E-book
23.63
drukowana A5
49.83
Gwiezdny Przybysz: Tom 1

Bezpłatny fragment - Gwiezdny Przybysz: Tom 1


Objętość:
231 str.
ISBN:
978-83-8431-380-0
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 49.83

Gwiezdny przybysz:
Tom I 

Jakub Wąsik

Los bowiem synów ludzkich jest ten sam,

co i los zwierząt […]

jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego […]

Wszystko idzie na jedno miejsce:

powstało wszystko z prochu

i wszystko do prochu znów wraca. […]

Zobaczyłem więc, że nie ma nic lepszego

nad to, że się człowiek cieszy ze swych dzieł,

gdyż taki jego udział.

Bo któż mu pozwoli widzieć,

co stanie się potem?

Koh 3, 19–22

Przedmowa

Dusza płonąca celem i chęcią musi zostać przez nie spalona. Cokolwiek wykute w ogniu pasji, nigdy nie będzie bezduszne.

Uciekamy od rzeczywistości na wiele sposobów. Ja jednak widzę ją jako wyzwanie — inne dla każdego.

Bycie dobrym nie polega na wystawianiu policzka lub na spowiedzi w oczekiwaniu na nagrodę godnego życia po śmierci.

Nie ma znaczenia, czy takowe istnieje. Nie robi się tego, co słuszne, dla nagrody.

Żaden król czy bóg nie może odebrać ci duszy, jeśli mu nie pozwolisz.

Podstawą szczęścia jest cel, a także równowaga i percepcja. Dobra myśl nieskalana naiwnością. Dobre słowo cucące szukających poprawy. Dobry uczynek silną ręką wznoszący wdzięcznych.

W świecie nastawionym na wyścig szczurów są rzeczy, których żaden kawałek materiału nie może zastąpić.

I są to cnoty, dzięki którym zawsze warto chronić tę cząstkę światła, aby budować lepszy świat na ich podstawie.

Powstań więc… Silny, wyprostowany i życzliwy. Szczęśliwy i niepokonany. Ciałem, duszą i umysłem.

Co jest, było… Co było, będzie…

Każdy doczeka się szansy od ślepej fortuny.

Nieśmiertelność należeć powinna tylko do cnót,

ponieważ tylko je warto unieśmiertelnić.

Jesteśmy tylko chwilą, przez którą możemy podziwiać wieczność.

Prolog

Ante Diem Irae
Przeddzień Sądu

— Urodziny, urodziny i po urodzinach. Po co jeszcze to liczymy? Czas i tak jest tylko pojęciem, bo prawie nic w tym ponurym wszechświecie nie zostało.

W ciemnym pokoju dało się słyszeć odgłos odkładanego hologramu na wzór książki, a tuż po nim szelest kołdry.

— Historia ma miliardy miliardów lat, jesteśmy starsi niż większość tego, co pozostało w tej ciemnej dziurze. Mam serdecznie dość tego, co sobą reprezentujemy — powiedział niedawny solenizant, gdy zobaczył powiadomienie o kończącym mu się przydziale energii.

Wtem pomyślał o czytanym niedawno dokumencie i naszła go ciekawa myśl: niedługo naukowcy skończą swój dziwny projekt i po raz ostatni społeczność przeniesie się na całkowicie wirtualny poziom rzeczywistości, która będzie trwała, póki ostatnia czarna dziura się nie wypali. Jak dotąd nigdy nie wychodziło im to na dobre. Po głowie chodziła mu myśl, że tym razem mogą nie mieć wyboru. Ale czy aby na pewno?

Wstał, wspominając niedawno zmarłą matkę, spakował trochę rzeczy i prowiantu, po czym włączył zakłócacz lokalizacji, wyszedł i zamknął pokój. O tej porze i tak każdy normalny człowiek był pogrążony we śnie. Po drodze nie spotkał prawie nikogo w sektorze miejskim utworzonym w większości z roślin i sztucznych materiałów. Czuł na sobie oko każdej kamery. Wchodząc samotnie do kolei magnetycznej przemierzającej nadsektory statku, dziękował w duchu za moduł maskujący aktywność i nielegalny kod dostępu do nieautoryzowanych sekcji otrzymany kilkanaście godzin wcześniej od znajomego. Po dotarciu do celu — sektora z kapsułami ewakuacyjnymi, które od początku swojego istnienia tylko zbierały kurz — poczuł ogromną satysfakcję. Tu nikogo nie spotka, choćby pół statku się paliło. Jednak nie do końca miał rację. Zorientował się dopiero, gdy roboty pełniące wartę — relikt z czasów, kiedy jeszcze można było dostać prawdziwy metal, a nie substytut — ożyły i jeden z nich ruszył w jego kierunku:

— Proszę o autoryzację do przebywania na zamkniętym ter… — zaczął metaliczny głos, gdy procedurę przerwał mu rzut kartą ze stopu metalopodobnego, wywołując krótkie zwarcie.

Pozostałe roboty zaczęły celować do niego z paralizatorów krótkiego zasięgu wbudowanych w plecy. „Raz, dwa, trzy… i po krzyku”, pomyślał napastnik, zbierając rzucone w maszyny karty z podłogi. Przed nim tylko wejście do starej kapsuły, za nim wszystko to, co znał do tej pory.

— No to hop! — mruknął, wchodząc do elipsy zbudowanej z wzmocnionego szkła, części napędowej i kilku urządzeń. — Nic mnie już tu nie trzyma.

Od kilku er nie byli w stanie stworzyć nic lepszego niż eliptyczna kapsuła, w której właśnie siedział. Jedna z tysięcy kilkudziesięcioosobowych kabin będąca absolutnym szczytem technologicznym. Jak inaczej nazwać coś, czego źródłem zasilania jest sama ciemna materia? Dużo czytał, ale nawet nie próbował zgadywać, jak większość z nich stworzono.

Przez wzmocnione szkło, a następnie ekran główny widział oddalający się gigantyczny statek-matkę. Powoli zbliżał się do supermasywnej czarnej dziury w sercu jednej z licznych galaktyk, które przemierzali od wypalenia się ostatniej gwiazdy. Choć bardziej pasuje określenie „wpadał”. Niewiele było na tym etapie widać. Tak jakby doświadczał śmierci samego istnienia z ostatnią komórką, którą był statek.

Ostatnio czytał trochę o czarnych dziurach, więc kiedy zaczął czuć ciężar, domyślał się nadchodzącego końca. Ciekawiło go tylko jak długo jego „pojazd” z napędem zakrzywiającym przestrzeń wytrzyma. Szkło samo z siebie nie jest wytrzymałe, ale tarcze przeciwpróżniowe to zdecydowanie cud technologiczny. Wziął głęboki oddech, czując przytłaczające uczucie senności, by kilkanaście sekund później stracić przytomność. Ciemność i ciarki to ostatnie, co poczuł.

Część 1
Architekci Zniszczenia

Rozdział 1
Niespodziewana okazja

Słońce chyliło się ku zachodowi, kąpiąc monumentalny ziggurat w ostatkach swego blasku. Tuż obok znajdował się prostokątny wysoki budynek. W porównaniu do sąsiada niewielki. Istota przebywająca w nim miała około trzech metrów wysokości, była szczupła niczym szkielet żywcem wyjęty z grobowca. Jej jasnoszara skóra potęgowała to wrażenie. Trojgiem bladozielonych oczu po prawej i lewej stronie oraz na czole uważnie wpatrywała się w manuskrypt — prawdziwą rzadkość dla gatunku mającego już kolonie w kosmosie. Ze względu na robotyzację i wygodny tryb życia gatunek, do którego należała, był w jej opinii nieco mniej sprawny fizycznie, niż powinien. Pijąc napar z ziół, skupiała całą swoją uwagę na manuskrypcie z zaklętym czarem.

Urok w końcu zadziałał — niedawno zabity gryzoń, wyglądem przypominający mrówkojada, na moment roztoczył ledwo widoczną zielonkawą poświatę, po czym wstał o własnych siłach. Wniebowziętego eksperymentatora sprowadził na ziemię fakt, iż z nieinteligentnym zwierzęciem nie mógł się komunikować jak ze swoimi ziomkami, więc spróbował wydawać proste komendy, a zwierzak robił dokładnie to, co mu kazano. Wtem odezwał się delikatny, choć stanowczy głos:

— Długo będziesz się w to jeszcze bawił? — Badacz odwrócił się — Nasza moralność tego nie pochwala, a na dodatek bawisz się kartką, którą zapieczętowano pod groźbą egzekucji.

Uczony spokojnym głosem odparł:

— Zapieczętowano w grobowcu MOJEGO przodka, utajniając część jego dziedzictwa.

Długo nad tym pracowałem, Munzur, ale ten zwój pozwala sprowadzać zmarłych z zaświatów, spójrz — wskazał na nowego „pupila” — i do tego jest całkowicie posłuszny.

— Wiem, kochanie, ale nie podoba mi się to, co robisz, pogadamy o tym później. Zostaw go tutaj i chodź, bo najwyższy kapłan zaraz nada wiadomość na wszystkich częstotliwościach, pewnie coś ważnego.

Najwyższy kapłan odpowiadał tylko przed królową i rzadko występował publicznie, więc coś musiało być na rzeczy. Munzur włączyła projektor holograficzny. Od razu zmaterializowała się postać nosząca idealnie dopasowany zielony strój bez zdobień. Pod niewielkim podbródkiem widać było gęstą czarną brodę z dredami

— Obywatele i obywatelki, kilka dni temu zaobserwowaliśmy z naszej najdalszej kolonii Samarry pojazd wychodzący z wnętrza centrum naszego wszechświata. Obiekt jest niewielki, ma kształt rombu i wedle danych zakrzywia czasoprzestrzeń. Nie znamy niczego o podobnym wyglądzie. Jako wasz kapłan z radością oznajmiam rychłe przybycie Wybrańca. Wraz z nim powstanie Nammu, a także powróci An, by poprowadzić nasze skromne światy ku oświeceniu. Wybraniec powinien dotrzeć w niedalekiej przyszłości, więc radujmy się. Czekajcie na następną wiadomość!

Partnerzy patrzyli na siebie zszokowani, w końcu mężczyzna się odezwał:

— Przecież to niemożliwe.

Nim którekolwiek z nich powiedziało coś więcej, na komunikatorze osobistym pojawiła się kolejna wiadomość.

— Wybacz, to z pracy, wracam do siebie.

— Co za dzień, najpierw ty bawiący się w boga życia i śmierci, a teraz to…

Wiadomość pochodziła od jednego z kapłanów — mieli oni duży udział w życiu państwowym. Głaskając zaczynającego śmierdzieć truchłem zwierza, odczytał wiadomość. Za dwa dni miał się zgłosić w celach badawczych na odlot do Samarry — planety z niewielką kolonią naukowo-astronomiczną.

— Chyba sami nie wierzą w wybrańca i powrót bogów –mruknął.

Dwa dni to wystarczająco czasu by poćwiczyć świeżo odkrytą nekromancję.


***


Grono badaczy pod eskortą kilku strażników dotarło do promu, miał ich zabrać na niewielki statek lecący do kolonii. Wycieńczenie uczonego było widoczne, gdyż niewiele spał. Pozostali członkowie zespołu — Amah, Ulushin i Zana — nosili białe, zdobione zielonymi runami sutanny z takimiż pnącymi się do góry przy zewnętrznych końcach dekoracyjnymi naramiennikami oraz niewielkie hełmy służące jako bazy danych w razie potrzeby. On sam, ze względu na swój wkład w rozszyfrowywanie i tłumaczenie pism, jak i badania na temat historii cywilizacji sprzed opuszczenia jej przez bogów, otrzymał zaszczyt noszenia bordowych szat. Jako jedyny miał przy sobie broń, a dokładniej — sztylet ze szmaragdowym ostrzem, będący prezentem dla jego pradziada za zasługi. Tilar z dumą pokazywał go, kiedy tylko mógł.

— Dobrze się czujesz, Tilar? — zagadnęła go Amah.

Choć okazjonalnie bywała sztywna jak urzędnik, bardzo ją lubił.

— Przeżyję — odpowiedział. — Na statku się wyśpię.

— Nieprzespana noc… Aż tak się stresujesz misją?

— No wiesz, nie mogłem spać — skłamał. — To jedna wielka niewiadoma. Nieznany nam statek z potencjalnie lepszą technologią od naszej wyłania się ze środka obiektu, z którego nawet światło nie może uciec.

— Dolecimy, rozłupiemy to coś i przekonamy się, co jest w środku, a potem wypijemy u ciebie i Munzur za sukces — powiedziała, wchodząc na prom.

Lecieli w ciszy, każdy myślał o misji, ale nie on. Nie gdy zaczął poznawać tajniki nieśmiertelności. Jak na złość akurat teraz przerwało mu przybycie kupy międzygwiezdnego złomu czy bogowie-raczą-wiedzieć czego. Po komunikacie kupił szybko kilkanaście zwierzaków, które następnie kazał zgładzić swojemu nowemu pupilowi — małemu udomowionego lamassu, stworzeniu o ciele byka, z małymi skrzydłami i głową podobną do ich gatunku, jednak zwieńczonej rogami oraz grzywą pod szyją. Legenda głosi, że sprowadzili je bogowie. Trening przyniósł owoce, ostatni wskrzeszony nie był już powolny, otępiały i co najważniejsze — prawie nie cuchnął. Pozbył się wszystkich z wyjątkiem tego ostatniego kilka godzin przed wylotem. Choć z pozoru nieśmiertelne, wydawały się mniej wytrzymałe niż żywe okazy.


***


— Coś się stało, królowo? — zapytał wezwany.

Stał teraz przed niebieskooką postacią w fioletowo-złotym stroju, siedzącą na podwyższonym tronie. Promienie słońca wpadające przez duże okno pałacu dodawały jej uroku i majestatu.

— Dziś jeden z urzędników przerwał mój spacer po wiszących ogrodach. Rano otrzymał skargę od mieszkańca o cichych wyciach, a następnie o dziwnym zapachu. Kazał strażnikom miejskim to sprawdzić. Zapach nie był mocny, dochodził z okolic pracowni Tilara. Sądzę, że to cię zainteresuje.

Wykonując ręką przywołujący gest, zaprosiła do wejścia strażnika miejskiego trzymającego małą klatkę ze zwierzęciem w środku.

— Co w tym niezwykłego, o pani?

— Przyjrzyj się.

Zwierzak był apatyczny, po prostu siedział. Jego blade oczy wyglądały jak u trupa, nie dało się też wyczuć pulsu, a jego klatka piersiowa nie poruszała się.

— Pani… myślałem, że te praktyki zostały surowo zakazane i ocenzurowane po wojnie domowej sprzed ponad trzystu lat,

— Bo tak było.

— Rozumiem, pani. Wysłać oddział po niego?

— Za późno, udamy się razem z nim na Samarrę, ale poczekamy na dalszy rozwój wydarzeń.

— Tak, pani.

„Nie wydaje mi się”, dodał w myślach.

— Możesz odejść — zwróciła się królowa do klęczącego słuchacza. — A stwora zabij — nakazała strażnikowi.

Odchodząc, wielki kapłan był kłębkiem nerwów, lecz nie dał po sobie tego poznać.

„Cały ten autorytet, całe to złoto… Przeszkodą jesteś tylko ty… Ten statek to moja najlepsza okazja”, pomyślał.

Gdy znalazł się w swojej komnacie, wyjął ze skrytki zakodowany komunikator i podał współrzędne spotkania. Odpowiedź nadeszła po kilku minutach, bardzo szybko, ale nie przeszkadzało mu to. Wybrał się do mniej uczęszczanej, zwłaszcza o tej porze, części Ur-Issar. Po wejściu do nocnego pubu słyszał urywki losowych rozmów:

— I wtedy on podszedł z tekstem: znasz może magię ognia? Bo mój konar zapłonął. — Kobiecy głos po lewej niemal dusił się ze śmiechu.

— Mówię ci, stary, wiek to konstrukt relatywny, gdy spojrzysz przez pryzmat relatywistycznej dynamiki czasowej.

— Co za idiota by na to wpadł? — dyskutowały dwa męskie głosy przy stole, z którego unosił się lekki, jasny dym.

Głupcy, niegodni jego uwagi. Udał się do strefy VIP, w której przeważnie zlecał zadania swoim mniej legalnym kontaktom, z dala od ciekawskich.

Przywitał go cichy głos mrocznego mężczyzny siedzącego w niewielkiej, ciemnej loży.

— Wiedziałem, że będzie robota, szefie.

— Tak, słyszałeś moje lanie wody?

— Nie rozumiem, szefie — odparł nieco zbity z tropu.

— Powiedz, co wiesz o niejakim Tilarze

— Naukowiec, prawnuk Hurina, który zakończył wojnę domową, zabijając swojego dziada Urmaha i lamassu na którym ten jeździł. Bodajże on ją rozpoczął. Tilar mieszka z żoną obok pałacu.

— Został wysłany do Samarry, by zbadać lub zawrzeć pokój z czymkolwiek, co znajdzie w statku, o którym mówiłem. Twoim celem jest zabicie każdego, włącznie z królową, ma to wyglądać na atak ze strony „wybrańca”. Wynagrodzę cię sowicie za to zadanie, jesteś jedynym, który mógłby to wykonać.

— Zajmę się tym.


***


Wychodząc z knajpy, zabójca miał już ułożony w głowie plan. Poleci swoim statkiem, podszyje się pod kapitana oddziału militarnego przysłanego w celu wsparcia, wyłączy wszelkie zasilanie i zabije każdego. Lokalna fauna będzie mieć ucztę, jednak najpierw on sam urządzi sobie polowanie. Aby wdrożyć swój pomysł w życie, potrzebował sygnatur wraz z podrobionym rozkazem. Wszedł do „Tłumika” — zmodyfikowanego przez siebie niewielkiego statku międzygwiezdnego, ustawił kurs na Lagash — małą bazę militarną niedaleko Samarry — i przygotował system maskujący. Następnie skierował się do zbrojowni. Zamiast czarnego płaszcza z wysokim kołnierzem, kapturem i ciemną maską założył równie mroczną cienką zbroję z kilku płyt chroniącą klatkę piersiową, nogi i ręce, a pod nią bordowy kombinezon termiczny. Hełm, także czarny, miał uwypuklenie od maski powietrznej. Po prawej stronie przy czerwonych soczewkach widniały wyraźne ślady ostrych pazurów — pamiątka po starciu z drapieżnym ptactwem na jednej z misji. Uzbroił się w karabin snajperski będący zmodyfikowanym kręgosłupem jakiegoś nieszczęśnika, pistolet plazmowy używany czasem w kopalniach do przebijania się przez mocne skały, a także nóż, który trzymał na poły z sentymentu, na poły na wszelki wypadek. Wyszedł i usiadł na wzgórzu przy granicy obiektu. Podczas wojny domowej wyginęła większość lamassu, a bez nich nie było popytu na wojowników. Dziś niewielu pamięta, jak walczyć i posługiwać się bronią. Królowa jest pewna, że wystarczy garstka gwardzistów, trochę strażników w miastach i ledwie kilka legionów robotów z bronią, by obronić osiem planet, w tym ledwie pięć zasiedlonych. Gardził za to rządzącymi, ale dzięki temu to on był najlepszy, był ponad wszystkimi. Pierwszy strzał wycelował w wieżę generującą prąd. Broń błysnęła żółtym światłem. Drugi wypalił antenę komunikacyjną. Kilkadziesiąt robotów bojowych w pełnym rynsztunku wyszło z obiektu tylko po to, by kilka kolejnych wystrzałów kompletnie je zniszczyło. Karabin zaczął się nagrzewać, mężczyzna ruszył więc biegiem, wypalając wejście pistoletem. Po wybiciu pozostałości, czyli pracowników technicznych i kilku wojskowych, pobiegł do centrum obiektu. Przekierowując źródło zasilania z broni na główną konsolę, sfałszował prośbę lokalnego dowódcy do stolicy o przydzielenie dodatkowej eskorty naukowcom. Był pewien, że to zadziała. Urzędnikom nie robiło różnicy, gdzie i co lata. Usatysfakcjonowany wrócił na swój statek z nową sygnaturą, oczyma wyobraźni widząc wypłatę, za którą mógłby kupić całe miasto. Kto wie, może już do końca życia nie będzie musiał nic robić i zaszyje się gdzieś w jakimś kurorcie wypoczynkowym?


***


Podróż odbyła się bez zakłóceń. Królowa i jej świta złożona z szesnastu strażników, czterdziestu robotów bojowych typu „neutralizator”, najwyższy kapłan oraz załoga sporego statku o nazwie „Wdzięk Władczyni” wyruszyli trzy dni po wyprawie badawczej, a siedem po zaobserwowaniu niewielkiego obiektu wynurzającego się z horyzontu zdarzeń. Wedle szacunków jednostka miała się rozbić od dwóch do czterech dni po lądowaniu drugiej załogi.

Gdy „Wdzięk Władczyni” wchodził w atmosferę, królowa obserwowała, jak placówka będąca ich celem, powoli rośnie, ukazując żółtobłękitną atmosferę i niebieską glebę, na której rosły białe drzewa.

Samo obserwatorium nie było szczególnie rozbudowanym obiektem. Stalowych bram strzegła wieża obronna krótkiego zasięgu wznosząca się nad bramą. Wzdłuż pierwszego korytarza po lewej od wejścia znajdował się sektor bezpieczeństwa, a dokładniej mówiąc — pomieszczenie kontroli bramy, wieży oraz kamery. Tego typu placówki nie wymagały licznej ochrony. Zwykle wystarczało dwóch lub trzech strażników, wieża przy wejściu i kilka robotów bojowych. Obiekt nie miał dachu. Od irytująco ciężkiej — według królowej — atmosfery oddzielała ich cienka warstwa pola energetycznego, którego akumulator znajdował się w centralnej części okrągłej budowli. Zwykle działał na niewielkiej mocy, jednak w razie potrzeby tarcza mogła powstrzymać kilka salw z laserów. Dalszą część lewej ściany zajmowały różnego rodzaju stanowiska naukowe, gdzie w trakcie pracy mapowano i badano ciała niebieskie widoczne z teleskopu znajdującego się nieopodal placówki.

Przestrzeń po prawej skrywała niewielki magazyn broni, znajdował się tam niewielki zapas amunicji energetycznej — jakieś dziesięć granatów, kilkanaście podręcznych zestawów medycznych i po jednym niewielkim pistolecie paraliżującym przypadającym na każdego oprócz robotów. Za składem broni znajdował się właściwy magazyn — jedyna część zamknięta dachem ze względu na żywność. Początkowo dostarczano ją z innej planety, lecz później niedaleko obiektu zbudowano dużą farmę. Za magazynem mieściła się kuchnia, te dwa pomieszczenia — poza kwaterami, gdyż te były kilkanaście metrów pod ziemią — zajmowały prawą część obiektu. Energię niezbędną do funkcjonowania tego wszystkiego sprowadzano z elektrowni wodnej. Na planecie nie było zbyt ciepło lub wietrznie, więc system zasilania napędzały prądy morskie. Woda była jednak na tyle daleko, by przebywający w obiekcie mogli cieszyć się ciszą.

Ze względu na rozmiar statku królowa i jej świta lecieli promem, by zmieścić się na lądowisku tuż za kolonią. Wieża poleciła usiąść na platformie drugiej, gdyż pierwszą zajmował pusty prom czekający tam na wypadek nagłej ewakuacji. Ostatnia część podróży to przejście z lądowiska połączonego z pomieszczeniem przechowywania wyłączonych neutralizatorów i modułu serwisowego.

Po wyjściu na zewnątrz grupę przywitała eskorta złożona z naczelnego naukowca, dowódcy neutralizatorów — robota z dodatkowymi uprawnieniami wyróżniającego się bordowym naramiennikiem — oraz ośmiu z dwudziestu mechanicznych stróży tej placówki. Choć ze względu na boską moc Panująca nie musiała jeść, wraz z pozostałymi członkami wyprawy posiliła się pieczonymi trójgłowami. Pozostało tylko czekać na przybycie tajemniczego obiektu.

Rozdział 2
Twarde lądowanie

Czas tuż przed lądowaniem tajemniczej kapsuły był dla większości stresującą niewiadomą. Dla badaczy był to dzień wolny, królowa Eris spędzała ten czas w nieco wyżej położonym stanowisku astrologicznym i obserwowała działania pozostałych, natomiast Garas — najwyższy kapłan — towarzyszył mechanicznemu dowódcy podczas przygotowań ekspedycji zwiadowczej.

— Rozkazy, panie?

— Poza czterdziestoma n-kami chcę, by wszystkie z tego miejsca były na uruchomionym statku królowej, żeby w razie potrzeby móc postawić Monolit z magazynu. Jej Wysokość zostanie tu, by obserwować wszystko z kamer satelity w części astrologicznej.

— Najwyższy kapłanie, dostałem wiadomość o przybyciu dodatkowych sił z bazy Lagash.

„Gdzie jest Namlu?”, pomyślał Garas, patrząc na nadlatujący statek.


***


— Co się właśnie stało?! — krzyknęła Eris.

— Moja Pani, jesteśmy atakowani!

— Co za tupet! — powiedziała na głos wściekła królowa, idąc szybkim krokiem w stronę wyjścia.

Gdy wyszła na plac, uderzyło ją ciężkie powietrze planety oraz widok statku, który zamiast przylecieć z posiłkami właśnie kończył trzecie nurkowanie. Zostawiał za sobą dymiące szczątki statku ewakuacyjnego, górnej części wieży kontroli lotów oraz stanowiska serwisu i magazynowania neutralizatorów, jednak jej prom wyglądał na nietknięty. W chłodnej wściekłości skupiła się na obiekcie powoli krążącym nad murami. Gdy pozostałe roboty otworzyły ogień, jej oczy zabłysły, a lewą rękę otoczyły linie potężnej magii żywiołów. Choć od dawna jej nie używała i pewnie wyszła z wprawy, nie da się zapomnieć, jak nią władać.

Cisnąwszy odłamami lodu, uszkodziła statek, z którego — wciąż sprawnego — wyskoczyła postać w czarno-czerwonej zbroi uzbrojona w karabin. Zanim królowa i neutralizatory zmieniły cel, ich przeciwnik był już na powierzchni, a granat rzucony w locie skutecznie zlikwidował większą część pozostałej ochrony mechanicznej. Gdy obok wyczerpanego generatora toczyła się walka, większość cywilów w kompleksie pozbawionym energii uciekła do podziemnych kwater. Uszkodzony pod wpływem magicznych pocisków statek rozbił się obok promu królowej. Łowca, wiedząc o nadchodzących strażnikach, oddał strzał w kierunku magazynu broni, kupił sobie dzięki temu czas na walkę z nimi. Z sześćdziesięciu neutralizatorów zostało dwanaście. Ich dowódca i najwyższy kapłan Garas skryli się w wejściu do podziemnych kwater, a oszołomiona wybuchem Eris — której bariera lodowa nie ochroniła skutecznie — dochodziła do siebie.

Celem szesnastu strażników wyposażonych w duże, okrągłe tarcze energetyczne, zbroje i paraliżujące czterometrowe piki było rozłączenie się z ośmiu par na jednostki i stworzenie ściany, by zapędzić napastnika w kozi róg i ogłuszyć pikami pod napięciem. Niestety dla nich, potężny karabin dzięki czarnorynkowym modyfikacjom był w stanie przebić ich potężne tarcze. Granat rzucony na początku starcia nie zrobił im krzywdy, ale pierwszych dwóch padło od strzału w głowę. Trzeci padł z powodu szoku, a czwarty — przez zbyt wolne zasłonięcie głowy. Rzucając granat w pozostałą część wieży kontroli lotów, wojownik kontynuował ostrzał. Wieża zwaliła się na broniących strażników, zabijając siedmiu z nich, a dwóch z tyłu odcinając od przejścia. Zostało trzech. Namlu czuł ciepło broni przez rękawice, ta siła przebicia miała swoją cenę. Po oddaniu kolejnego strzału do zbliżających się strażników, musiał sparować karabinem nadchodzący cios bliższego z nich. Piki poza formacją to kiepska broń. Unikając ciosu drugiego strażnika, łowca zbliżył się na tyle, by strzał z pistoletu zniszczył źródło pola ochronnego. Ogłuszony małym wybuchem strażnik — choć tylko na chwilę — zdołał go odepchnąć. Namlu uciekł w tył, upuszczając pistolet i odsłaniając zabezpieczone wcześniej generatorem plecy. Pika elektryczna prześlizgnęła się przez bok jego pancerza, pozwalając na oddanie czystego strzału z karabinu, który zakończył życie strażnika. Ostatni stojący przed łowcą zaszarżował z bronią tylko po to, by jego cios został sparowany. Chwilę później leżał na ziemi. Podnosząc jego pikę, łowca przebił się przez pancerz trafiając go w serce. Porzuciwszy broń poległego strażnika, Namlu obrócił się, trzymając gorący karabin, napotkał jeszcze bardziej palące spojrzenie królowej.


***


Widząc walkę najemnika ze strażnikami, Tilar podszedł do Garasa:

— Kapłanie, są zajęci, pomóżmy królowej!

— Zgoda. Dowódco, za mną — odparł lekko zraniony nazwaniem go TYLKO kapłanem Garas.

On, Tilar i pozostałe dwanaście neutralizatorów otoczyli Eris i podnieśli ją z ziemi. Po usłyszeniu wybuchu w pełni ocucona władczyni podniosła ramię, zaciskając pięść na znak wstrzymania ognia. Garas powtórzył jej gest. Chwilę potem władczyni wściekle patrzyła na nieznanego napastnika.

— Zawiodłeś, jak widzisz, ja nadal żyję. Jednak najpierw zajmę się twoim szefem.

Garas lekko spanikował, ale nim zdążył cokolwiek zrobić, królowa odwróciła wzrok w stronę Tilara.

— Miłośniku zwłok! Zabawa z nekromancją to jedno, ale za zamach na mnie zapłaci cała twoja rodzina, a ty skończysz jako słup lodu, nigdy nie zaznając powrotu bogów!

— Co? — zdumiał się Tilar. — Nie tkniesz ich…

Trzymając mocno zwój wcześniej przywiązany do ręki zasłoniętej szatami, chciał cisnąć w Eris trujący obłok. Ona była jednak szybsza — w momencie, gdy rękę badacza zaczęła obejmować ciemnozielona aura, królowa głęboko go zamroziła. Następnym celem był oczywiście jej niedoszły zabójca. Eris stworzyła lodową barierę i krąg wokół Namlu, a ten wypalił z karabinu, chybiając. Strzał, który miał być śmiertelny, przebił lód i trafił w lewy bark królowej. Ta, rycząc z bólu, cisnęła prawą ręką dwa pociski. Jeden wytrącił łowcy gorącą broń, niemal niszcząc ją i powierzchownie uszkadzając rękę Namlu. Drugi cisnął nim o ziemię, gdy najemnik wyciągał pistolet. Dwóch ostatnich strażników nareszcie przedostało się przez gruzowisko i stanęło za leżącym łowcą, czekając na rozkazy. Na koniec Eris zamroziła go także, słabiej niż Tilara, ale nadal skutecznie. I wtedy odezwał się Garas, wskazując na królową:

— Zabić ją!

Tworząc krąg lodowych kolców, odrzuciła wszystkich, teraz świadoma, co się dzieje wokół niej. To był kluczowy moment, wszystko albo nic, Garas o tym wiedział. Pomimo możliwości wysłania sygnału o pomoc wcześniej — nie zrobił tego. Baza była bez energii, lecz dowódca neutralizatorów mógł nadawać sygnał międzyplanetarny, choć z opóźnieniem. Kapłan, wstając z ziemi, widział, jak strażnicy biegną w jego stronę i desperacko krzyknął do uszkodzonego dowódcy neutralizatorów:

— Zabij ich wszystkich!

— Pro… em z s…g…ałe…

— Wzmocnij sygnał! Zabij ich wszystkich!

Czekał na to tak długo, od dawna podkopywał pozycję Eris — ślepej na wszystko przez smutek i traumy poprzedniej wojny. Korona nareszcie będzie jego.

Uszkodzony dowódca wzmocnił sygnał i nadał go do wszystkich jednostek. Każdy robot niedługo dostanie rozkaz: „Zabić ich wszystkich”. On i dziewięć neutralizatorów otworzyło ogień do Eris, która zbyt mocno skupiona na uszkodzonym ciele, ledwo zdążyła wstać. Próbowała stworzyć barierę z deszczem odłamów lodu, ale tym razem nie była wystarczająco szybka i strzał przeszył ją, zostawiając plamę złotej krwi. W tym czasie dwa neutralizatory zostały zniszczone przez strażników, a ostatni szedł z bronią w kierunku podziemnych kwater. Zaślepiony chwilowym sukcesem Garas zagapił się na zamieniającą się w zbity popiół królową i nie zauważył na czas nacierającego na niego strażnika. Śmiertelny cios zadany najwyższemu kapłanowi stworzył okazję neutralizatorom do postrzelenia owego strażnika od tyłu. Walka już przygasała, ostatni strażnik pokonał pozostałe neutralizatory, włącznie z tym powracającym z kwater. Przebity nie bronią, a żalem patrzył na pobojowisko i królową, teraz będąca tylko odlewem z prochu.

— Nie dotrzymałem przysięgi, ma pani, ma królowo… — wyszeptał, płacząc, po czym wziął do ręki jeden z leżących karabinów, wycelował w siebie i wystrzelił.

Bitwa się skończyła, wśród żywych był tylko jeden, Namlu. Udało mu się wyłamać z osłabionego zamrożenia i przeżyć dzięki zbroi, teraz spał wyczerpany. Gdy śnił, w sercu dawnego ciała aż do teraz nieśmiertelnej Eris zaczęło błyszczeć niewielkie białe światło — źródło jej nieskończonej mocy magicznej i długiego życia, a kiedyś też źródło wielkiego konfliktu. Przez igigi znane było ono jako Okruch Shandi.

Słońce zaszło, ale po każdej nocy nadchodzi nowy dzień.


***


Ból głowy i suchość w ustach to pierwsze, co poczuł. Otworzył oczy, lecz nie widział zbyt wiele w komorze kapsuły. Po chwili zorientował się, że leży na jednej z górnych ścian. Początkowo otumaniony, szybko doszedł do siebie i włączył zasilanie. Słabe światło poszerzyło jego pole widzenia, od środka wszystko wyglądało dobrze. Ale jak długo tu był? Otrząsnął się z tej myśli, po czym otworzył jedyne wyjście. Nie widział sensu w odpalaniu kapsuły.

Jego oczom ukazał się przepiękny krajobraz — wylądował na płaskowyżu. Dotarcie do jego krańca zajęło mu ledwie parę minut. Tam usiadł, zaczął jeść i pić to, co mu zostało — aż jedną trzecią zapasów, które zabrał. Więcej nie mógł zjeść, a nie sądził, że przeżyje spotkanie z czarną dziurą.

Podziwiał widoki. Skała planety — widocznie mniejszej niż jego macierzysta, na wzór której tworzono warunki w statkach — miała kolor niebieskoszary. Niedaleko znajdował się wodospad. Ciekawiło go, czy woda nadaje się do picia. Niżej widać było las białoniebieskich pni drzew o jasnobrązowych koronach. Uroku krajobrazowi dodawał fakt, że załapał się na (prawdopodobnie, gdyż czuł rześkość poranka) wschód słońca — czerwonego karła. Niebo mieniło się lekką, przyjemną żółcią kontrastującą z chłodem. Na południe od siebie zauważył wybawienie, kilkanaście budynków wybudowanych w okręgu. „Czy to beton?”, pomyślał, pakując swój piknik.

Usłyszawszy ciche mruczenie, obejrzał się i zdębiał. Kilkadziesiąt kroków za nim stał stary, wychudzony wilk. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie trzy głowy, które przypatrywały mu się bardziej z zaciekawieniem niż jakimikolwiek niecnymi zamiarami. Człowiekowi nie zrobiło to różnicy — raz w życiu widział chomika, a o dzikich zwierzętach co najwyżej czytał. Wziął więc lekką torbę i biorąc nogi za pas, ruszył biegiem w kierunku wcześniej widzianego miasteczka. Zorientowawszy się chwilę później, iż nic go nie ściga, zwolnił i ciężko dysząc, parł naprzód przez las, od czasu do czasu mijając jakieś małe zwierzątka lub grzyby. Po paru godzinach, gdy dotarł na miejsce, słońce zawisło w zenicie.

Bramę stanowiły trzy prostokąty z bladoniebieskiego kamienia i czarnymi zdobieniami w kształcie trójkątów. Dwa wyglądały jak wieże, a większy pomiędzy nimi miał czterometrowe podwójne drzwi z tych samych drzew, które widział wcześniej Ponad nimi widniała przypominająca klejnot — jak podejrzewał — kamera. Nad bramą, po lewej stronie widział kilka wystających, metalowych obiektów i antenę. Pośrodku mienił się biały promień otaczający placówkę. Zauważył też kopułę przypominającą obserwatorium. Pomyślał, że ktokolwiek to zrobił, nie dbał o kamuflaż ani nadmierne zabezpieczenia przy wejściu, a to oznaczało, że prawdopodobnie w okolicy nie było nic niebezpiecznego. Poczekał parę minut zastanawiając się, czy ktoś otworzy, ale szybko się znudził, gdyż z tego miejsca nie dostrzegał nic więcej, co przykułoby jego uwagę. Po chwili, wskutek braku reakcji, postanowił popchnąć owe podwójne drzwi. Musiał w to włożyć niemało siły, ale w końcu otworzyły się ociężale.

Rozdział 3
Bliskie spotkanie piątego stopnia

Nic dziwnego, że brama się otworzyła. Wyglądała na uszkodzoną, zresztą nie tylko ona. Osłupiały przybysz rozglądał się po pobojowisku. Idąc powoli, przyglądał się osmolonym ścianom za wejściem, resztkom robotów, słupowi lodu, po którego dotknięciu poczuł dreszcz, a tuż po nim ogromny chłód. Przycupnął, przyglądając się jednej z opancerzonych, martwych istot. Po krótkich oględzinach sięgnął po broń leżącą obok. Nie była lekka, jej ciężar irytował go, a do tego miała na oko ze cztery metry długości. Wziął inną, przepołowioną i z ciekawością podszedł do resztek, które najbardziej przyciągały jego wzrok. Fioletowa szata przeplatana złotymi ornamentami wyglądała niezwykle majestatycznie. „Kimkolwiek była, na pewno była kimś ważnym”, pomyślał. Wyglądała podobnie do reszty, lecz jej skóra jako jedyna nie była delikatna i jasna, ale sprawiała wrażenie pokrytej — lub będącej — popiołem. Najbardziej przykuwający uwagę element, niewielki kryształ, lśnił delikatnym, na poły białym, na poły przezroczystym światłem. Ostrożnie zmiatając warstwę popiołu na bok, by mieć czysty widok, przybysz zaczął się mu przyglądać.

Poświęcając całą uwagę czemuś, co uznał za kryształ, dostrzegł zdobienie — jakby zamknięto w nim małego węża. Kształt, który jedni nazwaliby wężem, a inni smokiem, wydawał się składać z wielu części.

Zaczynając od dołu, doskonale gładkie szkliwo ujawniało kształt kwiatu lotosu przypominającego zarazem głowę. Lewą część urozmaicały cztery wypustki. Pierwsza z nich miała proste, prostopadłe do budowy solidnie wyglądające linie, druga natomiast składała się z trzech niepołączonych linii, nieco dłuższej środkowej. Trzecia sprawiała wrażenie miększej, ze względu na zaokrąglone linie biegnące wzdłuż. Ostatnia była pusta, poza ostrzejszą końcówką przeciętą dwiema liniami w kształcie V. Prawa strona, mniej szczegółowa, wydawała się owinięta cierniem z sześcioma kolcami. Co ważne, obie dolne części po spojrzeniu z góry, zakręcały w prawo, natomiast dwie następne w lewo, wyrównując sylwetkę niczym łuk bez cięciwy. Z owych kolejnych części lewą zdobiło sześć zdobień o kształcie oczu, natomiast prawą sześć ostrzy. Postać wieńczył ogon, składający się z grotu strzały przeciętej w poprzek sześcioma liniami i jedną pośrodku, biegnącą wzdłuż.

Podziwianie tajemniczego przedmiotu przerwał niespodziewany dźwięk. „Obcy w zbroi się poruszył, czyli nadal żyje. Choć tak naprawdę to ja jestem tu obcym”, pomyślał. Parę sekund zabrało mu dojście do siebie po wpatrywaniu się w mały przedmiot. W końcu właściwy „obcy” podszedł do leżącego i szturchnął go ostrą stroną połamanej elektropiki. Po paru chwilach ten usiadł, zdejmując hełm. Trójka czarnych oczu z ciemnopomarańczowymi tęczówkami powoli rozglądała się dookoła. Świeżo obudzony był cały, choć wyraźnie potrzebował chwili, by otrząsnąć się z przymulenia. Po krótkim, niesamowicie dłużącym się momencie ciszy, przybysz postanowił się odezwać:

— Witaj, co tu właściwie zaszło?

Wtedy blada istota podniosła wzrok, myśląc nad czymś przez kilka sekund, by następnie wstać. Łowca na oko przewyższał przybysza o około półtora metra, a z pozoru lekko uszkodzony pancerz dodawał mu barczystości. Po spojrzeniu skwitowanym ruchem głowy ruszył w kierunku przejścia z walającym się gruzem, mówiąc coś w niezrozumiałym języku. Nieznajomy postanowił iść za nim. Obaj dotarli do statku — jedynego który był w całości. Sporych rozmiarów obiekt na pierwszy rzut oka ledwo się mieścił na lądowisku. Wyglądem przypominający fioletowy dziób, po bokach miał dwa złote panele w kształcie prostych skrzydeł. Na tyle znajdowały się dwa panele wyglądające jak drzwi, a między nimi jeden większy. Na powierzchni każdego z nich znajdował się lekko wklęsły, niewielki czytnik, służący zapewne do otwierania. Obie istoty dostały się do wnętrza środkowym, jedynym otwartym z trzech wejść. Większość miejsca w magazynie zajmował gładki, zabezpieczony linami kamień w kształcie prostokąta. Człowiek uniósł elektropikę, nie wiedząc czego się spodziewać, jednak opuścił ją po chwili. Po wyjęciu czegoś z niewielkiej skrzynki obok ogromnego, gładkiego kamienia, obcy podał mu niewielki, metaliczny przedmiot, wskazując drugą ręką na głowę.

— A co mi tam — powiedział przybysz, przykładając przedmiot do głowy.

Poczuł, jak coś się do niej wchłania, powodując intensywne, choć szybko słabnące kłucie. Po paru chwilach jego towarzysz, teraz bez hełmu, przemówił.

— Jak się czujesz?

— Bywało gorzej, co tu się stało? Co mi przed chwilą dałeś? Co tu robi wielki kamień, kim jesteś i kim w ogóle jesteście?

— Sporo pytań naraz, a mnie też co nieco ciekawi, ale zacznę. Jestem Namlu, nazywamy się igigi, ten „kamień” to Monolit. W zasadzie to po aktywacji sprawia, że jest się mądrzejszym do pewnego stopnia. Nie wiem dokładnie, jak działa, ale pewnie jest tu na wypadek, gdyby zamiast ciebie wyszło coś głupszego i prymitywnego. Twoja kolej.

— Jestem Peiel, człowiek, trudno mi właściwie stwierdzić jak się tu znalazłem.

— Powiedz mi więcej o człowiek.

— Ludziach, odmienia się „ludzie”. Nie ma co dużo mówić, rozwijaliśmy się, szukaliśmy życia w kosmosie poza nami, nie udało się, rozwijaliśmy się dalej, aż wszechświat zaczął umierać. Gwiazdy wygasły, wraz z nimi światło, kosmos stał się grobowcem dla dawnych planet. Nauczyliśmy się, jak przetrwać, ale nie tworzyć. Odłamy gwiazd były przetwarzane na energię, a powoli wymierająca ludzkość przeniosła się na jeden, gigantycznych rozmiarów statek-matkę. Zakończyliśmy podróż, wisząc nad ostatnią czarną dziurą, nazwaną „pępkiem świata”. Ostatnim krokiem były plany przejścia do całkowicie sztucznego świata w naszych umysłach, oczywiście nadzorowane przez Radę Orwe… — przerwał na chwilę, widząc jak Namlu zaczyna przysypiać. — W skrócie, nie chciałem symulacji, wielu zmieniało ciała do niepojętych form i żyło we własnych bańkach, ale to nie dla mnie. Uciekłem, nawet nie wiem jak starą, kapsułą ratunkową prosto w tę czarną dziurę i następne, co pamiętam, to obudzenie się tutaj.

— Mogłeś po prostu powiedzieć ostatnie zdanie… W każdym razie trochę głupia sprawa, bo najwyższy kapłan, do teraz nieśmiertelna królowa i masa igigi leży martwa, a kapłan wcześniej walnął przemowę, że czeka nas powrót bogów, czyli, nawiasem mówiąc, twoje przybycie.

— Że co???

— Wystartuję i zastanowimy się co dalej — powiedział Namlu, idąc w głąb statku.

Po chwili obaj siedzieli na fotelach pilotów zdecydowanie zbyt dużych dla Peiela. Gdy niebo zmieniło kolor na czarny, kontynuowali rozmowę.

— Więc tak — zaczął Namlu — lecimy do stolicy, zabieram co mi obiecano, zostawiam cię i idę w siną dal albo po drodze wysiadasz na którejś z kilku zamieszkanych planet, naszą lub nie.

— Dlaczego chcesz mi pomóc?

— Bo nie dostałem wypłaty.

„Cóż, sensowny powód “, pomyślał Peiel, a na głos zapytał:

— A tak swoją drogą, jak to się stało, że się rozumiemy?

— To, co przyłożyłeś do głowy, to minitłumacz neuronowy. Nie wiem, jak go zbudowali, ale jak się go ma, pozwala zrozumieć obce języki i mówić w nich. Nie sądzę, by było ich wiele, jak dotąd nie były potrzebne.

Prom Eris, choć niewielki, posiadał najlepszy napęd jaki igigi potrafili stworzyć i zmieścić. Początkowy plan zakładał lot prosto na Lagash, ale uniemożliwił to uszkodzony akumulator energetyczny.

Patrząc na zbyt szybko obniżający się poziom energii, Namlu ustawił kurs na niedaleki punkt kontrolny, umożliwiający między innymi naprawy oraz uzupełnianie energii. Nie przejmował się tym, czy przylot promem królowej wzbudzi zainteresowanie równe podejrzeniom. Nawet w wypadku wysłania sygnału wzywającego wsparcie powinien sobie poradzić siłą. „Najpewniej jednak wszystko będzie w porządku, wywiniemy się jakimś kłamstwem”, z zadumy wyrwał go brak kontaktu ze stacją. Powinien teraz patrzeć na sporą budowlę, wiszącą nad niezdatną do życia planetą. Zamiast tego widział przez ekran ogromny krater na planecie i jeden sygnał statku na radarze. Ów statek, na wpół zniszczony, ale nadal sprawny, wysyłał sygnał wzywający pomocy, z zakodowaną treścią, którą komputer pokładowy przetłumaczył na: “N–ki strażnicze zaatakowały, stacja upadła, niech Bogowie mają nas w opiece”. Nie skupiając się zbytnio na wiadomości, zaczął przeglądać bazę danych, mając nadzieję, że będą w stanie gdzieś w końcu wylądować.

Peiel przez cały ten czas siedział obok, patrząc na poczynania nowego „kolegi” z mieszanką niepokoju, niewielkiego zaufania i wiary w umiejętności nowego kompana. Mając coraz mniej energii w nieco uszkodzonym promie, Namlu sam wysłał sygnał wzywający pomoc, po czym postanowił polecieć na najbliższą planetę. Opinia publiczna wiedziała o istnieniu innych cywilizacji, ale on sam niezbyt się tym interesował. Po wylądowaniu spróbuje naprawić uszkodzony akumulator, teraz jednak czas na sen. Mimo najnowszej technologii, prom potrzebował czasu na przemierzenie kosmosu.

— Zmiana planów, szybko tracimy energię, więc lecimy na pierwszą lepszą zamieszkaną planetę, wysłałem sygnał o pomoc, nawet jeśli są inne obiekty, to ten prom powinien mieć priorytet.

— Ok, czyli lądujemy i czekamy na pomoc?

— W zasadzie to mam nadzieję na lądowanie, ale dobre wieści są takie, że może naprawię napęd na powierzchni, a jeszcze lepsze, że będziemy w stanie bez problemu chodzić i oddychać.

— Dziwne, tam skąd jestem, planety o podobnej atmosferze były niespotykanie rzadkie.

— Tutaj podobno wszystkie zamieszkane planety mają podobne powietrze, tylko my się szybciej rozwinęliśmy. Teraz powinniśmy się wyspać, czekają nas kolejne godziny podróży. Może to nie luksusy, ale chociaż wyśpimy się na siedzeniach lub podłodze.

Sen nie przyszedł łatwo. Namlu martwiły niedawne wydarzenia. Kilka razy odtwarzał w pamięci wydarzenia z Samarry, w końcu doszedł do wniosku, że desperacki rozkaz kapłana musiał dostać się do innych jednostek neutralizatorów, spoza planety. To w najlepszym przypadku oznaczało wojnę domową, a w najgorszym wybicie dużej części jego pobratymców. Nie sądził, by mieli duże szanse w walce z n–kami, ale powinni prędzej czy później sobie poradzić mimo śmierci Eris i Garasa. „Świetnie, moje wakacje szlag trafił”, pomyślał.

Peiel zaś był podekscytowany, choć lekko nerwowy. Nie dość, że przeżył — jak wcześniej sądził — samobójcze spotkanie z czarną dziurą, to trafił do wszechświata bogatego w życie. Zmęczenie chwilową stagnacją było nieco irytujące, ale niedługo pozna więcej tego przepięknego kawałka kosmosu. Fakt, że nie jest sam, pobudzał jego ciekawość. Zakładając, że się nie rozbiją, na co on nie miał wpływu.

Jakiś czas później, obudzony dobrze znanym: „Wstawaj!” wrzaśnięty przez Namlu, niewyspany Peiel spojrzał na towarzysza.

— Wstałeś? To dobrze, bo mamy mały problem, energia nam się kończy szybciej niż sądziłem.

— Co teraz?

— Spójrz — powiedział łowca, włączając mapę galaktyki na głównym ekranie, przed którym cały czas siedzieli — tutaj jesteśmy, a obok jest planeta, na której wylądujemy w ciągu godziny.

— Nie mam pojęcia, co znaczą te znaki, twój tłumacz chyba nie działa.

— Nie przesadzaj, jak miałby tłumaczyć obraz? Mowa to mało?

Peiel z lekkim poirytowaniem przyznał rację.

— Wspominałeś wcześniej, że wysłałeś jakiś sygnał.

— Brak odpowiedzi.

Zanim się obejrzeli, nadszedł przewidziany przez igigi czas na lądowanie. Dolatywali do drugiej planety, na ekranie widocznie oddalonej od żółtego karła w centrum. Namlu, który przejął ręczne sterowanie, w całkowitym skupieniu redukował prędkość podejścia do atmosfery. Musiał wyłączyć większość systemów, aby pole ochronne nie pozwoliło spopielić statku. Zbyt duże wyhamowanie odesłałoby go w próżnię, a przy nadmiernej prędkości prom Eris mógłby się po prostu stopić od ciepła atmosfery. Peiel patrzył tylko, jak wokół nich tworzy się chmura ognia. Nie, to oni byli kulą ognia. Przyjęcie impaktu zabrało dużą część energii cały czas cieknącego akumulatora. Chwilę później, spadając w odpowiedniej prędkości Namlu wyłączył wszystko w na poły martwym statku. To był ich moment spokoju, cisza przed burzą, jaką sprawi lądowanie. Po dwunastu minutach żarzący ogień zaczął gasnąć. Powierzchnia planety miała kolor jasnego granatu z zielonkawymi koronami drzew o bordowych — niewidocznych na obecny moment– kłodach. Ocean mieniący się w oddali sprawiał wrażenie lekko bordowej, półprzezroczystej tafli. Można było nawet dostrzec w ciemności jakiś duży kształt, ale czas na przyglądanie się kończył, zbliżali się do powierzchni z dużym impetem.

— Trzymaj się! — krzyknął Namlu, włączając statek. Używając, jak sądził, resztek energii, włączył tylko tarczę, mając nadzieję, że na coś się przyda. Hamował napędem tak mocno jak to możliwe.

W tym momencie znajdowała się pod nimi woda, lecz wytracając rozpęd, przelecieli nad nią i uderzyli w ziemię za plażą. Mimo starań Namlu siła, z jaką uderzyli, wystarczyła, by obaj stracili przytomność. Szorując po ziemi, wpierw przemknęli przez wysoką, rzadko rozsianą i grubą trawę, a następnie przez niewielki fragment lasu, by znaleźć się na polanie. Porządnie sponiewierany dawny prom Eris zastygł, leżąc w bezruchu, mając za sobą przeorany pas gruntu. Poza wyraźnymi uszkodzeniami kadłuba — zwłaszcza brakującej dolnej części — wszystko leżało w jednym kawałku. Z niektórych miejsc przez chwilę wydobywały się iskry. Obaj pasażerowie leżeli nieprzytomni przez krótką chwilę. Namlu był oszołomiony lądowaniem. Peiel dodatkowo po obrocie statku spadł na ścianę obolały od kurczowego trzymania zbyt dużych pasów. Pierwszy odzyskał przytomność Namlu.

— Żyjesz? — zapytał, patrząc na leżącego Peiela.

Odpowiedziało mu tylko głośne westchnięcie poszkodowanego.

— Ruszaj zad — ponaglił go, odpinając pasy. — Poleżysz potem, wychodzimy sprawdzić stan statku.

Pomógł wstać towarzyszowi chwilowej niedoli i wyczłapali ze środka. Peiel położył się, opierając ciało o najbliższy większy kamień, po czym zaczął się rozglądać.

— O, jak miło, czyli mi nie pomożesz z naprawą? — zaczął Namlu.

— Nigdy więcej takich lądowań, to już moja druga kraksa. Na pewno zwróciliśmy czyjąś uwagę naszym szczęśliwym przybyciem.

— Jak się nie podoba, to zawsze możesz się zaprzyjaźnić z czymkolwiek, co jest w tej wodzie.

— Dobra, dobra, mam zły dzień, minie mi.

— Co ty nie powiesz… byłem o krok od spędzenia reszty życia jako wakacji…

Rozdział 4
Twarde lądowanie… po raz drugi

Zza skały wyłoniła się ciemna sylwetka i podążyła za śladami. Łowca nareszcie trafił na zwierzynę. Pośród drzew dostrzegał niewiele większą od niego szczurzą postać stojącą na przednich łapach. Głodny drapieżnik walczył właśnie z kilkoma mniejszymi stworzeniami, choć walka to dużo powiedziane. Humanoidalny szczur mierzył około półtora metra, a czarnobrązowe futro pozwalało mu wtapiać się w otoczenie, co w połączeniu z cichym chodem sprawiało, iż był on trudny do wytropienia. Nie dopuszczono go do poprzedniego posiłku i w dodatku początkowo musiał uciekać przed pogonią. Ta jednak dotarła do niego w momencie jego własnego polowania. Mniejszej ofiary nadaremno próbowała bronić część stada.

— Wykonałeś swoje zadanie — rzekła uzbrojona postać. — Wracaj do plemienia.

Po tych słowach tropiciel posłusznie się oddalił. Zostawszy sam na sam ze zwierzętami, wojownik w zbroi z dużych, obrobionych kości, takimiż karwaszami, nagolennikami i podwójnym szponem z naostrzonych zębów w lewej ręce biegł sprintem prosto na szczurzaka wiewiórołapa. Zwierzę jeszcze zajęte udanym polowaniem zdążyło zauważyć napastnika, ale nie uniknęło jego ataku. Popchnięty z impetem na pień drzewa szczurzak szybko wstał. Gdy stał na tylnych łapach, był nieco niższy od napastnika. Pospiesznie złapał leżący obok patyk i sparował nim pierwsze uderzenie szponów idące od góry prosto na jego głowę. Próbował zrobić to samo z kolejnym ciosem nadchodzącym z prawej ręki, jednak patyk nie wytrzymał naporu i złamał się wpół. Agresor próbował uderzyć kopnięciem, jednak szczurzakowi udało się go uniknąć, po czym odpowiedział ciosem ostrych pazurów w rękę, co zostało zablokowane przez kościany karwasz. Używając ogona niczym bicza, szczurzak trafił w klatkę piersiową, co poskutkowało nieznacznym cofnięciem oponenta. Wydając krzyk wściekłości, wojownik rzucił się, atakując z całą siłą i zaciekłością naprzemiennie lewą i prawą ręką. Sprawnemu i szybkiemu, choć osłabionemu zwierzęciu udawało się uchylać przed ciosami, jednak każdy kolejny był bliżej trafienia. Piąty cios prawą ręką trafił je w prawe ramię, a szósty przebił się szponem w lewy mięsień naramienny. Siódmy uderzył w żebro, serię ciosów zakończyło kopnięcie w brzuch i cios odrzucający szczurzaka na kilka metrów dalej. Próbując się wycofać, szczurzak podbiegł do kamienia, objął go ogonem i z całą siłą rzucił w nadciągającego przeciwnika. Średniej wielkości kamień na moment powalił wojownika, ale ten niemal natychmiast powstał, podpierając się ręką. Szczurzak, pomimo wcześniejszej próby ucieczki, teraz przepełniony głodem i adrenaliną nie przejmując się lekką sztywnością w kończynach, owinął ogon wokół klatki piersiowej przeciwnika, z całych sił próbując go w ten sposób pozbawić tchu. Jednak wojownik był silniejszy, a zwierzę powoli zaczynało drętwieć. Po kilku sekundach uwolnił się z uścisku i wyprowadził potężny cios od dołu, by następnie cisnąć szczurzakiem w drzewo.

Obolałe zwierzę, pomimo prób, nie było w stanie się podnieść. Był to bardziej wynik działania trucizny ze szponów niż ran, w końcu nie bez powodu samotniki były postrachem. Bardzo mało zwierząt na planecie mogło sobie poradzić bez stada — albo szybko ginęły, albo stawały się o wiele silniejsze, szybsze, wytrzymalsze i sprytniejsze od reszty. Adrenalina i wytrzymałość szczurzaka znacznie spowolniły działanie jadu paraliżującego. Górując nad nim groźnie, wojownik powiedział cicho:

— Żegnaj, byłeś cierniem u boku zdecydowanie zbyt długo.

Wbijając szpon w szyję zwierzęcia, natychmiast uśmiercił szczurzaka, zabierając jego niedawny łup jako własny obiad i wlokąc go za ogon w kierunku niewielkiej wioski klanu, któremu przewodził. Podróż miała być długa, a to nie była ostatnia istota, która straci głowę.

***


Na trawie siedziało dwóch braci, ich zadaniem było wypatrywanie, czy inne plemię się nie zbliża do wioski. Jak jednak wiadomo, nie każdy sumiennie wykonuje obowiązki. Rozmawiali, jedząc grzyby, gdy nagle zobaczyli, jak coś spada z nieba. Tajemniczy obiekt przeleciał nad ich głowami, by wylądować po drugiej stronie wioski, blisko brzegu morza.

— Widziałeś to?

— Zapamiętać: tych grzybów nie jemy.

— A co, jeśli to było prawdziwe? Powinniśmy to sprawdzić.

— Olać to, póki nikt inny nie reaguje, to nie jest to nasza sprawa.

— Myślę, że powinniśmy powiedzieć reszcie.

Najlepsi wojownicy w wiosce — czwórka braci — Olaf, Ajax, Herkaf i Marias zauważyli spadający obiekt.

— Niebo wali się nam na głowę! — powiedział z lekką paniką Olaf, ale pacnięcie w ucho od Herkafa nieco go uspokoiło.

— Nie panikuj, brachu, to tylko spadająca gwiazda.

— Powinniśmy się jej przyjrzeć, wylądowała bardzo blisko, więc daleko nie trzeba chodzić — zaproponował Ajax.

Bracia poszli w stronę obiektu. Od niedawna w okolicy było niewesoło. Ahartan, nowy wódz jednej z wiosek z niewiadomych powodów podbijał kolejne miejsca, wymuszając lojalność i posłuszeństwo. Próbowali z nim walczyć, ale jak dotąd dwa razy ledwo uszli z życiem, przyjęli też część uciekinierów do siebie. Chwilowo był spokój, słyszeli tylko jakiś czas temu pogłoski o problemie z samotnikiem szczurzaka wiewiórołapa, mistrza skradania, który podkradał i zjadał cieniobiegi wiewiórcze z głównej wioski. Cieniobiegi potrafiły wyczuć przebudzenia Wielkich Stworów — Pożeracza, Behemota i Ptaka Gromu, choć przede wszystkim dwóch pierwszych. Wielkie Stwory budziły się co jakiś czas na polowania, ale po nich zwykle zapadały w bardzo długi sen. Nikt, kto je obudził lub przed nimi nie uciekł, nie uszedł żywy. Pożeracz raz nawet zjadł całą wioskę. Zbliżyli się do czegoś, co zdecydowanie nie wyglądało na okruch skały. Każdy chciał się mu przyjrzeć, ale Ajax uniósł rękę na znak zatrzymania się. Dwie dziwne istoty, z czego jedna w pełnej zbroi, leżały obok statku. Po chwili zastanowienia Herkaf postanowił do nich podejść.


***


— Cieszę się, że nie rozbiliśmy się po ciemku, tylko udało nam się wyprzedzić noc. Mamy stąd ładny widok — powiedział Peiel. — Wiesz, skoro już chwilę poleżeliśmy, to możemy się zbierać, poza tym jeszcze chwila i będę bardzo głodny.

— Jesteśmy obserwowani — odpowiedział Namlu, zakładając hełm.

Po chwili podeszła do nich jedna istota — humanoidalny nieznajomy, o niemal gładkiej, czarnej jak pustka kosmosu skórze, twardo wyglądających kościach po zewnętrznej części rąk, szarych białkach oczu i jasnych, tęczówkach, które nieznacznie poczerwieniały, gdy Namlu i Peiel wstali. Widocznie wysportowany, odziany w skórzane spodnie z czerwonym pasem, wraz ze zwisającymi dwoma kamiennymi widełkami sai, był nieznacznie niższy od Peiela.

— Coście za jedni? — zaczął Herkaf.

— Świetnie, banda prymitywów — powiedział igigi w niezrozumiałym dla Herkafa języku.

— Lokalni mieszkańcy — poprawił go człowiek.

Peiel, widząc napięcie Namlu, szturchnął towarzysza łokciem w zbroję, co okazało się dla niego bolesne.

— Witaj, jestem Peiel, a to Namlu, przemierzamy gwiazdy, rozbiliśmy się tu i chcemy naprawić nasz statek.

Gdy to mówił, do nieznajomego dotarło trzech kolejnych, różniących się jedynie bronią i kolorem pasów. Niebieski miał dwa ostre, kamienne miecze, fioletowy — kij, a pomarańczowy — dwa krótkie fragmenty kijów z kości połączone krótką liną.

— Widzę, że nawet ma przyjaciół — rzekł Namlu do Peiela, żałując, że nie wziął ani broni, ani tłumacza ze statku.

— Twoi przyjaciele? — odezwał się człowiek.

— W zasadzie to bracia, jestem Herkaf.

— Widzę podobieństwo, z rodziną zawsze raźniej — zagadał Peiel.

— Jestem tym ładnym — zażartował Olaf.

— Ten brzydal to Olaf, to jest Ajax, Herkafa poznaliście, a ja jestem Marias, to fascynujące się spotkać z kimś takim jak wy.

— Powiedziałeś, że się rozbiliście, chodźcie z nami, mamy wioskę obok. Odpoczniecie, zjecie, pomożemy wam i może przy okazji dowiemy się jakichś ciekawych rzeczy. Poza tym, jeśli jakkolwiek pomożecie nam w walce, to zawsze będziemy wam wdzięczni — odezwał się Ajax.

— Weźmiemy kilka rzeczy ze statku i z wami pójdziemy — odparł człowiek.

Wchodząc do statku, Peiel zabrał połowę elektropiki i przeliczył karty do rzucania, które cały czas miał przy sobie. Namlu spędził chwilę w ładowni, a wracając wziął swój nóż — jedyną broń, która nie uległa uszkodzeniu na Samarrze. Mruknął do towarzysza:

— Mogą wydawać się przyjaźni, ale pamiętaj, by mieć się na baczności.

— Miej się na baczności za nas obu, jestem tak głodny, że zjadłbym konia z kopytami.

Namlu spojrzał na niego nieco zdziwionym wzrokiem.

— Nieważne…

Zanim wyszli ze statku, usłyszeli, że, w wiosce nastąpiła seria wybuchów. Spowodowały je bomby zapalające przypominające wybuchy kul ognia. W osadzie pojawili się wojownicy odziani w skóry, widać było tylko ich oczy. Jedyne wyróżniające się elementy pancerza to kościane karwasze i nagolenniki w kolorze popiołu, oraz podwójny szpon na ręku każdego z nich.

Jeden z braci ponaglił gości, Namlu założył hełm, po czym biegiem ruszyli do atakowanej wioski. Gdy czwórka braci ruszyła do walki z najeźdźcami, drogę człowieka i igigi zagrodziła postać w całości ubrana w kościany pancerz, z krwistoczerwonymi oczyma kontrastującymi z jasno szarą zbroją.

— Nie wiem, czym jesteście — powiedział głośno niski, lekko przytłumiony głos — ale wasza śmierć będzie miłym dodatkiem do dzisiejszego zwycięstwa.

— Przybywamy w pokoju! — powiedział Peiel

— Ale odejdziecie pokrojeni! — odparł napastnik, biegnąc prosto na człowieka.

Chcąc się bronić, Peiel wystawił pół elektropiki przed siebie, ale Namlu wybiegł przed niego, zatrzymując przeciwnika. Dwa razy wyższy igigi siłował się teraz z wściekłym oponentem.

— Hraaar, żaden dziwak mnie nie powstrzyma. Nie wyjdziecie stąd żywi — ryknął agresor.

Pomimo mniejszego rozmiaru, Ahartan okazał się silniejszy i szybszy. Skacząc, odepchnął Namlu i zaatakował, wymierzając cios za ciosem. Namlu sparował kilka pierwszych, jednak jego doświadczenie w walce wręcz było znikome. Po przełamaniu jego gardy, Ahartan wyprowadzał kolejne ciosy, jednak żaden nie był w stanie przebić metalowego pancerza. Podcinając przeciwnika, agresor wziął igigi za nogi i kręcąc się, rzucił nim w stronę najbliższej płonącej chaty. Peiel w tym czasie korzystał z zasięgu swojej broni, trzymając na dystans innego wojownika. Ten cofnął się, widząc biegnącego w ich kierunku Ahartana. Pudłując cios z wyskoku, zatrzymał swój pęd kilka metrów dalej. Powoli się obracając, zaczął iść w kierunku Peiela, głośno się śmiejąc. Przerażony człowiek upuścił uszkodzoną elektropikę tak, aby bez problemu mógł nogą podrzucić ją prosto do ręki. Teraz jednak skupił się na rzucaniu kartami. Kilka z nich trafiło Ahartana w klatkę piersiową, ale bez skutku. Impulsy elektryczne przy uderzeniu nawet go nie drasnęły. Podrzucając nogą elektropikę tak, jak wcześniej zaplanował, Peiel zaczął się cofać.

Początkowo, zapewne z powodu zaskoczenia, czterdziestoosobowa grupa napastników miała przewagę nad mieszkańcami wioski, w której przebywało około stu humanoidów. Teraz jednak, zaciekle walcząc, agresorzy zaczęli przegrywać z liczniejszymi przeciwnikami, wspieranymi przez Ajaxa, Olafa, Herkafa i Mariasa. Tylko Ahartan, obecnie zajęty dziwnymi obcymi, był w stanie walczyć z całą czwórką naraz.

Słysząc śmiejącego się Ahartana, Herkaf rzucił w niego oba sai. Widząc to kątem oka, zwinny Ahartan złapał i odrzucił je, wymuszając na Herkafie unik. Jeden z obrońców wioski podbiegł do napastnika, próbując go zaatakować, został jednak szybko przecięty szponem i wykopany w kierunku ciągle płonącej chaty, z której powoli wychodził oszołomiony Namlu. Herkaf dołączył do braci. Teraz cała czwórka otaczała Ahartana. Każdy kolejno wyprowadzał cios z innej strony, a kontry chwilowo osamotnionego wojownika trafiały powietrze. Po drugiej serii ciosów, wściekły do granic możliwości Ahartan ryknął: „Dość!”. Przez krótki moment jego ręce otoczyły brązowe wiązki energii. Uderzając w ziemię, wytworzył małe trzęsienie i falę ziemi wokół siebie, przewracając wszystkich braci.

— Nikt mi się nie przeciwstawia, wy, bezwartościowe ścierwa, powinniście wiedzieć o tym najlepiej. Trzeba było do mnie dołączyć, gdy mieliście szansę –huknął Ahartan.

W tym momencie rozległ się głośny ryk. Nie był to wrzask kogoś z pola bitwy, był o wiele donośniejszy i prymitywny. Szał Ahartana obudził najbliżej śpiącego Wielkiego Stwora — Behemota.

— Han! Biegnij po posiłki, chcę tu mieć wszystkich! — Ahartan krzyknął do jednego z bardziej krzepkich wojowników.

— Uciekajcie! –wrzasnął Ajax do stojącego już na nogach Namlu oraz broniącego się elektropiką przed skórzanym wojownikiem Peiela.

Ci natychmiast zaczęli biec w kierunku formacji skał i jaskini po przeciwnej stronie statku.

— Osi, masz szansę odkupić swoje winy za poprzednią porażkę ze szczurzakiem — krzyknął Ahartan do wojownika, który chwilę wcześniej próbował się przebić przez desperacką obronę Peiela. — Zbierz kilku i przechwyćcie ich. A teraz — powiedział, patrząc na braci stojących wokół niego — na czym skończyliśmy? Ach, tak.

Pierwszy zaatakował Ajax, próbując ciąć obydwoma mieczami wertykalnie. Ahartan, unikając ciosu, wytrącił mu jeden miecz, chwytając Ajaxa i rzucając nim w Herkafa, któremu udało się uniknąć kolizji z lecącym bratem. Olaf próbował uderzyć swoimi narzędziami do walki, jednak jedno odbiło się od karwasza, a drugie chybiło. Przeciwnik złapał za go nadgarstek i rzucił na ziemię, po czym Olaf przetoczył się nieco dalej. Cios Mariasa, choć trafił w bark, nie wyrządził większych szkód, a jego kolejny atak został zablokowany. Trzeci cios kija spotkał się z kontrą, gdy Ahartan przesunął rękę tak, że Marias ześlizgnął się i otrzymawszy cios szponem w plecy, także legł na ziemi. Herkaf, który się w tym czasie pozbierał, próbował ciąć, celując w brzuch, lecz trafiał tylko w powietrze. Robiąc jeden krok za dużo, odsłonił swój bok i natychmiast oberwał w nogę, po czym upadł. Marias wykonał atak z wyskoku, lecz został rzucony w kierunku Olafa, uderzając go z impetem w głowę. Herkaf znowu się podniósł i zaczął biec prosto na Ahartana. W wyniku impulsu, prawą ręką rzucił sai, po czym wykonał skok i bronią z lewej ręki celował w oczy przeciwnika. Rzut z bliska przebił pancerz, wywołując powierzchowną ranę, zbyt płytką, by Ahartan ją zauważył. Prawą ręką dał radę zablokować cios lecącego na niego Herkafa, który przekonał się, że skok nie był dobrym pomysłem, gdy poczuł w brzuchu silne ukłucie. Wisząc w takiej pozycji przez kilka sekund, spadł na ziemię i został kopnięty nieznacznie dalej. Przy konających Herkafie i Olafie oraz oszołomionym i sparaliżowanym Mariasie, stanął przed Ahartanem ostatni z braci. Ale nie był sam. Nareszcie dotarł do nich Behemot. Potężna, umięśniona, wysoka i bogata w warstwę ochronną złożoną z tłuszczu istota górowała kilkakrotnie nad każdym. Zarówno wojownicy Ahartana, jak i przegrywający nieznacznie obrońcy wioski, zatrzymali się na moment przerażeni. Tylko dwóch ze wszystkich obecnych było skupionych na sobie nawzajem. Behemot o zgarbionej postawie i dwóch kwadratowych zębach kontrastujących z pozostałymi ostrymi wyglądał na niesamowicie rozjuszonego. Jego szara skóra nie zapewniała zbyt dobrej ochrony, ale skrywała pod sobą grube warstwy tłuszczu i niesamowicie wytrzymałych mięśni, a równie mięsiste, nieproporcjonalnie krótkie łapy kończyły długie, twarde niemal jak stal pazury.

— Plemię Szpona, do ataku! Niech nawet Behemot wie, że nie ma z nami szans! — krzyknął Ahartan, wykonując gest ręką w jego stronę. — Dzisiaj albo wygramy, zabijając wszystkich wrogów, albo sam wykończę każdego z was!

Nie musiał mówić dwa razy. Obrońcy wioski uciekali w przerażeniu, a wszyscy z Plemienia Szpona ruszyli na Behemota.

— Zejdź mi z drogi — warknął Ahartan na stojącego przed nim Ajaxa.

— Nie, nie dałeś litości moim braciom, nie otrzymasz jej ode mnie — odparł młodzieniec.

— Nie będziesz musiał za nimi tęsknić zbyt długo.

Biegnąc prosto na przeciwnika, Ajax był daleki od skupienia. Wykonując cięcie mieczem, wymusił na rywalu obronę, widocznie uszkadzając pancerz tuż za szponem. Uchylając się przed kontratakiem, ostatni z braci wykonał kolejne cięcie, powierzchownie trafiając klatkę piersiową Ahartana, po czym uderzył go kolanem, przez co ten cofnął się parę kroków. Podbiegł, chcąc przebić korpus przeciwnika na wylot, ale zamiast tego, jego kamienny miecz został wytrącony z ręki, gdy Ahartan trafił w nią szponem. Wydał okrzyk bólu, nie był w stanie myśleć o niczym innym. Chwilę później nie był już w stanie myśleć o czymkolwiek, bo najpierw wolną pięścią oberwał w brzuch, a kolejny cios szponem odebrał mu życie.

Czując wielką satysfakcję, Ahartan przypomniał sobie o nadal żyjącej, choć niemrawo, trójce braci i Behemocie, z którym walczyła jego armia. Nieco ochłonął, wziął miecz i dokończył dzieła z braćmi. Ta krwawa noc jeszcze się nie skończyła, ale nikt nie powinien cierpieć zbyt długo.

***


Uciekając od przebudzonego stwora, Peiel i Namlu pobiegli w stronę formacji skalnych. Namlu zawdzięczał dobrą kondycję swojej profesji, ale Peiel padał z nóg.

— Zaczekaj — wysapał. — Zatrzymajmy się tu, za skałami będziemy ukryci.

Po paru chwilach dobiegło do nich pięciu wojowników. Jeden z nich zaczął:

— Nikt nie sprzeciwia się Plemieniu Szpona, do ataku! Peiel zdążył złapać oddech, skróconą o połowę elektropiką bronił się przed jednym wojownikiem, gdy Namlu udawało się powstrzymywać trzech naraz. Osi najpierw przypatrywał się dziwadłom, z którymi walczyli jego współplemieńcy, a następnie spojrzał za siebie, by zobaczyć, jak idzie walka z Behemotem. Wojownicy Szpona nie byli nawet w połowie tak dobrzy jak ich lider. Gdy Peiel dzięki zasięgowi swojej broni trzymał na dystans jednego z nich, Namlu szybko rozprawił się z dwoma, jednego od razu wykopując podczas jego szarży, a drugiemu wbijając nóż w głowę po nietrafionym ataku. „Co za niecywilizowana śmierć”, pomyślał, walcząc z trzecim. Peiel dzięki elektropice skutecznie bronił się przed każdym atakiem, ale w końcu jego przeciwnik zwiódł go i uchylając się przed pchnięciem, drasnął mu ramię szponem. Na szczęście dla człowieka, rana była zbyt płytka, by paraliżujący jad zadziałał. Odskakując, zrewanżował się, trafiając wojownika Szponów w brzuch. Mimo iż ten atak także skończył się powierzchowną raną, impuls prądu z nadal działającej elektropiki powalił przeciwnika. Gdy Peiel spojrzał na swojego kompana, ten patrzył tylko, jak ostatni z napastników ucieka.


***


Behemot, skupiony na Ahartanie, stanął na pograniczu wioski, gdy całe plemię się na niego rzuciło. Z jednej strony biegł Ahartan, z drugiej przybyły gotowe do walki posiłki. Około trzydziestu Szponów ruszyło, celując w nogi stwora, a kolejna pięćdziesiątka przybyła ich wspierać. Dzięki sygnałowi z rogu Hana, posiłki były w stanie zmobilizować się w bardzo szybkim tempie. Ahartan kazał im być cały czas gotowymi do walki, dzięki czemu mogli szybciej przybiec. Każdy z nich, uzbrojony dodatkowo w cztery lekkie oszczepy, po dwa na rękę, rzucał nimi w Behemota.

Dla kolosa były to jedynie igły, ale wystarczająco dużo igieł każdego doprowadziłoby do szału. Będąc zmuszonym do walki z małymi z jego perspektywy wojownikami, rzucił się na nich wymachując krótkimi łapami. Większość z tych nieznośnych istot, które atakowały mu nogi, był w stanie rozdeptać.

Ahartan zdążył na czas, by wziąć czynny udział w walce. Unikając kilku ataków Behemota, dostał się w końcu w jego łapy. Wojownicy Szponów zaprzestali rzucania oszczepami, żeby nie trafić w wodza. Nie tracąc czasu, bestia od razu próbowała go zjeść. Ahartan, będąc niemal w paszczy stwora, ciął szponem w podniebienie, sprawiając Behemotowi ogromny ból. Monstrum wypuściło wodza Szponów i ryknęło głośno. Wpadając w panikę, ruszyło prosto na pozostałych, którzy ocknęli się i poczęstowali go trzecią falą oszczepów. Gdy kolejne bronie zaczęły się w niego wbijać, Behemot ruszył, taranując wszystko na swojej drodze. Wstając, Ahartan patrzył, jak duża część jego armii ucieka w popłochu przed rozjuszonym stworem. Jego oczy zmieniły barwę z całkowicie czerwonej — oznaki adrenaliny i szału bitewnego — na jasnoszarą, ujawniając piwny kolor tęczówek. Jednak po bardzo krótkiej chwili się otrząsnął. „Nigdy więcej”, powiedział w myślach i natychmiast ruszył z nowo zapaloną nienawiścią.


***


Po świeżo skończonej walce, człowiek i igigi przyglądali się ogromnemu stworzeniu masakrującemu większość z ich dotychczasowych przeciwników.

— Myślisz, że powinniśmy im pomóc? –zastanowił się Peiel.

— Nie, sami zaczęli, niech sobie radzą.

Obserwowali, jak do Behemota podbiega wojownik w kościanym pancerzu. Trafiwszy kilkoma cięciami w poranione nogi stworzenia, Ahartan, unikając wszystkich ciosów, sprowokował go do desperackiego biegu w stronę formacji skalnych, gdzie stali Namlu i Peiel. Ze względu na ranne nogi, potwór upadł niedaleko obserwującego go zza kamienia duetu. Ahartan, dogoniwszy go, kontynuował atak. Wiedział, że stwór jest na skraju wyczerpania. Chciał trafić szponami w leżącego Behemota, ale został przez niego złapany. Tkwiąc w mocnym uścisku Wielkiego Stwora, Ahartan czuł, jak traci dech w piersi. Udało mu się wbić swój szpon w rękę stwora, na co ten po raz kolejny ryknął, ale tym razem po prostu rzucił upartym wojownikiem tak daleko, jak był w stanie. Odzyskując nieco pewności siebie, ranna i przepełniona adrenaliną bestia dostrzegła Namlu i Peiela.

— Świetnie, zamiast wiecznych wakacji mam kilka najtrudniejszych dni w życiu — rzucił zniecierpliwiony Namlu.

Oddałby wszystko, by teraz mieć swój karabin u boku. Stając naprzeciw bestii, ryknął wściekle: „No chodź!”. Gdy Behemot zaatakował, zamiast unikać ciosów, igigi próbował wbijać swój nóż w ręce atakującego stwora. Ostrza Szponów, nasączone jadem, choć nie paraliżowały Behemota, to paliły go w każdym miejscu, gdzie przebiły skórę. Nóż Namlu nie czynił takich szkód. Cofając się, Behemot zamiast rozdeptać przeciwnika, tym razem zdołał złapać Namlu mniej poranioną łapą. Wojownik był znacznie większym i mniej zwinnym celem niż wszystkie poprzednie. Po pochwyceniu igigi, stwór wepchnął jego głowę w swój otwór gębowy i przegryzł go z całą swoją siłą.

— Namlu! — krzyknął rozpaczliwie Peiel, gdy zaawansowany technologicznie hełm igigi ugiął się pod naciskiem szczęk i wybuchł w ustach potwora.

Chwiejąc się, Behemot ruszył nieco oszołomiony w stronę Peiela. Po tej walce nie czuł nic więcej od oszałamiającego bólu, do którego teraz dochodziło wyczerpanie.

Nie chcąc wbiegać do sieci jaskiń, Peiel kurczowo zacisnął lewą rękę na elektropice, a prawą ręką zaczął rzucać kartami. Same karty nic nie robiły stworowi, a impuls energetyczny tylko zatrzymywał go na moment. Behemot chwycił Peiela, gdy temu została ostatnia karta do rzucenia. Usiłując zjeść Peiela po tym, jak poprzednia przekąska okazała się zbyt twarda, zmęczony i ciężko ranny Behemot wrzucił człowieka do swojej paszczy. Pierwsze, co przerażony Peiel zrobił po wpadnięciu do środka, to wbicie elektropiki w ranę na podniebieniu. Bestia od razu oberwała ładunkiem elektrycznym. Przez wbijającą się pionowo broń, nie mogła zatrzasnąć szczęk, więc tylko wyła z bólu przez kilka chwil, które dla Peiela trwały wieczność. Całe jego krótkie życie przeleciało mu przed oczyma w ułamkach sekund. Smutek, życie w statku-matce, czarna dziura, ucieczka, radość po odkryciu nowego wszechświata i Namlu oraz ufność, jaką pokładał w tym, że jego kompan wyciągnie ich z tej nierozwiniętej planety.

Wrzask stwora był obezwładniający. Gdy nareszcie połowa zabranej z Samarry elektropiki wyzionęła ducha, Behemot, którego trzymała w uścisku, także zakończył swój żywot. Wypluwając Peiela, Wielki Stwór padł na ziemię. Człowiek leżał przez chwilę, zdruzgotany faktem, że został sam w nieznanym wszechświecie. Spojrzał w kierunku martwego Namlu. To było dla niego zbyt dużo, nie chciał podchodzić do ciała.

Wtem z klatki piersiowej Behemota zaczęło się wydobywać powoli jaśniejące światło. Po dostrzeżeniu go, Peiel podszedł do jego źródła. Z jaśniejącego korpusu truchła stwora wydobywał się biały blask. Piękna niczym księżyc poświata rozświetlała wszystko w promieniu około pół metra. Dotknąwszy jej ręką, Peiel wyciągnął niewielkich rozmiarów kryształ. Blask nieco przygasł, jednak dalej przepiękne światło było widoczne, zwłaszcza teraz, po zmroku. Wyglądało identycznie jak to, które zobaczył na Samarrze, w pyle dziwnie przypominającym humanoidalną istotę. Trzymając kryształ w ręce, położył się skulony u wejścia najbliższej jaskini. Może jedna z istot, które dziś walczyły, mu pomoże? Może nieustępliwy wojownik nie będzie do niego tak wrogo nastawiony, gdy Peiel będzie sam? A może i on zginął i teraz nikt nie będzie go już chciał atakować?

Kolejne myśli biegły w głowie człowieka, aż zasnął, zmęczony, obolały i bardzo głodny. Półświadom, przyłożył świecący przedmiot do serca. Natychmiast się przebudził, bo chwilę po tym geście, przestał czuć kryształ. Gdy wstał, zaczęła go otaczać biała aura. Nieświadom, że przez moment jego oczy zabłysły w całości złotem, patrzył, jak jego niedawna płytka rana się goi. Zyskując kilka centymetrów wzrostu, czuł wracające do niego siły. Poświata przygasła, a gdy prawie całkowicie zniknęła, dmuchnęła słaba fala wiatru, której źródłem był on sam. Przyglądając się sobie uważnie, doszedł do wniosku, że prawie nic się nie zmieniło. Nadal się nie zdobył na to, by podejść do ciała Namlu. Po chwili zadumy, patrząc w jego stronę, powiedział ze smutkiem:

— Miałeś się na baczności za nas obu, teraz ja będę żyć za nas obu. Pomogłeś mi, walczyłeś za mnie, mimo że nie musiałeś. Obyś odnalazł spokój.

Położył się ponownie u wejścia jaskini. Sprawny fizycznie, lecz nadal wyczerpany, zasnął, gdy strużka łez popłynęła mu po policzku.

Rozdział 5
Obcy gość w gościnie u obcych

Budząc się powoli, poczuł, iż leży na czymś miękkim. Gdy sobie to uświadomił, natychmiast wstał. Nieco zakręciło mu się w głowie. Stał teraz obok drewnianego łóżka. Kołdra i poduszki leżące na nim były zrobione ze skóry i wypchane prawdopodobnie pierzem. Wydawały się o wiele cieplejsze niż syntetyczne, w których dotychczas spał. A już na pewno były lepsze od siedzeń pilotów w promie kosmicznym.

Odetchnął z ulgą, bo nadal miał na sobie kombinezon ze statku-matki. Brakujący czarny pas z przyszytym na zamówienie — teraz prawie pustym — pojemnikiem na karty leżał spokojnie na drewnianym stoliku.

Był w chatce, do licha, nigdy dotąd nie był w chatce. Szeroki uśmiech zgasł mu na myśl: „Jak się tu w zasadzie znalazłem?”.

Wychodząc na zewnątrz, natknął się na dwóch strażników:

— Cześć… — zaczął nieudolnie.

— Witaj, Obcy — odpowiedział jeden z nich.

— Gdzie jestem?

— W wiosce.

— Aha? — spojrzał pytająco.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 49.83