E-book
2.94
Harremid

Bezpłatny fragment - Harremid


Objętość:
127 str.
ISBN:
978-83-8221-461-1

Część VI
Harremid

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

Kontakt: bookbonk@gmail.com

I. W otchłani

Zgodnie z moim oczekiwaniem Viria dotrzymuje danego słowa. Jej okręt rzuca kotwicę w pobliżu brzegu Otchłani, gdzie w sercu tej krainy ma przebywać czarownik Gabu. Wodujemy dwie łodzie i niebawem schodzimy na suchy ląd. My, czyli ja, Viria, jak również kilku piratów oraz nieskrępowana już Nail.

Lecz uwalniam ją z więzów bynajmniej nie dlatego, iż wybaczam jej zabicie Atrix i mego nienarodzonego dziecka. Jedynie wychodzę z założenia, że tu, na tej przeklętej ziemi, i tak nie ma ona dokąd uciekać. A jeżeli spróbuje szczęścia samotnie, niech i tak będzie. Ale taki wybór niechybnie przyniesie jej śmierć. Obecnie ciągle myślę, że jak najbardziej zasłużoną śmierć. Jednak dopóki żyje, niech pokutuje.

— Ona to poniesie i to również. — Na kamienistej plaży wskazuję na Nail, a potem na wyciągane z łodzi skrzynie z prowiantem.

— Da radę to wszystko udźwignąć…? — pyta Viria.

— Musi.

— Musi…?

— Tak, ponieważ zabrałem ją na tę wyprawę, jako juczne zwierzę. Jest tu tylko dlatego.

— Tylko dlatego…? — wyraża wątpliwość kobieta. Przygląda się z uznaniem sylwetce dziewczyny i sugeruje: — Skoro ma status niewolnicy, co osobiście popieram, to nich służy też wieczorami swym ciałem moim kamratom. A może i ja się przy niej co nieco ogrzeję…

— Nic z tego — oznajmiam zdecydowanie. — Będzie nosić bagaże, zbierać chrust na opał oraz przygotowywać do spożycia upolowaną zwierzynę. To wszystko.

— Hmh… — mruczy bez przekonania Viria i drwiąco dorzuca: — Ciekawy zestaw, jak na juczne zwierzę… Ale jak tam sobie uważasz. W końcu ty tu dowodzisz…

— Właśnie — ucinam dalszą dyskusję i przesuwam nogą w kierunku Nail ciężkie, skórzane torby.

Dzień jest chłodny, w powietrzu przeważa wilgoć, a przestrzeń osnuwa gęsta niczym dym szara mgła. W takiej atmosferze kroczymy niezbyt długą kolumną pomiędzy ciernistymi zaroślami. Idę na czele razem z Virią. Za nami poruszają się trzy pary uzbrojonych po zęby piratów. Na końcu, trochę z tyłu z powodu dźwiganego ciężaru, sunie ociężale Nail, z trudem dotrzymując nam kroku.

Przemieszczamy się w kierunku północnym, w milczeniu, aż w pewnym momencie wyłania się przed nami okazały szkielet jakiegoś potwora. Przyglądam się z respektem jego długim zębiskom i kościstym wyrostkom na bielejącej czaszce. Z kolei wokół jego racicy zauważam żelazne wnyki na łańcuchu. Viria ogniskuje na nich wzrok i kpiąco oświadcza:

— Doskonale. Teraz mam pewność, że jesteśmy na właściwej drodze.

— Więc to ma być… drogowskaz? — zapytuję zdziwiony, spoglądając ciągle na szkielet.

— Jakbyś zgadł… — Kobieta patrzy na mnie z wyższością. Następnie, jakby starając się przedrzeć wzrokiem przez mgłę, stwierdza: — Nieco dalej znajduje się obszerna polana. To będzie dobre miejsce na postój i nocleg.

— Nie za wcześnie na biesiadę? — wyrażam wątpliwość.

— Nie — rzuca ostro Viria. — Musimy się tu zaadoptować i zorientować, czy w pobliżu nie ma jakichś niemiłych niespodzianek. A przede wszystkim powinniśmy przeczekać tę podejrzaną mgłę. Nigdy nie wiadomo co się z niej może nagle wyłonić. — Rozgląda się z niechęcią i demonstrując skórzaną mapę w ręku, swobodnie kontynuuje: — Wraz z kolejnym dniem ruszymy wzdłuż strumienia, potem przemierzymy gęsty las i dotrzemy do rzeki.

— Dobrze znasz drogę?

— Jak najbardziej. I dlatego posłusznie dostosuj się do mojego przewodnictwa, przywódco… — Kobieta spluwa na przegniłą trawę. — Rozumiesz? — dodaje.

— Niech tak będzie — oświadczam niechętnie, ale w duchu przyznaję, że na tym nieznanym mi terenie rozsądnie będzie oddać się pod przewodnictwo kogoś doświadczonego.

Na wspomnianej przez Virię polanie rozbijamy obóz i wystawiamy warty. Czterech ludzi na czterech stronach świata w niewielkiej odległości od siebie. Pozostała piątka wznieca ognisko i solidarnie przygotowuje pożywienie. Wtedy sam wkraczam do akcji, cedząc cierpko przez zęby:

— Odpocznijcie. Ona wszystkim się zajmie. — Pokazuję ręką na strudzoną Nail.

— Czemu nie — zgadza się bez oporu Vira i rzuca władczo do dziewczyny: — Narzuć na trawę derkę i przygotuj mi koc, zimno tu. — Rozciera ramiona. Natomiast Nail czyni wszystko zgodne z rozkazem tym, jak i kolejnymi. Ja sam, rozgrzewając się przy właśnie wznieconym ognisku, jakby od niechcenia zapytuję:

— Ile czasu zajmie nam dotarcie do czarownika?

— Ile czasu…? — powtarza w zadumie Viria i jednocześnie bierze się za przegryzanie sucharów. — To zależy… — stwierdza i głośno chrupiąc, ciągnie dalej: — Jeżeli po drodze nie przydarzą nam się żadne wpadki, w co wątpię… to piesza droga zajęłaby kilka tygodni. Jednakże, jak znam życie i Otchłań… wkrótce ktoś, lub coś urozmaici nam naszą wyprawę. Ja zaś liczę, że w zwycięskiej konfrontacji z przyszłym przeciwnikiem uda nam się zdobyć konie… To jedyna szansa, aby względnie szybko i w miarę bezpiecznie pokonać ten niegościnny teren.

— Czy możemy tu liczyć na jakichś sojuszników? — interesuję się.

— Phi! — parska na to Virai. — W Otchłani?! Chyba żartujesz… — kpi i wymachując nadgryzionym sucharem, z determinacją stwierdza: — Przygotuj się, że na nic tu zdadzą się kosztowności, czy piękne słowa, sugerujące nie zarzynanie się nawzajem w razie spotkania oko w oko z tubylcami. W tej przeklętej krainie liczy się przede wszystkim ostry, gotowy do użycia oręż. Jak również ludzkie zasoby… — Spogląda łagodnie na Nail i posypując jej okruchy z sucharów, uciesznie oznajmia: — cip, cip, cip… Smacznego moje ty juczne zwierzę… A niebawem może zwykła kuro niosko na sprzedaż…


*


Nazajutrz ruszamy prosto w górę strumienia. Na niewielkim wzniesieniu mijamy ślady dawnego obozowiska ze spróchniałymi zasiekami z zaostrzonych pali. Potem nie niepokojeni przemierzamy ponury las, polanę i znowuż brniemy w leśnej gęstwinie. Aż pod wieczór docieram na otwarty teren, gdzie bystro płynie pokaźnych rozmiarów rzeka. Viria zatrzymuje się tutaj, a wtedy zadaję jej pytanie:

— Rozbijamy obozowisko?

— Nie — rzuca szorstko. — Przystanęłam tu tylko na chwilę, aby… pozdrowić przeszłość… — Wodzi wzrokiem po spienionych, wodnych kaskadach.

— Zatem niech będzie pozdrowiona — rzucam obojętnie zmęczonym głosem po całodziennej marszrucie.

— Tak, niech będzie pozdrowiona, jasne… — przytakuje kobieta. I już mamy ruszyć w dalszą drogę, kiedy to naprzeciw nas wyłania się liczna grupa jeźdźców w grubych futrach i na chudych, płowych rumakach.

— Broń w gotowości… — posykuje Viria. Sama kładzie dłonie na rękojeściach dziwnych przedmiotów za swoim grubym, czarnym pasem, okalających jej równie czarną spódnicę. Z kolei oddział przywódczyni piratów rozstawia się w równym szeregu, mając pośrodku samą Virię. Nieco z tyłu, dopiero teraz, dochodzi do nas taszcząca pakunki Nail. Ja sam, odważnie, a może raczej głupio, czynię krok do przodu.

Niebawem jeźdźcy w liczbie około trzydziestu zatrzymują się tuż przed nami, a jeden z nich zeskakuje z rumaka. Ma białe, farbowane włosy wygolone do gołej skóry na skroniach, a pozostałe związane w długi warkocz. Mężczyzna ten jest dość młody i niezwykle postawny, a ponurą twarz zdobi mu wytatuowany na czole czarny krzyż. Za broń służą mu dwa toporki przy pasie oraz potężny topór przewieszony przez plecy.

Wydaje się on przywódcą prowadzonej przez siebie grupy i po jego chrapliwie wypowiadanych słowach wychodzi na to, że rzeczywiście nim jest.

— Me imię to Zag. — Uderza się dumnie masywną pięścią w szeroki tors. — Jestem synem wielkiego Gronta z klanu Mroźnej Rzeki.

— Czyli synem trupa — rzuca wyzywająco Viria.

— Tak, mój ojciec odszedł ze świata żywych, a jego duch rozpłynął się w nicości… — Barbarzyńca mrozi kobietę nienawistnym wzrokiem i kładąc ręce na metalowych głowicach toporków, czyni zdecydowany krok naprzód. Na co zagradzam mu drogę i z dumą oświadczam:

— Zwą mnie Avezan i jestem synem mitycznej Anrei.

W odpowiedzi na moją deklarację odnoszę wrażenie, że ciemne oczy barbarzyńcy wręcz rozpalają się wściekłym ogniem gorącej nienawiści. Zaś zza pleców dochodzi mnie rubaszny rechot Viri, a następnie jej drwiąco wypowiadane słowa:

— Ha! Zdaje się, wypadałoby ci wiedzieć, Avezanie, że to właśnie twoja matka pozbawiła życia, w taki czy inny sposób… wspomnianego tu Gronta, ha, ha!

Te słowa na moment wybijają mnie z równowagi i to wystarcza, abym dał się gwałtownie uderzyć otwartymi dłońmi w klatkę piersiową. Od siły ciosu barbarzyńcy lecę do tyłu wprost na piratów Viri. Ona sama odzyskuje powagę, wychodzi przed szereg i ostro krzyczy do Zaga:

— Zamiast mścić się za dawne, wątpliwe krzywdy, proponuję, abyśmy ku obopólnemu dobru pohandlowali! Bo widzę, że nie macie ze sobą kobiet! Za to my… — ucina zdanie, spogląda z ukosa na Nail i przyzywając ją ręką, drwiąco do niej gdaka: — Cip, cip, cip…

— Kimkolwiek jesteście… co chcecie za czarnowłosą o ciemnej skórze i czarnych oczach? — chrypi naraz rozochocony Zag i rozbiera Nail pożądliwym wzrokiem.

— Konie i swobodny przejazd — pada odpowiedź Viri.

— Dwa konie i przejazd — uściśla barbarzyńca. — Tyle możemy dać.

— Dwa… — powtarza kobieta i kiwa mi twierdząco głową, dając do zrozumienia, że w dalszą drogę udamy się już sami, za to na rumakach.

— Zatem mamy umowę — stwierdza raptownie Zag i podchodzi do Nail. Na co dziewczyna siarczyście spluwa mu w twarz i przyjmuję pozycję do walki wręcz: — Podoba mi się — stwierdza z uznaniem barbarzyńca. — Ma zimną duszę, ale gorącą krew. Da mi silne dzieci!

— Nie da… — oznajmiam smętnie i chwytam Nail za rękę. Przecież nie mogę jej sprzedać, jak rzeczy. Nawet gdybym chciał, po prostu nie mogę. — Nie mamy umowy, odejdźcie… — dodaję.

— Że co, że jak?! — chrypi raptem wielce oburzony Zag i wściekle świdruje mi oczy własnymi, to przenosi spojrzenie na swych ludzi, a potem Virię. Ta czyni kwaśny wyraz twarzy i wzrusza obojętnie ramionami. Następnie wyjmuje zza pasa dwa dziwne przedmioty i mierząc z nich do Zaga, lekceważąco oświadcza:

— Ach, ci młodzi i ich skryte przed światem uczucia… Cóż powiedzieć… Ciotka Viria przecież nie stanie na drodze wielkiej miłości! A skoro tak… — Nagle rozlega się w przestrzeni głośny, podwójny huk. Z dziur w parze przedmiotów trzymanych przez kobietę unosi się szary dym. Natomiast Zag chwyta się za swą krwawiącą pierś. — Poznajcie moje zabawki, ostatni prezent od czarownika Gabu. Ponoć zwą się pistoletami i są doprawdy wystrzałowe! — Kobieta ostentacyjnie zdmuchuje unoszący się dym.

Z kolei Zag, któremu z ust cieknie strużka krwi, pada na kolana. Odwraca się do swoich oniemiałych z wrażenia ludzi i ostatkiem sił charczy do nich żałośnie:

— Zabić… Zabić ich wszystkich… Zanieść im śmierć.

Barbarzyńcy wahają się chwilę, aż jeden z nich wypuszcza z łuku strzałę, która trafia w szyję dzierżącego szablę pirata. Wraz z tym zdarzeniem, jak na komendę dwie grupy przeciwników zawzięcie skaczą sobie do gardeł.

Sam wyjmuję z pochew dwa krótkie ostrza, które lepiej sprawdzają się w walce z licznym przeciwnikiem na krótki dystans. Podbiegam między konie barbarzyńców i siekam ich po udach, to dosięgam trzewi. Następnie cofam się, aby nie zostać samotnie osaczonym, a po moich bokach dostrzegam innych walczących, w tym piratów z szablami oraz Virię obecnie z tarczą i toporem.

Tymczasem liczniejsi przeciwnicy, choć w pierwszym momencie ponoszą większe straty, to widać, że są wprawieni w oboju. Nie tracą bowiem zimnej krwi i konno zagradzają nam drogę, zaganiając w kierunku bystrego nurtu rzeki. I nie mija wiele czasu, a jesteśmy półkolem okrążeni, mając za plecami wyłącznie wzburzoną wodę.

Przeto chowam krótkie ostrza i zdejmuję z pleców dwuręczny miecz, by wywijać nim zamaszyście wprost w potężne łby rumaków. W ten sposób staram się wyciąć drogę i stworzyć wyłom w pół okręgu. Lecz raptem wymierzone zostają we mnie z końskich siodeł miecze i topory.

Paruję kolejne ciosy własną klingą, aż mój miecz zaklinowuje się w zwarciu i przed śmiertelnym uderzeniem w głowę ratuje mnie czyjś topór skrzyżowany z obuchową bronią. Szybko rzucam spojrzenie przez ramię i dostrzegam, iż pomoc przychodzi od Viri. Jednakże kolejny cios młotem bojowym w mój tors sprawia, że zataczając się do tyłu, wpadam na kobietę i razem lecimy prosto do wzburzonej wody.

Od tego momentu rozpoczyna się zupełnie inna walka, a mianowicie ta z siłami bezwzględnej natury. Odrzucam miecz i rozpaczliwie przebieram rękoma, starając się czegokolwiek chwycić. Jednak moje kończyny nieustannie trafiają jedynie w próżnię. Zaś wzrok jest ograniczony przez spienioną wodę. Co raz czuję tylko dotkliwe uderzenia w brzuch o twarde skały.

Aż naraz odnoszę przedziwne wrażenie, jakby rzeka nagle zmieniła kierunek swego nurt w drugą stronę, a jednocześnie znacząco przyspieszyła. Z tą chwilą do moich uszu dochodzi także złowrogi szum, zdaje się wodospadu.

Dociera do mnie, że czas swobodnego spływania z nurtem właśnie dobiega końca i jeżeli zaraz nie zdołam się wykaraskać z wodnych odmętów, to spadnę w przepaść. Dlatego wręcz jak szalony zaczynam młócić rękoma i nogami, aby tylko w jakiś sposób przeciwstawić się kierunkowi rozpędzonej rzeki.

Zachłystuję się kilka razy lodowatą cieczą, gdy wtem zostaję pochwycony silnie za dłoń i podciągnięty. Chwytam drugą ręką czyjejś kończyny i kolejny raz wypluwając wodę z płuc, ze wszystkich sił staram się podciągnąć. Udaje mi się i to wystarcza, abym wyrwał się wreszcie z wodnej matni i wspierany przez kogoś, wypełznął na płaską, kamienną nawierzchnię.

Za chwilę leżę już na plecach, gwałtownie oddycham i spoglądam w poszarzałe niebo. A odzyskawszy nieco sił, z wdzięcznością bezwiednie szepczę:

— Nail… Nail… — Czuję na klatce piersiowej dłoń i przykrywam ją swoją, po czym z uczuciem powtarzam: — Przepraszam, Nail, przepraszam… — Aż do przytomności doprowadza mnie znanymi mi, zgrzytliwy, kobiecy głos:

— Nagle naprawdę pożałowałam, że nią nie jestem, Nail… Trzeba tak było od razu, że jest coś więcej dla ciebie warta. Wówczas zażądałabym za nią co najmniej czterech koni!

Na te szyderczo wypowiedziane słowa siadam gwałtownie i dostrzegam tuż koło siebie wyłącznie przemoczoną Virię. Kobieta przygląda mi się z kąśliwym uśmieszkiem, a ja wiodę rozbieganym wzrokiem po okolicy. Okazuje się, że znajdujemy się na samotnej skale na samym środku wielkiej, rwącej rzeki. Lecz to bynajmniej nie koniec kiepskich wiadomości. Oto na obu brzegach, w różnych miejscach, stoją całe dziesiątki barbarzyńców i przyglądają się nam.

— Witamy w Otchłani! — kwituje rezolutnie widok Viria, po czym wyjmuje zza paska pistolety i zdegustowana wylewa z okrągłych otworów strugi wody.

II. Partnerka

— Ja bardzo jest źle? — zapytuję przybity Viri. Tak jak i ona jestem związany za ręce i ciągnięty obok niej za linę przytroczoną do siodła jednego z rumaków barbarzyńców. W taki sposób przemieszczamy się w kierunku północnym już dłuższy czas.

— Jak źle? — podchwytuje z kolei kobieta i o dziwo spokojnie oświadcza: — Skoro nasi oprawcy jeszcze mnie nie zgwałcili, a ciebie, wykastrowanego, nie wbili na pal, to znaczy, że mają względem nas jakieś ciekawe plany. Tak więc głowa do góry!

— Do góry… — mruczę bez przekonania pod nosem i raz jeszcze ponawiam pełen bezradności krzyk: — Co zrobiliście z pozostałymi! Co z pozostałymi, co z Nail?!

— Odpuść i lepiej oszczędzaj siły — rzuca Viria.

— Niby na co mam je oszczędzać. — Zerkam na nią bez wyrazu. Ona pewnym siebie głosem odpowiada:

— Jakże to, na co. Otóż, młodzieńcze, uciekniemy, tak uciekniemy — utwierdza się w swoich słowach.

— Czyżby…? — wyrażam wątpliwość, patrząc na swoje skrępowane ręce.

— Ależ tak. I ostrzegam, że będziesz się musiał co nieco wykazać na pewnym froncie… — Puszcza mi tajemniczo oko.

— Nie ma sprawy… — mówię markotnie. — W końcu to chyba ja nas w tę sytuację wpakowałem.

— Nie da się ukryć — nie kryguje się kobieta. — I co, warto było? — zapytuje zadziornie.

— Co… był warto…? — Nie jestem pewien, co ma na myśli.

— Jak to, co? Oczywiście odrzucić ofertę sprzedaży niemej niewolnicy za parę rączych rumaków, na których teraz zmierzalibyśmy beztrosko do czarownika Gabu.

— Tak… było warto… — stwierdzam po chwili zadumy. — Nie mógłbym czegoś takiego zrobić Nail, sprzedać jej…

— Ha! A wiesz, że od początku sprawiałeś inne wrażenie, traktując ją jak ostatnią szmatę? Szkoda, że wcześniej mi nie zdradziłeś, jak się sprawy między wami mają.

— I co byś wtedy zrobiła…? — stawiam pytanie, choć nie jestem pewien, czy chcę znać odpowiedź. I rzeczywiście wolałbym jej chyba nie słyszeć.

— Jak to, co?! — krzyczy uciesznie Viria. — Sama puściłabym się z kilkoma barbarzyńcami za rącze rumaki! I nie rób takiej zawstydzonej miny. Twoja matka handlowała już moim ciałem, a potem dowiedziałam się nawet, że w swoim zamku przymknęła oko na dobrze prosperujący burdel Kalilli!

Po dłuższym czasie, patrząc smętnie na dyndający się przede mną koński ogon i bujający zad, w iście wisielczej tonacji wyznaję:

— Jak już wspominałem, nasza obecna sytuacja to moja wina. Biorę to na siebie i cokolwiek będę musiał czynić, aby nas z tego wyciągnąć, zrobię to bez wahania…

Kolejne dni jesteśmy gnani nieustannie w jednym kierunku, aż wkraczamy do gęstej puszczy. W niej przekraczamy bramy jakiejś warowni otoczonej wysoką palisadą. A jak mnie informuje Viria, docieramy do osady łowców niewolników.

Tutaj zostajemy umieszczeni w jednym z budynków najwyraźniej przeznaczonych do przetrzymywania ludzkiego towaru. Mieści się w nim bowiem szereg zakratowanych cel oddzielonych od siebie ścianami. Sami zostajemy osadzeni w jednym z takich pomieszczeń, przed którym stają dwaj barbarzyńcy, najwidoczniej wyznaczeni do pilnowania naszej pary.

Wkrótce zachodzi słońce i światło w niewielkim pomieszczeniu pochodzi już tylko od dwóch pochodni zawieszonych na ścianach poza celą. Oświetlają one surowe oblicza barbarzyńców, do których kokieteryjnie uśmiecha się Viria. A zaraz ściąga ona sobie z głowy kapelusz i wachlując się nim zamaszyście, jakby dla ochłody, leniwie oświadcza:

— Ależ tu gorąco… Wręcz cała płonę…

— Tu wcale nie jest ciepło — rzucam obojętnie, co jak najbardziej jest zgodne z prawdą. Jednak kobieta, drocząc się, ściąga z siebie opinający jej talię ciasny gorset i kusząco oznajmia:

— Muszę zdjąć choć trochę ubrania. Robi się aż wilgotne… bardzo wilgotne od mego potu i gorąca… Pomożesz…? — Czyni do mnie zapraszający ruch ręką, a jednocześnie opiera się plecami o kraty. Patrzę na nią coraz bardziej osłupiały, jak zdejmuje sobie skórzany napierśnik i odrzuca na podłogę, ukazując nagie piersi. — Coś mi obiecałeś, pamiętasz…? — Uśmiecha się uwodząco. W tym momencie, jak grom z jasnego nieba dociera do mnie, co planuje ta obnażająca się postać, mająca za nagimi plecami dwóch pilnujących nas mężczyzn zapewne nieobojętnych na kobiece wdzięki. I natychmiast dochodzę do wniosku, że temu akurat wyzwaniu chyba nie podołam. Lecz przeciw mej woli co raz słyszę coraz bardziej namiętny głos: — Obiecałeś… obiecałeś, pamiętasz…? — I widzę wyciągniętą ku mnie dłoń z lekka przebierającą palcami, przyzywający mnie gest. Aż czynię krok jeden i drugi, po czym naraz z całą siłą wtulam się w półnagie, kobiece ciało i wpijam ustami w szyję. — Och! Nie tak gwałtownie, och! — jęczy w odpowiedzi Viria, po czym odpina sobie pas z wąskiej talii, który opada na podłogę, a potem ściąga spódnicę. Z kolei moja własna dłoń zdejmuje jej przepaskę biodrową i oto postać przede mną stoi wyłącznie w wysokich butach. — Nie mogę już dłużej czekać… jestem gotowa, jestem twoja… — Kobieta wije się, ocierając swe piersi o mnie oraz plecy o kraty. — Ja sam wyglądam ponad jej ramieniem i widzę dwóch coraz bardziej spiętych barbarzyńców. Jeden na drugiego gniewnie łypie ślepiami, aż kiwają na siebie porozumiewawczo głowami i ruszają do drzwi celi. Otwierają je i wchodzą do środka. Wówczas Viria odpycha mnie lekko od siebie i rzuca w powietrze: — A teraz zrób swoje, ogierze, czyli to, co umiesz najlepiej… Albowiem na moje wdzięki… — Gładzi się namiętnie po piersiach. — Musisz odpowiednio zasłużyć…

Cóż, nie da się ukryć i tak, przyznaję przed samym sobą. Właśnie silnie rozgrzała się we mnie krew, która wręcz buzuje w mych żyłach i napędza do śmiałych czynów. Przeto z zaciętym wyrazem twarzy czynię błyskawiczny piruet i odwijam rękę zaciśniętą w pięść, którą gruchoczę szczękę bliższego przeciwnika. Ten leci przez pół celi i pada jak martwy na podłogę. Zaś ja, z pianą na ustach, skaczę na drugiego barbarzyńcę. Łapię go za futrzany ubiór na torsie i pcham tak długo, aż mężczyzna zderza się plecami z przeciwległą ścianą. Wtedy uderzam go potężnie czołem w twarz. Następnie wczepiam dłoń w ciemną czuprynę i w twardą ścianę trzaskam czaszką, dopóki ta nie rozłupuje się niczym pełen dzban, z którego wylewa się płynna zawartość.

Po zmasakrowaniu mężczyzny spoglądam gniewnie na Virię. Ona w wyuzdany sposób ociera swe ciało o kraty i wodzi po nich nad wyraz długim językiem. Ten widok jeszcze potęguje we mnie wybuch energii. I to do tego stopnia, że podbiegając do leżącego na podłodze barbarzyńcy ze złamaną szczęką, nie poprzestaję na potężnym kopniaku w jego brzuch, tylko szarpię go za głowę, niemal odrywając ją od podstawy czaszki. Potem uderzam jego twarzą o grunt i podnoszę zakrwawione truchło, by z furią cisnąć ścierwem w leżące w pobliżu zwłoki.

Dopiero teraz staram się ochłonąć. A zanim całkiem mi się to udaje, kuca koło mnie Viria, już ponownie w swym czarnym, obcisłym kostiumie. Dopina ona klamrę od paska i szybko przeszukuje trupy pod nogami. Chwyta za klucze i dwa toporki, z których jeden podrzuca do mnie, otrzymuję od niej także nóż. Sama zaopatruje się jeszcze w jakieś drobiazgi wyłuskane z kieszeni martwych mężczyzn, po czym wskazuje mi drogę na zewnątrz celi. Kierujemy się tam razem i szczęśliwie dostrzegam, że dalsza część skąpo oświetlonej przestrzeni przed nami jest pusta. Mijam z Virią kolejne cele i odprowadzających nas obojętnym wzrokiem zamkniętych tu ludźmi.

Aż naraz zatrzymuję się przed zakratowanymi drzwiami. Zabieram towarzyszącej mi kobiecie pęk kluczy i machając nimi przed więźniami, ostro ich zapytuję:

— Chcecie być wolni?! Bo jeżeli tak, to o swoją wolność będziecie musieli zawalczyć!

— Przestań! — posykuje do mnie ostro Viria i szarpie za ramię. — W otwartej walce nikt nie wyjdzie stąd żywy, a po kryjomu nie uda się uciec licznej grupie. Zatem nie rób im fałszywej nadziei!

W duchu przyznaję kobiecie rację. Dlatego pokornie pochylam głowę i czynię przepraszający gest dłońmi w kierunku więźniów. Następnie idę dalej w kierunku drzwi wyjściowych. Aż tuż koło nich słyszę nietypowe dudnienie. Spoglądam za kraty ostatniej z cel i zauważam tam postać jakby niezwykle potężnego człowieka, lecz w białym futrze wydającym się integralną częścią tej postaci. Ponadto ta monstrualna istota uderza się pięściami w tors, wydobywając z niego zasłyszany przeze mnie głuchy odgłos. A zaraz rozczapierza ona dłonie, gdzie w jednej z nich brakuje dwóch palców, i wczepia je w kraty.

Przyglądam się tej istocie ni to człowiekowi, ni zwierzęciu naprawdę zaskoczony. Ona rozwiera szeroko paszczę z ludzkimi zębami i ryczy gardłowo, obficie spryskując moją twarz śliną. Wycieram się z obrzydzeniem i jednocześnie do moich uszu dochodzi ponaglające posykiwanie Viri:

— To świetnie, że znalazłeś sobie nowego kompana, ale może innym razem poplujecie sobie przyjacielsko po mordach. A teraz chodźmy!

— Dobrze… — mówię i zwracam się w kierunku drzwi, ale w progu dostrzegam raptem postać osłupiałego barbarzyńcy. Reaguję błyskawicznie, wyjmując nóż i przykładam go do męskiego gardła. Natomiast drugą ręką szarpię mężczyznę ku sobie. Wprasowuję go silnie w ścianę i gniewnie powarkuję:

— Dlaczego nas zatrzymaliście, a nie zabiliście od razu? Co chcieliście zrobić? Sprzedać nas jak zwierzęta?!

— Tnij — syczy z kolei do mnie Viri. Ale ja jedynie silniej przyciskam ostrze do cudzego gardła. A zaraz barbarzyńca z nożem uciskającym mu szyję, z trudem chrypi:

— Dla Gragezona… Dla Gragezona…

— Co dla niego?! — pytam gniewnie.

— Krwawa ofiara z jego ludzkiego brata… i towarzyszki jego matki…

— Po co?! Jaka ofiara?! — Naciskam coraz mocniej zarówno słowem, jak i ostrzem. Gdy wtem Viria uderza zamaszyście swoim toporkiem w skroń barbarzyńcy.

— Taka ofiara — kwituje z pogardą kobieta i pluje na osuwającego się po ścianie trupa z rozpłataną czaszką.

Lecz równocześnie w progu pojawia się następna para wojowników. Tym razem bez namysłu tnę pierwszego ostrzem po oczach. Niestety o ile jest to skuteczny cios, bo twarz wroga zalewa się krwią, to jest o tyle niefrasobliwy, że w przestrzeni rozlega się opętańczy krzyk okaleczonego mężczyzny.

Za moment Vira wieńczy dzieło, poprawiając zdecydowanie ciosem topora w głowę rannego barbarzyńcy. Ja zaś chwytam drugiego przeciwnika i popycham go na drzwi celi. Nie mija chwila, a na jego twarzy spoczywają wysunięte przez kraty owłosione dłonie człekokształtnej istoty i czaszka nieszczęśnika zostaje dosłownie zmiażdżona. Jednakże alarm spowodowany niedawnym wrzaskiem już został wszczęty i w zatopionej w mroku warowni właśnie ktoś trąbi donośnie, podnosząc larum.

— Po prostu cudownie… wręcz wybornie… — podsumowuje zrezygnowanym głosem Viria. — W takim układzie możemy równie dobrze wrócić do celi i się tam sami zamknąć… Ciągle masz ochotę na małe co nieco…?

— Zamilcz kobieto i bądź gotowa — strofuję ją ostro.

— Niby na co?!

— Aby zawalczyć o wolność! — odkrzykuję i otwieram kluczem drzwi do celi z człekokształtną istotą. Ta spogląda na mnie z ogniem w oczach. Jednak zaraz przenosi złowrogie spojrzenie na grupę postaci z uniesionymi pochodniami, przybliżającymi się szybko do więziennego baraku. A zaraz istota ryczy przeraźliwie, uderzając się pięściami w tors, po czym rzuca jak oszalała na wrogów.

Na ten widok i we mnie wrze krew. Dlatego już zmierzam się porwać do walki, kiedy usadza mnie w miejscu ręka Viri na moim ramieniu. Chcę ją zepchnąć z siebie, ale kobieta nie daje za wygraną, tylko gniewnie posykuje:

— Korzystajmy z nowego zamieszania i uciekajmy. To doskonała okazja! Jest jeszcze nadzieja!

— Mamy uciekać, jak tchórze, podczas gdy inni będą ginąć za naszą wolność?! — Wskazuję z pretensją toporkiem na człekokształtną istotę, która z impetem wpada w grupę ludzi i zdzierając wniebogłosy gardło, walczy zajadle z licznymi przeciwnikami. I zaraz ostro dodaję: — Całym sobą czuję, że tej istocie ktoś kiedyś pomimo wszelkich przeciwności pomógł, uratował ją. I my powinniśmy postąpić tak samo!

W odpowiedzi na moje słowa Viria uderza mnie otwartą dłonią w twarz, jakby dla otrzeźwienia i sączy mi jadowicie do ucha:

— Nie bądź bohaterskim głupcem, nie teraz… Ten waleczny włochacz być może został kiedyś ocalony, skoro tak podpowiada ci serce. Ale może właśnie dlatego cięgle żyje, aby obecnie zapewnić nam możliwość ucieczki. Więc chodźmy! Nie ma na co czekać! — Kobieta kończy głosem nietolerującym sprzeciwu i ciągnie mnie z całych sił w kierunku schodów prowadzących na palisadę. Wbrew sobie ulegam i przeklinając własne tchórzostwo, daję się w pośpiechu poprowadzić na obwarowania obozowiska.

Z kolei za naszymi plecami wciąż trwa gwałtowna, chaotyczna walka okraszana przeraźliwymi wrzaskami okaleczanych ludzi, jak i porykiwaniem człekokształtnej istoty.

Na chwilę zastygam w miejscu, całując dwa palce i unoszę je do góry, spoglądając w kierunku walczącego czempiona. Następnie zwieszam się za ręce po drugiej stronie palisady i luzuję uchwyt, po czym spadam z wysokości trzech dorosłych ludzi. Po kontakcie z podłożem turlam się umiejętnie i bez uszczerbku na zdrowiu wstaję na nogi. Po chwili jest przy mnie Viria, która pokonuje analogiczną drogę. Podaję jej dłoń, a nieco obolała po upadku kobieta, dołącza do mnie i puszczamy się biegiem przez zatopiony w mroku nocy las. Odgłosy walki pozostawiamy szybko za sobą, podobnie jak blade światła pochodni z obozowiska.

Aż naraz docieramy nad brzeg rzeki. Staję w miejscu i spoglądam na zdyszaną Virię. Ona czyni zdecydowany ruch ręką, wskazując nurt i ciężko sapie:

— Musimy wejść… do rzeki… i z jej biegiem się poruszać… dłuższy czas… W ten sposób zatrzemy za sobą ślady… zgubimy pościg…

Kiwam głową na zgodę, wchodzę po pas do lodowatej wody i rozpoczynam mozolny marsz. Towarzysząca mi kobieta podąża tuż za mną, dzięki czemu osłaniam ją nieco przed prądem rzeki i ułatwiam stąpanie po kamienistym podłożu.

Aż w końcu od zimnej wody niemal nie czuję już nóg. I przewracając się kilka razy na śliskich głazach, co skutkuje moim całkowitym zanurzeniem, kieruję się do brzegu. Za mnę, jak cień podąża Viria. Pokazuje ona, abyśmy oddalili się jeszcze kawałek od rzeki w gęste zarośla. Czynimy to, a wtedy dochodzi do mnie dygocący, kobiecy głos:

— Drrrwa… Nazzzbierajmy chrustu i rozzzpalmy ogień…

— A pościg? — zapytuję podejrzliwie.

— Nie ruuuszą przed świtem.

Wobec tej deklaracji szukam po omacku dłońmi suchych gałęzi. Tych na szczęście udaje mi się znaleźć wiele. Z kolei Viria wyjmuje z kieszeni w swym górnym stroju hubkę oraz krzesiwa, zapewne łup z barbarzyńcy w celi. Nie mija wiele czasu, a rozpalamy pokaźnych rozmiarów ognisko. Zdejmujemy przemoczoną do cna odzież i wieszamy na gałęziach koło gorących płomieni. Sami siadamy nago tak blisko nich, jak tylko możemy, aby się nie poparzyć i ogrzewając przemarznięte do cna ciała, dochodzimy powoli do siebie.

— Co za noc… — mówi w pewnym momencie, siedząca na grubym pniaku drewna Viria. — Nie pamiętam, kiedy tak ostatnio przemarzłam, a niemal zamarzłam, brrr…

— Mogę dorzucić drew do ognia…

— Już wystarczy… — stwierdza kobieta. — Jeżeli nas tutaj podpalisz, to będzie równie kiepska alternatywa… Zresztą już jest lepiej, tak, jest lepiej, brrr…

Sam także już zaznaję przy płomieniach nieco ciepła i teraz przysiadam się do nagiej kobiety, aby rozetrzeć jej zimne plecy.

— O tak, dziękuję… słodziutki jesteś… — mówi przymilnie i sama ociera się o moją dłoń oraz ciało, aby uzyskać więcej ciepła. Ja sam spokojnie zapytuję:

— Daleko jest z tego miejsca do naszego celu, do czarownika…?

— W sumie… to cały czas podążaliśmy we właściwą stronę. A zatem już się zbliżamy… — pada odpowiedź.

— Aaa ten Gabu… przyjaciel mojej matki… — zastanawiam się na głos. — Jak to się właściwie stało, że został czarownikiem? Bo mój ojciec, opowiadając mi o ostatnim życiu Anrei, wspominał, że niejaki olbrzym Gabu był jedynie poczciwym kucharzem…

— Hah, prawda — przytakuje Viria, po czym na osobę obecnego czarownika rzuca nieco więcej światła: — Warto ci wiedzieć, że wspomniany grubas był też całkiem niegłupi i lubował się w zgłębianiu wszelakich nauk.

— No tak, jego książka, którą podarował mej matce. — Przypominam sobie o Traktatach Etosa.

— Właśnie. I po tym, jak Anrea haniebnie nas opuściła… po wielkiej bitwie z zastępami Tiry. — Kobieta mrozi mnie na moment wzrokiem. — Po tym wydarzeniu nasz wielki, światły Gabu dowiedział się, że zmarłe dziecko jego partnerki, Adory, nie było tak naprawdę jego, a Exona. To poróżniło tę parę i się rozstali.

— I co dalej zrobili?

— Adora, którą zresztą poznałeś… zajęła się handlem z czasem na naprawdę wielką skalę, używając w swym fachu nieraz niecnych sztuczek, a mówiąc wprost, oszustw. Do tego zaczęła trudnić się handlem niewolnikami i w zasadzie wszystkim, co mogło przynieść jakiś zysk. Tak oto stała się panią największej gildii kupieckiej na kontynencie Pendorum, osobą, z którą trzeba się liczyć…

— A Gabu?

— Otóż… Początkowo próbował on założyć uniwersytet w Etos. Ale szło mu to nader opornie mimo hojnych datków od anonimowych darczyńców jak mnie samej czy Adory.

— Miło z waszej strony…

— No jasne… — potwierdza obojętnie Viria i nieco markotnie kontynuuje: — Jednak potem z dnia na dzień słuch o Gabu kompletnie zaginął. Wszyscy byliśmy przekonani, że opuści Pendorum. Wrócił na rodzimą wyspę albo zgodnie ze swym niegdysiejszym pragnieniem ruszył poznawać inne kontynenty, wielki świat. Wszak po latach niespodziewanie odnalazł się on w Otchłani…

— Sam tam wyruszył?

— Tak.

— Odważny człowiek…

— Bynajmniej, wcale… — Uśmiecha się złośliwie Viria. — Ale jest faktem, że nie dość, że tu przybył, to nawet zamieszkał, posiadł niezwykłą moc i stał się kimś naprawdę wyjątkowym. Dlatego, jeżeli podobnie, jak twoja matka, masz jakieś wielce ambitne plany względem Pendorum, to Gabu jest właściwym adresatem, kimś, do kogo powinieneś się zwrócić o pomoc. A ja, nie powiem, chętnie się twemu działaniu przypatrzę. Choć nauczona przygodą z Anreą, nie obiecuję brać w tym dalszego udziału, zrozumiane? — Puszcza mi oko.

— Często go tu odwiedzałaś, czarownika? — powracam do tematu Gabu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.