarki jakiś paproch, po czym przybierając nieco znudzony wyraz twarzy, jakby mimochodem zapytał:

To ty mi raczej powiedz, co tutaj się działo. Coś może słyszałeś o Caterinie?

— O Caterinie? — Zdziwił się Bartus –­ a kto tu niby miałby „coś” słyszeć? Od czasu jak przejęła fuchę przewodniczącej rady nadzorczej PDM-u nie przychodzi już tu na plotki. Zresztą, przez dwa tygodnie też była na urlopie. Podobno w międzyczasie miała gdzieś… Hmm… z kimś jechać na jakieś zagraniczne nagrania… — I Bartus uśmiechnął się dwuznacznie do Babickiego.

— No to wyobraź sobie, że w tym cholernym Madrycie nawet się nie spotkaliśmy… Musiała pilnie wracać do Warszawy.

— Co ty powiesz? A co ją tak pogoniło? Czyżby audiencja u pana ministra?

— Dłuższa historia. Kiedyś pogadamy… Pytałem, bo w międzyczasie Caterina pisała mi coś, o spotkaniu z przedstawicielami „Domu Polskiego” z Wilna, zresztą, ty też mi o tym wspomniałeś na skajpie…

— No właśnie. Otóż to. Szefostwo PDM chce zorganizować festiwal Moniuszkowski w Wilnie. Podobno to nam przydzielili koordynację działań i Caterina zabukowała nam już spotkanie.

— To sobie pogadamy, ponegocjujemy…

— Świetnie!

— Świetnie, nieświetnie. Ja jestem pesymistą. Litwini zawsze byli trudnymi partnerami do rozmów. I obawiam się, że i tym razem może być szkoda naszego czasu… — Zawyrokował Babicki.

— Raczej twojego czasu, amigo… Przecież widzę, jak gonisz w piętkę dzieląc czas na spółkę i swoich czytelników. Co do spółki możesz się nie martwić, bo we mnie — i Bartus dumnie wypiął pierś, jak do orderu — …we mnie masz solidnego zastępcę. Jakby co, i z Litwinami podołam. — Zaraz potem nie omieszkał dorzucić — W pisaniu jednak na mnie nie licz. I na pomoc w tresowaniu twych krwiopijców-wydawców, także. No, co innego z fankami… Tu mógłbym cię ździebko odciążać! — I zaśmiał się rubasznie.

Babicki też uśmiechnął się klepiąc przyjaciela po ramieniu:

— Dzięki Bart. Rzeczywiście, raczej w tych dziedzinach nadal będę zdany tylko na siebie. — Stojąc przed lustrem zaczął ulizywać dłonią swe wiecznie mające tendencje do wichrzenia się włosy — A tak a propos, gdy w restauracji czekałem na samolot do Madrytu, pod wpływem widoku pewnej panny, no mówię ci: super laski, przyszedł mi nawet do głowy pewien pomysł na nową książkę. I mam już tytuł…

— Tak, tak… — Urwał mu dalsze dywagacje Bartus, bojąc się, że jak pozwoli przyjacielowi rozgadać się na temat swoich literackich „pomysłów”, nie zakończy przez najbliższą godzinę. Koniecznie postanowił więc przekierować dyskusje na bardziej bezpieczne tory… — A kiedy, amigo, w końcu zdecydujesz się podstrzyc? — Spytał, spoglądając na działania przyjaciela przed lustrem. — Nie nudzi ci się takie ciągłe przylizywanie? Chociaż, co ja gadam? — Machnął ręką, podszedł do Babickiego i stanął obok. Niemal minutę przypatrywał się w lustrze sobie i swemu kompanowi i w końcu stwierdził:

— Taa… Stać obok ciebie to poświęcanie się bez sensu. Nokautujesz charyzmą każdego normalnego faceta, choć… — Odsunął się nieco w bok i przyjrzał przyjacielowi z profilu — z drugiej strony, jakąś specjalną urodą nie grzeszysz.

Babicki wreszcie wygładził swoje elegancko lśniące w blasku żarówek włosy. Poprawił bezpańsko wystający włosek z fryzury, po czym z satysfakcją chrząknął. Bartus spojrzawszy na jego niestarannie ogolone policzki dodał.

— Chociaż, nie! Charyzmę masz jakąś taką… hmm… Co tu dużo mówić: zwierzęcą. Ale cóż, kobiety kochają takich macho, bo mniemają, że tylko tacy goście potrafią się za nimi uganiać do skutku… Ty, ze swoją bogatą kolekcją… hmm… przyjaciółek, mógłbyś być dla nauki genialnym potwierdzeniem tej tezy… A tak w ogóle, czemu zapuszczasz zarost?

Dopiero w tym momencie Wioliński poczuł na sobie srogie spojrzenie przyjaciela, którym Babicki obrzucał go spod zachmurzonych brwi. Gdy krzywy uśmiech przez moment „przemknął” po zmysłowych ustach Babickiego, odpowiedział mu:

— Powiadasz, „zwierzęcą?” — I jeszcze raz przeczesał obiema dłońmi swe nieznacznie siwiejące włosy. Potem pogładziwszy dłonią po szczecinie, dodał — wczoraj byłem u dziadka Ludwika na postrzyżynach.

Bartus uniósł brwi i odpowiedział:

— Przepraszam, że spytam, ale… Co on rzekomo podstrzygł?

Silne walnięcie w ramię powstrzymało i jego dalsze wątpliwości, i przemowę.

— Uważaj, co mówisz. Bo przyłożę raz jeszcze…

Bartus ledwie zdążył odskoczyć od lustra i, pocierając obolałe miejsce, dopowiedział:

— Tak, masz zwierzęcy charakter. Cholerycznie zwierzęcy. Jest to z pewnością dobre w naszym menedżerskim fachu, ale z kobietami, przyjacielu, musisz być bardziej delikatny. Ta twoja niegdysiejsza nieszczęśnica Wielisława do dziś podobno za tobą pochlipuje…

— Nieszczęśnica Wielisława? Nie rozumiem, co mi chcesz zarzucić?… Gdy zafundowałem dziewczynie prywatne stypendium w Newcastle, wiem, że przyjęła je bez cienia żalu. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Nasze zabawy w afekty zakończyły się zresztą dużo wcześniej…

— No dobrze, dobrze… Nie moja sprawa… A tak w ogóle to chciałem ci powiedzieć, amigo, coś zupełnie innego, to znaczy, że nie zauważyłem, abyś choć trochę się podstrzygł…

— Dziadek ma na karku ponad dziewięćdziesiątkę… Czego się dziwić? Ale najważniejsze co innego… — Babicki ponownie wygładził dłonią włosy, poprawił klapy w swej ciemnogranatowej marynarce a następnie zawiązawszy niebiesko-czarny krawat cofnął się krok od lustra. Potem podszedł do wielkiego okna, z którego roztaczał się widok na budzące do życia miasto i patrząc na poranne słońce, zalewające blaskiem ulicę Grzybowską i wieżowce śródmieścia, dopowiedział — sprawa w tym, że dziadek odmówił mi postrzyżyn. Powiedział, że moc mężczyzny tkwi we włosach. Wcześniej ta moc nie była mi potrzebna, ale teraz, kto wie, może nadszedł czas… Chwytasz?

Bartus z uwagą spojrzał na jego pytające oczy.

— A co niby mam chwytać?

W odpowiedzi Babicki wzruszył ramionami. Wioliński zrobił krok w tył i zmierzył przyjaciela spojrzeniem od stóp do głów. Stał przed nim pięćdziesięcioletni mężczyzna o wzroście metr osiemdziesiąt, w pełni ukształtowany samiec, pisarz i biznesmen, który wie, jak korzystać z atutów, aby osiągać w życiu sukcesy.

— Jakby co, nie widzę w tobie żadnych zmian. Ale skoro dziadek powiedział? Więc okay! Przybędzie ci mocy. A ta będzie nam dziś szczególnie potrzebna. Mamy spotkanie z tymi upartymi Katalończykami. Nawiasem mówiąc, znalazłeś już odpowiedniego tłumacza? Na Caterinę przecież nie mamy co liczyć.

Babicki kiwnął potwierdzająco głową.

— Owszem. Szef HR-u zatrudnił jakąś ponoć doświadczoną kobietę. A poza tym będę miał od dziś nową sekretarkę.

— O! — Zdziwił się rozentuzjazmowany Bartus — Teraz rozumiem, dlaczego jesteś nabzdyczony. Boisz się, że znów dziewczęcia nie sprostają wymogom pana i władcy?

— Tak sądzisz? — Babicki podniósł brwi i spojrzał na przyjaciela. — Nigdy niczego więcej od współpracownic nie wymagałem jak tylko profesjonalizmu i ogłady.

— Tak, tak, oczywiście. — Zaśmiał się Bartus. — Ale jeśli jakaś kobieta uśmiechnie się do ciebie a potem wywinie z dezaprobatą na pięcie gotów jesteś spalić ją nie tylko spojrzeniem, lecz także…

— Obiecuję, nic takiego więcej się nie powtórzy. — Babicki podniósł rękę, zatrzymując tym samym dalsze reprymendy przyjaciela. — Obiecuję, że nawet na żadną nie spojrzę. Dość mi nauczek po Caterinie i Wielisławie. Dla mnie liczy się tylko robota. I tylko robota. Jasne?

— Jak słońce. Znaczy się, odstępujesz mi nowe dziewczyny? Fajnie. To lubię… — Bartus wykonał krok w stronę przyjaciela i po chwili zapytał szeptem. — A ile mają lat? — Ciężkie westchnienie Babickiego ostudziło jego zapał. Więcej o nic nie pytał. — No, dobrze… Niech to pozostanie dla mnie niespodzianką… Oby miłą.

I nagle na twarzy Babickiego pojawił się przelotny uśmiech.

— O, tak! Będziesz miał niespodziankę. Zwłaszcza w osobie mojej nowej sekretarki, bo ona… — Powiedział i odwrócił się do Bartusa. — Bo ona ma dwie… głowy.

— Że co?!

— Zrobili dla mnie miting kandydatek… — Babicki przesunął palcami po czole i potarł skroń. — Mętnie pamiętam… Miałem akurat trudny dzień… Ale, gdy szedłem wzdłuż szpaleru panienek, nagle zafrapowała mnie pewna czarna brzydula z dwiema głowami…

— Na Jowisza! Co gadasz?

— I nawet nie wiem, dlaczego akurat ta mnie do siebie przekonała… Jakiś omam?

— Serio?

— Serio! Zaraz zresztą się przekonamy… Myślę, że już przyszła na dół, do sekretariatu i czeka na mnie. Pofatygujesz się ze mną?

Bartus kiwnął głową i odpowiedział:

— No, jakżeby nie? Bez dwóch zdań! Dla mnie zawsze jest frajdą oglądać ten twój gustowny spektakl pod tytułem: „Babicki urabia nową panienkę…” znaczy się… — chrząknął teatralnie i grzecznie poprawił: — nową asystentkę.

— A zatem, „go! My friend”. Jedziemy na dół, do biura.

I dwóch przyjaciół skierowało się do korytarzyka prowadzącego do szybu z prywatną windą.

Rozdział 6

Klamka zapadła! Za kilka dni zaczyna nowy, bardzo ważny etap w życiu: podejmuje pierwszą stałą pracę. Będzie asystentką prezesa znanej firmy w branży multimedialnej „Wyspy medialne SA”, przynależnej do ogólnokrajowej korporacji „Polski Dom Medialny”. Przeszła pomyślnie wszystkie badania i testy kwalifikacyjne. Klamka zapadła. Została asystentką prezesa Janusza Babickiego, skądinąd także znanego pisarza, ulubieńca kolorowej prasy i portali plotkarskich.

Heloiza podwiązała włosy jedwabnym szalem i poszła do kuchni, żeby przygotować sobie kolację. Podczas posiłku wspominając swoje „czarną kreację” znowu się roześmiała. Na stanowisko asystentki kandydowało siedem dziewcząt, ale wśród nich tylko ją mogliby uczciwie nazwać „czarną owcą”, ponieważ tylko ona była ubrana w obcisły czarny kostium z długą spódnicą poniżej kolan i w grafitową bluzkę z małym białym kołnierzykiem. Kobiety ustawiono „pod linijkę”, w dużym długim korytarzu, gdzie miały czekać na pojawienie się „szefa”. Heloiza nie zapamiętała jego twarzy, pewno dlatego, że zjawił się otoczony całą swoją „świtą”. Potem przeszedł pospiesznie wzdłuż szeregu dziewczyn, przy żadnej nie zatrzymując się nawet na symboliczną chwilę. Prawdę mówiąc i ona nie pałała jakąś szczególną chęcią zajrzenia mu w twarz, gdyż cała ta procedura wyboru, w jej odczuciu, była nad wyraz krępująca. „Dobrze, że w usta nie zaglądali i nie rachowali zębów” — pomyślała, gdy jej przyszły szef znikał za drzwiami. I już zamierzała dać upust swej złości i uczynić organizatorom jakąś kąśliwą uwagę, gdy podszedł do niej menedżer z HR i ogłosił, że wybór szefa padł właśnie na nią. Dostała pracę!

Od świtu była w stanie lekkiego podenerwowania, ale skutecznie starała się sobie z tym radzić. Na przykład: skrupulatnie przygotowując służbowy strój. To zawsze ją uspokajało. „Na pierwsze spotkanie z przełożonym właściwe ubranie — rzecz najważniejsza” — wyznawała zasadę, wpajaną jej jeszcze przez babcię. Nie znając preferencji szefa co do stylu ubierania się sekretarek, postanowiła „nie drażnić zwierza” i wybrała neutralny w wyrazie, ciemnoszary kostium, z karmazynową bluzką z nieznacznym wycięciem na szyi. Pomalowawszy usta malinową szminką, uwiązała długie włosy gumkami i w trzech dużych pierścieniach starannie upięła je na czubku głowy. Następnie włożyła czarne szkła kontaktowe i, chwilę pomyślawszy, zawiesiła na uszach kolczyki, także czarne, w postaci małych kulek z agatu. Skropiwszy się ekskluzywnymi perfumami, które niedawno dostała od mamy, w końcu uznała, że jest gotowa do wyjścia.

I oto nadszedł moment, gdy po raz pierwszy pod działaniem jej osobistego służbowego kartonika drzwi od windy „Warsaw Trade Tower” otworzyły się. Nacisnęła przycisk z liczbą dwadzieścia dwa, czyli numer piętra, na którym znajduje się biuro pracodawcy i spokojnie odczekała, aż bezszelestna winda płynnym ruchem dojedzie do celu. Po cichym gongu oznajmiającym koniec trasy, drzwi także bezszelestnie otworzyły się.

Stawiła się prawie godzinę wcześniej, by bez pośpiechu rozejrzeć się, przywyknąć do nowego otoczenia i spokojnie przysposobić się do służbowych obowiązków. Wyszła z windy, ruszyła niedługim korytarzem i po kilkunastu metrach doszła do przestronnego biura z wielkim oknem rozpościerającym się od podłogi po sufit. Miała wrażenie, że znalazła się w dużym akwarium wypełnionym bezdusznymi meblami biurowymi, jakimś równie bezdusznym sprzętem i… bez jakiejkolwiek żywej zieleni. Rozejrzawszy się, podeszła do biurka, stojącego naprzeciwko szklanej ściany, którą, od drugiej strony, prawie na całej długości, szczelnie przesłaniała żaluzja. Ściana ta oddzielała biuro od gabinetu szefa. Wejścia do jego pomieszczenia były dwa: pierwsze prosto z sekretariatu, drugie z niedużego ślepego korytarzyka, do którego można się było dostać ze specjalnie umiejscowionej w tym korytarzyku windy.

Samo pomieszczenie, w którym będzie odtąd pracować, ogólnie podobało się jej. Nie było w nim niczego zbędnego i krzykliwego, choć z drugiej strony, nie było też, na co od razu zwróciła uwagę, choćby jednej żywej rośliny. — „Tutejszy gospodarz musi być prawdziwym człowiekiem czynu albo filozofem… W każdym razie na pewno nie romantykiem” — stwierdziła, biorąc się jednocześnie za drobne porządki.

Na stole leżał dyktafon i arkusz papieru z krótką notką: „Włącz i wysłuchaj”. Siadłszy więc w fotelu przy biurku, włączyła odtwarzacz i przez niemal kwadrans odsłuchiwała nagranie, które zapewne zarejestrowała dla niej poprzedniczka. Słodkim dziewczęcym głosem osoba o imieniu Wielisława wyjaśniała jej, co lubi w pracy jej szef a czego nie lubi. Lojalnie głosik informował, że czasem lubi pić w pracy, i przy jakich okazjach. Pouczał, w jakiej restauracji preferuje jadać obiady, a w jakiej umawiać się na biznesowe lunches. Była też wyliczona lista ulubionych potraw i napojów szefa. Dalej miły kobiecy głosik oznajmiał, jak należy zachowywać się w gabinecie szefa. Otóż w żadnym wypadku nie wolno siadać na stole z papierami i cokolwiek na nim przestawiać. „Mogliby jeszcze ustawić klęcznik przy wejściu, gdzie mogłabym czynić pokłony.” — Pomyślała z ironią Heloiza i wyłączyła dyktafon. Uruchomiwszy komputer, znalazła listę poleceń na dziś oraz spis spotkań biznesowych na najbliższy tydzień.

Przez dwadzieścia minut zmagała się ze sprawami „według bieżącej listy” i szybko zauważyła, że bez trudu uporała się już prawie z każdą. Teraz należy jedynie przygotować się na przybycie „naczalstwa”. Podeszła do dużego okna i zaczęła patrzeć na miasto. Z wysokości dwudziestego drugiego piętra biurowca „Warsaw Trade Tower”, spoglądając na chmury i na budzącą się do życia metropolię nie zauważyła, jak za jej plecami, przy szklanej ścianie od strony ślepego korytarza zatrzymało się dwóch mężczyzn. Usłyszawszy w końcu lekkie za sobą chrząknięcie, odwróciła się mrużąc oczy.


— Dzień dobry! — Powiedziała, robiąc krok w kierunku „gości”. Zmierzyła ich szybkim spojrzeniem i utkwiła wzrok na węźle krawata jednego z nich. — Jestem państwa… — zaczęła Heloiza i na krótką chwilę zamilkła, jakby się nad czymś zastanawiając, ale szybko dokończyła — Jestem pana nową sekretarką, panie prezesie… (Babickiego rozpoznała po fotografii, której miniaturka widniała na obudowie dyktafonu)

— I jak oceniasz obrazek? — Cichym głosem odezwał się do Babickiego Wioliński, wskazując na sylwetkę dziewczyny stojącej w tle dużego okna. — Wygląda jak statua! I, nawiasem mówiąc, ma jednak jedną głowę, tyle że, przyznasz, obszerną… To znaczy: z obszerną fryzurą.

Zamyślony nad czymś Prezes Babicki milczał. Oto patrząc na sylwetkę dziewczyny na tle wciąż jeszcze wschodzącego słońca, doznawał całkiem sympatycznego uczucia. To jednak sympatyczne wrażenie w niczym go nie rozluźniało. Skrzywił się, sam nie wiedząc dlaczego, kaszlnął lekko. I gdy dziewczyna wolno podchodziła do mężczyzn, on patrzył na jej chód i jedyne, czego teraz pragnął, aby dziewczyna jeszcze raz ustawiła się przy oknie. Może po to, by zrozumieć, czym go tak zafascynowała?

Heloiza pokornie stanęła przed nimi, zatrzymując się, oczywiście, w przepisowej odległości. Babicki natychmiast zauważył jak obrzuciła ich szybkim, przenikliwym spojrzeniem, dokując na końcu spojrzenie na jego krawacie. Minęła prawie minuta, jak dziewczyna przywitała ich zdawkową formułką, ale odtąd nie odezwała się już ani słowem. Nie przedstawiła się, a po prostu stała i wpatrywała się w jego krawat. Tymczasem on — Babicki, jakże chciałby wykonać krok w jej stronę, unieść podbródek dziewczyny, spojrzeć w jej oczy, ale powstrzymywał się i nadal tylko patrzył w beznamiętną twarz sekretarki, przypominającą mu jakąś karnawałową maskę. Przechylił lekko głowę w lewo, zmrużył oczy i uważnie na nią spojrzał.

— Usłyszę, jak ma pani na imię? — Cicho w końcu zapytał, sam siebie zaskakując swym rzeczowym, spokojnym tonem. Zaskoczony był także Bartus.

Dziewczyna lekko skinęła głową i odezwała się;

— Na imię mam Heloiza — i śmiało spojrzała mu w twarz. Przez moment mrużyła oczy, ale po chwili otworzyła je szeroko i, jak mu się zdało, ujrzał w nich wtedy, w tych oczach, jakieś niezwyczajne iskierki zdziwienia. Usłyszał też lekki świst, który wydał z siebie Bartus. Usłyszał i spojrzał na przyjaciela. Zaskoczenie na twarzy Bartusa było autentyczne.

— Heloiza? — Spytał Bartus ­– jak ta kochanka średniowiecznego Abelarda? — I odruchowo zrobił krok w stronę dziewczyny. Ta w odpowiedzi cofnęła się także o krok i zmierzywszy bacznym wzrokiem całą jego sylwetkę, odparła:

— Tak, mam na imię Heloiza. „Jak ta żona Abelarda”. — Słowa: „ta” i „żona” wypowiedziała z nieznacznie silniejszą intonacją. — Bardzo byłoby mi miło, gdyby panowie… — początkowo zamierzała powiedzieć „mówili mi po imieniu”, ale zawahała się i ostatecznie dokończyła — zapamiętali moje imię. — Jej oczy zwęziły się ponownie, a wzrok skierował w dal.

Bartus odwrócił się do przyjaciela i spojrzał na niego pytająco.

— Rozumiem. Heloiza. — Spokojnym głosem powtórzył Babicki, powracając wzrokiem na sylwetkę dziewczyny. — Ja nazywam się Janusz Babicki i będę pani bezpośrednim przełożonym. Prywatnie jestem pisarzem. Miło byłoby mi, gdyby lubiła pani moje książki, A to…

— A to — kontynuował jego słowa Bartus — to ja: Bartus Wiolińki, pani drugi szef i zastępca prezesa Babickiego. Kiedyś koncertowałem jako skrzypek i, jeśli kocha pani muzykę, być może nazwisko moje nie jest pani zupełnie obce. Co do zaś pani imienia… Pani imię nie sposób nie spamiętać… — i uśmiechnął się pobłażliwie.

Na twarzy dziewczyny pozostawała maska spokoju i opanowania. Nie skomentowała deklaracji Wiolińskiego. Dla obu mężczyzn było to trochę zaskakujące. Spojrzeli na siebie, po czym prezes Babicki wznowił pytania:

— A gdzie pani mieszka, jeśli można spytać?

— Pod Warszawą. Niedaleko drogi wylotowej na Sochaczew, w Wojcieszynie.

— Wojcieszyn?! — Zawołał spontanicznie Babicki. — Znam te rejony. Przez kilka lat byliśmy zatem sąsiadami… To znaczy, prawie sąsiadami — poprawił się — ale z tej samej gminy, Stare Babice. Wynajmowałem apartament w Latchorzewie.

— Słabo znam, proszę pana, moją gminę — krótko ucięła dalszą konwersację na, jej zdaniem, mało istotne tematy, i skierowała pytające spojrzenie w stronę szefa.

— No dobrze… — Chrząknął Babicki, na powrót przybierając służbowy wyraz twarzy i wracając do meritum rozmowy — Czy przystąpiła już pani do pracy i zapoznała się z listą moich poleceń na dziś? Ich spis powinien być w…

— Jestem gotowa do pracy i wiem o wszystkim, o czym powinnam. — Dziewczyna przerwała prezesowi i natychmiast poczuła skruchę. — Przepraszam. Nie powinnam była panu przerywać. Raz jeszcze przepraszam. Postaram się więcej nie popełnić tego błędu…

— Dobrze — sucho skonkludował, nie odrywając wzroku od twarzy sekretarki. — Za piętnaście minut zapraszam panią z listą bieżących spraw do mnie, do gabinetu. Proszę wziąć laptop i przygotować się do stenogramu.


Heloiza lekko skinęła głową, potwierdzając zrozumienie polecenia. Mężczyźni odwrócili się i udali do gabinetu. Odprowadzała ich wzrokiem, wodząc spojrzeniem po plecach Wiolińskiego.

„Kolejny miłośnik kobiecych słabostek — rozmyślała, odczytując intuicyjnie mowę jego ciała. — Pozwolić takiemu, a od razu zawlókłby mnie do jednego z kątów, by skorzystać z ulotnej łaski.” — Ramiona dziewczyny zatrzęsły się z obrzydzenia. A następnie jej umysł zastygł, ponieważ nic nie potrafiła złego powiedzieć o drugim z nich, a zarazem o swym bezpośrednim przełożonym, Januszu Babickim. Za to potrafiłaby powiedzieć trochę dobrego. Znała niektóre z jego książek i pamięta, że bardzo jej się podobały. Gdy na dodatek teraz miała okazję dokładnie przyjrzeć się jego całej sylwetce, odniosła nawet wrażenie, że skądś jest jej znana. Tylko nie pamięta, skąd. „Pewno z telewizji lub Internetu. Każdy pisarz, to przecież w jakieś mierze także celebryta…” — Wytłumaczyła sobie i przeszła nad tym stwierdzeniem do porządku dziennego.

Spokojnie powróciwszy do biurka, otworzyła listę spraw do załatwienia na dziś.

„Dziwne? — nagle przemknęło jej przez rozum — dlaczego nie mogłam odczytać mowy ciała prezesa Babickiego? Nawet w niczym nie pomogło, gdy bez mrużenia oczu skupiłam się na całej jego sylwetce, gdy kierował do mnie słowa. Nic a nic!” Ale po chwili przestała o tym rozmyślać. Do sekretariatu weszła młoda kobieta. Z agendy, którą Heloiza miała w komputerze, wynikało, że jest nią niejaka Elżbieta Knapik. Nowa tłumaczka.


Tymczasem w gabinecie Babickiego obaj mężczyźni żywiołowo dzielili się pierwszymi spostrzeżeniami.

— Jak dobrze, że wpadłem dziś rano do ciebie! — Entuzjazmował się, z wyraźną nutką prześmiewczą w głosie, Wioliński. — Przepuścić taką prezentację „czarnej lady”? Nigdy bym sobie nie darował. — I spojrzał na przyjaciela, który, siedząc za obszernym gabinetowym stołem, rozmyślał o czymś niekonkretnym i z przyzwyczajenia pocierał czoło dwoma palcami. — O czym tak Januszku medytujesz?

— O niej. O tej mojej nowej sekretarce. Jest w niej coś dziwnego.

— O tak, wszystko w niej jest dziwne! — Niemal krzyknął i zerknął na dziewczynę przez szczelinę w żaluzji. — Spójrz: oczy ma niczym dwa węgle przeszywające na wskroś całą głowę. Poczułem nawet dreszcze w dole kręgosłupa, gdy na mnie spojrzała. Ponadto, całkowity brak smaku w dobieraniu odzieży. W co ona się ubrała? W jakiś metaliczny skafander podebrany z laboratorium?! — Bartus widząc złośliwy uśmiech na twarzy przyjaciela nie zrażał się i kontynuował — i ta ekstrawagancka fryzura… Co za dziwactwo, z trzema pierścieniami?! I jeszcze mało było czerni w oczach i dlatego podwiesiła pod uszy dwa jakieś czarne bzdety?!

Babicki uważnie spojrzał na dziewczynę przez szczelinę w żaluzji i przyłożył rękę do czoła.

— Co ci jest? — Spytał Bartus, podchodząc do przyjaciela. — Glowa cię boli?

— Nie. Odnoszę wrażenie, jakbym ją już kiedyś widział… Całkiem nie tak dawno… I myślę, że…

— A nad czym tu myśleć? — Przerwał mu Wioliński — Wywal ją jeszcze dziś! Z taką nie popracujesz. Z taką mumią rozchorować się tylko można!

— Spokojnie… Zobaczymy, jak minie dziewczynie pierwszy dzień. Będę się jej wnikliwie przyglądał. Nawiasem mówiąc, za kilka minut ma tutaj przyjść jeszcze jedna nowa pracownica, nowa tłumaczka. Zapomniałeś?

— Zapomniałeś? — Powtórzył prześmiewczo w odpowiedzi i ponownie przez szczelinę w żaluzji spojrzał na sekretarkę. — To ty możesz o wszystkim pozapominać przy takiej, ale mi to nie grozi. Ja będę od niej z daleka… — Podszedł do ściany i dodał — i co ona tam robi? Posłuchaj mnie, Januszku, niczego nie pij z jej ręki. Niech kawą zajmuje się ktoś inny. Mało tego, niech… — Dzwonek interkomu powstrzymał jego dalsze porady.

— Tak, pani Heloizo? — Zapytał do słuchawki Babicki.

— Przyszła nowa pani tłumacz. Czy ma zaczekać?

— Nie. Proszę ją wpuścić. Chcemy z nią porozmawiać.

Usłyszawszy zapowiedź, wiceprezes Wioliński podbiegł do drzwi i uprzedzając sekretarkę osobiście je otworzył. Po chwili na progu gabinetu stanęła „nieziemsko piękna” kobieta. Dokładnie takie właśnie określenie wyraźnie było wypisane w oczach i na czole wiceprezesa, jak tylko na nią spojrzał. Dziewczyna była niewysokiej postury, ale dobrze zbudowana. Jej bujne piersi nie całkiem mieściły się w dekolcie kamizelki, która leżała na jej ciele jak druga skóra. Długie blond włosy niczym wodospad opadały z głowy aż po talię. Dziewczyna odważnie przekroczywszy próg gabinetu, natychmiast rozpromieniała uśmiechem.

— Mam na imię Ela. Jestem nową tłumaczką. — Powiedziała i wyciągnęła do Wiolińskiego dłoń z mnóstwem metalowych bransoletek na nadgarstku. Potem grzecznie przywitała się z Babickim.


No i Wioliński „odleciał”… Przez kilka najbliższych minut prezes Babicki słuchał i obserwował spektakl wzajemnego umizgiwania się swego zastępcy i pani Elżbiety, która nieustannie obrzucała tamtego spojrzeniami rodem z brazylijskich telenowel. Przedstawienie szybko stało się dla Babickiego nużące. Spojrzał na zegarek. Kwadrans, po którym sekretarka miała stawić się w gabinecie — właśnie mija. „I co jest z nią?”. Ledwie pomyślał, a drzwi od gabinetu otworzyły się. Na progu stanęła Heloiza. Widząc żywiołowo dyskutujących wiceprezesa i panią Elżbietę, przez chwilę stała niezdecydowana, nie wiedząc, co czynić, ale zaproszona niemym gestem Babickiego, aby niczym się nie przejmować, cicho weszła i równie cicho zamknęła za sobą drzwi. Podeszła do stołu prezesa, meldując:

— Jestem gotowa do pracy.

Rozmowa jej z panem prezesem, podczas której nie spoglądała na nikogo w biurze, trwała kilka minut i przebiegła bardzo sprawnie. Zarówno prezesowi jak i sekretarce nie przeszkadzała obecność wciąż żywiołowo dyskutujących ze sobą tłumaczki z wiceprezesem. Od pierwszej chwili, jak tylko nowa koleżanka z pracy stawiła się w jej sekretariacie, Heloiza odnosiła się do niej z należytym szacunkiem. Tak samo, zresztą, jak teraz. Teraz, co najwyżej, starała się udawać, że rozmowa tamtej z wiceprezesem Wiolińskim w niczym jej nie przeszkadza. Zreferowała prezesowi wszystkie sprawy, jakie umieszczone były na liście, jak gdyby pracowała w tym biurze od miesięcy i nawet zaproponowała, aby zmienić bieg wydarzeń, w efekcie czego dałoby się zaoszczędzić nieco czasu. Pan prezes początkowo na sugestię sekretarki zareagował sceptycznie, ale Heloiza wyjaśniła, że niepotrzebnie traciłoby się dużo minut na przejście z jednego biurowca do drugiego, a przecież wszystkie sprawy dałoby się „spiąć” w centrum biznesowym przy Alei Solidarności róg Jana Pawła, w którym można spotkać się z dwoma kontrahentami, ponieważ będą tam w tym samym czasie. A poza tym jest to niedaleko od ich biura. Wyjaśniła i przekonała.

Zajęty rozmową z sekretarką prezes nie od razu zauważył, z jakim zainteresowaniem przysłuchiwał się ich rozmowie i przyglądał się im jego zastępca. (Oczywiście, gdy po okresie „radosnego świergolenia” z tłumaczką oboje w końcu zamilkli.)

— Może warto byłoby, Bartusie, abyś osobiście zaprowadził panią Elżbietę do jej gabinetu? — Zasugerował koledze. — Pokaż też pani Elżbiecie nasze zaplecze konferencyjne. — Spróbował uśmiechnąć się do „pani Eli”, która natychmiast odwzajemniła jego sympatię dużo bardziej promiennym uśmiechem. — Spotkamy się za godzinę w centrum biznesowym przy Solidarności. — Babicki spojrzał na sekretarkę. ­– Pani Heloizo, proszę elektronicznie przesłać panu wiceprezesowi agendę naszych dzisiejszych spotkań.

Skinęła głową ze zrozumieniem i bezzwłocznie otworzyła laptop.

Gdy za panem wiceprezesem i panią Elżbietą drzwi od gabinetu zamknęły się, Janusz Babicki odchylił się na fotelu do tyłu i spojrzał na zajętą wysyłaniem danych Heloizę. Z zamyśleniem pogłaskał palcami po zaroście na swej twarzy i nagle uzmysłowił sobie, że nowa sekretarka mu odpowiada. Nie ma w jej odzywkach i odpowiedziach żadnego grymaszenia, jest pełne zrozumienie obowiązków i całkowite wyzbycie się chęci flirtowania. „Wspaniale! Tak ma być!” Nawet te jej czarne oczy, które teraz otwarcie i odważnie na niego patrzyły, nie wywoływały w nim żadnego dyskomfortu. „Cóż… Do końca dnia jest jeszcze dość daleko, będzie czas, aby przekonać się, co z ciebie za ancymonek”. — Pomyślał i odezwał się na głos:

— Dobrze pani zaczęła, pani Heloizo. Odpowiedziała pani na każde moje pytanie. Nawet pomyślałem, że gdybym poprosił panią, aby dobyła ze swego biurka białego kotka, to i to natychmiast by pani wykonała.

Nieznaczny uśmiech jednocześnie „rozświecił się i przygasł” na ustach dziewczyny. Lekko poruszyła brwiami i chytrze przymrużyła oczy.

— Nie, nie dostałabym. Ale mogłabym zamówić w firmie zajmującą się sprzedażą zwierząt. Kurier dostarczyłby bez zbędnej zwłoki. Potrzebuje pan prezes tylko futrzaczka, czy też razem z nim: kuwetę, żwirek i jedzenie dla kotka?

Babicki ledwie zdążył zasłonić ręką usta, drapiąc się wcześniej po zaroście, żeby ukryć nieoczekiwany uśmiech na twarzy.

— Pomyślę nad pani propozycją. — Powiedział, odchrząknął i dodał — Nawiasem mówiąc, a jak pani się podoba nasza nowa tłumaczka, pani Elżbieta? Piękna dziewczyna, prawda?

Heloiza lekko wzruszyła ramionami i rzekła:

— Tak, piękna… jak choinka. Brakuje na niej tylko lampek, żeby mogła nimi świecić nawet po nocach. — Nagle zadrżała i zasłoniła usta swymi cienkimi palcami. — Oj, proszę mi wybaczyć, panie prezesie… To był z mej strony nietakt… Czy jestem jeszcze panu potrzebna? Mogę się odmeldować? Mam sporo spraw… — I pomachała w powietrzu różnymi kartkami ze spisem zadań i widząc przyzwalające skinienie głowy szefa, szybko oddaliła się.


Prezes Janusz Babicki patrzył na zamknięte drzwi i nie mógł sobie przypomnieć, czym właściwie jeszcze przed chwilą się zajmował? W jego życiu pojawiło się coś nowego, coś, czego nie potrafił na razie zdefiniować… Nie zastanawiając się dłużej i uznając, że najlepszym remedium na chwilowe zaćmienie umysłu jest aktywność literacka, stuknął w klawiaturę komputera, kontynuując swoje „Pocztówki.”


— Mój drogi, kiedy ty nauczysz się rozumieć kobiety?

— A co tu do rozumienia? Chcą być kochane, i tyle.

— Och, nie, kolego. To już minęło. Teraz, chcą najpierw być rozumiane…

— Drogi mój — odparł, dobrotliwie klepnąwszy przyjaciela po ramieniu — znaczy się, sądzone ci pozostać wiecznym kawalerem… Chyba że zakochasz się na zabój.


Po napisaniu — przeczytał, uśmiechnął się, ale po chwili zastanowienia całość zaznaczył i wykasował.

Rozdział 7

Negocjacje były długie i wyjątkowo żmudne. Prezes Babicki nijak nie mógł zrozumieć, co go w nich tak irytowało? Przecież wcześniej, bywało, mógł bez przerwy pertraktować wiele godzin i, mało tego, taka mordercza praca sprawiała mu przyjemność. Zawsze na zakończenie potrafił znaleźć rozwiązanie, które zadowalało obie strony. A dziś…

Spojrzał na przedstawicieli katalońskiego konsorcjum „Mallorca House Mitjans & Colloquia Communia”, z którymi prowadzili rozmowy o warunkach zorganizowania wystawy „Młodość Chopina i jego współczesnych” w muzeum „Real Cartuja de Valldemossa” na Majorce, i z którymi w żaden sposób nie szło się dogadać, i zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu miesięcy negocjacjom grozi fiasko… Co tu robić? Jego wzrok nieustannie przyciągała nowa tłumaczka, pani Ela, która siedząc obok przedstawicieli katalońskiej firmy „świeciła jak choinka”. Każdą przetłumaczoną przez nią kwestię nie tylko uzupełniał stukot smukłych palców o blat wypolerowanego stołu, ale również, przy metalicznych dźwiękach bransoletek na dłoniach, nieznaczne drgania całego jej ciała. „Jakiż południowiec będzie myślał o materii negocjacji, jeśli obok zasiada tak energetyzująca «piękność»?” — Myślał. Gdy nieświadomie potarł czoło dwoma palcami, usłyszał cichy głos swej asystentko-sekretarki, siedzącej po jego prawej stronie i wszystko nagrywającej na dyktafon.


— Może wyraża pan prezes życzenie, aby przełożyć dalszą część e negocjacji na inny dzień?

Babicki nieznacznie skinął przytakująco głową i dopiero gdy to zrobił, zrozumiał, co zrobił. Spojrzał ze zdziwieniem na Heloizę, która akurat sprawdzała coś ważnego w smartfonie. Po chwili podniosła głowę, spojrzała na kontrpartnerów i odezwała się po katalońsku. Mówiła niemal trzy minuty, w ciągu których przy stole negocjacyjnym nikomu nawet nie drgnęła powieka. Kiedy skończyła, szef „Mallorca House Mitjans & Colloquia Communia” kiwnął głową ze zrozumieniem, wstał, uścisnął ręce Babickiego i Wiolińskiego, z szacunkiem oddał pokłon Heloizie i bez pożegnania się z wiodącą tłumaczką (panią Elżbietą) wyszedł z sali. Wszyscy jego współpracownicy za nim.

— Uff… — Głośno odetchnął wiceprezes Wioliński i wstał z fotela. — Myślałem, że te dzisiejsze rozmowy nigdy się nie skończą. — Obszedł stół dookoła i usiadł na krześle obok pani Elżbiety. — Jak moja droga pani zdołała ich pani zrozumieć? Oni mówią tak szybko! Czasem się zastanawiałem, czy oni sami są w stanie siebie rozumieć? A pani, jak to się udawało?

Pani Elżbieta uśmiechnęła się słodko, odrzuciła długi kosmyk włosów z twarzy i grzecznie odpowiedziała:

— To moja praca. Rozumieć i robić wszystko, żeby rozumieli inni.

Przez usta Heloizy przemknął drwiący uśmieszek. Spojrzała na wiceprezesa Wiolińskiego i zdała sobie sprawę, że taka reakcja, to znaczy: jej subtelne zbagatelizowanie słów koleżanki z pewnością mu się nie spodobało.

— A ty, co tak milczysz? — Pan wiceprezes zwrócił się do prezesa, rzucając niezadowolone spojrzenie na jego asystentkę. — Z negocjacjami dziś nie wyszło, ale próbowaliśmy…

— Schrzaniliśmy je! — Wstając od stołu warknął Babicki. — Teraz musimy pomyśleć, jak to naprawić. To przecież jedyny dom medialny z tej części Europy, który pośredniczy w kontaktach z rynkiem nadawców, dystrybutorów i odbiorców. Nic, tylko trzeba będzie lecieć do Barcelony, aby wszystko odkręcić.

Prezes Babicki dopiero teraz zauważył, że Heloiza od dłuższego czasu zajęta jest swoim smartfonem i zawzięcie coś w nim sprawdzając, najprawdopodobniej w ogóle nie słuchała o czym mówił. To go trochę zirytowało. Zamierzał nawet zwrócić jej uwagę, ale nie zdążył. Heloiza odezwała się pierwsza.

— Być może nie trzeba będzie lecieć, panie prezesie… Właśnie zapraszają nas z przeprosinami na biznesową kolację. Zapraszają na jutrzejszy wieczór, do centrum biznesowego w hotelu „Mercure”, przy Złotej. — Heloiza oderwała wzrok od smartfonu i patrząc na szefa, dodała:

— Proszą, abym uzgodniła z panem godzinę.

Prezes Babicki wziął głęboki oddech i, patrząc na swego zastępcę, powiedział:

— Bart, wracaj z panią Elżbietą do biura. Przygotuj mi przekład hiszpańskich biuletynów, z którymi zapoznawałeś mnie wczoraj. Wezmę je na noc… — Spojrzał na Heloizę. — A pani pojedzie ze mną. Co mamy dalej według planu?


Sali Sari — szofer jej szefa — niespodziewanie bardzo mile zaskoczył Heloizę. Był to mężczyzna w sile wieku, o wyrazistej orientalnej urodzie, ze wspaniałym uśmiechem na ustach i strasznie, strasznie gadatliwy. Już przy pierwszym na niego spojrzeniu Heloiza zrozumiała, że nie musi ukrywać przed nim wzroku, bo jego dusza jest czysta jak słońce i tak samo ciepła. Był autentycznie zaskoczony brzmieniem jej imienia i nawet zaczął je głośno podziwiać, co wywołało uśmiech nie tylko na twarzy Heloizy, ale i jej szefa.

W ciągu dwóch godzin zdołali odwiedzić różne miejsca, w których pan prezes Babicki za każdym razem przedstawiał Heloizę, jako swoją nową asystentkę. Podpisali wiele dokumentów, zjedli wspólny lunch z przedstawicielem „Gazety Stołecznej” i na koniec znów znaleźli się w samochodzie. Nogi Heloizy aż puchły ze zmęczenia, ale dusza się radowała. Podziwiała „biznesowe zacięcie” swego nowego szefa. Widziała, jak różni ludzie ustępowali pod naporem jego argumentów, co jednak nie wywoływało u prezesa najmniejszego poczucia wyższości. Stawiał pytania szybko i rzeczowo. W podobnym tonie oczekiwał odpowiedzi. Nie lubił tracić czasu na próżno. I ona, Heloiza, starała się jemu pomóc, otrzymując jako feedback przytakujące kiwnięcia głową i subtelny uśmiech.


— Na tę porę wszystko! Jedziemy odpocząć. — Rozkazał, jak tylko wsiedli do samochodu. — Sali Sari, odwieziesz mnie do banku, a potem panią Heloizę do biura. — Kierowca skinął głową i ruszyli. — Pani Heloizo — kontynuował prezes Babicki — przed końcem dnia proszę mi przygotować raport ze spotkania z Katalończykami. Chcę zrozumieć, co było przyczyną fiaska naszych negocjacji. Mam nadzieję, że ma pani nagrany pełen przebieg rokowań?

— Oczywiście. Proszę się nie martwić. — Odpowiedziała i machinalnie schyliła się do zmęczonych łydek.

Potarłszy dłonią po obrzękniętych kostkach, ciężko westchnęła, co natychmiast nie uszło uwadze Sali Sariego.

— Co, nabiegały się nóżki za dnia? Pani zmęczona? — Zapytał ze współczującym uśmiechem. — Za naszym szefem trudno nadążyć. Będziemy teraz jechać co najmniej pół godziny, proponuję więc zdjąć obuwie i dać nogom odpocząć.

Heloiza uśmiechnęła się do szofera i natychmiast zrzuciła buty. Sekundę później przez całe jej ciało, od dołu do góry, przepłynęła boska fala rozkoszy. Ale trwała tylko chwilę, to jest do czasu, gdy we wstecznym lusterku „złowiła” uważny wzrok swego szefa.

— Och, przepraszam, panie prezesie! — Natychmiast odezwała się. — Nie spytałam pana o pozwolenie? Zaraz włożę buty z powrotem…

Ale gdy Heloiza pochyliła się, usłyszała głos Babickiego:

— Proszę się uspokoić, pani Heloizo, nie jestem despotą. Proszę nie wkładać butów i pozwolić nogom odpocząć… Właśnie przed chwilą zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście, w ciągu tych czterech godzin „zajechałem” panią. Wszystkiego przesiedzieliśmy ledwie może dwadzieścia minut, podczas lunchu. Proszę się więc spokojnie relaksować i odpoczywać, zwłaszcza że… — i zabrał wzrok z lusterka, i odwróciwszy się w stronę okna, dodał — doskonale wypełniła pani swoje obowiązki. Jestem pod wrażeniem… Proszę odpoczywać.

Heloiza przeniósłszy wzrok na kierowcę ujrzała nie tylko jego dobrotliwy uśmiech, ale Sali Sari również wesoło mrugnął do niej okiem. W sercu dziewczyny rozlało się miłe ciepełko. Była zadowolona z siebie, ale także z zaistniałej przed chwilą sytuacji. A kiedy w sercu zrobiło się cieplutko i ręce „udzieliły sobie prawa do czynu”, niezależnie od jej woli uniosły się do włosów właścicielki i po chwili ciemne kudły zostały wyzwolone spod jarzma ciasnych gumek. Ciemnobrązowe, właściwie niemal czarne włosy potoczyście opadły na ramiona. Dziewczyna widząc, że cały czas dobrotliwie uśmiechał się do niej Sali Sari, natychmiast przygładziła je dłońmi i zarzuciła za uszy. W tym samym momencie we wstecznym lusterku zauważyła, jak jej szef wyjmuje z neseseru własny laptop. Po chwilowym zdziwieniu widokiem jej rozpuszczonych włosów, objawiającym się lekko otwartymi ustami i całkowitym znieruchomieniem ciała, nagle ocknął się, otworzył pokrywę laptopa i zaczął coś w nim intensywnie pisać. Do końca wspólnej jazdy nie odezwał się już ani słowem. Cały pochłonięty był pisaniem. „Czyżby nowej powieści? Będę musiała go kiedyś o to zapytać.”

Po przyjeździe do biura natychmiast wzięła się ostro do roboty. Odsłuchując dyktafon skrupulatnie spisywała przebieg negocjacji. Jednak podczas tej pracy jej nastrój psuł się z minuty na minutę. Powodem było uzmysławianie sobie faktu, że translacja pani Elżbiety bardzo często nie odpowiadała rzeczywistości. Albo nie znała specyficznego słownictwa, albo… robiła to rozmyślnie?! Heloiza nie zamierzała rozstrzygać. Podczas całego spotkania miała wiele czasu, aby skrzętnie przyjrzeć się jej mowie ciała. I to, co wtedy wyczytała z jej ruchów i sposobu zachowania, bardzo było odległe od tematu rozmów z Katalończykami. I co teraz z tą wiedzą ma uczynić?

Oparła się o oparcie fotela i zamyśliła. Dziwiło ją jeszcze coś innego. Dlaczego szef nie zareagował na jej znajomość katalońskiego? Zauważyła, że zarówno pan prezes jak i wiceprezes, owszem, byli zaskoczeni, że swobodnie rozmawiała z Hiszpanami. Ale czemu potem nie zareagowali? Od spotkania do chwili obecnej nikt z nich nawet nie poruszył tej kwestii. Wiceprezes Wioliński, owszem, zachodził do niej kilka razy, ale wszystkie jego myśli krążyły wokół „pięknej choinki”, a formalnie: wokół wspólnej z nią pracy nad tłumaczeniem czasopism. Zabierał jakieś papiery ze stołu szefa, rzucał na Heloizę pytające spojrzenia i wychodził. Ale i sam prezes Babicki, który niedługo powrócił z banku do biura, często i z uwagą się jej przyglądał. Zauważyła to.

Dziewczyna głęboko westchnęła i postanowiła więcej nad tym tematem się nie rozwodzić. Tym bardziej, że po kilkunastu minutach szef ponownie opuścił gabinet, udając się „w teren”. Ale, jeśli idzie o spotkanie z Katalończykami, to nie zamierza niczego ukrywać. Napisze wszystko jak było i nawet naniesie stosowne korekty do translacji tłumaczki.


Gdy zakończyła pracę nad tekstem zaparzyła sobie kawy i wróciła do biurka. Następnie wydrukowała raport, włożyła go w przezroczystą koszulkę i spojrzała na zegarek: roboczy dzień dobiegał końca. I właśnie wtedy zadzwonił telefon.

— Pani Heloizo — usłyszała głos szefa — skończyła pani raport?

— Tak. Zaraz położę go na pana biurku.

— Świetnie. A jak postępuje praca pana Bartusa i pani Elżbiety?

— Tego nie wiem… Ale zaraz się dowiem panie prezesie i oddzwonię do pana.

— Nie. Proszę wziąć wszystko, co zdążyli zrobić i wraz z pani raportem przywieźć do mojej willi w Konstancinie. Sali Sari czeka na panią przy wejściu do budynku… Aha, zapomniałbym, nie mam w willi nic do jedzenia. Proszę zamówić obiad w restauracji, odebrać i przywieźć mi. Wszystko jasne?

— Tak, oczywiście, wszystko jasne. — Bezzwłocznie potwierdziła. — Dziennik, raport, jedzenie. Już realizuję.

Rozłączając się z szefem, mogłaby przysiąc, usłyszała chichot w słuchawce. Ale może tak tylko jej się zdawało?

— Pani Heloizo, może zajedziemy do pani domu, żeby mogła się pani przebrać w bardziej wygodne ubranie? — Zaproponował Sali Sari, gdy wsiadała do samochodu. — Z własnego doświadczenia wiem, że przyjdzie pani zostać w dworku szefa na noc. — Dostrzegłszy na twarzy dziewczyny zdziwienie, nie omieszkał wyjaśnić — Nie jest pani pierwszą sekretarką i asystentką szefa, wszystkie pani poprzedniczki czasem musiały zostawać w dworku, rozumie pani: dużo pracy.

Ale Heloiza przecząco pokręciła głową.

— Nie, nie rozumiem, Sali Sari! Co ma pan na myśli? Proszę mówić jasno, jeśli chce pan, abyśmy nadal byli przyjaciółmi. Bo przecież nimi jesteśmy, prawda? Polubił mnie pan. Czytam to z pana twarzy.

Mężczyzna roześmiał się i skinął głową.

— Tak, ma pani rację, pani Heloizo. Ma pani nie tylko przewyborne imię, ale także wspaniały charakter, właśnie taki, jaki jest niezbędny dla efektywnego współpracowania z naszym szefem. Nasz drogi prezes Babicki od dawna niczego wokół siebie nie widzi, oprócz pracy, pisania i swojego dziadka. A pani sprawiła, że patrzy teraz także na panią.

— Oj, Sali Sari, co pan mówi… — westchnęła z zakłopotaniem.

— Proszę mi wierzyć, Heloizo. Zainteresował się panią… Panią, jako asystentką, rzecz jasna.

— To moja pierwsza praca w życiu. — zaznaczyła, jakby próbowała się z czegoś tłumaczyć — Po śmierci babci uznałam, że pora zająć się pracą poza domem, by, tak rzec, wejść między ludzi.

— I słusznie pani uznała. A czym się pani zajmowała wcześniej?

— Tłumaczeniami. Głównie literatury specjalistycznej. Na takiej można było zarobić najlepiej. A moja babcia potrzebowała drogich lekarstw. Cierpiała na makulopatię, chorobę oczu.

Sali Sari kiwnął ze zrozumieniem głową.

— Jak przypuszczam, nieźle sobie pani radziła?

— Owszem. I nawet zarejestrowałam działalność gospodarczą pod nazwą „Smart assistant” — Dziewczyna chwilę zaczekała, aż kierowca zrozumiał jej słowa, potwierdzająco kiwając głową, i kontynuowała — A co do pana prezesa… To prawda, pan prezes jest nieco wyniosły, ale go lubię. — Odczekała jeszcze chwilę i dopowiedziała po angielsku — „a smart beau”.

Sali Sari uśmiechnąwszy się zabawnie, skonkludował:

— I ja go bardzo lubię. Ale najważniejsze, że jest między wami nić porozumienia. Jest pani mądrą kobietą i zawsze będzie pani potrafiła właściwie postępować z naszym szefem.

— Co do tego może być pan spokojny, Sali Sari! — Niemal żachnęła się. — Wiem, gdzie przebiega linia graniczna. Dlatego nie pojedziemy, abym się przebrała. Nie ma takiej potrzeby. Zostanę w swym oficjalnym stroju.


Prezes Babicki siedział naprzeciwko kominka i w zamyśleniu spoglądał w opalizujące płomienie. Czuł w głowie jednocześnie i mętlik, i pustkę. Nie lubił tego uczucia. Podobnego już raz zaznał przed kilkoma laty, gdy przyszło mu ratować Wielisławę — swoją, jak teraz szczersze ocenia: nieroztropną „miłość”. Dziewczyna ta, po tragicznej śmierci przyjaciółki popadła w traumatyczną, ciężką, jednodniową depresję. Widząc to, on — do tego dnia jej nielojalny kochanek, zachował się jak odpowiedzialny szlachetny mężczyzna: postanowił „przywrócić Wielisławę życiu”. Wsadził do samochodu, wywiózł do leśnej willi, w której nie było nawet zasięgu sieci komórkowych i przez całą noc dyżurował nad nieszczęśnicą, niczym czuły ojciec nad swą jedyną ukochaną, skrzywdzoną przez życie córeczką. Przypomina sobie, że wtedy, mimo diametralnie różnego kalibru wydarzenia, też miał zupełny mętlik w głowie i też wielu rzeczy nie wiedział. Na przykład: jakimi ścieżkami potoczy się ich wspólny los? Czy w ogóle będzie jeszcze jakiś wspólny? Czy szczerze zależy mu na tej dziewczynie i czy do krzywd, jakich już Wielisława zaznała w życiu, dopisze się teraz krzywda, której sprawcą, nie daj Boże! mógłby w najbliższym czasie być on: Janusz Babicki — zdolny publicysta, menadżer, coraz bardziej rozpoznawalny na międzynarodowych salonach pisarz-celebryta?… Jedna myśl przeganiała drugą, kotłowały się, mieszały, ale gdy próbował je ogarnąć, coś z nich zrozumieć, wysnuć jakąś wizję relacji z Wielisławą, a nawet choćby nakreślić najprostsze zamierzenia na najbliższe dni — w głowie pojawiała się pustka. Zero planów. Zupełne nic…

W tamtych czasach, on — Janusz Babicki, nie był do końca słownym człowiekiem. A na pewno nie był uczciwym wobec Wielisławy. Dziś rozumie, dlaczego tak było. Za najkrótszą odpowiedź wystarczyłoby zaledwie jedno słowo, za to słowo magiczne, przyprawiające o ciarki, odbierające rozum: Caterina.

— Tak! — Patrząc w jęzory kominkowych płomieni, cicho westchnął — wszystkiemu winne było to moje ślepe uczucie do Cateriny, było nie było: żony mojego przyjaciela, cenionego chirurga i jednocześnie lokalnego polityka. „Lecz czy mogłem w tamtych czasach jego uniknąć? — Zastanawiał się. — Nie! To była przecież żarliwa odwzajemniana pasja do nietuzinkowej, niepruderyjnej kochanki, z którą nie tylko uwielbiałem się kochać, ale także pokonywać codzienne zawodowe troski i wyzwania”… To była prawda. Oprócz płomiennych uczuć łączyła ich wspólna zawodowa praca. To razem z Cateriną stawiali pierwsze wspólne kroki jako wschodzące gwiazdy śledczego dziennikarstwa i nie raz i nie dwa podejmowali brawurowe tematy, nierzadko pojawiające się później na pierwszych stronach gazet. To z Cateriną uzgadniali plany i zawodowe zamierzenia nie tylko na najbliższą przyszłość, ale i lata, to wreszcie nie kto inny, a Caterina zachęcała go do kontynuowania niezobowiązującego romansu z tym jego naiwnym, jak zwykła mawiać: „pacholęciem”, czyli Wielisławą. Przekonywała go cyniczną (dopiero dziś odważa się tym słowem określić) dygresją: „ja, Januszu, na co dzień mam męża, ty miej tamto dziewczątko i używaj sobie z nim, ile zechcesz. Nie będę zazdrosna. Lepiej, byś miał pacholę niż zmieniał obiekty swego zainteresowania, jak rękawiczki… Ale, pamiętaj! Innych kobiet tolerować nie będę”… I wreszcie najważniejsze: to dzięki Caterinie, dzięki jej koneksjom w świecie biznesu, dzięki silnej pozycji, którą sobie wywalczyła w radzie nadzorczej koncernu „Polski Dom Medialny SA” zanim została przewodniczącą rady (dzięki wstawiennictwu męża), on stał się człowiekiem rozpoznawalnym. Wkrótce docenianym i szanowanym biznesmenem na szeroko rozumianym rynku mediów w Polsce. I tak właściwie to ona — Caterina, stworzyła go tym, kim jest tu dzisiaj: prezesem dużej firmy, podległej pod PDM SA, szefem spółki obejmującej zasięgiem nie tylko krajowy rynek, ale i europejskich partnerów. „Zatem, gdyby nie Caterina, gdyby nie nasz dawny romans, jej wsparcie, ba! Nawet poświęcenie… Gdyby nie to wszystko, kim byłbym teraz? — Wciąż rozmyślał wpatrując się w rozżarzone węgle kominka — lokalnym dziennikarzyną? Wiecznym amantem i turystą? A może podtatusiałym mężem małomiasteczkowego dziewczęcia o hiper oryginalnym imieniu Wielisława? Czy rzeczywiście romans z Cateriną był niepotrzebnym balastem w moim życiu?” Rozum na tak stawiane pytania nie podpowiadał mu żadnej odpowiedzi… Pustka.

I jak zwykle, w takich momentach, chcąc znaleźć zastępcze zajęcie dla umysłu, pochylał się nad klawiaturą laptopa i notował pierwsze co przychodziło do głowy:


Daleko od zgiełku miasta, wiejska posiadłość. Cichy, wygodny salon… A za oknem jesień. Kryształowy zapach leśnego powietrza i muzyka cykających świerszczy w sitowiu… Długo już siedzę w fotelu, zasłuchany w trzaskające drwa kominka, zapatrzony bez reszty w ciemnozłote jęzory płomieni… Ze dworu napływa szaruga przedwczesnego zmroku. W jej orzeźwiającym oddechu rozchełstane myśli doznają kojącego spokoju. Odnajdują dla siebie chwile wytchnienia i ciszę.

W takiej ciszy — pomyślałem — trzaskające w kominku polana są jak idylliczna muzyka. Są jak serenada kochanków o łagodnych, czystych duszach. Powlekając sinym dymem niespisane ich myśli — muzyka ta usypia je tak samo, jak troskliwa matka nad kołyską — dziecię.

Lecz dla zmęczonych kochanków muzyka płomieni z kominka jest inna: ma posmak czarnej kawy, dla której nie starcza czasu, by ją ledwie powąchać. Jest kolorem migoczącej świecy, wątłej, gubiącej ogniki w szarym mroku ołtarzy. Nie jest nawet zapachem płonącego drewna, a tylko poszumem, który pierzchając kominem szybuje z wiatrem w krainy nieznane.

Jest li więc ich mirażem, którego szary rysunek do reszty rozpłynął się i w ostatnim powiewie nadziei usnął? Nie wiem…

Wiem jednak: ważne, aby dbać o płomień w kominku, bo niedoglądany gaśnie. Milknie wtedy muzyka trzaskających, iskrzących drew, czernieje żar — a salon z miękkim fotelem obok kominka pokryje mrok głuchej nocy i chłód. Wiem! Trzeba dorzucić drewna do kominka!


Przejechał dłonią po twarzy i nagle trzasnąwszy pokrywą laptopa, wstał z fotela. Dorzucił kilka drew do z lekka przygasającego kominka. Rozmyślania o przeszłości przytłaczały go. Chcąc je ukrócić, postanowił zaparzyć sobie kawy. Widząc na dnie przezroczystego pojemnika ostatnie szczypty czarnego narkotyku, zirytował się. „Zapomniałem poprosić sekretarkę, aby kupiła po drodze torbę arabiki! A teraz już na to za późno. Sali Sari SMS-ował, że w ciągu kilku minut dojadą.”

Powrócił do kominka i ustawiwszy fotel dokładnie naprzeciwko żywiołowo płonących polan ponownie zatonął w rozmyślaniach. Teraz, postanowił, zastanowi się nad swą najnowszą sekretarką. Dość wspomnień! I wygodnie opuścił tułów wzdłuż miękkiego oparcia fotela, wyciągnął nogi. Podpierając je o niski stolik, otworzył stojącą na blacie butelkę wody mineralnej.

„Dziwna osoba… — Krótką, pierwszą myślą podsumował dziewczynę — czasami miewam wrażenie, że mieszkają w niej dwie kobiety: jedna — okaz bogobojności i staranności, druga — motyl nieznanego gatunku. Nie spodziewałem się, że moje polecenie «do odpoczynku» przyjmie tak dosłownie. Gdy uwolniła włosy od gumek, powodując osunięcie się ich na ramiona, zdrętwiałem! Wow! To było niesamowite! — Babicki potarł czoło. ­– Dobrze, że nie zobaczyła, jak bardzo byłem pod wrażeniem i dobrze, że poprzestała tylko na tym…”. Potem wspominał, jak pomagała mu podczas lunchu biznesowego, znajdując w smartfonie wszelkie niezbędne informacje. „Tak, co by nie mówić, ma ta dziewczyna dryg organizacyjny i mózg na miejscu, ale, czy prócz mózgu jest w niej coś jeszcze?” — Rozmyślał. I to „jeszcze” przyjemnie i połechtało, i przeraziło go jednocześnie. Myśli Babickiego nabierały tempa. Zaczął przypominać sobie jak rozmawiała z Hiszpanami i wcale nie po hiszpańsku, a po katalońsku. „Co im takiego powiedziała, że już po kilku minutach zadzwonili, przeprosili a nawet zaprosili na pojednawczą kolację? Na Boga! A dlaczego dotąd jej o to nie zapytałem? To ona zna kataloński? I co jeszcze zna? A ściślej, co powinienem wiedzieć o niej, jako o swej sekretarce, asystentce i… kobiecie?!…” Po tym ostatnim słowie: „kobiecie”, natychmiast przerwał tok dalszego rozmyślania. — „Nie, po prostu, jako o sekretarce. I starczy. Więcej nie będę popełniać starych błędów. Mam ich po dziurki w nosie! Jutro poproszę o szczegółowe dossier, panny Heloizy. Muszę się z nim wnikliwie zapoznać. I Bartus już dzwonił w tej sprawie. Ona podczas negocjacji z Katalończykami wzbudziła jego podejrzenie. No tak… Tylko jeszcze nieprzyjemności by nam z jej powodu brakowało…”


Dźwięk podjeżdżającej limuzyny przerwał intensywne rozmyślania prezesa, zmuszając go do podniesienia się z miękkiego fotela i wyjścia na przydworkowy podjazd…


Heloiza patrzyła, jak ubrany w niebieskie dżinsy i niebieski ciepły sweter mężczyzna, jej szef, podchodzi do samochodu. Niczym jak zahipnotyzowane medium nie mogła od niego oderwać wzroku. Jego falujące włosy rozwiewane pod ostrym powiewem wiosennego wiatru, ale i cały jego samczy seksapil napawał ją jakimś irracjonalnym lękiem. Przysięgła sobie, że pod żadnym pozorem nie wyjdzie z samochodu. „Niech sobie mnie stąd wyciąga, choćby na swoich rękach, jeśli tak bardzo mu na tym zależy! Ale sama do jego dworku nie wejdę! — Poprzysięgła w myślach i natychmiast przestraszyła się. — „Matko Boska! Co ja plotę? Co znaczy «na swoich rękach»? Stać obok niego nie zamierzam czy jednak zamierzam? Nie, nie zamierzam, bo mam wysokie obcasy…” — Bardziej, czy raczej mniej sensownie sobie wytłumaczyła. I w momencie, gdy spojrzała na swe stopy, drzwi limuzyny otworzyły się.


— I co pani tak siedzi w tym samochodzie, pani Heloizo? — Usłyszała głos prezesa. — Proszę wysiąść. Zapraszam!

Oderwała wzrok od swych nóg i, by uniknąć oczu szefa, utkwiła spojrzeniem w jego obojczyku. Sądząc po ostrym tonie głosu, prezes Babicki nie był w najlepszym nastroju.

— Przepraszam, ale nie wyjdę. — Stanowczo poinformowała, wyciągając czarną aktówkę z dokumentami, kierując ją w stronę torsu mężczyzny. — Proszę, tu jest komplet tego, o co pan prosił. A to — podniosła z kolan torbę z jedzeniem i także wyciągnęła w stronę przełożonego — pana obiad.

Prezes Babicki nie od razu wszystko przyjął na jeden raz i z niemałym zdziwieniem odbierał od niej po kolei.

— Dlaczego nie chce pani wyjść z samochodu? — W końcu spytał.

— Bo jestem bardzo zmęczona i ledwie czuję nogi. — Odparła, wciąż nie odrywając oczu od jego obojczyka. — A poza tym, mój roboczy dzień zakończył się.

— Za to mój roboczy dzień wciąż trwa, pani Heloizo, a pani jest moją asystentką. Chyba że czegoś tu nie rozumiem?

— Nie. Ma pan rację, panie prezesie! To ja prawdopodobnie nie wszystko tu pojmuję. — Rzekła i spojrzała błagalnie na Sali Sariego, który pod wpływem wzroku dziewczyny natychmiast przyszedł jej z odsieczą.

— Przepraszam, szefie! Niech pan jej odpuści. Dziewczyna pracuje u nas pierwszy dzień i jeszcze nie przywykła do pana ciężkiej pracy… A szczególnie do specyfiki pana pracy w tym dworku. — Powiedział z rozbrajającym uśmiechem.

— Tak, oczywiście, jeszcze nie przywykłam. Przepraszam. — Dorzuciła Heloiza i niepewnie powróciła spojrzeniem na twarz szefa. I zobaczyła, że… się uśmiecha! Oczywiście, od razu swój uśmiech „wygasił”. Ale to, że uśmiechał się przez mgnienie — tego była pewna!

— Dobrze, Sali Sari. Odwieź panią Heloizę do domu. I prosto pod drzwi! Odpowiadasz Sali Sari za jej nogi, przyjacielu. — Powiedział, kierując wzrok na stopy asystentki, która znowu była bez butów. — Te nogi jutro będą mi potrzebne. — Pytająco-dziwiące się spojrzenie dziewczyny zmusiło go do wyjaśnień — Będziemy musieli spędzić cały dzień na nogach. Ja na swoich i pani, oczywiście, na swoich. Ma pani ze sobą jutrzejszy harmonogram?

Heloiza szybko spojrzała w smartfon i potwierdzająco skinęła głową.

— Oczywiście, mam. Rano wystawa najnowszych eksponatów w muzeum Chopina, przy ulicy Okólnik. Wyraził pan życzenie, aby koniecznie na niej być. Mam to zaznaczone na czerwono… Pan wiceprezes także dostał ode mnie powiadomienie… Chce pan tam być na godzinę dwunastą…

— Świetnie. — Przerwał jej sprawozdanie prezes i znowu szybko wygasił niewielki uśmiech na twarzy. — A zatem chcę panią widzieć w biurze nie wcześniej niż o jedenastej. Proszę wykurować sobie nogi. I pamiętać, że współodpowiedzialność za nie ponosi Sali Sari. Jeśli będzie im źle, to ja już sobie z nim porozmawiam. A teraz żegnam panią! — I prezes Babicki z gracją trzasnąwszy drzwiczkami limuzyny, udał się do swego dworku.

— Co to znaczy? — Spytała zszokowana Heloiza — to „porozmawianie”? — Ale widząc uśmiech na twarzy kierowcy, uspokoiła się. — Mam nadzieję, że pan prezes żartował? Nie ukarze pana!?

Sali Sari pokiwał głową i uśmiechnął się.

— Też mam taką nadzieję.


Dopiero o jedenastej w nocy pan prezes Babicki ukończył analizę raportu ze spotkania z Katalończykami. Wcześniej przez ponad godzinę dopracowywał tekst o drwach w kominku. Czytał i ponownie czytał ten raport, wciąż nie mogąc zrozumieć, dlaczego w negocjacjach nie potrafili dojść do ugody. „Przecież zaproponowaliśmy Hiszpanom tak dobre warunki, że aż trudno było z nich nie skorzystać?”.

— Kuźwa! No nic nie pojmuję! — Zawołał i cisnął raportem w róg kanapy. — Muszę zaczekać na tę pojednawczą kolację. Może wtedy coś zrozumiem.

Dopił kawę i skierował się z pustą filiżanką do kuchni, ale nie doszedł. Nowa myśl rozpaliła mu głowę. „Stop! Dlaczego kolacja ma mieć charakter pojednawczy? Co to znaczy?” — Znów nerwowo potarł palcami po czole a chwilę potem po zaroście. — „Co ona im takiego powiedziała, że zachęciła do pojednania? I na czym to pojednanie miałoby polegać?… Wrócił do kominka, chwycił leżący na stoliku telefon, nacisnął przycisk szybkiego połączenia z sekretarką.

— Pani Heloizo, co takiego powiedziała pani Hiszpanom, że postanowili się z nami pojednać? — Spytał bez zbędnych ceregieli, gdy tylko usłyszał w telefonie jej dziwnie poddenerwowany głos. — Nie przystawali na nasze propozycje nie bez powodu. A nagle… pojednanie? Proszę mi to wyjaśnić!


…Heloiza właśnie wykaraskała się ze swego ulubionego miejsca relaksu — wanny. Jej skóra, włosy i przede wszystkim dusza znajdowały się w „błogim uniesieniu”. Zakropliła zmęczone od soczewek kontaktowych oczy, nalała sobie dużą filiżankę jaśminowej herbaty, siadła na sofie. Włączyła telewizor i zaczęła oglądać sceny z życia domowych kotów.

— Muszę sprawić sobie kota. — Patrząc na ekran telewizora, powiedziała głośno. — I nazwać go jakoś delikatnie… No, jak? Może Feli? A gdyby była kotką może: Malwa, Malwi… Niech wieczorami mruczy mi pod uszkiem i — spojrzawszy na swoje puste łóżko, dodała — choćby niech takie stworzonko ukaja mnie nocą do snu.

I właśnie w tym momencie jej miłe wieczorowe rozmyślania przerwał telefon od szefa. Widząc na wyświetlaczu cztery literki „Boss” wzdrygnęła się i gwałtownie ruszając ręką niechcący oblała się gorącą herbatą. Wściekła, dosłownie krzyknęła do telefonu:

— Tak, słucham! — Chwilę później jej puls stonował, dlatego, ponieważ głos jej szefa był… nie mniej wściekły.

Wysłuchała pytań prezesa i wziąwszy głęboki oddech, starała się uspokoić. Jak miała mu powiedzieć, że ci katalońscy przedstawiciele ewidentnie chcieli wymusić dodatkowe tantiemy za ekstra wystawę w muzeum „Real Cartuja de Valldemossa” na Majorce? Podczas rozmów negocjacyjnych dwóch z nich dzieliło się informacjami nie tylko w języku katalońskim. Rozmawiali ze sobą… po rumuńsku. Bardzo to ją zdziwiło i chcąc nie chcąc zaczęła ich wnikliwie podsłuchiwać. I to co usłyszała i zrozumiała, kompletnie ją zirytowało. Chcieli podpisać umowę na dostawę eksponatów, ale do podpisania zaproponować inny dokument, podobny, ale ze zmniejszoną ceną, adekwatną, do jakości reprodukcji i fotokopii, równolegle dostarczanych wraz z oryginalnymi eksponatami. Ale, ze względu na wadliwe tłumaczenie pani Elżbiety, całość spraw uległa na tyle zaciemnieniu, że ostatecznie mozolnie wypracowywane porozumienie nie miało szans na sukces. Więc teraz nie wiadomo, czy tłumaczenie pani Elżbiety okazało się fuszerką, czy wybawieniem? O tej próbie fałszerstwa Heloiza powiedziała im, dodając kilka zdań w języku rumuńskim, w których przestrzegła, że tak renomowanej firmie, jaką jest niewątpliwie „Mallorca House Mitjans & Colloquia Communia” nie godzi się wprowadzać swoich kontrpartnerów w błąd, gdyż może na tym ucierpieć zarówno prestiż jak i szacunek dla ich międzynarodowej marki. Heloiza nie mogła powstrzymać uśmiechu, przypominając sobie zachwyt i strach w oczach Katalończyków, gdy zrozumieli, ze połapała się w ich machinacjach.

— Pani Heloizo, czy doczekam się odpowiedzi na moje pytanie? — Usłyszała głos szefa.

— Oczywiście, ale dopiero jutro. Teraz jestem bardzo zmęczona. Pewnie pan prezes także. Obawiam się, że w takim stanie nie zdołam usatysfakcjonować pana prezesa moją nieskładną z konieczności odpowiedzią… Proszę mi pozwolić przyjść jutro trochę wcześniej i wtedy wszystko panu precyzyjnie zreferuję. — Heloiza zrobiwszy krótką przerwę, usłyszała w słuchawce ciężki oddech szefa, który, prawdopodobnie, z trudem powstrzymywał się od wyrażenia irytacji. — Obiecuję, że jutro wszystko wyjaśnię panu prezesowi, co do joty… A wieczorem, podczas kolacji z Katalończykami, osobiście się pan przekona o moich słowach. Jeśli pan prezes sobie życzy, przyjdę do biura nie na jedenastą, a na dziesiątą…

Przez dłuższą chwilę w słuchawce zalegała cisza, podczas której jej szef wyraźnie studził emocje. Już poznała ten jego uśmierzający oddech.

— Dobrze. Czekam na panią jutro w biurze o dziesiątej trzydzieści. Proszę się nie spóźnić, a przede wszystkim proszę przyjść na swoich zdrowych nogach. Nie należy nosić tak wysokich obcasów, jeśli nie umie się na nich chodzić. Dobranoc… — I rozłączył się.

— Umiem na nich chodzić. Po prostu, to był pierwszy dzień mojej pracy. — Powiedziała do pikającego krótkimi sygnałami telefonu. — Nie przypuszczałam, że moim głównym problem w pierwszym dniu pracy będą moje obcasy. Chociaż nie, nie obcasy. Pan był moim głównym problem. Teraz właśnie to zrozumiałam. — Rzuciła telefon w róg kanapy, wzięła głęboki oddech i dodała — Tak! Kupię sobie kota i nazwę go „Psychol Janusz” i będę godzinami ganiała go po mieszkaniu dla ukojenia nerwów.

Rozdział 8

— Myślisz, że to wszystko jest prawdą i że ona niczego nie zmyśla? — Spytał Bartus, wpatrując się w drzwi, które właśnie zamknęła za sobą Heloiza. — Osobiście ja tej dziewczynie nie wierzę.

— Dlaczego? Przejrzałem jej dossier. Ukończyła z wyróżnieniem wydział lingwistyki stosowanej na UW. Posiada certyfikaty znajomości języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, włoskiego, rosyjskiego, niemieckiego i… rumuńskiego. Przyznasz, imponujące umiejętności! — Kontynuował Babicki, przerzucając stronice teczki personalnej Heloizy — To jej pierwsza praca… A czym się zajmowała po ukończeniu studiów? No, niestety. Brak danych…

— Czym? Odbywała kursy szpiegostwa przemysłowego. Z taką znajomością języków na pewno dała się zwerbować Iwanom a może i nie tylko im. Powtarzam: musimy się jej pozbyć, i to jak najszybciej. — Wiceprezes Wioliński wstał, podszedł do przyjaciela. Spojrzał na szklaną przegrodę, za którą pracowała Heloiza a następnie cichym szeptem dodał — Jestem nawet pewien, że umie czytać z ruchu warg! A może nawet czyta myśli, może też potrafi kierować działaniami człowieka!? Zauważyłeś, że nie ma zwyczaju patrzeć w oczy? O, na przykład dziś: opowiada nam o spotkaniu z Hiszpanami i stoi nieruchomo jak posąg. Stoi i patrzy tymi swymi ogromnymi czarnymi oczyskami prosto w moje gardło… Od razu poczułem w nim łaskotki. — Przejechał palcem po gardle i kaszlnął — nadal trochę mnie kłuje… Ja ci powiadam, Januszu: uważaj! Uważaj na nią, a najlepiej, jeszcze dziś odpraw!

— I zostać jedynie z panią Elżbietą, która wprowadza wszystkich w błąd swym nieprofesjonalnym tłumaczeniem?… — Zawiesił na chwilę głos Babicki — Nie, nie zgodzę się na to. Aha! Przy okazji: nie mogę zrozumieć, dlaczego to nie Heloizie powierzono obowiązki tłumacza, a pani Elżbiecie? Muszę porozmawiać z menedżerem działu personalnego…

— Mogę za niego odpowiedzieć. Ela o wszystkim mi powiedziała.

Babicki pytająco spojrzał na przyjaciela.

— Zamieniam się w słuch.

— Jej ojciec jest dyrektorem oddziału w Europejskim Banku we Frankfurcie nad Menem, a narzeczony szwajcarskim przedsiębiorcą w branży IT. — Odpowiedział Bartus z wyraźną powagą w głosie. — Przyznasz, koneksje, które mogą nam się przydać… Na dniach narzeczony ma się jej oświadczyć. Nie będziemy więc mieli zbyt dużo czasu, aby praktycznie skorzystać z jej układów i powiązań.

— Tym bardziej nie rozumiem. A w tym czasie, ile jeszcze zdąży nam zepsuć negocjacji nieprofesjonalnym tłumaczeniem?

— A skąd masz pewność, że twoja sekretarka sporządziła z tego spotkania „profesjonalny” raport? Może to blef z jej strony? Radzę, przyjrzyj się jej. — I wskazał na siedzącą za szklaną przegrodą dziewczynę. — Spójrz, co dziś powyczyniała na głowie: antenę z włosów. I taka cała na szaro, jak z innej planety. Widziałem podobny kostium w filmie o ufoludkach. Namierzyłem go w Google. I w tym filmie, z tego kostiumu, w pewnym momencie wysunęło się mnóstwo macek… Może i u niej…

— Przyjacielu… Daruj! Ze wszystkich macek Heloizy ja widzę tylko dwie nogi, dwa ramiona i bardzo mądrą głowę. I z tej głowy, akurat, jestem bardzo zadowolony. Raport, w którym tak szczegółowo wyjaśnia nieporządek, który się zakradł w szeregi Katalończyków, jest dla mnie całkowicie przekonujący. Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak zaczekać na kolację z nimi, aby ostatecznie upewnić się o jej wiarygodności. Ty, amigo, jakby co, też idziesz z nami. Bądź gotów.

— Wziąć ze sobą Elę?

Babicki spojrzał na przyjaciela, patrzącego prawie błagalnym spojrzeniem i odpowiedział:

— Skoro jest ci potrzebna. Mnie w zupełności wystarczy Heloiza. Chociaż masz niewątpliwie trochę racji: w jej zachowaniu i stroju jest coś dziwnego i… hmm… kuszącego, zwłaszcza, gdy rozpuści włosy.

Bartus Wioliński uważnie spojrzał na przyjaciela, który, tymczasem, nie odrywał wzroku z pracującej po drugiej stronie szklanego przepierzenia Heloizy. Następnie zamachał dłonią przed twarzą Janusza „odcinając” go od widoku i spytał:

— A gdzie ty to widziałeś?

— Ale co?

— No te jej rozpuszczone włosy?

— Wczoraj, w samochodzie…

Rozmowę menedżerów przerwał dźwięk interkomu. Sekretarka informowała, że nadszedł czas, aby udać się na wystawę do muzeum Chopina.

— A propos przeglądarki Google, skoro mi o niej napomknąłeś… — odezwał się Babicki, potwierdziwszy sekretarce gotowość do wyjścia — zdradzę ci, co niedawno sobie zanotowałem, by wykorzystać w mej najnowszej książce — i Babicki otworzył laptop, szybko wykonał kilka kliknięć i po chwili cicho już czytał: — „wyszukiwarka Google jest jak mimowolna próba naśladowania Uniwersalnego Umysłu: ileż w niej śmiesznych, ludzkich problemów, ileż w niej ciekawych, niespodziewanych odpowiedzi… i jak mało prawd o intencji ludzkich czynów…

— Psia krew! Znalazł się filozof. Chyba zmieniasz się w jakiegoś drugiego Abelarda… skwitował ze śmiechem Bartus.


Heloiza podążając za swymi szefami, w dużym zeszycie nieustannie sporządzała dla siebie notatki. Eksponaty, którymi zainteresował się pan prezes, obfotografowywała telefonem, kątem oka zauważając jego zdziwienie. Zebrała już tak wiele broszur i ulotek reklamowych, że ledwie radziła sobie i ze wszystkimi materiałami, ale i z dużym czarnym notesem, telefonem, laptopem…

Dziś do pracy przyszła w butach na niskim obcasie, dzięki czemu stopy czuły się dużo bardziej komfortowo. Ale karciła siebie za to, że włożyła niebieski syntetyczny golf pod szary obcisły żakiecik. Golf „nie zaprzyjaźnił się” z kołnierzykiem żakietu i teraz koszmarnie obcierał szyję. Niby przewidziała to. Ale co miała robić, skoro kolor swetra idealnie pasował do koloru nowych butów? Musiała się z tym pogodzić… Spojrzała na zegarek i przeraziła się. Wędrują po tej wystawie już drugą godzinę. Kiedy to się skończy? Zdenerwowana, wzburzona, nieustannie podążająca krok w krok za prezesem nie zauważyła, gdy ten nagle przystanął. W efekcie cała uzbierana przez nią literatura, materiały reklamowe, ale i teczka z telefonem wypadły z jej rąk i z łomotem uderzyły w podłogę, sprawiając, że wszyscy uczestnicy wystawy odwrócili się jak na komendę, lustrując ją zdziwionym spojrzeniem. W jej ręce ostał się tylko długopis.

— Nic, nic… — Pospiesznie się ogarniała, wymachując małymi dłońmi. I kucnąwszy nad swymi „zgubami”, dopowiedziała — Panie Prezesie, proszę iść dalej, ja zaraz się pozbieram.

— Na pewno? — Spytał Babicki pochylając się i biorąc ją za łokieć.

Chwycił ją za łokieć i w tym samym momencie odniósł wrażenie, jakby dziewczyna „wyłączyła się”, jakby zastygła w zakrzywionej pozie, a nawet, jak mu się wydało, przestała oddychać. Gdy natychmiast zwolnił jej łokieć — „ożyła”.

— Oczywiście, że na pewno. Sama zaraz wszystko pozbieram. — Odpowiedziała i zaczęła zgarniać rozrzucone rzeczy, ale długopis, który trzymała w ręce, przeszkadzał jej. Niewiele się zastanawiając szybko wetknęła go w wysoki kok na czubku swej głowy. Prezes i wiceprezes spojrzeli na siebie.

— Już tylko pozostało jej powiedzieć: „odbiór!” i rozpocząć przekaz zdobytych tu danych do swej pozaziemskiej centrali — szepnął przyjacielowi na ucho Bartus. — Chodźmy, Januszku, niech ta twoja asystentka wszystko robi sobie sama. Sama upuszcza i sama zbiera… Aha! Mówiłem ci już? Na twoim miejscu natychmiast bym ją zwolnił…

Babicki uśmiechnął się, pokiwał głową i odpowiedział:

— A ty w kółko swoje, Brutusie, a ona — nie Kartagina … Nie. Nie ma powodu. Ona coraz bardziej do siebie mnie przekonuje!


Heloiza nie miała sił gonić szefów. Po chwili doznała wrażenia, że wszystkie eksponaty zlały się w jeden ciąg jednakowych i całkowicie obcych detali. Poza tym nie mogła zrozumieć, dlaczego nagle straciła zainteresowanie otoczeniem? Co się z nią stało od momentu, jak upuściła na podłogę swoje rzeczy? Świat wokół niej jakby zamarł na mgnienie, a potem coś przypaliło jej łokieć i świat ponownie ożył. Krótko mówiąc: zrozumiała, że czegoś tu nie rozumie. Dziewczyna przeszła do holu i nie wiedziała, co dalej robić. Wrócić do samochodu, do Sali Sariego? Czy czekać na szefów tutaj, obok szatni? Jej wzrok padł na stojącą samotnie palmę w wielkiej donicy. Podeszła do niej, siadła na grubej ściance i zdjęła buty. Chłód marmurowej podłogi przyjemnie schładzał nie tylko stopy, ale także gorąc głowy. Przycisnęła rękoma do piersi wszystko, co trzymała w dłoniach i zastygła ze wzrokiem utkwionym w przeciwległej ścianie.

„Co mi się stało? — Zastanawiała się — Zupełnie jakbym na jakiś czas straciła świadomość?” — Łokieć dziewczyny jak i wcześniej tak i teraz znów zaczął „parzyć”, a rozum zaprzestał pracy. I nic dziwnego. Już rano doznała nerwowego przesilenia, gdy wyjaśniała szefom zawiłości negocjacji z Katalończykami. Teraz poziom stresu wzmógł zgiełk towarzyszący wystawie i tabuny przemieszczających się ludzi. Starała się niczego nie przegapić, na wszystko mieć baczenie… A tu jeszcze ten Wioliński, pan wiceprezes, z tym swoim lisim spojrzeniem, z którego mowy ciała odczytała tylko jedno stwierdzenie, za to jakie! „Jesteś szpiegiem!”. — „Kto niby ma być tym szpiegiem? Ja?!” — Myśli dziewczyny wstrząsnęły całym jej ciałem i spowodowały dumne podniesienie głowy. — „Ja nie jestem szpiegiem! I udowodnię czystość swych intencji i czynów podczas kolacji z Hiszpanami. Udowodnię, że…” — I nagle Heloiza rozochociła się, aby zrobić to z taką determinacją, o której nawet nigdy nie śmiałaby siebie podejrzewać. Nagle też zdała sobie sprawę, że dziś zrozumiała coś bardzo ważnego. Ważniejszego niż praca. Coś najważniejszego do tej pory w życiu… Ale konkretnie, co? Tego jeszcze w tej chwili nie potrafiła zdefiniować. Nawet intencje powodów zrozumienia tego „czegoś” okrywała nieznana jej dotąd tajemna mgiełka.


Babicki szturchnięty łokciem Bartusa spojrzał na przyjaciela. Ten wskazał głową na bok, ostentacyjnie przenosząc oczy na siedzącą asystentkę.

— Spójrz tylko. Transfer danych zakończony. Siedzi i czeka na „ich” odpowiedź. Dostroiła swój odbiornik do odbioru a i jeszcze go uziemiła.

Babicki zobaczył Heloizę siedzącą w nieruchomej pozie na murku. Była boso. Jej buty stały obok. Oczy dziewczyny patrzyły donikąd… Był na tyle zaskoczony widokiem, że aż ze zdziwieniem zapytał przyjaciela:

— Co się z nią dzieje?

Bartus wzruszywszy ramionami odrzekł:

— Sam z nią porozmawiaj. Ja zaczekam w samochodzie.

Gdy Wioliński wyszedł z budynku Janusz Babicki podszedł do swej asystentki i spytał:

— Pani Heloizo, co pani tu robi? Nie najlepiej pani wygląda. Dobrze się pani czuje?

Spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się.

— Wszystko w porządku, panie prezesie, czuję się bardzo dobrze. — Rzekła i przeniosła swój wzrok na jego krawat. — Oczywiście, na początku przez moment było mi źle. Ale potem, kiedy pomyślałam, zrozumiałam, że jest mi dobrze.

— Niezwykła konkluzja. — Powiedział uśmiechnięty Babicki i wyciągnął do niej rękę. — Więc chodźmy już. Musimy wracać do biura. A panią proszę, aby do wieczora przygotowała mi raport z wystawy. I proszę nie zapomnieć o pojednawczej kolacji z Hiszpanami. Zobowiązała się pani, że podczas niej…

— …Udowodnię swoją wersję wydarzeń i to, że nie jestem szpiegiem. — Heloiza wstała, ignorując wyciągniętą dłoń Janusza. — Zrozumiałam, że jestem oskarżana o szpiegostwo na podstawie obserwacji zachowania pana wiceprezesa Wiolińskiego… Dać mu prawo, a jeszcze skierowałby mnie na tortury… Zastanawiam się, za kogo pan Bartus mnie tak naprawdę uważa? Rezydentkę jakieś obcej cywilizacji, czy przybyszkę z innej planety?

Prezes Babicki udał totalne zaskoczenie jej pytaniem. Wzruszył ramionami i „wyciszył” uśmiech. Heloiza włożyła buty, wzięła głęboki oddech i… Fiksując wzrok na, jak zwykle elegancko zawiązanym krawacie prezesa, dopowiedziała:

— Jestem gotowa. Chodźmy.

Janusz Babicki stanowczym ruchem ręki zatrzymał swą sekretarkę, a następnie szybko wyciągnął z jej włosów (uczesanych „w stylu kolumna”) długi, cienki długopis. Podając go dziewczynie, powiedział:

— Teraz jest pani gotowa. Chodźmy!


— Rozgryzła cię, kolego… — Rzekł do Wiolińskiego Babicki, gdy wiceprezes pod koniec dnia wpadł z wizytą do gabinetu prezesa. — Przeczytała cię jak otwartą książkę. Niemal dokładnie powtórzyła twoje słowa z oskarżeniem o szpiegostwo i pozaziemską proweniencję. — Babicki roześmiał się od ucha do ucha.

— A nie mówiłem?! — Zachwycił się uradowany rewelacją przyjaciela Bartus. — Rozumiem, że zwolnisz ją teraz w trymiga!?

— Mowy nie ma! …Spójrz tylko jak perfekcyjnie wykonała raport z wystawy. Wszystko jasno, jednoznacznie opisane, wszystkie podstawowe informacje wytłuszczone przy każdym z eksponatów. O takiej asystentce mogłem wcześniej tylko marzyć. A ty, sugerujesz zwolnienie?! Nie, przyjacielu. Jest zbyt cennym trofeum, zwłaszcza, jeśli potrafi odczytywać myśli moich podwładnych. — Znów roześmiał si i dodał — poproszę ją o zrobienie audytu tego, co chodzi szanownemu koledze po głowie.


— Tylko nie to! Zabraniam! Lepiej, abyś nie wiedział, co o tobie myślę!


Babicki uśmiechnął się, przesunął dłonią po swym zaroście.


— Spokojnie, amigo. Nie dam takiego zlecenia ­– następnie po krótkim milczeniu dodał — zastanawiam się, czy może nie powinienem się ogolić?


Brwi Bartusa „poleciały” do góry. Jego głowa lekko przechyliła się na bok a w oczach pojawiło pytanie, które od razu nie omieszkał zadać:


— Z uwagi na co? A raczej z uwagi na kogo chcesz pozbyć się tej swej seksownej brutalności? Przypominam, amigo, Elżbieta ma narzeczonego.


— Przestań! A ty o czym? Chciałbym jedynie dokonać drobnej korekty w swym wyglądzie, i wszystko. — Babicki spojrzał na zegarek. — Do kolacji z kontrahentami mamy jeszcze dwie godziny. Jadę na górę. Skrobnę jeszcze co nieco do mojej nowej książki…


— A gdzie jest nasza droga Heloiza? Czyżby uciekła i zostawiła nas samych na pastwę Hiszpańców?


— Pozwoliłem jej przygotować się do kolacji.


— Po co? Nie wystarczy jej ten kosmiczny skafander?


— Mój drogi, kiedy ty nauczysz się pojmować kobiety?


— A co tu do pojmowania? Chcą być kochane, i tyle.


— Och nie, kolego. To już minęło. Mogę powiedzieć, że teraz chcą najpierw być rozumiane. — Odpowiedział i nagle wydawało mu się, że ten krótki dialog skądś jest mu dobrze znany. Nie potrafił jednak sobie przypomnieć, skąd.


— Fiu, fiu!… Drogi przyjacielu — odparł Bartus, dobrotliwie klepnąwszy go po ramieniu — znaczy się, sądzone ci pozostać wiecznym kawalerem. I po chwili dodał – A bo to da się je zrozumieć?... Oto, przykładowo, dane ci było ujrzeć asystentkę-posąg. Z czarnym spojrzeniem czarnych oczu. Antenką w głowie. I na dodatek pod palmą, nie wiedzieć, czemu z bosymi stopami… Zastanawiam się, w jakiej teraz postaci raczy zjawić się w restauracji?

Babicki potarł czoło palcami i uśmiechnął się.

— Rzeczywiście, interesujące!


Heloiza patrzyła na swe odbicie w lustrze i nie potrafiła zrozumieć, jak mogła kupić tę głupią kieckę? Sukienka z beżowego jedwabiu, z drobnym złotym obszyciem, z głębokim okrągłym dekoltem na plecach i biuście leży na niej jak… metalowa zbroja. „Na dole — znośnie, długość do połowy łydki, też niby okay. Ale u góry? Porażka! — Jak u jakiejś ladacznicy!” — Wystawiwszy ocenę sukience, zdenerwowała się. „I o czym myślałaś, kretynko, gdy ją kupowałaś? — Westchnęła, po czym rzekła do siebie — kupiłam ją, gdyż jest w moim ulubionym kolorze delikatnych kwiatków „Rosa gallica”, francuskiej róży. — I przypomniała sobie lata dzieciństwa spędzone z rodzicami we Francji, nad zalewem rzeki Doubs, nieopodal Besançon, gdzie te kwiatki porastały całe łąki, i swoją ukochaną starą Korsykankę, która także je lubiła. — Ale w takiej kiecce, sorry! Nie godzi się pojawić na biznesowej kolacji, a szczególnie, jeśli kolacja ma charakter służbowy. Co tu robić?” — Zastanawiała się.

Otworzyła szafę i wyjęła z niej długi czarny jedwabny sweter z rękawami „trzy czwarte”. Włożyła go na siebie, przepasała cienkim złotym paskiem i, przez krótką chwilę oceniając się w lustrze, ostatecznie skinęła głową. Teraz trzeba zająć się włosami. Nie musiała długo rozmyślać. Ułożyła je w wieżyczkę, spięła miedzianą spinką i chwilę jeszcze pomyślawszy, uwolniła z całości mały kosmyk, opuszczając go swobodnie przy lewym uchu.

Zapikał SMS. To Sali Sari informował, że pan prezes wysłał po nią samochód. I samochód właśnie podjeżdża. Heloiza chwyciwszy czarną kopertę na dokumenty, przerzuciła przez ramię swą ulubioną małą torebkę na długim srebrnym łańcuszku i opuściła mieszkanie.


Przez całą drogę do restauracji szofer zasypywał ją komplementami. Dzięki temu zrelaksowała się i uspokoiła. Jej stan natychmiast udzielił się także Sali Sariemu.

— No w końcu się pani do mnie uśmiecha. — Powiedział. — Na początku wsiadła do samochodu woskowa dziewczyna z przestraszonym spojrzeniem. A teraz? Teraz wygląda pani jak ładna młoda panna, spiesząca na spotkanie z przeznaczeniem.

— No co pan, Sali Sari? Z jakim przeznaczeniem? — Heloiza roześmiała się serdecznie. — Moje przeznaczenie żyje sobie daleko ode mnie. Gdzieś, niedaleko Besançon, w centralnej Francji, nad rozlewiskiem rzeki Doubs, w ogrodzie z pachnącym kwiatkami „Rosa gallica”. Buduje tam pałac, z którego pewnego dnia, na złotym rumaku ruszy mi na spotkanie.

— Naprawdę tak pani to sobie wyobraża? A mi wydaje się, pani Heloizo, że jest pani w błędzie. Jeśli między dwoma sercami budzi się miłość, to każdy ogród może zapachnąć dla oblubieńców wszelakim kwieciem. I pałac pośród rajskich jabłoni wybudują jaki tylko zechcą, we dwoje. A i oblubieniec na spotkanie ukochanej ruszyć może zewsząd, nawet stąd, z Warszawy… — Sali Sari przerwał i zatrzymał samochód. — Jesteśmy na miejscu, Heloizo. Miłej kolacji!

Dziewczyna wyszła z samochodu i od razu ujrzała stojących przy wejściu Katalończyków. Westchnęła, przytuliła do siebie czarną aktówkę i podeszła się przywitać.

Rozdział 9

Prezes Babicki spojrzał na zegarek, potem na zastępcę, który nie odrywał wzroku od wdzięczącej się do niego pani Elżbiety, i w końcu rzekł:

— Dziwne. Spóźniają się. Zaczekamy jeszcze kwadrans i jak nie przyjdą — wychodzimy.

— Wyluzuj, Januszku… Jesteśmy w znakomitej restauracji. Ciesz się żarłem i pięknym otoczeniem. Śmiało! — Mówiąc to Bartus Wioliński patrzył i uśmiechał się do pani Elżbiety, która na jego słowa natychmiast skinęła potwierdzająco głową. — A jutro poprosimy twoją asystentkę na dywanik i wręczymy wypowiedzenie za próbę oszustwa i szpiegostwo…


— A ja przypuszczałam, że chce pan wobec mnie zastosować tortury, a tu okazuje się, tylko klapsy. Oj, oj! Muszę bardzo przy panu uważać, panie wiceprezesie, ale ostrzegam przed kobiecą wendettą. Może być podstępna i dolegliwa.

Panowie prezesi jak jeden mąż odwrócili się gwałtownie do tyłu. Za oparciami ich krzeseł stali katalońscy kontrahenci a wśród nich Heloiza. Janusz Babicki nie od razu ją dostrzegł, bo nawet nie patrzyła w ich stronę. Całą uwagę skupiała na Katalończykach. A ci nadskakiwali jej i hołubili ją jak hiszpańską księżniczkę.

Wszyscy w końcu zasiedli o stołu, wymienili się pozdrowieniami, komplementami i zaczęto kolację. Babicki z wnikliwą uwagą śledził poczynania Heloizy, która wciąż pogadywała z Katalończykami jak ze starymi przyjaciółmi. Zauważył, że dziewczyna nie rozstaje się z jakąś czarną aktówką. Maleńką torebkę z długim srebrnym łańcuszkiem i telefon położyła na stole, a czarną aktówkę — na kolanach. „Dlaczego ją tak chowa? — Pomyślał i przeciągnął dłonią po swym świeżo ogolonym policzku. — Co jest w tej aktówce?” Zauważył też, że dziewczyna nie „mroziła” nikogo wzrokiem. Jej oczy były uśmiechnięte i żywe. Chętnie patrzyła na Hiszpanów. Niestety, ale ani przez chwilę na niego. Po kolejnych toastach i wiwatach dochodzących z katalońskiej części stołu, prezes Babicki mimowolnie uśmiechnął się. Uśmiechnął się i natychmiast usłyszał głos swej asystentki.

— Szanowny panie prezesie Babicki, gospodarze kolacji chcą złożyć panu nową ofertę. Ale dla czystości intencji — i Heloiza spojrzała na wiceprezesa Wiolińskiego, który niemal jeżył się pod jej wymownym spojrzeniem — proponuję, aby wystąpienie gospodarzy przetłumaczyła pani Elżbieta.

Prezes Babicki skinął głową i przez prawie kwadrans wysłuchiwał przeprosin partnerów hiszpańskich, a potem przez kolejny kwadrans zapoznawany był ze szczegółowymi propozycjami dalszej współpracy, którą na końcu ich przemowy z satysfakcją zaakceptował.


Biznesowa część wieczoru dobiegła końca. Następne pół godziny kolacji minęło w miłej, przyjaznej atmosferze i tylko Heloiza nie mogła się w pełni zrelaksować. Nie wypuszczała z rąk czarnej aktówki, mimo że stale dostrzegała wścibskie spojrzenie szefa, skupiające się na tym drobnym dodatku. W przeciwieństwie do Babickiego, pan wiceprezes Wioliński w ogóle nie patrzył w jej stronę. Dziewczyna miała świadomość, że był na nią wściekły. To jednak nie przeszkadzało mu emablować pani Elżbiety, która, od momentu zakończenia części biznesowej, sprawiała wrażenie kobiety całkowicie wyluzowanej i „gotowej na wszystko” (cokolwiek miałoby to nie oznaczać). „Gotowość” „pięknej Eli” wkrótce nie uszła uwadze jednego z Hiszpanów. Skutkiem tego cała uwaga pani Elżbiety rychło przeniosła się z Wiolińskiego na Hiszpana, co, z kolei, nastrój wiceprezesowi zepsuło jeszcze bardziej. Ale dla Heloizy nie miało to żadnego znaczenia. Niepokoiło ją coś innego. Podświadomie czuła, że w gromadce pozostałych biesiadników coś jest nie tak. Jeszcze raz obrzuciła wzrokiem każdego z osobna, aż w końcu zatrzymała spojrzenie na prezesie Babickim. Siedział po jej prawicy i błędnym wzrokiem wpatrywał się w Wiolińskiego. Widziała jego sylwetkę, widziała jego twarz, ledwie tylko zwróconą w jej stronę, ale widząc go i niemal fizycznie czując dotyk, jakby go nie poznawała. Po chwili z jakiegoś irracjonalnego powodu zaczęła się denerwować. Instynktownie chwyciła czarną aktówkę i mocno przycisnęła ją dłońmi do siebie. Jej działania nie uszły uwadze prezesa, który w pewnym momencie ocknął się i spojrzawszy na dziewczynę, spokojnie odezwał się:

— Świetnie się pani spisała, Heloizo. Jestem pod wielkim wrażeniem.

— Ja także — odpowiedziała i natychmiast uzupełniła — to znaczy, chciałam powiedzieć, że ja także jestem pod wrażeniem rezultatów spotkania. Ale z panem, panie prezesie, coś chyba jest nie najlepiej… — I przeniosła spojrzenie z prezesa na wiceprezesa, a potem znowu utkwiła wzrokiem w krawacie szefa. — Coś chyba u pana prezesa się zmieniło? Tylko nie kojarzę wciąż, co?

— Może zauważyłaby pani, gdyby choć raz na mnie spojrzała?

— Cały czas pana widzę, panie prezesie.

— A mi się zdaje, że prócz mojego krawata nie dostrzega pani dziś niczego więcej. No, może z wyłączeniem Katalończyków…

— To nieprawda. Pan prezes… — zatrzymała się na sekundę — pan prezes ma… ma piękny garnitur.

Przez usta Babickiego przeleciał subtelny uśmiech.

— Albo sama pani teraz spojrzy na mnie i powie, co się we mnie zmieniło, albo ja uniosę pani podbródek, zmuszając do spojrzenia mi w twarz. Proszę wybierać!

Heloiza westchnęła i jeszcze silniej przycisnęła do swych kolan czarną aktówkę a następnie spojrzała szefowi w oczy. Jej wzrok zatrzymał się, usta nieco rozwarły. W końcu odezwała się z zachwytem:

— Ojej! Pan prezes się ogolił!… Pięknie… Ale dlaczego?… Z dwudniowym zarostem było panu do twarzy dobrze, znaczy się…

Prezes Babicki podniósł nieznacznie brwi i dopytał:

— Tak, tak… Słucham.

Heloiza wzruszyła ramionami i znów spojrzała na jego krawat.

— No… dobrze było… — Wyjąkała. — Ale tak też jest dobrze.

— Widzę, że wiąż jeszcze jest pani spięta po oficjalnej części spotkania. Rozkazuję, zatem, wyluzować się i resztę wieczoru spędzić najprzyjemniej jak się da.

Dziewczyna skinąwszy głową rzekła:

— No to przepraszam, wobec tego muszę do toalety — znaczy się, poprawić makijaż…

Prezes Babicki przytaknął ze zrozumieniem i Heloiza wstała. Ale nie zdążyła uczynić kroku, jak ponownie usłyszała głos szefa:

— Pani Heloizo, proszę zostawić tę czarną aktówkę u mnie, już niemal się pani z nią zrosła. Obiecuję, będę chronił tego pani skarbu jak własnej koszuli i oddam w stanie nienaruszonym.

Dziewczyna szybko skinęła głową, wręczyła szefowi aktówkę, chwyciła ze stołu swój telefon i tym razem bez przeszkód oddaliła się.

— Gdzie ona poszła? Po truciznę? — Zapytał Bartus nachylając się do przyjaciela.

— Rozumiem, że przydałaby ci się właśnie dawka trucizny do pozbycia się konkurencji? — Babicki z uśmiechem na twarzy i kiwnięciem głowy zasugerował, że widzi jak pani Elżbieta flirtuje z Hiszpanem.

— Masz rację, nieprzyjemny widok. Ale żeby od razu truć?… Więc dokąd udała się nasza ufoludka? Nawiasem mówiąc, dziś ubrała się całkiem przyzwoicie, jeśli pominąć tę czarną szatę od pasa do góry.

— Poszła się odświeżyć, zanim zacznie się relaksować… — Zaskoczony Bartus uniósł brwi. — Owszem! Też jestem zdziwiony — Kontynuował Babicki — bo i wczoraj, kiedy poprosiłem ją, by odpoczęła, zaskoczyła mnie. — Brwi Bartusa uniosły się ponownie. — Nawet w samochodzie, gdy jechałem do dworku, siedziała spięta jak struna.

— Znaczy się, okazałeś swoją wspaniałomyślność i zasugerowałeś, aby zrelaksowała się… W samochodzie?

— Właśnie tak — przytaknął. — I wtedy rozpuściła włosy, zdjęła z nóg buty… — Babicki wziął kieliszek wina, upił kilka łyków.

— I… I co dalej?

Babicki nerwowo przesunął dłonią po wypolerowanym policzku.

— Ona ma piękne włosy… I nogi…

— Ach ty poeto-prezesie… I wszystko? A ja myślałem, że pokazała ci wszystkie swoje macki. I że jeszcze połaskotała cię nimi za uszkiem… Ty, co? Casanovo, czy raczej: Abelardzie warszawski… Nigdy nie widziałeś kobiecych włosów i nóg? — Babicki kiwnął sentymentalnie głową, ale przy okazji wzruszył ramionami. — Widzimisię, Januszku, to tobie przydałby się odpoczynek. — Kontynuował Bartus. — Poproś panią Elżbietę do tańca. Z Katalończykami wygraliśmy. Teraz pora wziąć szturmem kobiety… Byleby nie twoją asystentkę… Sorry!

— Ma pan do mnie jakąś sprawę, panie wiceprezesie? — Usłyszeli za sobą głos Heloizy i natychmiast obaj odwrócili się do tyłu. — Mój dzień pracy dobiegł końca. Przykazano mi odpocząć i zrelaksować się.

Dwaj przyjaciele patrzyli na stojącą przed nimi dziewczynę i nie wierzyli własnym oczom. Przed nimi stała kompletnie przeobrażona Heloiza. Jej złocista sukienka z dość odważnie odkrytym dekoltem efektownie uwypuklała kobiece linie i krągłości. Włosy dziewczyny luźnymi lokami opadały na oba ramiona. Patrzyła na nich ze spokojem, przenosząc wzrok to na jednego, to na drugiego, i uśmiechała się. W rękach trzymała torebkę i telefon.

„Nieme przedstawienie” zostało przerwane pojawieniem się obok Heloizy jednego z Katalończyków. Mężczyzna grzecznie uśmiechnąwszy się do obu panów, schylił się w stronę dziewczyny, coś zagadał, a ta natychmiast coś mu odpowiedziała.

— Czego on chce? — Szorstko zareagował Babicki.

— Zaprasza mnie do tańca. — Odpowiedziała, kładąc swe rzeczy na krzesło. — A ja się zgodziłam.

Uśmiechnąwszy się do Hiszpana podała mu rękę, co wywołało u Babickiego zdziwienie i… złość?! A jakże: złość!

— A pan obiecał zająć się moim skarbem — powiedziała na odchodne do szefa i oddaliła się z Hiszpanem w stronę parkietu.

— A ona, o czym? — Bartus szturchnął przyjaciela w ramię. — Jaki skarb?

— To! — I Babicki wskazał na czarną aktówkę, która spoczywała teraz na jego kolanach.

Bartus wyciągnął rękę po kopertę, ale Babicki zatrzymał go.

— Nie dotykaj. To właśnie jej skarb. — Nie odrywał oczu z tańczącej na parkiecie Heloizy. Jego brwi przybrały surowy wygląd. — Zastanawiam się, jak ona tak potrafiła się zmienić?

— A co tu jest do zastanawiania się? Żaba zrzuciła skórę i na mgnienie przemieniła się w księżniczkę. Wszystko jak w klasycznej bajce! Jako bajkopisarz powinieneś dobrze się w tym rozeznawać. Ale, mam nadzieję, nie będziesz jej ratował ze szponów hiszpańskiego dragona? Niech się bawi, dziewczątko, bo jutro znów będzie skakać jak żaba po twoim gabinecie.

Babicki z uwagą przyglądał się tańczącej parze. Słowa przyjaciela puścił mimo uszu, gdyż nagle zdał sobie sprawę, że ręce Hiszpana budzą jego odrazę. Oto prawa tamtego dłoń powoli przemieszcza się po plecach Heloizy z góry w dół… Właśnie dotarła już do talii… „Kuźwa! Czyżby ona nie czuła i nie rozumiała, że ten kutafon…” Babicki podniósłszy kieliszek z winem, szybko go opróżnił.

— Pora na mnie! — Nagle stwierdził. — Pani Elżbieto, proszę przetłumaczyć naszym hiszpańskim partnerom, że zmuszony jestem pożegnać się. Mam jeszcze dziś do załatwienia kilka ważnych spraw.

— Ty, dokąd? — Zapytał ze zdziwieniem Bartus.

— Do Konstancina. Mam ważne zajęcie…

Bartus mrugnął dwuznacznie, uśmiechnął się i skinął głową. „Wiadomo: chwycił Januszek wenę na kolejny rozdział swej książki” — skwitował w myślach.

— A my z panią Elżbietą i… — Spojrzawszy na tańczącą Heloizę, dorzucił — z twoją asystentką jeszcze tu jakiś czas pobiesiadujemy.

— Nie. Heloizę zabieram. Jest mi potrzebna. — Uniósł czarną aktówkę z nóg i pomachał nią przed nosem przyjaciela. — Tu są bardzo ważne dokumenty, których jeszcze nie przeanalizowałem.

Nie zaczekał na odpowiedź zastępcy. Szybko wstał, przeprosił wszystkich przy stole, złapał z krzesła rzeczy Heloizy i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę parkietu.


— Nadal niewiele rozumiem, panie prezesie. — Poirytowanym głosem skarżyła się Heloiza, gdy znaleźli się w limuzynie. — Najpierw każe mi pan zrelaksować się, odpoczywać a potem nagle wszystko pan zmienia i wyznacza mi nowe zadanie?

Sali Sari spokojnie prowadził samochód, wsłuchując się w głos dziewczyny, próbując przed surowym wzrokiem swego szefa ukryć promienny uśmiech.

— Znaczy się, jedziemy do Konstancina? — Zapytał i ujrzał we wstecznym lusterku potwierdzające kiwnięcie głowy szefa.

— Nie. Jeśli idzie o mnie, to ja jadę do domu. — Heloiza zdecydowanie zaoponowała. Zaczęła zbierać włosy z ramion, upinając je w ciasny węzeł na plecach, który nie chciał trzymać kształtu i ponownie włosy dziewczyny rozpłynęły się po ramionach. — Zepsuł mi pan wieczór i nie dał potańczyć. A muzyka była taka cudowna… Mój partner, taki szarmancki, delikatny…

— Zwłaszcza jego ręce… — Ostry głos prezesa zmusił Heloizę do odwrócenia się na swoim przednim siedzeniu i spojrzenia w tył, prosto na niego.

— On miał normalne ręce, tylko trochę chłodne.

Babicki przechwyciwszy w lusterku uśmieszek kierowcy, w odpowiedzi tylko ciężko westchnął. Jego myśli motały się, ponieważ… Heloiza była bez swojej „czarnej powłoki”. Jej włosy znów rozpływały się po ramionach i poruszały w takt ruchu samochodu.

— Ma pani bardzo piękną sukienkę. — Postanowił rozładować sytuację Sali Sari.

— Dziękuję. — Uśmiechnęła się Heloiza. — Tylko pan to zauważył. — Zaczęła na powrót upinać włosy — U całej reszty wywoływała oznaki znudzenia. — W końcu udało jej się uporać z włosami, spinając je grzebieniem na zagłówku. Teraz próbowała założyć na siebie sweter. — Dalej pojadę do domu autobusem. Proszę zatrzymać się przy tym przystanku. Sali Sari, proszę!…

— Ale wciąż mamy pracę. — Babicki podniósł złowróżbną aktówkę z kolan i pomachał nią w powietrzu.

— Panie prezesie… Tam wszystko jest opisane prosto i przejrzyście. Może pan się obyć całkowicie bez tłumacza. A mój roboczy dzień już dawno się zakończył. Proszę pozwolić mi…

— Dobrze. Odwieziemy panią do domu. Sali Sari…

Kierowca skinął głową i limuzyna gwałtownie zakręciła w kierunku wylotówki na Sochaczew.

— Ależ z panami trudno się dogadać… — Rzekła, nie zauważając uśmieszków na twarzach mężczyzn. Złożyła ręce na piersiach i zamilkła.


— A teraz do dworku? — Zapytał Sali Sari, gdy tylko Heloiza opuściła samochód.

— Nie, na Chłodną 51, do apartamentu. Musze jeszcze nad czymś popracować… — Odpowiedział, pospiesznie otwierając czarną aktówkę.

Otworzył, po czym ze zdumienia aż zdrętwiał. Okazało się, że w środku… nie było nic?!… Rzucił ją obok, na siedzenie i cicho szepnął:

— Nie rozumiem… Tam nic nie ma! Ciągle nic nie rozumiem… — następnie nerwowo potarł czoło palcami i dorzucił. — I nie spocznę, dopóki nie zrozumiem.

— Zrozumie pan, szefie, zrozumie… — Powiedział kierowca nie kryjąc uśmiechu na twarzy. — Tam w środku miało być to, co Heloiza dopiero zamierza zebrać nad swoim rozlewiskiem z dziecięcych wspomnień, w ogrodach gdzie kwitnie galicyjska róża… Więc, szefie, dokąd ostatecznie jedziemy, do dworku czy apartamentu?

Rozdział 10

Heloiza odhaczyła w kalendarzu kolejny dzień swojej pracy i ciężko westchnęła. Minął już ponad tydzień, jak zatrudniła się w tej firmie, ale kończąc każdy następny dzień, wcale nie była pewna, czy pracować będzie także jutro. Przez wszystkie te dni szef chodził naburmuszony jak burzowa chmura: nie patrzył na nią, sucho wydawał polecenia i przeganiał swoją sekretarko-asystentkę, jak przysłowiową kozę, z najróżniejszymi sprawami po wszystkich oddziałach firmy. Ale ona się nie żaliła. Podczas tych dni miała okazję poznać wielu współpracowników i nawet ich posortować według „wredności charakterów”. Znalazła też przyjaciół. Poznała między innymi rówieśnicę — Patrycję. Dziewczyna studiując wieczorowo na Uniwersytecie Warszawskim zarządzanie, dorabiała tu jako specjalistka w dziale logistyki. Pierwszym przyjacielem Heloizy wciąż pozostawał Sali Sari. Jej szef zdobył się na gest, za który jest mu bardzo wdzięczną: zaczął wysyłać po nią samochód, aby podwoził ją do pracy. Początkowo było to dla Heloizy krępujące, ale po jakimś czasie była zadowolona, ponieważ codziennie nadarzała się okazja porozmawiać z kierowcą, tak po prostu, zwyczajnie, od serca…

Na wszystkie inne negocjacje prowadzone przez firmę, więcej już nie chodziła. Rola oficjalnej tłumaczki przypadała przecież pani Elżbiecie. Po spotkaniach otrzymywała od niej dyktafon i na podstawie zarejestrowanego zapisu sporządzała dla szefa sprawozdania i raporty. Co prawda wiele razy musiała korygować nieścisłości w tłumaczeniach, ale nie zamierzała z tego powodu robić problemu, tym bardziej, że innych znacznie poważniejszych powodów na co dzień jej nie brakowało. Prawie wszystkie swoje rezerwy finansowe zużyła na pogrzeb babci i zakup drogich kostiumów do pracy. (Było nie było: zatrudniła się na eksponowanym stanowisku, w bardzo prestiżowej firmie, w której trzeba było przestrzegać wizerunkowych zasad). I właśnie trzy dni temu zabrakło jej pieniędzy. Rodzice, zgodnie z deklaracją matki, zapowiedzieli przecież, że skoro chce podejmować w życiu samodzielne decyzje, na pomoc z ich strony niech nie liczy. I nie liczyła. Zebrawszy się na odwagę, poprosiła Sali Sariego o pożyczenie jej jakiejkolwiek kwoty pieniędzy. Kierowca, niemało zdziwiony i zaskoczony prośbą dziewczyny, pieniądze — tyle na ile było go stać — pożyczył. Była mu wdzięczna, że czyniąc to nie pytał o nic i „z buciorami w duszę wchodzić nie zamierzał”. Po prostu: wręczył dwieście złotych, choć wręczając ciężko westchnął. Potem, w dalszym ciągu ratując stan swoich bieżących finansów, zorientowała się, że ma okazję przetestować pewną dietę, której niewątpliwą zaletą było to, że do minimum można było (trzeba było!) ograniczać jedzenie. Dzięki „diecie” mogła więc zaoszczędzić sporo środków. Nastrój dziewczyny poprawił się z dnia na dzień i ponownie zaczęła się uśmiechać.


— Oho, widzę, że mamy dobry humorek! — Usłyszała głos wiceprezesa Wiolińskiego. Mężczyzna stał w drzwiach, z rękami splecionymi w pasie. — Bardzo chciałbym go pani nie zepsuć.

— To proszę się cieszyć jak ja, żeby patrząc na pana nikomu nie markotniała mina. Ma pan niekiedy niezwykłą zdolność przemalowywania świata wokół siebie z kolorowego na szary.

— A pani niby takiej zdolności nie ma? — Zareplikował i podszedł do jej biurka. — Jakoś nie widać tego po twarzy pani szefa.

— A coś jest z panem prezesem nie tak? Nie zauważyłam… — I dziewczyna z uwagą spojrzała na prezesa Babickiego, ślęczącego jak zawsze nad komputerem po drugiej stronie przepierzenia. — Wydaje mi się, że wszystko z nim w porządku. Niczego niepokojącego nie widzę.

— W porządku? Z nim?! Toć już z samego rana, nim przyszła pani, „rozdeptał moich ludzi w drobny pył”! Niemalże nie zwolnił szefa działu kontaktu z masmediami, choć nie uniknął tego losu jego zastępca… Mi też się oberwało i nie wiem nawet, za co…

— Zapewne były jakieś ważne powody. Może panowie niewłaściwie wykonaliście powierzone wam zadania?

— Co?! A kto pani dał prawo do oceny naszej pracy? Przypominam, jest pani tu jedynie sekretarką, a na dodatek introwertyczką o oczach mumii i jadowitym języku. — Twarz wiceprezesa Wiolińskiego poczerwieniała a w źrenicach błysnęło złością i wzgardą. Powoli podszedł do Heloizy, zbliżył się na odległość ramienia, zbliżył swoją twarz do jej twarzy i cicho wyartykułował: — Ostrzegam cię, koleżanko, jeśli będziesz oceniać naszą pracę, to ja…

— To zamieni pan moje życie w koszmar. — Zakończyła jego słowa spokojnym głosem. — Dla podniesienia ekspresji powinien pan jeszcze walnąć pięścią w biurko.

Wiceprezes Wioliński „przełknął” złość i groźnym głosem oznajmił:

— Dokładnie. Zamienię twoje życie w koszmar… Nie waż się więcej oceniać naszej pracy…

— Nawet gdybym o to poprosił panią Heloizę? — Nagle usłyszeli głos Babickiego. Stał w drzwiach gabinetu. Jego groźne spojrzenie i nerwowe pstrykanie palcem przycisku automatycznego długopisu niczego dobrego nie wróżyło. — Nie godzi się, Bartusie, zrzucać winę na barki kogoś innego… A tym bardziej obwiniać bezbronną dziewczynę.

— Bezbronną? — Wykrzyknął wiceprezes, ale podniesiona ręka prezesa ukróciła dalszą eskalację zastępcy.

— Dość. Uspokój się… Pani Heloizo, proszę wziąć laptop i przyjść do mojego gabinetu. — Powiedział i odwróciwszy się wrócił do przerwanej pracy.

— Pani Heloizo, tu są raporty i ich tłumaczenia. — Rzekł prezes, nie odrywając wzroku od swojego biurka. Przesunął teczkę z raportami na skraj blatu. — Proszę je stąd zabrać.

Heloiza wzięła teczkę i zastygła w miejscu.

— Na co pani jeszcze czeka?

— Co mam z nimi zrobić? Nie powiedział pan…

— Rzeczywiście. — Prezes Babicki podniósł dłoń do twarzy, potarł czoło palcami, ale nie patrzył na nią. — Pani Heloizo, proszę sprawdzić przekłady zaznaczonych artykułów z tych oto materiałów. To jest, chciałbym, aby…

— Rozumiem. — Przerwała swojemu szefowi. — Chciałby pan, abym rzuciła swoim „świeżym okiem” na tłumaczenia?

— Dokładnie… Pani świeżym okiem. Dobrze to pani ujęła. Wiem, że to dość dużo roboty, ale do obiadu powinna chyba pani zdążyć? Potrzebuję tego raportu na posiedzenie rady nadzorczej.

— Oczywiście, panie prezesie, proszę się nie martwić. Zdążę. A pan powinien lepiej o siebie zadbać.

Dopiero teraz prezes Babicki spojrzał na swoją sekretarkę i zapytał:

— Co ma pani na myśli?

— To, że podobno rzuca się pan na ludzi. Pan wiceprezes powiedział mi, że prawie starł go pan dziś rano na proch, a zastępcę kierownika działu technicznego zwolnił… Widocznie jest pan przemęczony pracą i przez to rozdrażniony. Polecam częściej pić „baranią nalewkę…” — Ponieważ oczy prezesa Babickiego rozszerzyły się, Heloiza natychmiast przystąpiła do wyjaśnień — rozumiem pana zmieszanie, nazwa tej mikstury nie brzmi, oględnie mówiąc, zachęcająco, ale jej pozytywny wpływ na organizm, proszę mi wierzyć, jest nie do przecenienia.

— A co w tej nalewce takiego dobrego? I na czym ten pozytywny wpływ polega? — Zapytał, intuicyjnie czując, że dziewczyna doradza mu szczerze.

— Nalewka ta, panie prezesie, przydaje sił i wzmaga wytrzymałość, nie tylko ciała, ale przede wszystkim umysłu. Moja babcia często poiła mnie ją, gdy długo musiałam ślęczeć nad pracą. — Heloiza mocniej przycisnęła do siebie dzienniki i kontynuowała — zdarzało się robić tłumaczenia całymi nocami. Cóż… taka była konieczność…

— Rozumiem… — Kiwnął głową, nie odrywając oczu od twarzy dziewczyny.

— Nie, pewno pan jednak nie rozumie, panie prezesie… Bo tych nalewek nie dało się pić… dobrowolnie. — Heloiza poruszyła ramionami i mruknęła pod nosem. — Wzbraniałam się, jak mogłam. Tę nalewkę można było pić tylko przy szczelnie zatkanych wszystkich dziurkach ciała… — Mowę dziewczyny natychmiast zakłócił śmiech szefa, który z trudem powstrzymał. To znaczy, owszem, próbował ukryć usta pod dłońmi, ale przychodziło mu to niełatwo. Dziewczyna zrozumiała, że powiedziała szefowi chyba ciut za dużo. — Proszę mi wybaczyć, panie prezesie, chciałam powiedzieć, że piłam je, zatykając nos, żeby nie czuć zapachu i przy zamkniętych oczach, żeby nie widzieć ich przerażającego koloru i zasłaniając uszy rękoma, żebym nie słyszała, co wygadywałam na jej temat.

— I pani teraz chce, abym dobrowolnie wypił taką truciznę? — Roześmiał się, już niczym nie krępując i nie kryjąc — to co? To jestem aż takim złym szefem? Chce się pani ode mnie uwolnić tak podstępną metodą?

— Nie, no, panie prezesie, jakżebym tak chciała? Za nic w świecie!… Jest pan bardzo dobrym i mądrym szefem. Lubię pana styl pracy. Tylko, dlaczego pracuje pan ponad siły? Jeśli czasem tak trzeba, to musi pan wtedy wspierać organizm, choćby i po to, abym nadal miała w panu szefa… — Dziewczyna zamilkła i zmieszała się, z lekka pąsowiejąc.

— Jak rozumiem, pani babcia musiała być bardzo mądrą kobietą. I czego jeszcze praktycznego panią nauczyła?

— A żeby pan wiedział — żachnęła się — Bardzo mądrą… Czego? A choćby i tego, aby w życiu udawać głupszą niż się jest. Bo jeśli można udawać głupszą, niż się jest, to znaczy, że nie jest się tak całkiem głupią.

— Rzeczywiście, słuszne i inteligentne stwierdzenie!… A zatem, wracając do meritum, zdaniem pani przydałaby mi się nalewka od pani babci, abym lepiej znosił codzienny firmowy rozgardiasz? Hmm… Dobrze! Posłucham panią. Proszę mi zatem obiecać, że mi jej pani naparzy.

— Oczywiście, panie prezesie! Obiecuję.

— Świetnie! A zatem jutro, po konferencji, na której mam wygłosić wykład, zrobimy sobie półdniowe wakacje. Pojedziemy do mojego dworku, do Konstancina i wypróbuję napar pani babci. Może tak być? Zgadza się pani? — Babicki niecierpliwie czekał na odpowiedź. W oczach dziewczyny dostrzegł pewne zakłopotanie. Przypuszczając, że nie wie, co mu odpowiedzieć postanowił ją wspomóc. — Proszę się niczego nie obawiać, Heloizo, nie jestem wilkiem i nie zjadam małych dziewczynek. Wręcz przeciwnie, muszę chronić je przed złymi wujkami i ciotkami. Ale, oczywiście, jeśli nie może mi pani zaufać, to…

— Zgadzam się. — Stanowczym głosem odpowiedziała. — I proszę tylko pamiętać, że ja, z kolei, nie jestem małą dziewczynką, która dałaby się zjeść wilkowi. — Jej oczy nagle „zmroziły się”, a wzrok skoncentrował na krawacie szefa. I ponownie przeobraziwszy się w posłuszną sekretarkę, szybko opuściła gabinet.


Janusz Babicki patrzył na zamknięte za dziewczyną drzwi i nie mógł w głowie zebrać myśli. „Co to było? Co to za zaskakujące przeobrażenie wesołej i młodej dziewczyny w srogiego potwora? I jak z taką postępować? Z taką, która raz ogniem, raz lodem?” I jak zwykle w takich przypadkach, nie znajdując odpowiedzi na najprostsze pytania, otwierał laptop i dawał ujście swym skołatanym myślom, ujarzmiając je i zapisując w przypisach do swej najnowszej powieści.


Prawdziwa kobieta nie jest małą dziewczynką, która dałaby się zjeść wilkowi. Jest na to zbyt mądra i przewidująca… Prawdziwa kobieta jest jak piękna rzeźba — może ją ulepić tylko wrażliwy artysta, od początku świadomy swych intencji. Bo czyż prawdziwa kobieta nie jest jak kwiat, który w pełni rozkwita tylko przy troskliwym ogrodniku? Jest!… Prawdziwa kobieta to rzeka — a jej horyzontalnym celem: ocean albo przynajmniej prawdziwe morze…


Pisząc te ostatnie słowa Babicki głęboko westchnął. Już dawno zdał sobie sprawę, że coraz częściej rozmyśla o swej sekretarce. Tak często, że nawet postanowił ograniczyć z dziewczyną kontakty z nadzieją, że z czasem wszystko wróci do „punktu wyjścia”. I prawie tak by się stało, gdyby nie ta… „barania nalewka”? ! — „Co to za trucizna? I jeszcze, ja — dureń, sam zgodziłem się wypróbować?!” — Poza wszystkim nie mógł zrozumieć, w jaki sposób udało mu się wykrztusić z siebie tak śmiałą propozycję, by dziewczyna przyjechała do jego dworku i naparzyła mu tam tego swego dziwnego eliksiru. — „Może ten Bartus miał jednak rację, może ta moja sekretarka rzeczywiście jest… czarownicą!?”


Heloiza zakończyła tłumaczenia przed wyznaczoną godziną. Miała o tyle łatwiej, że dwa z czterech magazynów tłumaczyła już kiedyś na zlecenie innej firmy. Tłumaczenia te miała nawet przy sobie, na małym pendrivie, pozostało jedynie porównać je z przekładami, o których mówił szef. I szybko wytropiła błąd. W tłumaczeniu, na które miała „rzucić świeżym okiem”, była mowa o pewnym wozie transmisyjnym z anteną satelitarną, a w jej przekładzie — o zupełnie innym: z łączami szerokopasmowymi przeznaczonymi do transmisji danych. Jak to możliwe? Postanowiła rozwikłać sprawę. Zeszła do archiwum technicznego i zamówiła paszporty obu instalacji. Wkrótce znów siedziała przy biurku i studiowała wypożyczoną dokumentację. Wszystko okazało się dla niej bardziej skomplikowane niż się spodziewała. Nie lubiła tekstów technicznych, ale cóż: lubić nie lubić, przetłumaczyć trzeba. Dostawcą obu urządzeń była firma z Włoch a jej z kolei bezpośrednim dystrybutorem na Europę Środkową — firma austriacka. Oba wozy transmisyjne przeznaczone były do przekazywania serwisów informacyjnych i różniły się głównie przepustowością medium. Dokumentacje techniczno-ruchowe zostały przetłumaczone z języka włoskiego na niemiecki z licznymi błędami! Oczywiście, dokonała stosownej korekty do roboczego tłumaczenia, w którym opisała nieprawidłowość przekładu, to jest, jak ją zdiagnozowała i jak poprawiła. Zaniosła wykonane zadanie do szefa i wróciła do pracy. Jej dusza „śpiewała”: przecież przed chwilą pomogła uniknąć niebezpiecznej pomyłki! Uśmiechała się i już z rozkoszą czekała na przerwę obiadową, obiecując sobie po obiedzie podwójny deser.

Gdy minęło pół godziny błogiej ciszy, odezwał się przez interkom prezes:

— Niech pani wezwie mojego zastępcę i kierownika działu technicznego. — Nakazał. — I samej też proszę się nigdzie nie oddalać.


Heloiza skrupulatnie wypełniła dyspozycje. Po chwili stała już przed biurkiem szefa, zauważając, jak doznaje „białej gorączki”. To oznaczało tylko jedno: czekać, aż pan prezes „spąsowieje” znajdując uzewnętrznienie swej złości w lawinie wrzasków.

Wiele więc ryzykując, odważyła się odezwać:

— Panie prezesie, proszę dać mi słowo, że nie będzie pan krzyczeć na ludzi? — Widząc jego matowiejące ze złości oczy, dodała — w przeciwnym razie, to będzie ostatni mój dzień w tej firmie.

Zauważyła, jak nagle prezes wstrzymuje oddech. Patrzył na dziewczynę skamieniałym wzrokiem i nie poruszał się. I wtedy zrozumiała, że jej szef… się przestraszył? Ale czego?

— Panie prezesie, dlaczego wstrzymał pan oddech? — Przerażona spytała. — Proszę, niech pan zacznie oddychać, błagam pana!

Babicki wziął głęboki oddech i odchyliwszy się w krześle, powiedział cicho:

— Daję słowo, że nie będę krzyczeć, a pani… że się ode mnie nie uwolni.

Gdy do gabinetu wszedł wiceprezes Wioliński w towarzystwie kierownika pionu technicznego, Prezes Babicki był już całkowicie spokojny. Spojrzał na swych pracowników i zmarszczywszy brwi, przemówił mentorskim tonem:

— Spójrzcie na tą panią — wskazał ręką na swoją sekretarkę — to dzięki niej pozostaniecie w tej robocie a nasza spółka nie poniesie ogromnych strat.

— Jak to? Co to znaczy? — Natychmiast zapytał wiceprezes Wioliński, czując na sobie przypalający wzrok Heloizy.

— To znaczy, że moja sekretarka zaledwie przez cztery godziny pracy wypełniła tygodniową robotę całego działu technicznego. I gdyby tego nie dokonała, kupiliśmy urządzenia o innych wymogach technicznych. Doprowadziłoby to nie tylko do olbrzymich strat finansowych, ale także do katastrofy technologicznej… — Prezes Babicki wziął z biurka tłumaczenie Heloizy i całej dodatkowej dokumentacji zgromadzonej wokół siebie i przekazując je pracownikom, dodał: — weźcie i przestudiujcie te dokumenty. Następnie spróbujcie wyjaśnić mi powód swego błędu, ale, zastrzegam, w taki sposób, żebym uwierzył…

Pan wiceprezes i kierownik pionu technicznego dość długo analizowali dokumenty, wymieniając się spojrzeniami i rzucając wystraszonym wzrokiem to na prezesa, to na Heloizę.

Tymczasem dziewczyna czekała na komentarze w takim stresie, że nie od razu spostrzegła podchodzącego do niej szefa. Ten — stanąwszy obok niej, ze stoickim spokojem przylgnął swoją dłonią do dłoni dziewczyny. A wtedy… W tym momencie świat dla Heloizy ponownie się zatrzymał. Starczyło jej tylko sił na odwrócenie głowy i spojrzenie w oczy szefa, którego wzrok wyrażał jednocześnie i czułość, i zaniepokojenie.

— Wszystko w porządku, Heloizo? — Cicho powiedział i mocniej zacisnął dłoń na jej dłoni.

Dziewczyna była w stanie odpowiedzieć tylko oczyma: zamykając i otwierając je.

­– A ja już miałem zamiar napoić panią swoim własnym wodzowskim balsamem, który erupcją mocy i energii na pewno nie ustępuje „baraniej nalewce”. Tylko pić go należy… W łóżku. — Powiedział, po czym uśmiechnąwszy się, puścił jej rękę.

Dalej, już ledwie co do niej docierało.


Tej nocy, tuż przed zaśnięciem, wtulonej w miękką poduszkę i ciepła kołderkę, w pamięci dziewczyny wciąż wybrzmiewały fragmenty fraz, pojedyncze słowa… czułe spojrzenie pana prezesa, dotyk jego dłoni… i znów czułe spojrzenie pana prezesa, dotyk jego dłoni… czułe spojrzenia… A nad zabudowaniami małego Wojcieszyna zapadała ciemna pachnąca noc. We wszystkich domach pogasły światła, a ona wciąż samotnie podąża do domu pustą drogą. Nagle zrywa się delikatny wiatr. Wilgotnym nocnym podmuchem pieści jej łydki, kolana i dłonie. A ona wciąż idzie przed siebie. Minęła kapliczkę przy zbiegu Wspólnej i Traktu Królewskiego. Do domu już niedaleko. Wiatr owiewa jej osłonięte ramiona, muska po szyi… Wilgoć rosi jej usta, oczy… I nagle czuje, że coś się wokół zmienia. Nawet psy ujadające w dali, zamilkły. Czuje przyspieszone bicie serca. Po chwili zdaje sobie sprawę, że nie jest sama. Spokojnym za nią krokiem ktoś kroczy. To nie ktoś. To pan prezes Babicki. Nie widzi go, ale czuje. O tak! Jest już całkiem blisko, jest tuż-tuż i chwyta ją za dłoń, i delikatnie ściska… I wreszcie go widzi, patrzy na niego i widzi ten przenikliwy wzrok wyrażający jednocześnie i czułość, i zaniepokojenie. „Wszystko w porządku, Heloizo?” — Cichym barytonem zaśpiewuje, mocniej zaciskając dłoń na jej dłoni. Ona patrzy na niego wielkimi czarnymi oczyma i widzi tylko gwieździste niebo. Stoją przed ogrodzeniem. Jest całe ze szkła. Po drugiej stronie żaluzja i jakiś stół. Ona dotyka policzkiem zimnej szyby, on staje za nią, dotyka palcami jej pleców, schodzi niżej, do bioder i bada je jak przybysz z kosmosu: centymetr, po centymetrze… Kula ciepła formułuje się pod sercem… Przeciska w stronę żołądka… A on, pan prezes, pan Janusz, Januszek bada dalej i dłonie Januszka z lisią zwinnością wślizgują się pod jej koronkowe majteczki. Kula ciepła parzy. Ciało Heloizy się pręży. Kula rośnie, przypala żarem od środka, ciśnie się do podbrzusza. Jej serce zaczyna bić szalonym tempem, stopy i uda ocierają się o siebie, niepokorna szczelinka rosi się wilgocią. Czas się zatrzymuje, rozświetla seledynowym neonem, oślepia, zamienia w błyskawice. I wtedy biała kula eksploduje… Snop ognia, iskry… Tysiące słońc rozświetlają niebo…


…Ledwie chwytając oddech, cała mokra od potu, wijąc się ciągle jeszcze w spazmach, Heloiza obudziła się.

Rozdział 11

Następnego dnia pan prezes Babicki zaprosił Heloizę do restauracji na obiad. Siedząc naprzeciwko i popijając sok pomidorowy, prowadzili miłą pogawędkę.

— Jestem szczęśliwa, że wszystko skończyło się tak dobrze. — Po raz kolejny powtarzała, z wdzięcznością patrząc na szefa.

— Jeśli tylko pani zechce, będę zapraszał panią codziennie. A i tak nigdy nie spłacę długu, pani Heloizo, jaki mam wobec pani. Gdyby nie pani, gdyby nie pani pieczołowity przekład, moglibyśmy jako firma pakować już manatki. Myślę, że była to dobra lekcja dla nas wszystkich.

Heloiza początkowo kiwnęła przytakująco, ale potem pokręciła głową.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.81
drukowana A5
za 60.17