HAIKU JAKO ĆWICZENIE DUCHOWE
Żyjemy w ciekawych, dziwnych czasach, w kraju wielce osobliwym, pełnym paradoksów i sprzeczności. „Kto zatem oczekuje, że w świecie diabły będą nosiły rogi, a błazny dzwonki, ten zawsze stanie się ich łupem lub igraszką" (Arthur Schopenhauer).
Zdecydowana większość ludzi — mimo deklarowanego katolicyzmu i wciąż jeszcze żywej pamięci o Janie Pawle II — zajęta jest ekstatyczną pogonią za bogactwem, kupowaniem coraz to nowszych i modniejszych przedmiotów, oglądaniem głupkowatych programów telewizyjnych, korzystaniem z najnowszych technologii komunikacyjnych, by przekazywać sobie banalne informacje. Z jednej strony — jak wykazują statystyki — coraz więcej młodych Polaków zdobywa wykształcenie wyższe, z drugiej zaś… coraz mniej ludzi czyta książki, znikają księgarnie i biblioteki, sprywatyzowana branża wydawnicza szaleje w pogoni za zyskiem, publikując kolejne wyznania i poradniki kolejnych celebrytów, domy kultury zieją pustką i marazmem, a tak zwaną misją telewizji publicznej jest ogłupianie narodu. Politycy, czyli ci, którzy powinni stymulować rozwój kapitału społecznego, intelektualnego i kreatywnego, zajęci są zdobywaniem posad i kombinowaniem, jak by tu jeszcze więcej wyssać z systemu. Przedsiębiorcy natomiast ani myślą o sponsorowaniu inicjatyw kulturalnych; mecenat prywatny w obszarze humanistyki jest w naszej ojczyźnie niższy niż budżet sponsora większego klubu piłkarskiego. A przecież od poziomu rozwoju literatury, filozofii oraz innych dziedzin sztuki i nauki zależy nie tylko nasz narodowy byt duchowy, ale i stan państwa w wymiarze ekonomicznym, demograficznym czy nawet militarnym.
Większość obywateli naszego kraju jakoś wpisuje się w ten stan rzeczy (a kontestatorzy, zamiast zmieniać rzeczywistość, uciekają za granicę). Nieliczni oczekują od życia czegoś więcej, nie satysfakcjonuje ich egzystencja na poziomie hedonizmu i utylitaryzmu. Niektórzy z nich szukają swego miejsca w Kościele katolickim, ale często odbijają się od sztywnych struktur i urzędniczej mentalności wielu księży. Co bardziej wrażliwi i otwarci poszukiwacze transcendencji mają w globalnej wiosce wiele możliwości — wystarczy, że wpiszą w internetową wyszukiwarkę słowa „mistyka” czy „ezoteryka”. I tak oto jakiś uduchowiony — ale nieco zdezorientowany i naiwny — eksplorator rzeczywistości trafia do jakiejś sekty albo zostaje aktywnym zwolennikiem takiej czy innej bełkotliwej doktryny pseudoreligijnej. Takie są pułapki ruchu New Age.
Tego typu intelektualne poszukiwania niosą też ze sobą inne niespodzianki. Przykładowo: jakiś wyrafinowany poszukiwacz, który ostrożnie bada kolejne propozycje w duchowym menu, zapoznając się wyłącznie z pozycjami uznanych autorytetów, nagle dowiaduje się… że stał się oto ofiarą zniewolenia demonicznego, czcicielem okultyzmu i satanizmu, heretykiem oraz osobistym wrogiem Pana Boga i wszystkich świętych. I to nie jest jakaś — z mojej strony — prowokacja intelektualna. Proszę sprawdzić. Wystarczy wejść do pierwszej lepszej (raczej lepszej niż pierwszej) księgarni i nieco poszperać. Łatwo natknąć się na książki pisane przez księży katolickich czy zakonników, wydawane przez wydawnictwa o profilu religijnym — książki, z których wynika na przykład, że zajmowanie się filozofią Wschodu jest grzechem, że konfucjanizm, taoizm czy buddyzm to religie diabła, że niektórzy psycholodzy czy psychiatrzy (jak na przykład Carl Gustav Jung) to gnostycy, okultyści, a może nawet szaleńcy. Że wiele metod terapii alternatywnej i wiele rodzajów psychoterapii czy socjoterapii — metod coraz częściej badanych naukowo i wchodzących do kanonu oficjalnej nauki — to nic innego jak najzwyczajniejsza czarna magia. I tak dalej. Gdzie człowiek nie spojrzy — tam czai się szatan. Gdyby posługiwać się kategoriami wyżej wymienionych obrońców „prawdziwej” chrześcijańskiej duchowości, należałoby wprowadzić na nowy indeks ksiąg zakazanych wielu wybitnych pisarzy religijnych (takich jak choćby Thomas Merton, Anselm Grün, Józef Życiński, Jacek Bolewski, Michał Heller czy Leon Knabit), a także spalić znaczną część zbiorów bibliotek katolickich wyższych uczelni oraz zlikwidować niektóre wydawnictwa o profilu jak najbardziej wzniosłym i pobożnym. I nie trzeba chyba dodawać (ani komentować), że ten model podejścia do kultury realizowany jest obecnie z wielkim zapałem w terrorystycznym Państwie Islamskim (które, tak na marginesie, zupełnie pomija ekumeniczną działalność intelektualną klasycznej mistyki muzułmańskiej). Podobne zresztą podejście do książek wykazywali niemieccy naziści, opętani ideologią, której nie obce były germańskie wątki okultystyczno-mityczne.
Wydaje mi się, że największe zagrożenia współczesnego świata są dwa: zupełna atrofia duchowa (obojętność na wartości duchowe, hedonizm, materializm, przyziemny pragmatyzm) oraz wojownicza pseudoduchowość: podboje militarne i chęć wprowadzenia ideologicznego totalitaryzmu pod płaszczykiem troski o rozwój człowieka (różne odłamy islamu, imperializm rosyjski instrumentalnie wykorzystujący tradycję prawosławia, niektóre zachodnie „postępowe” mody intelektualne). Można wręcz rzec, że XXI wiek będzie konfrontacją — rywalizacją między tymi dwiema odmianami schorowanej duchowości.
Wiele jest definicji duchowości. I wiele sposobów jej rozumienia. Jednym owo określenie „duchowy” kojarzy się z duchami albo osobami stanu duchownego, inni uważają to słowo za synonim jakiegoś dziwacznego marzycielstwa i bujania w obłokach; są też tacy, którzy twierdzą, że nie są religijni, ale pociąga ich duchowość, ba, pojawiają się nawet opracowania w stylu Duchowość ateistyczna. Oksymoron? Czy można być człowiekiem uduchowionym, nie wierząc w Boga, Absolut, jakiś wyższy, transcendentny porządek rzeczy? Cóż, to zależy od definicji.
Pojęcie „duchowość” może mieć szerszy bądź węższy zakres. Możemy mówić o duchowości jako o pewnej ogólnej postawie egzystencjalnej, cechującej się potrzebą kształtowania życia wewnętrznego, a więc doskonalenia myśli, uczuć, woli, czyli uwalniania się od zwierzęcych odruchów i popędów. Inspiracją do tego rodzaju duchowych poszukiwań najczęściej są różne twory kultury. Religioznawca i teolog P. Joseph Cahill wyszczególnia kilka ich kategorii: pisma religijne; tematyka duchowa zawarta nie tylko w traktatach teologicznych, ale i opowieściach, pieśniach, legendach i mądrościach ludowych; sztuki wizualne (malarstwo, rzeźba, architektura); muzyka; niektóre aspekty historii ludzkości. W podobnym duchu wypowiada się James A. Wiseman: „Cały obszar poezji religijnej otwiera szerokie pole do badań dla badaczy duchowości. Wystarczy wspomnieć chociażby o kluczowej roli, jaką w duchowym rozwoju Simone Weil odegrał wiersz George’a Herberta Miłość, jak to opisuje ona w swojej duchowej autobiografii. Dotyczy to również powieści i opowiadań — i to nie tylko tych o wyraźnie religijnej tematyce”. Również David Tracy twierdzi, że „dzieła literackie otwierają nasze umysły, naszą wyobraźnię i nasze serca na nowe, autentyczne i potencjalnie przekształcające czytelnika sposoby bycia w świecie”. Także krytyka literacka może być terenem duchowych eksploracji, o czym świadczą eseje Thomasa Mertona (np. o twórczości takich pisarzy, jak Albert Camus, William Faulkner, Flannery O’Connor, Borys Pasternak) czy jego korespondencja z Czesławem Miłoszem. Poszukiwaniem duchowości w różnych sferach kultury przesiąknięta jest ponadto znacząca część filozofii rosyjskiej (Lew Szestow, Mikołaj Bierdiajew, Wasilij Rozanow). Polacy nie są gorsi w tej interdyscyplinarnej szkole prawdy (Stanisław Brzozowski, Henryk Elzenberg, Zbigniew Herbert, Antoni Kępiński, Kazimierz Dąbrowski, Józef Tischner, Karol Wojtyła, Józef Życiński, Jacek Bolewski, Tadeusz Gadacz, Edward Staniek, Leon Knabit, Jan Trąbka, Jerzy Prokopiuk, Jan Tomkowski i wielu innych).
W węższym zakresie możemy mówić o duchowości buddyjskiej, muzułmańskiej, żydowskiej, chrześcijańskiej, a jeszcze zawężając temat — o duchowości katolickiej, w której można wyodrębnić duchowość benedyktyńską, dominikańską, karmelicką, franciszkańską czy jezuicką (a w tej — ignacjańską).
Dlaczego duchowość wymaga pracy, treningu, ćwiczenia?
„Pojęcie «ćwiczeń» zakłada, że chodzi o powtarzanie pewnych czynności, które mają pomóc człowiekowi w przyswojeniu określonej postawy czy umiejętności. Przysłowie mówi: «Ćwiczenie czyni mistrzem». Wiedzą o tym dobrze sportowcy i artyści. Mówienie o ćwiczeniach «duchowych» wiąże się z przekonaniem, że również w sferze ducha potrzebne jest «wprawianie się», stopniowe przyswajanie różnych umiejętności. Skupienie się na wymiarze «duchowym» nie oznacza, jak jeszcze zobaczymy, wyłącznie wymiaru cielesnego, lecz wskazuje hierarchię obu wymiarów. Właśnie duch wyróżnia człowieka pośród innych stworzeń, jest znakiem jego szczególnej bliskości wobec Stwórcy. Dlatego duch (można go nazwać także duszą) wymaga szczególnej uwagi i troski” — pisze Jacek Bolewski w książce Zająć się ogniem. Odkrywanie duchowości ignacjańskiej.
Każdy rodzaj aktywności twórczej (kształtowanie charakteru, walka z wadami i wypracowywanie cnót to również rodzaj twórczości, dziedzina tworzenia siebie) wymaga treningu — stałej, systematycznej, cierpliwej, wytrwałej pracy. Także literatura. Żeby zostać znawcą tej dziedziny, należy czytać prozę i poezję, książki z zakresu historii i teorii literatury, opracowania z pokrewnych dyscyplin naukowych. Większej pracy wymaga przejście od teorii do praktyki. Pisarz musi bowiem posiąść jeszcze umiejętność przekuwania wiedzy o języku i świecie w konkretny utwór, który zachwyci czytelnika i coś mu da (nie tylko doświadczenia estetyczne, ale i epistemologiczne, metafizyczne, etyczne). Wymaga to pracy, pracy i jeszcze raz pracy (znana reguła dziesięciu tysięcy godzin). Żeby to zadanie stało się możliwe do zrealizowania, twórca musi nie tylko tworzyć dzieło, ale i autora — siebie (nie tylko jako operatora maszyn literackich, również jako człowieka).
Wydawać by się mogło, że powyższe zdania są tak oczywiste, że wystarczy je zapisać i na tym poprzestać. Ale chyba oczywiste nie są, bo nawet uznani teoretycy i praktycy literatury zdają się wyznawać bardzo prostą (prostacką?) filozofię sztuki pisania. Sprowadza się ona do łopatologicznej wykładni: Masz talent albo go nie masz; jeśli jesteś utalentowany, osiągniesz coś jako twórca; jeśli zaś tego talentu jesteś pozbawiony, to już na zawsze będziesz skazany na bycie grafomanem. I koniec pieśni! Z tego wynika w sposób oczywisty, że jeśli ktoś w danym okresie życia nie pisze jak mistrz czy arcymistrz, to choćby sobie żyły wypruł — nigdy nie stanie się prawdziwym artystą. Tego rodzaju determinizm duchowy jest szczególnie bliski polskiej kulturze. Albo jesteś wieszczem, bo muza pocałowała cię w czoło, albo jesteś zwykłym gryzipiórkiem, żałosnym i śmiesznym.
Żeby nie być gołosłownym, poprę powyższą tezę dwoma przykładami. „Czy można kogokolwiek — uczynić poetą? Nauczyć — jak być poetą? Nie, oczywiście, że nie. Czy można nauczyć — jak pisać wiersze? Także — nie (choć to «nie» już nie tak stanowcze i absolutne jak poprzednie…)” — napisał Bronisław Maj, co nie przeszkodziło mu zarobkować uczeniem warsztatu literackiego w jednej ze szkół kreatywnego pisania. Ale nie bądźmy złośliwi i cytujmy dalej: „Czy można — nauczyć pisania wierszy? To zdumiewające, że powyższe pytanie bywa traktowane zupełnie inaczej niż na przykład pytanie, analogiczne przecież: czy można nauczyć grania na trąbce? I podobna jest na oba pytania odpowiedź. To jasne: z nikogo, kto nie ma w sobie talentu i osobowości Milesa Davisa (tylko Miles Davis ma talent Milesa Davisa; tylko Ty, nikt inny, masz Twój talent) — nie da się poprzez naukę i ćwiczenia zrobić Milesa Davisa. Ale można — i warto, bo to naprawdę pomocne i pożyteczne — delikatnie zasugerować młodemu adeptowi, że dźwięk trąbki wydobywa się, dmuchając w jej cieńszy otwór, a nie — wciągając powietrze przez otwór szerszy”. Aha! Ale dlaczego ten Maj pisze tak, jakby w maju był grudzień i jakby należało chwalić łąki umajone śniegiem? Załóżmy, że sympatyczny ten skądinąd literat próbował być dowcipny. Poprzestanę zatem na zadaniu kilku elementarnych pytań. Dlaczego istnieją akademie muzyczne i akademie sztuk pięknych, wyższe szkoły teatralne i filmowe? Czy absolwenci muzycznych uczelni opuszczają te dostojne mury wyposażeni jedynie w wiedzę, do której dziurki należy przyłożyć usta, by wydała z siebie dźwięki rozkoszy? Żeby nie eksploatować już tego Milesa Davisa, przerzućmy się na przykład na Marcela Prousta, Roberta Musila czy Jamesa Joyce’a. To oczywiste, że jest niemożliwe — a nawet absurdalne (gdyby było możliwe) –zrobienie z Jasia (Kowalskiego)… Marcela, Roberta czy Jamesa. Chodzi o to, by Jaś został Janem (a czego Jaś się nie nauczy, Jan nie będzie umiał), by ten polski Kowalski zapisał się w historii literatury powszechnej jak ci wyżej wymienieni i pokazani za wzór. Koniec wątku (mógłby się rozwijać i plątać w nieskończoność).
Pora na kolejny autorytet polskiej szkoły pisania, zresztą nieistniejącej. Jerzy Pilch wyznał kiedyś, że nie wierzy w żadne lekcje pisania, szkoły pisania (a też w takowej prowadził warsztaty) i wszelkie kursowe pisarskie edukacje: „Sama Litera, jeśli nawet ją opanujesz, jeśli ją wkujesz na blachę, i tak ci nic nie da, a Ducha i tak się nie nauczysz”. Skoro guru tak rzecze, coś tu musi być na rzeczy. Wierni — wierzą; sceptycy — próbują sprawdzić. Ja należę do tych drugich. Jeśli ktoś twierdzi, że Ducha nie można się nauczyć, to tym samym podważa sens istnienia ćwiczeń duchowych. A te są znane ludzkości od tysiącleci. Wystarczy się zapoznać na przykład ze sposobami kształcenia adeptów przez mistrzów — szamanów (ale to już temat na seminarium doktoranckie). Uporządkujmy materiał. Słowo „duch” brzmi po łacinie spiritus i w języku polskim prosto i ładnie się kojarzy. Spirytus, alkohol, piwo i inne dziwo… I oto jest pytanie: Czy bez wódki i innych dopalaczy pan Pilch mógłby napisać swoje największe dzieła? Myślę, że wątpię. Wątpię, więc jestem pewien, że Pilch coś tu ukrywa i jest bardzo nieszczery. Alkohol zrobił z niego artystę, ale ten nie chce się do tego przyznać, a zatem ucina dyskusję na temat istnienia mniej destrukcyjnych środków dopingujących.
Główną tezą mojego eseju jest: Da się doskonalić nie tylko Literę, ale i Ducha. Istnieją zatem takie ćwiczenia, które zjadacza chleba potrafią w anioła przerobić. Choć nie do końca. Tak jak trudno jest zmusić nastolatka, którego fascynują wyłącznie gry komputerowe, do przeczytania z zainteresowaniem szkolnej lektury — tak również nie da się zachęcić do pisania wierszy prymitywnego kibola czy innego dresiarza. I nie o to przecież chodzi. Geny oraz wczesne wychowanie dziecka to nieraz czynniki, które definitywnie determinują los dorosłego. Osobnicy pozbawieni pewnej wrażliwości, subtelności czy zarodków duchowości nigdy nie będą w stanie zrozumieć, że kultura ma znaczenie, a literatura to jądro kultury. Oni nas jednak teraz nie interesują. Przedmiotem moich rozważań są ludzie bardziej wyrafinowani, bardziej skomplikowani. Niektórzy z nich chcą — po prostu — pisać. Nieważne, co ich motywuje. Istotne jest tylko to, że mają coś do powiedzenia i chcą to wyrazić, ale nie zawsze potrafią. Czegoś im brakuje. Gdyby mieszkali na Zachodzie, mogliby zapisać się na jakiś kurs creative writing, ale w Polsce mają ograniczone możliwości. Mogą oczywiście przeczytać Alchemię słowa Jana Parandowskiego czy Karafkę La Fontaine’a Melchiora Wańkowicza, ale i tam nie znajdą wszystkiego (co najważniejsze). Muszą szukać dalej.
Wróćmy jednak do pytania, czy naprawdę kształtowanie Ducha ma sens. Kto wątpi, powinien przeczytać Listy do młodego poety Rainera Marii Rilkego. Nie znajdzie tam informacji, jak dobrać rym czy jak wygładzić rytm, ale na pewno się dowie, w jaki sposób kształtować swoje doświadczenia i swoją wrażliwość, by zdobyć tę nieokreśloną, tajemniczą właściwość osobowości, która jest podstawą dobrego pisania. A podstawą dobrego pisania jest mądrość (nie należy mylić jej z erudycją), jak nauczał rzymski poeta Horacy w Ars poetica (zresztą już wcześniej zajmował się tym zagadnieniem Arystoteles w swojej Poetyce).
Żeby móc współkształtować kulturę, trzeba być człowiekiem kulturalnym. Niektórzy twórcy mają ułatwione zadanie, bo wychowali się w środowisku przesiąkniętym bogactwem języka, muzyką, plastyką i innymi wytworami Ducha, inni zaś muszą samodzielnie wspinać się po szczeblach nauki, sztuki (polska szkoła średnio do tego przygotowuje). Istnieją też odmienne potencjały inteligencji, odmienne skale talentów. „Jedni łatwiej wchłaniają wiedzę, mniej lotni muszą się nad nią mozolić. Szekspir dowiedział się więcej prawdziwej historii od Plutarcha, niż wielu ludzi wyczyta ze wszystkich ksiąg British Museum. Poeta musi zdobyć i rozwijać w sobie świadomość przeszłości i pogłębić tę świadomość w toku całej swojej kariery” — napisał (w eseju Tradycja i talent indywidualny) Thomas S. Eliot, dodając, że przy pisaniu wierszy ważny jest też udział świadomości i rozmysłu, żeby na przykład wiedzieć, kiedy użyć świadomości, a kiedy nieświadomości.
Wróćmy jeszcze do niesamowitego Szekspira — mędrca bez wykształcenia (formalnego). Jak on tego Plutarcha (czy Michała z Montaigne) czytał, że tak wiele wyczytał? Na to pytanie pewno nigdy nie poznamy odpowiedzi, bo przecież nie znamy nawet prawdziwej biografii angielskiego geniusza, ale niech czar tego pytania stale nad nami trwa.
I tak oto wkraczamy — kuchennymi drzwiami — do salonu Ducha. Ćwiczenia duchowe kojarzą się powszechnie z jakimiś nieokreślonymi średniowiecznymi rytuałami zacofanego chrześcijaństwa albo też z modnymi technikami mistyki Wschodu. A przecież dwa tysiąclecia kultury europejskiej ukształtowały wiele metod zgłębiania prawdy — tej zewnętrznej (świat) i tej wewnętrznej (uczucia i myśli każdego z nas). Hermeneutyka, filozoficzna metoda interpretacji tekstów, powstała stosunkowo niedawno, ale od wielu wieków badacze Pisma kształtowali i kształtują techniki egzegezy. Zastanówmy się, czy można się od nich nauczyć (żeby Montaigne inspirował nas tak jak Szekspira) wnikliwego czytania.
Egzegeci określili kolejne stopnie wtajemniczenia w tekst. Mamy więc poziom literalny (dosłowny), analogiczny, moralny oraz anagogiczny (mistyczny). Dzieci odbierają każdy tekst literalnie; szkoła zaś tylko uczy, jak posługiwać się analogiami. Także — bardzo często — szkoły wyższe nie wzbijają się ponad ten poziom, stąd nawet krytycy literaccy bywają kretynokrytykami. Etap moralny hermeneutycznej analizy tekstu zaczyna się w punkcie, gdy czytelnik zadaje sobie podstawowe pytania: Czego ten Don Kichot może nauczyć mnie — tu i teraz, w Polsce XXI wieku (a nie w jakiejś mitycznej Hiszpanii)? Czy Dante to jakiś prymitywny, zacofany katotalib, czy może w jego sztuce tkwią prawdy, do których zrozumienia powinienem — ja, człowiek współczesny, nowoczesny — dorosnąć? Dlaczego muszę przeżyć (a nie tylko pobieżnie przeczytać) przygody Fausta, poznać metody działania sił demonicznych, a nawet nauczyć się niektórych fragmentów arcydzieła Goethego na pamięć? To pierwszy krok na drodze ku mądrości. Dopiero wówczas będziemy gotowi, by wkroczyć na poziom anagogiczny.
A jak konkretnie powinny wyglądać te ćwiczenia lekturowe? Egzegetyka biblijna mówi o czterech kolejnych etapach kontaktu z tekstem: lectio, oratio, meditatio, contemplatio. Przeczytaj tekst — powoli, dokładnie, spokojnie, z namysłem — potem powtarzaj go z uporem, streszczając, zapamiętując coraz dokładniej, stopniowo przerabiając na obraz i podobieństwo swoje, powtarzaj, mówiąc i pisząc; następnie medytuj: analizuj poszczególne zdania, akapity, rozdziały, rozkładaj to wszystko na czynniki pierwsze, biorąc pod lupę treść i formę, analizuj tak długo, aż poszczególne fragmenty układanki złożą się w całość; na końcu jest kontemplacja, czyli (ciągłe) życie sprawami Ducha, przerabianie teorii na praktykę codzienności.
Kto tak dokładnie zaczął wchodzić w cudze dzieła, może zacząć pisać własne. Najpierw terminowanie — potem gwiazdorzenie.
Płodne ziarno duchowości tkwi nie tylko w religiach, w sztuce czy nauce, ale również — potencjalnie — w wielu innych segmentach życia. Dla człowieka reaktywnego (wrażliwego) i aktywnego (otwartego na świat), a przy tym sprawnego analityka, zdolnego do tworzenia syntez, każda forma egzystowania staje się okazją do ćwiczeń, które wiodą w stronę doskonałości (nazywanej świętością, kreatywnością, mądrością lub jeszcze inaczej).
Każdy krąg kulturowy tworzy własne wzorce, wartości, techniki doskonalenia osobowości. Kultura europejska ukształtowała wiele takich dróg rozwoju duchowego — od aforystycznych porad kapłanów egipskich po niezwykle błyskotliwe poradniki, których autorem jest Alain de Botton (szczególnie warto polecić następujące: Sztuka podróżowania; Jak Proust może zmienić twoje życie; O pocieszeniach, jakie daje filozofia; Religia dla ateistów). Gdzieś pośrodku mieści się Ignacy Loyola ze swoimi Ćwiczeniami duchownymi (vel: duchowymi), w których wykazał się niezwykłą przenikliwością i znajomością natury człowieka, a jego metoda wizualizacji, przykładowo, została potem naukowo opracowana przez Carla Gustava Junga. Warto ciągle o tym przypominać w czasach, gdy tradycję chrześcijańską stawia się na równi z jakimiś gusłami czy zabobonami, jednocześnie duchowej odnowy szukając wyłącznie w modnych religiach i filozofiach Wschodu. Ale to oczywiście nie znaczy, że należy mistykę i ezoterykę Chin czy Japonii traktować tak, jak to robi słynny ksiądz Piotr Natanek, fanatyczny krzewiciel katolickiego obskurantyzmu…
Jak już napisałem, istnieje pewien wspólny mianownik różnych nurtów duchowości, tak odmiennych w różnych kulturach. Moim zdaniem najlepiej do pokazania tego zjawiska nadaje się zen. Wyrasta on oczywiście z buddyzmu i taoizmu (które zresztą bardziej są filozofiami praktycznymi niż religiami), ale tak naprawdę jest spójnym zestawem ćwiczeń duchowych — i jako taki może inspirować wyznawców judaizmu, chrześcijaństwa czy islamu. Pokazuje to na przykład Thomas Merton, katolicki mnich, w książce Mistycy i mistrzowie zen.
Zen, jak europejska mistyka, uczy przekraczania banalnego bycia w świecie (porównaj: Martin Heidegger), czyli osiągania stanu ekstazy — zagubienia siebie i ponownego odnalezienia, śmierci i powtórnych, symbolicznych narodzin. Drogą do tej duchowej przemiany jest rygorystyczny trening emocji, intelektu i woli. Należy ćwiczyć koncentrację, uważność; trzeba poddać dyscyplinie ciało (asceza) i duszę (medytacja). „Przedmiotem medytacji jest koan. Wymaga on szczególnego psychicznego zaangażowania i pozwala na długotrwałe zogniskowanie świadomości. Oto kilka przykładów koanu: jaka jest twoja prawdziwa twarz sprzed twoich narodzin? Jeśli spotkasz na ulicy kogoś, kto poznał prawdę, powinieneś przejść obok niego, nie mówiąc, ale i nie milcząc. Jak to zrobisz? Kapłan Shusan uniósł swój kij przed zgromadzeniem mnichów i powiedział: Jeśli nazwiesz to kijem, będzie to okropne. Jeśli nie nazwiesz tego kijem, będzie to błąd. Jak więc to nazwiesz? Hakuin uniósł w powietrzu rękę, pytając uczniów: jaki jest dźwięk klaśnięcia jedną ręką?” (Eugen Herrigel). Na marginesie można dodać, że również absurdy i paradoksy zawarte w aforyzmach (nasz krąg kulturowy) mogą powodować analogiczny efekt psychologiczny. Wróćmy jednak do japońskiego słowa „koan”, które w historii przechodziło ewolucję znaczeniową. „Obecnie słowo to oznacza opowiastkę o jakimś dawnym mistrzu lub rozmowę pomiędzy mistrzem a mnichami, albo też stwierdzenie lub pytanie zadane przez nauczyciela. Niezależnie od formy koanów, wszystkich używa się w celu otwarcia umysłu na przyjęcie prawdy zen” (Daisetz Teitaro Suzuki). Tak więc koanem może być zarówno europejska przypowieść (np. ewangeliczna lub talmudyczna), anegdota czy fraszka, jak i azjatyckie haiku.
Jaka jest instrukcja obsługi koanu (przypowieści, anegdoty, aforyzmu, fraszki, haiku)? Przez długi czas adept skupia się na określonym zadaniu-zdaniu; zapadając w głęboką medytację, bada problem we wszystkich możliwych kierunkach. „Ogarnięty pasją rzuca się na problem, już nie tylko samym rozróżniającym intelektem, lecz połączonymi siłami ciała, duszy i ducha. Napięcie to nigdy go nie opuszcza. Ściga go podczas wypoczynku, podczas posiłków, podczas codziennej pracy. Towarzyszy mu nawet podczas snu. Nie trzeba teraz specjalnie się wysilać, żeby o tym myśleć! Nawet kiedy umysł chciałby się od tego oderwać, nie jest w stanie. Wszystko na próżno, rozwiązanie nie przychodzi. Zaczyna wątpić w swoje możliwości, popada w rozpacz, nie wiedząc, gdzie się zwrócić. Może zostać wybawiony ze skrajnej rozpaczy jedynie przez zachętę mistrza, który wskaże mu drogę do rozszerzenia koncentracji, aby uwolnił się od nastrojów. Musi nauczyć się czekać cierpliwie i ufnie, aż rozwiązanie przyjdzie samo z siebie, bez żadnego wysiłku” (E. Herrigel). Tak oto meditatio przechodzi w contemplatio, a poziom moralny interpretacji tekstu w poziom anagogiczny (porównaj: Umberto Eco).
W stanie duchowego napięcia może się zdarzyć, że problem niejako rozwiąże się sam, a rozwiązanie będzie nosić znamiona oślepiającej oczywistości. Bodźcem wyzwalającym tę reakcję łańcuchową może być praktycznie wszystko: widok, odgłos, zapach, smak itd. Napięcie przejdzie przez ekscytujące momenty, dojdzie do punktu krytycznego i umysł eksploduje. W jednym błysku nadejdzie oświecenie, iluminacja. Satori. Brzmi to bardzo ezoterycznie, ale czyż nie takich stanów ducha doznawał genialny Marcel Proust? Zresztą również współczesna psychologia metodycznie zbadała procesy twórcze — te wszystkie inspiracje, natchnienia, pocałunki muz — dochodząc do wniosku, że każdy rodzaj aktywności twórczej można sprowadzić do czterech faz. Otóż na proces twórczy składają się następujące etapy: preparacja, inkubacja, iluminacja, weryfikacja (na tym poprzestanę, dużo na ten temat napisałem wszak i w autobiografii, i w innych swoich książkach).
Żeby doznać twórczej iluminacji, trzeba wpierw poddać swój mózg starannej, wytrwałej preparacji: „Ujęcie koanów w system jest najbardziej charakterystyczną cechą zen. To go właśnie chroni przed zapadnięciem w trans, przed wyłącznym zagłębieniem się w kontemplacji i przekształceniem w ćwiczenie wyciszające umysł. Zen usiłuje schwycić życie w jego toku. Ale chcąc je zbadać, nie zamierza bynajmniej wstrzymywać jego biegu. Stała obecność koanu w naszej psychice dostarcza umysłowi stałego zajęcia, tzn. utrzymuje go w ciągłej aktywności. Satori osiąga się w trakcie owej aktywności, a nie, jak sądzą niektórzy, poprzez jej stłumienie. Z tego, co powiedziano wyżej o istocie koanu, widać teraz wyraźniej, jak bardzo zen różni się od «medytacji», tak jak się ją powszechnie rozumie i praktykuje” (D.T. Suzuki).
Celem dyscypliny zen jest zdobycie nowego punktu widzenia, z którego można dostrzec istotę rzeczy. Właśnie satori jest tym intuicyjnym wejrzeniem, wglądem, zerknięciem pod podszewkę świata; uderza w samą podstawę bytu i stanowi punkt zwrotny w życiu. To wyzwolenie moralne, intelektualne i duchowe. Istotę tego przełomu tak opisuje Suzuki: „Satori to nieoczekiwany rozbłysk w świadomości nowej prawdy, o której się nawet nie śniło. Jest to rodzaj duchowego kataklizmu, który występuje nagle po okresie długiego nawarstwiania się tworzywa do rozmyślań i przykładów. Ale zgromadzony stos osiąga granice równowagi i cała budowla wali się w gruzy, a wtedy, spójrzcie, otwiera się przed wami na oścież nowe niebo. Osiągając temperaturę krzepnięcia, woda nagle przemienia się w lód; płyn zmienia się nagle w ciało stałe i przestaje swobodnie poruszać. Satori nadchodzi, kiedy człowiek najmniej się go spodziewa, gdy czuje, że dał już z siebie wszystko. W sensie religijnym są to nowe narodziny, w sensie intelektualnym — zdobycie nowego punktu widzenia” (podobnie do sprawy podchodzi Henryk Elzenberg, wybitny polski filozof i aforysta).
Zen wskazuje dwie drogi do oświecenia: poprzez słowa (werbalizm) i poprzez działanie (aktywizm). Podejście aktywistyczne kładzie nacisk na praktyczne lekcje, naukę podczas wykonywania różnych czynności, uczenie się w akcji. Stąd szczególne znaczenie sztuki. Oraz próby, by z dowolnej czynności uczynić przedmiot aktywności twórczej. Każdy segment ludzkiej egzystencji może zatem wznieść się ponad banalny pragmatyzm i stać się sztuką — dlatego dla kultury japońskiej tak istotna jest sztuka walki mieczem, sztuka parzenia i picia herbaty, sztuka układania kwiatów (ikebana) i tworzenia kontemplacyjnych ogrodów zen; w tym kręgu tkwi również poezja, kaligraficzny styl malarski, teatr nō czy podróż medytacyjna.