E-book
15.75
drukowana A5
54.34
Gwiazdy nie spadną

Bezpłatny fragment - Gwiazdy nie spadną


Objętość:
251 str.
ISBN:
978-83-8384-842-6
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 54.34

“Przeszłość zostaje w tobie tak samo jak cukier puder na palcach. Niektórym udaje się jej pozbyć, ale ona ciągle tam jest, wydarzenia i rzeczy, które doprowadziły cię w miejsce, gdzie jesteśmy dzisiaj”.
E. Morgenstern, Cyrk nocy

PROLOG

Życie nie jest cukierkiem. Nie ma w sobie słodyczy, która delikatnie rozpuszcza się w ustach, choć czasem bywają chwile, w których można właśnie w taki sposób je odbierać. Nie jest też gównem zapakowanym w papierek po batoniku. Nie jest czarno — białe, ani nie przypomina obrazu w technikolorze, nawet, jeśli ktoś mocno tego chce. Ludzie sami obierają swoją drogę, nawet, jeśli nie mają tego świadomości. Wystarczy obudzić się trzy minuty później niż zazwyczaj, spóźnić się na pociąg lub odpowiedzieć na rzucone przez kogoś: “cześć”, żeby historia życia potoczyła się całkiem inaczej. Każdy ruch powoduje następny i kolejny, niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie i nie zawsze jest związany ze świadomymi wyborami.

Filip zacisnął dłonie w pięści, skinieniem głowy powitał Maję Stawiszyńską, która przyszła po niego na przystanek. Jej jasna twarz i lekki uśmiech sprawił, że poczuł pewnego rodzaju ulgę.

— Hej, jak się czujesz? — spytała, gdy wysiadł z autobusu.

Na plecach miał duży turystyczny plecak, w którym znajdował się cały jego dobytek.

— Dobre pytanie — uśmiechnął się. — Nie mam pojęcia, jak się czuję, ale wiem, że jestem gotowy rozpocząć nowy rozdział.

Wiedział, że wrócił, gdy zobaczył jej w oczach coś na kształt zrozumienia. Majka nie patrzyła na niego oceniająco. Nie poruszała tematu t e g o, co stało się, gdy był szczeniakiem, a co doprowadziło go właśnie do tego miejsca. Po terapii i kilku latach spędzonych najpierw w poprawczaku, a potem w internacie, postanowił wrócić do rodzinnej miejscowości. Mimo ukończenia dziewiętnastego roku życia, miał na swoim koncie doświadczeń znacznie ciężki bagaż niż ten, który dźwigał na plecach. Trochę obawiał się konfrontacji z miasteczkiem, w którym się wychował. Cóż, najpierw był złotym dzieckiem — mimo ciężkiej sytuacji rodzinnej, bardzo dobrze radził sobie w szkole. Wzorowy uczeń, obdarzony wyjątkową wrażliwością i zdolnościami. Wróżyli mu wielką przyszłość. Potem kiwali głowami, nie mogąc uwierzyć, że “taki spokojny i mądry chłopiec wyrósł na kryminalistę, a przecież zawsze mówił wszystkim dzień dobry”. Filip nie obwiniał ich; rozumiał, że ludzie lubili generalizować i powtarzać utarte slogany. Niewiele się u nich działo, a plotki pozwalały na urozmaicenie życia. Prawda o nim samym była jednak zupełnie inna i nie sposób zmieścić ją w paru zdaniach.

Dobro, zło, a nawet pojęcie sprawiedliwości jest względne. Granica pomiędzy nimi jest bardzo cienka.

Jak kreska narysowana patykiem na piasku.

By to zrozumieć, należy cofnąć się o kilka, a może nawet kilkanaście lat.

Jeśli życie jest sumą przypadków, to te, które wydarzyły się w Nowym, okazały się być wyjątkowo perfidne. Dla Filipa, dla Luizy, dla Koleckiego, Adalberta, a nawet dla Ewy i wszystkich tych, którzy zostali nimi dotknięci. Nie było w tym złej woli ani dobrych chęci do brukowania piekła, które mogło pojawić się w głowie każdego z nich. Filip nie kupował bajki o ogniu i gotowaniu grzeszników w osmolonym kotle. Przeczuwał, że to prawdziwe to samotność i wyrzuty sumienia, spowodowane tymi wszystkimi sytuacjami w życiu, podczas których wyrządziło się komuś krzywdę. Wiedział też już, że nie trzeba wcale umrzeć, by trafić do piekła i że najgroźniejsze demony to te, które mieszkają w nas samych.

— Na razie możesz zatrzymać się u nas — uśmiechnęła się Maja, przerywając jego rozmyślanie. — Nie sądzę, by twój tata był gotowy, żeby się z tobą spotkać.

Kiwnął głową. Po tym, jak trafili z bratem do poprawczaka, mama z ich młodszą siostrą odważyła się opuścić ich ojca — alkoholika i wyjechać. Utrzymywał z nią kontakt telefoniczny, czasem porozmawiał z nią przez Skype ‘a. Kobieta obecnie mieszkała za granicą, związała się z innym partnerem i urodziła mu kolejne dziecko. Wiedział, że jego pojawienie się w jej życiu mogłoby zburzyć jej — obecnie — poukładany świat. Mimo że proponowała mu przelot do Anglii, młody mężczyzna nie był co do tego przekonany. Gazety i Internet huczały o planowanym Brexicie, a Filip miał jedynie dowód osobisty i niewiele pieniędzy. Mimo że był dobry z angielskiego, nie widział siebie na zagranicznej uczelni. W dodatku obawiał się, że u matki czułby się jak intruz. Kilkuletnia Daria, dziś dziesięciolatka, mogłaby nawet go nie pamiętać, a partner matki niekoniecznie musiałby znaleźć z nim wspólny język. Filip miał tego świadomość. W rozmowach z niektórymi chłopakami przewijał się temat nieumiejętności dogadania się z ojczymem. Dla niejednego z jego kolegów było to źródło kłopotów.

To wszystko spowodowało, że po napisaniu matury postanowił wrócić do rodzinnej miejscowości i spróbować zacząć tu wszystko od początku. Na ojca nie miał, co liczyć, ale miał cel, by jakoś się urządzić, zanim dołączy do niego dwa lata młodszy brat, Damian. Z tego, co wiedział, siedemnastolatek zachowywał się na tyle dobrze, by móc się o to ubiegać. Nie było na niego oficjalnych skarg i potrafił zaskarbić sobie zarówno sympatię wychowawców i nauczycieli, jak i szacunek wśród kolegów.

— Jasne, jeśli nie sprawi wam to problemu — uśmiechnął się.

— Rozmawiałam z rodzicami i się zgodzili. Póki nie wyjadę na studia, możesz u nas zamelinować — mrugnęła porozumiewawczo i zaśmiała się gorzko.

Zabrzmiało to nieco sztucznie, ale Filip miał świadomość, że w obecnej sytuacji nie może wybrzydzać. Czerwcowe słońce grzało tego dnia wyjątkowo mocno. Chłopak zaczął żałować, że miał na sobie dżinsy, ale — gdy rano wychodził z domu — było jeszcze chłodno. Majka miała na sobie letnią sukienkę i trampki. Pofarbowane na czarno włosy miała upięte w koczek. Nie odzywała się zbyt dużo, choć przed kilkoma laty to właśnie ona uchodziła wśród znajomych za największą gadułę. Nie mieli wtedy zbyt dobrego kontaktu, ale — gdy potrzebował pomocy i szukał miejsca, gdzie mógłby się zatrzymać, to właśnie ona odpisała na SMS-a, informując, że może u niej się zatrzymać.

Wystarczy jedna rozmowa, by zmienić bieg wydarzeń, jedno spóźnienie na pociąg, by świat wyglądał zupełnie inaczej. Na tym polegał cały problem z historiami. Stanowiły logiczny ciąg przyczynowo — skutkowy, a na ich bieg wpływały pozornie niezwiązane z sobą osoby i sytuacje. Wtedy właśnie Filip zdał sobie sprawę z tego, że nie można mieć wpływu na wszystko, nawet, jeśli w pewnym momencie wydaje się, że — i owszem, sytuacja jest pod całkowitą kontrolą, to nie. Wszystko stało się, bo wcześniej wydarzyło się coś innego, a jeszcze wcześniej… I koło się nie zamyka, toczy się dalej. Każda rzecz, decyzja, nawet drobna, mogła mieć wpływ na całokształt. Filip odgarnął ciemną grzywkę, która opadała mu na oczy. Poprawił plecak, który, podobnie jak bagaż doświadczeń, zaczął mu ciążyć i poszedł za koleżanką.

Nie jest prawdą, że można osiągnąć wszystko.

Warto jednak próbować, nawet, jeśli miałoby to oznaczać nieustanne rozpoczynanie wszystkiego od początku.

Miłe złego początki

W powietrzu unosił się zapach rozgrzanej słońcem wody, olejków do opalania, lodów śmietankowych i gofrów. Nowe Miasto nie było może zbyt popularną miejscowością turystyczną, ale zjeżdżali się do niego okoliczni amatorzy wodnych kąpieli/ Raz po raz można było usłyszeć śmiech chichoczących nastolatek, ryk motorów i motorówek, odgłos rozmów. Rodzice przyjeżdżali tutaj z dziećmi, rozkładali swoje tobołki na kraciastych kocach, a w ośrodku agroturystycznym przybywało klienteli. Joachim, jego właściciel, uwielbiał sezon letni. W ciągu dwóch miesięcy wakacji zarabiał więcej niż w ciągu całego roku. Sam odpoczywał zimą, wyjeżdżając do jednego z narciarskich kurortów.

Kawiarenki tętniły życiem. Sztubacy w letnich płóciennych marynarkach kupowali szczupłym dziewczętom w kwiecistych sukienkach lody śmietankowe lub kawę. Zapach perfum, wody kolońskiej mieszał się z mocnym aromatem espresso i kandyzowanych wisienek, dodawanych do deserów. Kelnerka uwijała się jak mogła, starając się jak najszybciej obsłużyć niezadowolonego staruszka, stukającego laską w drewnianą posadzkę. Był stałym gościem lokalu, ponoć artystą. Południami, gdy turyści szli na plażę, przesiadywał na deptaku z rysownikiem. Malował tanie portrety. Czasem tworzył zabawne karykatury. Nieproporcjonalnie duża głowa i niewielki tułów. Kilka cech charakterystycznych. Pewnie niewiele z tych obrazów dziś pozostało, być może wylądowały na strychu, bo przecież przez te kilkanaście lat zmieniło się wszystko. Zakochani ulegli prozie życia, na twarzach młodych dziewcząt pojawiły się zmarszczki, a ich córki zaczęły przeklinać i farbują włosy tanimi szamponetkami.

Mówią, że świat się zepsuł. Podobnie jak ten podniszczony budynek z napisem Cafe Dolce Vita. Gdzieniegdzie odpada tynk, a jasnobłękitny kolor szarzeje. Podobnie jak niebo nad miastem. Niegdyś przesiadywała tu śmietanka towarzyska, teraz wolą przebywać tu dzieci, spędzające czas na wagarach. Budynek został pobazgrany kiepskim graffiti, nieprzypominającym zupełnie powstańczego muralu znajdującego się na szkole. Miejsce omijano szerokim łukiem, podobnie jak opustoszały dworzec kolejowy, przy którym nie zatrzymywały się już żadne pociągi i stary ośrodek turystyczny, w którym od wielu lat nikt się nie zatrzymał.

Tamtego roku jeszcze wszystko było w porządku. Nic nie zapowiadało zmian, które miały nastąpić. Wszystko toczyło się tak, jak powinno. Grupa przyjaciół wybrała się nad jezioro. Wśród nich było młode małżeństwo Ela i Robert Cieplakowie, młodsze rodzeństwo Roberta — brat Kacper i siostra Ania oraz jej ówczesny chłopak, Maks Potworowski. Słońce świeciło niemiłosiernie, a kąpiel w rozgrzanym jeziorze była bardzo przyjemna. Po kilku piwach atmosfera się rozluźniła. Wbiegli do wody i pryskali się nią, krzycząc do siebie głośno. Zbliżał się wieczór. Anka i Ela leżały na kocu i obserwowały chłopaków, którzy skakali do wody. Raz po raz wybuchały śmiechem. Tymczasem męska część ekipy powróciła na koc. Maks wyciągnął z plecaka blanty i zaproponował, by spróbowali zajarać.

— W sumie czemu nie — powiedział Robert, przejeżdżając dłonią wzdłuż uda Elki, która zachichotała.

Wieczór dopiero się rozkręcał i na jednym skręcie, który beztrosko krążył pomiędzy nimi, się nie skończyło. W pewnym momencie Robert z Elką gdzieś zniknęli, a pozostali leżeli na kocu i rozmawiali o życiu. Niebo było czyste, a gwiazdy świeciły wyjątkowo mocno.

Po jakimś czasie Robert i Elka wrócili. Na policzkach dziewczyny były rumieńce, a brązowe włosy wyglądały jak rozwiane przez wiatr. Najmłodszy, wówczas siedemnastoletni Kacper rzucił im tylko spojrzenie, a Maks zagwizdał przeciągle, a jego dziewczyna uderzyła go w ramię.

— Nie bądź głupi! — powiedziała z przekąsem i spojrzała na niego z wyraźnym zażenowaniem.

— Do tej pory ci to nie przeszkadzało — zaśmiał się, a potem dorzucił: — Myślę, że Robercikowi przyda się zimna kąpiel dla ochłody.

— Chyba tobie — odparował Robert, a potem obaj udali się w kierunku pomostu.

Najpierw skoczył pierwszy z mężczyzn, potem drugi. Gdy nie wypłynął od razu, Elka zaczęła głośno krzyczeć. Maks wyciągnął się go na brzeg i wtedy okazało się, że jest coś nie tak. Krzyki, przekleństwa, wzajemne oskarżenia. Jedynie Ania zachowała odrobinę trzeźwości umysłu i zadzwoniła po karetkę. Chłopak był nieprzytomny i, jak się później okazało, dodatkowo złamał kręgosłup. Jego żona spojrzała w niebo, nie kryjąc łez, które spływały jej po policzkach. Był to jeden z pierwszych wieczorów, podczas których zostawili swoją kilkuletnią córkę z dziadkami, a sami wyskoczyli na beztroski wypad nad jezioro. Gdyby kobieta mogła przewidzieć losy tego wieczoru, z pewnością wolałaby zostać w domu.

— Chodź — powiedziała Anka. — Gwiazdy nie spadną i nie spełnią naszych życzeń. Ale, jakby co, pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć.

Wtedy jeszcze obie w to wierzyły. Dopiero później się wszystko posypało.

La Dolce Vita

W kawiarence siedział znany w okolicy biznesmen, Jan Kolecki, który rozmawiał z Joanną Płaczek, właścicielką niewielkiego pensjonatu. O ile do ośrodka pana Joachima przyjeżdżali głównie rodzice z dziećmi lub emeryci, chcący spędzić czas wolny w otoczeniu przyrody, o tyle pensjonat tętnił życiem głównie za sprawą dzieci kolonijnych. Niestety, po i konflikcie ze wspólniczką, interes powoli przestawał być żyłą złota. Z roku na rok szło coraz gorzej. Coraz rzadziej podpisywano z nimi kontrakt na spędzenie wakacji, motywując to brakiem ciekawych miejsc i wydarzeń w okolicy. Rodzice stawiali na obozy tematyczne, językowe lub zagraniczne. W Nowym Mieście nie było niczego wyjątkowego, co mogłoby przyciągnąć nowobogackich nastawionych na sukces ludzi, a MOPS, który organizował kolonie dla biedniejszych dzieci, godził się zorganizować u niej wypoczynek, ale za znacznie niższą cenę. Lasy i jezioro oraz nieco zapuszczone, zarośnięte wysoką trawą boisko, znajdujące się obok ośrodka, nie robiły zresztą wrażenia nawet na biedniejszych dzieciach.

— Pani Joanno — zaczął Kolecki. — Co sądzi pani o mojej propozycji?

Mężczyzna miał na sobie płócienny garnitur w kolorze jasnego błękitu, który pasował do koloru jego oczu. Intensywnie niebieskie tęczówki kontrastowały z ciemnymi włosami, które zostały przystrzyżone w najmodniejszą fryzurę. Wiedział, że robi wrażenie na kobietach, dlatego zdziwiło go, że rozmówczyni wydaje się być całkowicie obojętna na jego urok. Próbowała twardo negocjować warunki, jednak dość szybko przekonała się, że właściwie nie ma wyjścia.

— Wolałabym nie sprzedawać ośrodka — powiedziała matowym głosem, odganiając mysi kosmyk włosów, który opadł jej na zmęczone czoło. — Czy byłaby możliwość wynajmu…?

— Zdaje sobie pani sprawę, że planuje przeprowadzić tutaj szereg remontów — upił łyk kawy i spojrzał przekonująco na Joannę. — To byłoby niemożliwe, gdybym był jedynie najemcą.

— Proszę…

— Pani Joanno, jak rozumiem, rozstała się pani ze swoją wspólniczką, co znacząco zmieniło pani sytuację na rynku. Sama pani widzi, że ośrodek wygląda obecnie jak cień tego, który wcześniej był oblegany przez tłumy turystów. Nie ma popytu, nie ma podaży, pani Joanno. Celuje pani w niewłaściwą grupę. Wakacje nad jeziorem są obecnie nieatrakcyjne, co innego, gdyby zainwestowała pani w salę konferencyjną i postawiła na miejsce, gdzie będą organizowane szkolenia. Ja mam pomysł, kapitał, a pani ma miejsce, któremu chętnie pomogę rozwinąć skrzydła. Wystarczy, że pani je sprzeda — uśmiechnął się i zdecydowanym gestem dłoni przywołał młodziutką kelnerkę. — Proszę o rachunek — zwrócił się do dziewczyny, gdy ta podeszła do ich stolika.

Joanna w milczeniu dopiła kawę. Wyciągnęła portfel, by zapłacić za swoje zamówienie, ale Jan powstrzymał ją.

— Ja zapłacę.

Kelnerka podała rachunek, przyjęła zapłatę, zdziwiona wielkością napiwku. Rzadko zdarzało się, że ktoś zostawiał go w setkach. Nie zaprotestowała jednak i po grzecznym podziękowaniu odeszła. Joanna kątem oka zobaczyła, że w oczach nastolatki pojawiły się niezdrowe błyski i że dziewczyna wyszeptała coś do swojej koleżanki, która jedynie wzruszyła ramionami.

— Przemyślę to — powiedziała Joanna niepewnym głosem, a Jan uśmiechnął się tylko.

Wiedział, że kobieta została złamana.

Kilka miesięcy później właścicielka pensjonatu wyjechała z miasteczka, a na jego terenie rozpoczął się remont. Jan Kolecki sprawił, że miejsce w dość szybkim czasie zaczęło pięknieć. Budynek został ocieplony, a pokoje nabrały bardziej surowego, nowoczesnego charakteru. Zamalowane zostały napisy w stylu: “Ja tu byłem” i “Kocham Olę”, albo “Ekipa 2005 4Ever”, które znajdowały się na ścianach pokoju i drewnianych szafkach nocnych. Stare meble zostały wyrzucone, a w ich miejsce pojawiły się inne — białe, jasne i pachnące czystością.

Teoretycznie wszystko wyglądało lepiej, a już wkrótce, dzięki dobrej reklamie, ośrodek ponownie zaczął być oblegany. Nie wszyscy jednak cieszyli się z takiego obrotu sprawy. Wśród osób, którym sprzedaż ośrodka nie była na rękę był Sławek Majchrzak, który pracował w przybytku pani Płaczek jako ogrodnik i ktoś w rodzaju zarządcy. Mężczyzna dostał wypowiedzenie i któregoś dnia po prostu wrócił do domu jako ktoś, kto przegrał. Ponieważ pracował na czarno, nie mógł liczyć na kuroniówkę, a całe utrzymanie zaczęło od tego dnia spoczywać na Iwonie, jego drobnej i nieśmiałej żonie, która pomagała w kuchni w kawiarni Dolce Vita. Mieli dwójkę malutkich dzieci, Filipa i Damiana, którzy dość szybko pojęli, że nie mogą pozwolić sobie na wszystkie zabawki, jakie pokazują w reklamach telewizyjnych i że zimą muszą chodzić w za małych kurtkach, ponieważ ich rodziców nie stać na zakup nowych.

Następnego lata już nic nie wyglądało tak, jak wcześniej, ale trzeba było żyć dalej. Była to jednak pierwsza rysa, która pojawiła się na ich życiorysie jak na szybce telefonu, który upadł na chodnik.

Niby nic takiego się nie wydarzyło, niby wszystko się poukładały, ale rozpoczęło tę historię i jak domino rozpoczęło całą sekwencję kolejnych zdarzeń. Tych, o których po latach nie chce się wspominać.

Luiza

Nowe Miasto — białe literki na zielonej tablicy przy wjeździe do miejscowości były nieco pożółkłe i pozdzierane, ale wywołały uśmiech na twarzy Luizy Piotrowskiej. Dziennikarka, nieco zmęczona po podróży do stolicy, poczuła radość z powrotu do domu. Szkolenie, w którym miała okazję uczestniczyć, pozwoliło jej na zdobycie nowej wiedzy na temat nowych mediów. W głowie urodziło jej się kilka wizji, które postanowiła przedyskutować ze swoim pracodawcą. Wiedziała, że — jeśli wydawana przez nich gazeta — zaistnieje w sieci, będzie to dla niej wielka szansa. Do tej pory nie układało jej się zbyt dobrze. Wciąż była “na drugim miejscu”. Jak nieszczęsny Adaś Miauczyński w “Nic śmiesznego”. Jak sportowiec, który dał z siebie wszystko, a mimo to potknął się tuż przed metą. Teraz miała szansę to zmienić. Podjechała pod bramę, zaparkowała auto i spokojnym krokiem udała się do mieszkania.

Piotrowska pracowała w podrzędnym brukowcu w małym miasteczku, nie dlatego, że nie grzeszyła inteligencją, lecz dlatego, że związała się uczuciowo z tym miejscem. Tak przynajmniej tłumaczyła bogatemu producentowi telewizyjnemu, który kilka lat wcześniej proponował jej karierę prezenterki w nowym programie telewizyjnym. Prawda jednak była zupełnie inna — Luiza osiadła w swojej miejscowości, najpierw z powodu miłości, która podstępnie sprawiła, że chciała tu wrócić, a potem, że nie miała ochoty wyjeżdżać. Następnie z powodu konieczności opieki nad starzejącymi się rodzicami. Ostatecznie z powodu zasiedzenia. Przebywała tu już tak długo, że nie miała najmniejszej ochoty tego zmieniać, zwłaszcza, że miała stałą pensję i etat. Po miłości pozostały wspomnienia, a rodzice już dawno umarli, ale gdzieś po drodze przestała w niej samej tlić się ta odwaga, która wcześniej nakręcała ją do działania. Sama nie wiedziała, w którym momencie przestała być tą śmiałą, pewną siebie dziewczyną. Świat wydawał jej się do zdobycia. Gdy wyjeżdżała na studia, była niemal pewna, że już nie wróci do rodzinnej miejscowości. Zamierzała zrobić wielką karierę i była bliska, by to osiągnąć. Nie wiedziała, w którym momencie coś poszło nie tak. A właściwie doskonale zdawała sobie z tego sprawę, choć starała się o tym nie rozmyślać. Rozgrzebywanie starych ran bolało i sprawiało dziwną satysfakcję jedynie podczas rozmów z przyjaciółką przy winie.

Luiza nie miała jednak na to czasu, a jeszcze mocniej obawiała się, że — gdyby otworzyłaby się przed którąś koleżanką z Nowego Miasta — okazałaby niepotrzebną słabość, która nie pasowała do starannie wykreowanego wizerunku. Czasem rozmawiała z dawnymi przyjaciółkami z czasów studenckich, ale czas sprawił, że relacje wyblakły. Podobnie jak ich wspólne fotografie. Coraz rzadziej telefonowały do siebie. Zresztą, tematów do rozmów okazywało się coraz mniej. Okazało się, że znajdowały się w innych punktach życia. Gdy wszystkie miały te dwadzieścia, dwadzieścia parę lat, głowy pełne marzeń i przygody, które do dziś wywoływały uśmiech na jej twarzy, czuły się sobie bliskie. Po latach ich drogi się rozeszły, a rozmowy stawały się coraz krótsze. Podobnie zresztą jak dni i momenty, które mogły dla siebie znaleźć w tym rozgardiaszu. Z czasem Luiza nie wyciągała już telefonu, by zadzwonić. Przestała też czekać na połączenie. Wszystkie były błyskotliwe i wróżono im wspaniałą przyszłość, ale taka przytrafiła się tylko jednej z nich, której twarz częściej widywała w telewizji i na plotkarskich portalach. Druga, z tego co wiedziała, utknęła w roli żony i matki, a jedynym tematem rozmów, jaki poruszała, stały się jej pociechy.

Luiza miała skończone czterdzieści dwa lata. Mimo że wyglądała na dużo młodszą, wiedziała, że coś ją ominęło. Coraz częściej wydawało jej się, że to życie, które niegdyś stało przed nią otworem, oddaliło się nagle i toczyło gdzieś obok niej. Opisywała je. Była pierwsza na miejscu zdarzenia, prowadziła dużo rozmów i wszyscy w okolicy kojarzyli jej nazwisko.

Mimo że zajmowała się głównie błahostkami, takimi jak drobne kradzieżami w sklepie, czy wywiadami z lokalnymi celebrytami, na przykład z byłą żoną burmistrza, która założyła stadninę koni, była rzetelna i wykonywała swoje obowiązki z zaangażowaniem. Szef Luizy, jak sam mówił, cenił jej rzetelność, ale jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby odrobinę się jej obawiał. Pewnie dlatego najpoważniejszymi artykułami zajmowała się jej redakcyjna koleżanka, starszawa już Melania, słynąca z „bajdurzenia” i koloryzowania. Luiza przyjmowała to z nieco ironicznym uśmiechem, nawet jeżeli wewnętrznie się oburzała na taką niesprawiedliwość. Obie panie nie stały się nigdy przyjaciółkami.

Piotrowska usiadła na łóżku i przy nieco jaskrawym świetle rozłożyła swoje notatki. Wiedziała, że z planem rozbudowy gazety o informacje internetowe, ma asa w rękawie. Odgarnęła z twarzy jasne włosy, które przysłoniły jej oczy. Założyła okulary i zagłębiła się w lekturę. Po przeczytaniu ułożyła sobie w głowie plan rozmowy z pracodawcą. Zanotowała najważniejsze punkty w czerwonym notesie, a następnie zrobiła sobie mocną herbatę. Mimo że była zmęczona, postanowiła dopisać jeszcze kilka zdań i nanieść poprawki do swojego najnowszego artykułu. Usiadła z kubkiem, białym, ozdobionym drobnymi różyczkami. Gdy niosła go do pokoju przyjemnie ogrzewał jej chłodne dłonie. Pierwszy łyk chłodnego, cierpkiego napoju ożywił ją. Sprawił, że poczuła się mniej sennie. Choć nadal była znużona, mogła zabrać się do pracy. Odpaliła laptopa i usiadła przy nim w milczeniu. Była zadowolona. W programie graficznym nieco podrasowała zdjęcia i dodała do materiału. Klik. Klik. Mail poszedł.

Nim zauważyła, minęła noc. Majowe niebo nagle pojaśniało, zmieniając kolor z czarnego na ciemny fiolet, a potem na intensywny pomarańcz. Przez ciemne rolety typu noc-dzień przebijały promienie jesiennego słońca. Luiza zerwała się z miejsca, jakby porażona jego przebłyskami. Spojrzała na laptopa, na którym migotała informacja o wyczerpanej baterii. W kubku pozostały resztki zimnej, niedopitej herbaty. Przez chwilę kobieta nie wiedziała, co się dzieje. Czy znajduje się w półśnie? Czy zdołała przepracować całą noc, a może przysnęła z głową na laptopie. Spojrzała na zegarek. Była szósta. O ósmej miała stawić się w redakcji z nowymi pomysłami.

Ta myśl ją nieco rozbudziła. Odstawiła kubek na szafkę nocną i udała się do łazienki. Wzięła szybki prysznic, zmywając z siebie całe zmęczenie, a może nawet nudę, która była — obok samotności — jedną z jej nieodłącznych towarzyszek.

Tamtego dnia jednak coś miało się zmienić i czuła to w kościach. W pośpiechu zjadła śniadanie i wyszła z mieszkania, zamykając je na klucz. Z zadowoleniem przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze windy. Wyglądała na kobietę sukcesu, a nawet, jeśli był to tylko pozór, sprawiał, że poczuła się nieco pewniej. Zeszła do auta. Odpaliła je i ruszyła do siedziby redakcji. Z właściwą sobie spostrzegawczością zauważyła auto na obcych rejestracjach, które minęła w okolicach świateł. Uśmiechnęła się lekko na myśl, która zakiełkowała jej w głowie.

Coś miało się wydarzyć.

Gdy weszła do redakcji, panowała jednak smutna i nerwowa atmosfera. Luiza przez kilka dni była na szkoleniu, a do domu wróciła wczorajszej nocy. Chociaż wiedziała, że Melania Albert udała się do szpitala na zabieg, nie wiedziała, że nie wszystko poszło tak jak powinno.

Kobieta planowała od razu wrócić do pracy, ale okres rekonwalescencji miał zostać przedłużony.

— Dlatego, mam nadzieję, że pani to zrozumie… Przejmie pani część obowiązków pani Melanii — redaktor pisma rozpoczął swój monolog. — Potrzebujemy na wczoraj artykułu o panu Joachimie i jego ośrodku.

— Jasne — zamrugała oczami. — Mam również pewną propozycję. Myślę, że panu się spodoba. Pomyślałam, że może warto byłoby przenieść część naszych działań także do Internetu. Sam pan wie, że papierowa prasa coraz częściej przegrywa z informacjami w sieci. Gdybyśmy stworzyli swoją stronę, moglibyśmy rozwinąć nasze działania — dodała.

— Po co to? — zapytał Adam, pocierając policzek dłonią.

Oznaczało to, że był nerwowy. Luiza jednak nie dała zbić się z tropu. Poczuła, że właśnie teraz ma swoją chwilę. Że powinna ją wykorzystać, póki nie ma Melanii, która znacznie lepiej dogadywała się z naczelnym. Starsza koleżanka zawsze wchodziła jej w słowo, wtrącała się do jej pracy i zabierała najlepsze kąski. Teraz dziennikarka mogła spokojnie porozmawiać ze swoim przełożonym.

— Chociażby po to, by zwiększyć zasięgi. Nowe Miasto kiedyś tętniło życiem, było dość znaną miejscowością turystyczną. Teraz to marne wspomnienia. Joachim od lat prowadzi agroturystykę, ale — Luiza uśmiechnęła się krzywo — bądźmy szczerzy… Gdyby nie miał też innej działalności, byłoby słabo. Myślę, że wielu ludzi nie ma pojęcia o potencjale naszej miejscowości. My możemy to zmienić — mrugnęła. — Przygotowałam na razie zarys tego, w jaki sposób powinniśmy zadziałać i… — westchnęła nieco teatralnie

— To ciekawe, co pani mówi, pani Luizo — redaktor, który miał już swoje lata i nie przepadał za zmianami, początkowo wydawał się być oszołomiony, ale po chwili jego mózg zaczął działać na najwyższych obrotach.

Rozmyślał, do kogo zadzwonić, żeby inwestycja okazała się trafiona. W końcu zależało mu na zyskach.

Od tego dnia życie Luizy nabrało tempa. Nie tylko pracowała za dwie osoby, przejmując część pracy, którą zazwyczaj zajmowała się jej redakcyjna koleżanka, ale również starała się rozkręcić witrynę internetową. Informatyk i graficy pomogli opracować wersję estetyczną, natomiast sama Luiza zadbała o treść merytoryczną strony. Pracowała niemal całymi dniami, pijąc znacznie więcej kawy niż wcześniej. Mimo że czuła się zmęczona, nie było jej z tego powodu źle. Wręcz przeciwnie, po raz pierwszy od dawna czuła, że to, co robiła, miało sens.

Uśmiechnęła się do kubka z kawą, gdy zobaczyła, że na stronie pojawiło się pierwsze tysiąc wyświetleń. Dość szybko zaczęła dostrzegać sens swojej pracy.

— Cześć, Luiza — usłyszała w słuchawce telefonu głos Joachima. — Nie uwierzysz, co się stało?! Umówiłem już trzeciego letnika na okres wakacyjny. Odkąd zamieściłaś artykuł o naszym ośrodku, telefony się urywają.

— To świetnie — odparła, lekko przymykając oczy.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech.

Ewa

Po kolejnej kłótni z Przemkiem, Ewa wiedziała, że to koniec. Niby nie padły żadne słowa, które oznaczały rozstanie, ale w niej samej coś umarło. Nagle poczuła, że nie ma sensu ratować już tego, co było między nimi, zwłaszcza, że od dłuższego czasu nie łączyło nic ich więcej poza przywiązaniem. Gdy tamtego wieczoru, usiadła przy komputerze, by odpowiedzieć na zaległe maile, jej oczom ukazała się reklama nowopowstałej strony. Wiedziona nagłym impulsem, weszła na fanpage, a następnie portal Co Nowego. Początkowo bez większego zainteresowania, przeglądała artykuły, zamieszczone na stronie przez niejaką Luizę Piotrowską, by wkrótce zagłębić się w treść reportażu o starszym mężczyźnie, prowadzącym ośrodek agroturystyczny. Był napisany lekko i w taki sposób, że nie od razu dało się wyczuć, że to artykuł sponsorowany.

— Ewka, chodź — lekturę przerwał jej krzyk Przemka.

— Za chwilę! — krzyknęła i przejechała wzrokiem po opowieści mężczyzny, ciekawych spostrzeżeniach dziennikarki i przebijającej się przez to wszystko nienachalnej promocji miasteczka i ośrodka.

— Ewka, noo! Kolacja stygnie — ponowił prośbę jej partner, na co brwi Ewy uniosły się nieznacznie.

Była zdziwiona, że Przemek przygotował kolację. Jak się okazało, płonne były jej nadzieje, choć i tak musiała docenić gest. Chłopak zamówił przez Internet kurczaczki z KFC, które niedawno przywiózł dostawca. Zaczytana dziewczyna nawet nie spostrzegła, że ktoś u nich się pojawił.

Usiadła do stołu. Przemek nalał wino do kieliszków, jakby czuł się winny i chciał odpokutować. Ewa kątem oka obserwowała jego zachowanie. Szczupły blondyn o niebieskich oczach miał na sobie białą koszulę. Zaskoczyło ją to, zazwyczaj ubierał się w sportowe ciuchy. Przez chwilę miała nadzieję, że może jej się oświadczy lub powie, że znalazł pracę. Wiedziała, że to zmieniłoby postać rzeczy. Miała dość tego, że chłopak — od czasów studenckich — nie umiał właściwie nigdzie się zaczepić. Nie miał pomysłu na siebie, a każda działalność zawodowa, której się podejmował, szybko kończyła się albo długami, albo niesmakiem. Rozpieszczony przez rodziców Przemysław miał wrażenie, że wszystko mu wolno. Nie znosił, gdy ktoś mówił mu, co ma zrobić, a sam pakował się wciąż w dziwne interesy, kryptowaluty i genialne inwestycje, które zazwyczaj kończyły się fiaskiem. Sama Ewa osiągnęła coś w rodzaju sukcesu. Studiowała równolegle administrację i lingwistykę, podczas studiów dwa razy wyjechała na Erasmusa, a w czasie wakacji pracowała na swoje doświadczenie. Dość szybko dostała się na staż w korpo, który dość szybko zamienił się w etat i nim się obejrzała stała się trybikiem w maszynie. Nie do końca jej to odpowiadało, za to Przemek wydawał się być tym faktem zachwycony. Ona zarabiała, on chętnie korzystał z tego, co udało jej się zdobyć.

— Kochanie — zaczął teraz, siadając tuż obok niej przy stole. — Chciałbym cię przeprosić za dziś.

— Mhm — uśmiechnęła się i wbiła w niego czekoladowe oczy. — Widzę, że się starasz.

— Tak sobie pomyślałem — ciągnął dalej — że może moglibyśmy zainwestować…

— Co? — twarz Ewy nagle skamieniała, a kurczaczek utknął jej w gardle.

Zakasłała, spoglądając na Przemka, który — niezrażony jej wzrokiem — zaczął mówić o swoim planie wejścia na rynek nieruchomości. Pomysł wydawał mu się genialny, choć Ewa doskonale zdawała sobie sprawę, że nie miał pojęcia, w jaki sposób powinien wejść do branży, a jakiekolwiek działania naraziłyby na straty finansowe właśnie nią. Odsunęła talerz i wstała od stołu.

— Coś się stało, kochanie? — zapytał chłopak, który był tak zaaferowany swoim monologiem, że nie zauważył, że Ewa od dłuższej chwili go nie słuchała.

— Nie! Nic się nie stało! Po prostu mam tego, kurwa, dosyć! Dosyć! Tego, że cały czas na mnie żerujesz — krzyknęła, sama zaskoczona swoim wybuchem. Po chwili dodała już znacznie spokojniej: — To koniec, Przemek.

Wyszła z jadalni, kierując swoje kroki do pokoju. Wiedziała, że mężczyzna był zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek jej odpowiedzieć.

Usiadła na łóżku, zastanawiając się, co zrobić. Bez namysłu spakowała swoje rzeczy do walizki, a potem napisała wniosek z prośbą o zaległy urlop do szefa. Miała do wykorzystania ponad dwadzieścia dni. Mimo późnej godziny zadzwoniła i porozmawiała chwilę ze swoim pracodawcą, który początkowo próbował odwieść ją od pomysłu wypoczynku, ale po krótkiej rozmowie zgodził się. Uprzedziła, że jutro wpadnie tylko na chwilę, a później wyjeżdża.

Tej nocy nie spała. Przemek wyszedł, po tym jak go zostawiła i nie podjął nawet próby rozmowy. Nie interesowało ją, co robi i z kim. Sama potrzebowała zmiany otoczenia i złapania oddechu.

Z ekranu laptopa zerkała na nią twarz niejakiego Joachima Wójcika i jego żony. Za nimi stał piękny dom z dużymi okiennicami. Dokładnie taki, o jakim marzyła, gdy była jeszcze dzieckiem. Dziewczyna, która wychowała się w bloku, pomyślała, że pięknie byłoby spędzić chociaż wakacje w tak wspaniałym lokum w otoczeniu lasu i jeziora. Miała dość miłości i, chociaż kochała oddech nocnego miasta, potrzebowała odrobiny wytchnienia.

Następnego ranka czekała na nią przygoda. Podekscytowana jak mała dziewczynka przed wycieczką szkolną, pojechała do pracy. Po krótkiej rozmowie z szefem, zapewniła, że nie zostawia swojemu zmiennikowi żadnych zaległości i w razie problemów, może do niej dzwonić.

— No cóż, życzę miłego urlopu, pani Solon — uśmiechnął się jej przełożony, podpisując odpowiednie dokumenty.

— Dziękuję.

— Dokąd pani jedzie, jeśli można spytać — zainteresował się nagle, a w jego oczach pojawił się pewien błysk.

Na krótko. Mimo to można było z niego wyczytać, że sam, gdyby mógł, zostawiłby za sobą papierzyska i wsiadł do samolotu na Malediwy.

— Jeszcze nie zdecydowałam — skłamała gładko Ewa, uśmiechając się nieśmiało — Muszę odreagować problemy osobiste.

— Rozumiem, baw się dobrze. Szczęśliwy pracownik jest bardziej wydajny.

— Do widzenia — Ewa starała się, by głos jej nie zadrżał.

Podświadomie czuła, że już nie wróci do tego miejsca. Nie była jeszcze gotowa na całkowite spalenie za sobą mostów i dlatego nie złożyła tego dnia wypowiedzenia, ale potrzebowała zmiany. Spokoju. Dlatego, gdy wyszła z budynku, poczuła wolność. Rozpuściła włosy, spięte w wysoki kucyk. Poczuła ulgę w skroniach, a gęste kosmyki opadły jej na plecy. Roześmiała się w głos, czując się, jakby wybierała się na wagary. Przez myśl jej przeszło, że skończyła nie tylko z Przemkiem, ale i z byciem grzeczną dziewczynką, która nigdy nie zapaliła papierosa, ani nie opuściła lekcji. Myśl o ucieczce gdzieś w nieznane była podniecająca. Poczuła dreszcz emocji, a na jej twarzy pojawiły się lekkie rumieńce.

Po wejściu do auta, wbiła do nawigacji nazwę Nowe Miasto. Miała ośmioletnią scodę, która pasowała do jej stabilnego stylu życia. Przez następnych kilka godzin czuła, że zmierza ku przygodzie. Śpiewała wraz z radiem, a krajobrazy za oknem zmieniały się. Po opuszczeniu Warszawy, jechała najpierw drogą szybkiego ruchu, później małymi, bocznymi dróżkami. Cel podróży był coraz bliżej.

Udało jej się wjechać w wąską, mało uczęszczaną szosę. Wzdłuż drogi rosły drzewa; po jednej stronie był las, a po drugiej pola uprawne. Wkrótce wjechała do niewielkiej miejscowości, za rynkiem skręciła, by w następnej wiosce skręcić w lewo. Uśmiechnęła się, gdy za oknem pojazdu zaczęło roztaczać się jezioro. Jego woda była w odcieniu niebiesko- zielonym.

Odetchnęła. Czasem tak jest. Wydaje się człowiekowi, że jest już za późno, że nic go nie czeka, że to koniec. Słowo klucz: wydaje. Po nawet najczarniejszej nocy wstaje słońce. Oczy powoli przyzwyczajają się do światła. Kilka mrugnięć. Jest wiosna. Upojnie pachną konwalie i fiołki, więc można oddychać lżej. Powoli mija stan smutku i okazuje się, że tuż za winklem kryją się najpiękniejsze chwile. To właśnie jest początek. Czasem wydaje się człowiekowi, że jest za późno, ale nigdy nie jest za późno, by kochać, cieszyć się błękitem nieba i nie dać się zwieść nienawiści.

Dum spiro, spero.

Adalbert

Adam Albert, nazywany przez bliskich Adalbertem, był weterynarzem. Ukończył studia, pracował w prywatnej klinice dla zwierząt i spędzał wiele godzin na pracy. Uwielbiał pomagać zwierzętom, a zawód był dla niego pasją. Nie wiedział jednak, dlaczego — mimo że kochał to, co robi — nie potrafił być tak do końca szczęśliwy. Był przemęczony, mało sypiał i nie miał czasu na spotkania ze znajomymi. Coś było nie tak, a on nie wiedział, co. W końcu według rodziców, kumpli i samego siebie realizował się w zawodzie, który sam wybrał. Chwalono go, dobrze zarabiał, ale czegoś mu brakowało. Nie był na swoim miejscu, ale do końca nie wiedział, gdzie ono powinno się znajdować. Teoretycznie doszedł do celu, by zrozumieć, że wcale nie tego szukał. Czasem przenosił się myślami do swoich marzeń o własnej klinice, gdzieś na wsi. Chciał mieć własny dom, rodzinę i mnóstwo zwierząt — zupełnie jak w dzieciństwie, jednak dorosłość okazała się zupełnie inna niż w jego wyobraźni. Po tym, jak pożegnał swojego ostatniego psiaka, nie zdążył jeszcze zaadoptować kolejnego. Czuł, że musi przejść coś w rodzaju żałoby.

Gdy tak tkwił, pogrążony w swoistym marazmie, rozwiązanie pojawiło się samo. Zadzwoniła mama, która miała dla niego złą wiadomość. Melania, jego ukochana ciocia, u której spędzał wszystkie wakacje swojego dzieciństwa, zachorowała i potrzebowała opieki. Kobieta była emerytowaną polonistką, ale świetnie radziła sobie na emeryturze, dorabiając w lokalnych mediach. Miał z nią świetny kontakt. To ona kryła go przed rodzicami, gdy chodził na szaber i opiekował się bezpańskimi zwierzętami. Lubił przyjeżdżać do Nowego Miasta, gdzie wakacje miały smak domowych jabłek, gry w piłki na boisku, otoczonym pokrzywami i wieczornego szwendania się z kolegami. Czasem żałował, że — gdy dorósł, tak rzadko ją odwiedzał. Teraz mogło się to zmienić. Ciocia Melania po operacji wymagała wsparcia, a że nie miała własnej rodziny, poprosiła o pomoc najpierw swoją siostrę, a potem jej syna. Trzydziestoparolatek najpierw pomyślał, że nie, że nie ma mowy, by tak drastycznie zmieniać swoje życie.

Później jednak stwierdził, że być może to impuls, który pozwoli mu na oczekiwaną zmianę. Marzył o odmianie, a, gdy ta miała się pojawić, bał się postawić wszystko na jedną kartę. To było niedorzeczne! Uznał w końcu, że to całkiem dobry moment na otwarcie własnej praktyki weterynaryjnej, pożegnał się z przyjaciółmi i zdecydował, że widocznie los tak chce i że czeka go nowa szansa. Pracodawca nie był zbyt zadowolony z jego decyzji, ale postanowił go wspierać.

— Pamiętaj, zawsze możesz do nas wrócić — powiedział na pożegnanie.

W ten oto sposób Adalbert rozpoczął całkowite przemeblowanie swojego życia i zawitał w mieszkaniu Melanii, która mieszkała w samym centrum Miasta Nowego.

— Cześć, ciociu! — przywitał się z kobietą.

Melania uśmiechnęła się na jego widok i uściskała go serdecznie.

— Miło cię widzieć. Chcesz herbatki? — spytała.

— Usiądź. Ja zrobię — odpowiedział.

Następny tydzień Adalbert poświęcił na opiekę nad kobietą. Potem Melania miała wrócić częściowo do pracy w redakcji, a on miał zamiar rozkręcić swoją klinikę dla zwierząt.

Jako przystojny i inteligentny mężczyzna dość szybko zyskał sympatię sąsiadek przy jednoczesnej niechęci ich mężów. Miał dużo uroku osobistego, a spokój jego szarych oczu budził zaufanie. Adalbert, choć zadowolony z otaczającego go zainteresowania, nie wdawał się w zbyt długie dyskusję. Mimo to kobiety zbytnio nie chciały dać mu spokoju, co nieco go denerwowało. Nie przyjechał tu przecież, by wdawać się w romans. Zwłaszcza z mężatkami. Doskonale zdawał sobie sprawę, że skandal obyczajowy mógłby negatywnie wpłynąć na jego reputację w małomiasteczkowym środowisku. Zamierzał zostać tu na dłużej, spędzić czas z ciotką, odwiedzić kąty, które pamiętał z wakacyjnych przyjazdów do Nowego oraz rozwinąć działalność. Praktycznie każdy z mieszkańców miał psa lub kota, a stosunek do zwierząt na przestrzeni ostatnich lat się zmienił. Coraz więcej osób traktowało swoich pupili jak pełnoprawnych członków rodziny, w czym Adalbert widział szansę dla swojego interesu. Zwłaszcza, że najbliższa praktyka weterynaryjna znajdowała się w oddalonym o piętnaście kilometrów Kotwiczynie.

Im bardziej jednak mężczyzna pragnął zostać sam ze sobą, tym częściej na jego drodze pojawiała się Magda. Dziewczynka mogła mieć sześć lat, wbrew jego wyobrażeniom na temat małych dzieci nie tylko nie sepleniła, ale mówiła dużo i szybko, nie zdradzając mu jednocześnie zbyt wielu szczegółów na swój temat. Ich znajomość rozpoczęła się przypadkiem. Gdy wracał z zakupów zobaczył dziewczynkę, siedzącą na krawężniku przy dużym piesku. Zwierzę widocznie cierpiało — miało chorą łapę i nie mogło kuśtykać. Zapłakana dziewczynka zagadnęła go z prośbą o pomoc. Nie wiedziała nic o jego profesji, była jedynie kilkulatką, która tego dnia błąkała się po okolicy i znalazła rannego owczarka niemieckiego.

— Wiesz, co się stało? — spytał.

— Nie mam pojęcia — pociągnęła lekko nosem. — Wiem tylko, że teraz on potrzebuje pomocy.

— Na to bym nie wpadł — uśmiechnął się i spróbował zażartować, ale jego mała rozmówczyni jedynie ostentacyjnie przewróciła oczami.

No cóż!

Adalbert postanowił zająć się zwierzęciem. Przetransportował je do swojego gabinetu, a następnie zbadał kończynę.

— Nie ma złamania — już po chwili przekazał dziewczynce dobrą wiadomość. — To twój pies?

Magda pokiwała przecząco głową i wtedy właśnie pomyślał, że mógłby zabrać go do siebie na dłużej aż do czasu, gdy znajdzie się jego właściciel. Zabrał go do swojego mieszkania, tłumacząc dziewczynce, że, jeśli pies zamieszka z nim, będzie mogła go odwiedzić.

— O ile, oczywiście twoja mama się na to zgodzi — dodał zapobiegawczo.

Od tamtego dnia zyskał nowego przyjaciela — psa, którego nazwał Fartem, bo miał szczęście, że na swojej drodze spotkał dobrych ludzi. Adam uznał, że to idealne imię, które będzie pasowało do tego ciemnookiego dostojnego owczarka. Podobnie jak do niego pasowało znaczenie: “szlachetny”, które przypisywano Adalbertowi.

Zwierzę przyglądało mu się uważnie, było ufne i oswojone. Wiedział jednak, że nie może się do niego przyzwyczajać. Gdy Magda poszła do domu, a opatrzone zwierzę usnęło z wyczerpania, postanowił porozmawiać z ciotką.

Zrobił dwie herbaty i zaniósł do pokoju rekonwalescentki. Gdy kobieta zauważyła swojego siostrzeńca, zamknęła laptopa i spojrzała na niego wyczekująco. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu mężczyzna postanowił wyłożyć kawę na ławę i poprosić o pomoc.

Ciociu, jeśli nie będziesz mieć nic przeciwko, chciałbym przez jaki czas zaopiekować się psem, którego znalazłem na ulicy. Wcześniej jednak chciałbym poprosić o pomoc. Czy mogłabyś umieścić w waszym piśmie i portalu ogłoszenie. Być może komuś się zgubił.

— Rozumiem, nie ma sprawy — uśmiechnęła się Melania i od razu zabrała się do pracy.

Adalbert już wcześniej umieścił ogłoszenie na Facebooku, ale — ponieważ nie znał zbyt wielu osób z okolicy — nie oczekiwał zbyt wiele.

Informacja o znalezionym psie, który znalazł schronienie w gabinecie weterynaryjnym, który dopiero miał zostać otwarty, wzbudziła zainteresowanie czytelników. Większość osób zachwycało się jednak postawą Adalberta, trzymało kciuki za odnalezienie właściciela i przesyłało wiadomość dalej w świat.

Viral spełnił swoją rolę i choć nie znalazł się opiekun psa, zwierzę przyniosło szczęście młodemu weterynarzowi. Jeszcze zanim gabinet został otwarty, sława o nim rozniosła się po całej okolicy. Wkrótce też wizytę złożyła mu Magda ze swoją mamą. Początkowo zdziwił się, gdy zobaczył je w swoich drzwiach.

— Dzień dobry — kobieta wyciągnęła rękę na powitanie. — Nazywam się Anna Makowska. Jestem mamą tej uroczej dziewczynki. Podobno obiecał jej pan, że będzie mogła spędzać czas z tym pieskiem, którego udało się panu uratować.

— Tak, tak — mężczyzna podał jej rękę i zaprosił do środka. — Fart na pewno ucieszy się na jej widok. W końcu to ona uratowała mu życie. Cześć, Madziu! — zawołał do małej, która tym razem była schowana za mamą.

— Cześć — rzuciła szybko i zagwizdała, by przywołać Farta.

Pies wstał z legowiska i zamerdał ogonem, a na jego pysku pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

Po chwili dziewczynka bawiła się z owczarkiem, który obdarzał ją wyjątkową wręcz sympatią, a Adalbert zaproponował jej mamie, by potowarzyszyła im na spacerze. Najpierw jednak postanowili napić się wspólnie kawy. Ciocia Melania siedziała w drugim pokoju i czytała książkę. Kątem oka rzuciła na to, kto ich odwiedził. Przywitała się, pożartowała chwilę z sześciolatką, a następnie wróciła do pokoju. Adalbert opowiedział o tym, dlaczego się przeprowadził i przedstawił w dwóch zdaniach swoje plany, dotyczące kliniki dla zwierząt. Makowska okazała się bardziej tajemnicza. Gdy wyszli na spacer, weterynarz prowadził Farta na smyczy, Anka szła obok niego, a mała Magda biegła kilka kroków przed nimi.

— Uważaj — krzyknęła w pewnym momencie kobieta, gdy zauważyła, że dziewczynka o mało nie wbiegła na ulicę pod koła rozpędzonego samochodu.

Podbiegła bliżej córki, chwyciła ją w ramiona i cicho wyklinała w kierunku odjeżdżającego błyszczącego srebrnego forda na obcych blachach.

Fart gwałtownie szczekał w kierunku pojazdu i Adalbert musiał mocno trzymać smycz, by nie poleciał w jego kierunku.

— Może to on wyrzucił psa z samochodu — powiedziała szeptem Anka, gdy już nieco ochłonęła.

Ostatecznie nic się nie stało, a Madzia beztrosko patrzyła w niebo.

— Nie wiem. Wszystko jest możliwe — przytaknął. — Równie dobrze Fart mógł wyczuć twoje zdenerwowanie i niechęć wobec kierowcy.

Joachim

Joachim Wójcik był właścicielem gospodarstwa agroturystycznego. Teraz, pod koniec czerwca, spędzał czas, zapisując rezerwacje letników. Odkąd Kolecki zamknął swoją działalność, jego ośrodek był jedynym w najbliższej okolicy. Biznesmen szukał kupca na nowoczesny ośrodek, ale ciężko było znaleźć zainteresowanych. Wójcik uśmiechnął się. Swoje gospodarstwo założył już przed laty i mimo wielu słabszych lat, był dumny z pracy, jaką włożył w istnienie tego miejsca. Samodzielnie uporządkował budynki gospodarcze i przerobił je na białe, miłe domki letniskowe. Niestety po kilku latach urocze pokoiki świeciły pustkami. Kołdry, uszyte własnoręcznie przez jego żonę, zawsze uśmiechniętą, Jolę, zostały, brutalnie rzecz ujmując, zeżarte przez mole. Zwietrzałe powietrze sprawiało, że oczy Joachima zaczynały łzawić. Nie z powodu alergii, jak twierdziła jego małżonka, lecz, jak sam uważał, z nostalgii za wyśnionym okresem świetności tego miejsca. To był czas, gdy większość wybierała na wakacje ośrodek wczasowy, należący najpierw do pani Joanny Płaczek, później do Jana Koleckiego. Mimo tego nie poddawał się i wciąż dbał o odnawianie pomieszczeń. I w końcu, o ironio, od czterech lat nowoczesny obiekt niszczał, a jego “dziecko” zaczęło przyciągać amatorów letniego wypoczynku nad jeziorem.

Joachim był ciągle krzepkim pięćdziesięciolatkiem o dość krępej budowie. Miał czarne, krótko przystrzyżone włosy i siwe wąsy. Wyglądało to dość śmiesznie, dlatego jego żona ciągle, acz bezskutecznie, próbowała namówić go, by je ogolił.

— Posądzą cię o farbowanie włosów — mawiała, uśmiechając się.

Nie było w tym krzty złośliwości. Joachim i Jola stanowili dobrą parę. Oboje niewysocy, czarnowłosi i wiecznie uśmiechnięci. Oboje kochali ludzi i byli kochani przez innych. Mieli szesnastoletniego syna, Antoniego. Syn był nieco naiwnym chłopcem. Uczył się dość słabo, aczkolwiek obdarzony był dużą wyobraźnią. W podstawówce i gimnazjum nie odnajdywał się wśród szkolnych kolegów. Jola niejeden raz próbowała interweniować, gdy dokuczał mu Michałek Kolecki, ale ponieważ ojciec chłopca należał do najbardziej wpływowych ludzi w okolicy, sprawę zamiatano pod dywan. Wójcik doskonale zdawał sobie sprawę, że sytuacja między dorosłymi, miała pewien wpływ na dzieciaki. Syn biznesmena czuł się lepszy, a właściciele gospodarstwa agroturystycznego byli traktowani jako konkurencja.

Kiedy pewnego wiosennego popołudnia Luiza zadzwoniła do Joachima w jego sercu narodziła się nadzieja. W wyobraźni widział załatywanie dziur w materacach, odmalowywanie wyblakłych już ścian w pokoikach, zachwycone oczy letników. Luiza była koleżanką Joli, jeszcze z podstawówki. Chodziły do jednej klasy i, choć się nie przyjaźniły, nawet po wielu latach utrzymywały poprawne stosunki. Może właśnie dlatego dziennikarka zdecydowała się przeprowadzić wywiad z Joachimem? Mężczyzna wolał się nad tym nie zastanawiać. Wierzył, że reklama zapewni mu sukces. I rzeczywiście. Jeszcze tego samego dnia jego telefon zaczął wręcz pękać od wiadomości, a kilka dni później usłyszał dzwonek do drzwi.

Ujrzał za nimi młodą kobietę, obładowaną tobołami. Chciała wynająć pokój na czas nieokreślony.

— Na początek mogę pani zaproponować trzy tygodnie — powiedział z uśmiechem.

— Świetnie! Idealnie pasuje — odparła dziewczyna.

— Mam nadzieję, że spodoba się pani u nas — dodał. — Za chwilę pozna pani moją żonę, Jolę. Ona chętnie oprowadzi panią po naszej posiadłości. Czy pokój jednoosobowy wystarczy. Na razie jesteśmy w stanie udostępnić pani niewielki pokoik na poddaszu z widokiem na jezioro. Zapewniamy też dostęp do kuchni i łazienki. Może pani zamówić pakiet z wyżywieniem…

— Chętnie — przerwała mu. — Biorę. Czy cena jest taka sama, jak w Internecie?

— Tak, oczywiście.

Po chwili pojawiła się również Jola.

— Dzień dobry. Pani…

— Ewo — kobieta podała jej rękę. — Miło panią widzieć.

— Dobrze, zaprowadzę panią do pokoju, a potem dopełnimy formalności. Czy chce pani skorzystać z opcji obiadów?

— Tak, dawno nikt dla mnie nie gotował — zaśmiała się Ewa. — Miło będzie trochę odpocząć.

Jeszcze tego samego dnia Ewa udała się na spacer po okolicy. Pogoda była ciepła, ale nie upalna. Usiadła na plaży, przyglądając się czystej niczym nie wzburzonej wodzie. Nie była jedyną spacerującą. Na pomoście siedział młody, może dwudziestoletni chłopak, który zapisywał coś w swoim notesie. Nie zwróciła na niego większej uwagi. Zauważyła jedynie, że charakteryzowała go delikatna uroda, a ciemne włosy opadały mu na czoło. „Artysta” — pomyślała z uśmiechem.

Gdy wieczorem ulokowała się w swoim pokoiku, niemal od razu usnęła. Już dawno nie miała tak lekkiego snu.

Filip

Wiedział, że powrót nie będzie łatwy. Mimo że rodziny Stawiszyńskich bardzo się starała. Mama koleżanki dla niego bardzo uprzejma i zabawiała coraz to nowszymi rewelacjami z życia swojej starszej córki, która została świeżo upieczoną mamą. Nie interesowały go zbytnio losy Izy, ale słuchał. Nie chciał sprawić przykrości swoim dobroczyńcom. Sama Majka tymczasem traktowała go jak brata, opowiadała o swoich planach studiowania psychologii i czekała na ostatni dzień czerwca, gdy miały pojawić się wyniki matur. Filip też zdawał egzaminy, natomiast nie przywiązywał do nich aż takiej wagi jak jego przyjaciółka.

— A ty? Nie planujesz iść na żadne studia? — spytała tonem, wskazującym na to, że każdy powinien zdobyć papierek na uczelni.

Filip pokręcił głową i pomyślał, że, nawet, gdyby miał w planach zrobienie magistra, nie przyzna się do tego Majce z czystej przekory. Aktualnie jednak i tak miał zupełnie inną wizję przyszłości. Nie uważał zresztą, by papierek był najważniejszy w czasach, w których liczyły się przede wszystkim faktyczne umiejętności.

— Nie. Na razie muszę jakoś się tu urządzić. Jak młody do mnie dołączy, chce, by miał dom, w którym będzie mógł jakoś się odnaleźć. Muszę zacząć zarabiać i utrzymywać mieszkanie. Wtedy Damian będzie mógł do mnie przyjechać, a ja zostanę dla niego rodziną zastępczą. Jeśli po drodze niczego nie odwali, wyjdzie do domu, a kurator będzie nas odwiedzał. Rozmawiałem o tym z moim wychowawcą. Tylko muszę znaleźć robotę… — wyjaśnił.

— Rozumiem.

Filip szukał więc pracy, ale dość szybko okazało się, że to wcale nie było takie łatwe zadanie, jak wydawało mu się wcześniej. Niewielu pracodawców było chętnych do zatrudnienia niedoszłego mordercy i byłego narkomana. Zwłaszcza, że był jedynie abiturientem szkoły średniej. Gdyby skończył technikum i miał konkretny zawód, może byłoby mu łatwiej. Po humanie w liceum, podlegającym pod poprawczak, był kiepskim kandydatem nawet na pomocnika typu: przynieś — podaj — pozamiataj w agroturystyce. Mieszkali w małej miejscowości, gdzie plotki rozchodziły się szybciej niż świeże bułeczki w sklepie. Poza tym, oczekiwano od niego doświadczenia, albo chociaż papierka z informacją, że zdał maturę.

Filip postanowił jednak się nie poddawać. Miał, dla kogo walczyć o lepszą przyszłość, a miłość braterska była tak samo silna jak przed laty. Dlatego postanowił zawalczyć. Do południa szukał pracy, dopieszczał swoje CV i list motywacyjny. Po obiedzie wychodził na spacer, rozmawiał z ludźmi i spędzał czas nad jeziorem. Lubił patrzeć na wodę i oddawać się swojej pasji — pisaniu. Od wczesnych szkolnych lat przejawiał talent literacki. Nawet, jeśli czasem myślał, że mógłby jakoś przekuć go w swoją żyłę złota, szybko odrzucał tę myśl. Postanowił, że musi twardo stąpać po ziemi i zadbać o młodszego brata. Chciał, by Damian wszedł w dorosłość z lepszym startem niż on, zwłaszcza, że to przez niego młody miał problemy.

Przez moment przeniósł się myślami cztery lata wcześniej. Doskonale wiedział, że — gdyby wtedy nie pomylił kroków na życiowym parkiecie, jego świat mógłby wyglądał zupełnie inaczej. Postanowił jednak nie obwiniać ani siebie, ani brata, ani nawet ich ojca, czy Koleckiego, który był punktem zapalnym tej całej sytuacji. Wyzbył się zła, które w nim wtedy rosło i postanowił zacząć od nowa. Miał cel i postanowił do niego dążyć.

— Filip, masz ochotę przejść się na spacer? — spytała Maja, kładąc mu rękę na ramieniu.

Zerknęła spod syntetycznych rzęs, które rzucały cień na jej jasne policzki. Nie przypominała tej samej rudowłosej, piegowatej dziewczyny, która siedziała z nim w jednej ławce w gimnazjum. Nadal jednak była osobą chętną do pomocy, choć znacznie mniej wygadaną niż wtedy, przed laty.

— Czemu nie? — odpowiedział.

Przez chwilę szli w milczeniu.

— Myślałem o tym, co wydarzyło się cztery lata temu — powiedział w końcu.

— Nie wracajmy do tego — wzruszyła ramionami, gdy znaleźli się już na ścieżce w okolicach plaży. — Wszyscy mocno przeżyli tę sprawę. Zrobiliście jednak jedną dobrą rzecz: wykurzyliście stąd Koleckiego. Nie tylko wy nie darzyliście go sympatią — zaśmiała się.

— Nie żartuj nawet. Co stało się z ośrodkiem?

— Od dwóch miesięcy totalnie niszczeje — odparła. — Kolecki próbował go sprzedać, ale póki co, nie ma kupca. Dom też planował sprzedać, ale ostatecznie żona odwiodła go od tego zamiaru.

Filip przymknął oczy i pomyślał, że zabawnie by wyszło, gdyby kiedyś został właścicielem tego domu. Kiedyś, gdy jeszcze kolegował się z Michałem, synem znanego biznesmena, często w nim bywał. Wiedział, że jego relacja z młodym Koleckim nie miała w sobie nic z prawdziwej przyjaźni. Każdy z nich osiągał dzięki niej określone korzyści. Biedniejszy z chłopców mógł wkręcić się na domówkę, czy spędzić popołudnie na grach komputerowych w ciepłym i ładnie urządzonym pokoju. Michał z kolei chętnie korzystał z pomocy przy lekcjach, które bezmyślnie zżynał do swojego zeszytu.

W pewnym momencie wszystko się zmieniło, ale Filip nie wiedział już, od czego się zaczęło. Czy od szczeniackich eksperymentów z narkotykami, które Michał skołował od jakiegoś swojego znajomego? Czy od dnia, kiedy zaprzyjaźnił się z Małą, czy wręcz przeciwnie, wtedy, kiedy ona się wyprowadziła i po raz kolejny poczuł samotność? Nieważne. W każdym razie, gdy stał wtedy w cienkiej kurtce, nie zważając na deszcz ze śniegiem, rozmawiał wtedy z nią po raz ostatni. Wzdrygnął się i przypomniał sobie oczy dziewczynki, która mówiła mu, że mama chce się przeprowadzić. Szedł tą samą drogą, którą teraz spacerował z Majką.

— O czym myślisz? Tak nic nie mówisz — zagadała go, gdy w końcu dotarli na pomost.

— Zamyśliłem się. Wspominam stare lata — uśmiechnął się. — Wiesz może, co u Małej?

— U Gośki Cieplak? — wypaliła, a w jej głosie wyczuł nutę antypatii. — Pamiętam, że po śmierci ojca przeniosła się do Kotwiczyna. Chodziłyśmy do jednego liceum. Wiem, że skończyła pierwszą klasę i całkiem dobrze sobie radzi. Jak chcesz, mogę was umówić — dodała, szczerząc zęby. — Napiszę do niej na mess.

— Nie sądzę, by to był dobry pomysł — mruknął Filip.

— Złamała ci serce? — spytała Majka, nie patrząc mu w oczy.

— Nie, nie sądzę. Po prostu bałbym się z nią spotkać. Może kiedyś. Nie mam zamiaru wracać do przeszłości. Zbyt wiele rzeczy, które się wydarzyły, przynosi mi ból. To nie ma nic wspólnego z Małą, ale z tym wszystkim, co się wydarzyło oprócz tego.

— Wiesz… — zaczęła Majka. — Myślę, że prędzej, czy później czeka cię konfrontacja z tym, co było. Tylko, jeśli uporasz się z przeszłością, będziesz mógł ruszyć dalej.

Skończ tę psychologiczną gadkę — przewrócił oczami. — Jak widzisz, jestem tu i trzymam się całkiem dobrze.

— Na pewno sobie radzisz? — dziewczyna uniosła brwi i przyjrzała się mu uważnie.

— Tak — Filip spróbował ułożyć usta w kształt uśmiechu, ale wyszedł mu jedynie gorzki grymas. — Skończyłem szkołę, jestem czysty i radzę sobie ze światem na trzeźwo, szukam pracy. Mogło być gorzej.

— Wiesz, że…

— Tak, tak — przewrócił oczami. — Mogę na ciebie liczyć i jesteś chętna, by mi pomóc, ale już mi pomogłaś i za to jestem ci wdzięczny.

— Ale… — Majka chwyciła go za rękę.

— Skarbie, nie wchodź w głąb mojej psychiki. To zbyt niebezpieczne rewiry — zaśmiał się i przejechał dłonią po jej włosach, a potem wstał i zrobił kilka kroków do przodu.

Stanął nad brzegiem pomostu i w milczeniu spoglądał na wodę.

— Wiem, że interesuje cię to jako przyszłą psycholożkę. Co siedzi w głowie człowieka, który decyduje się na morderstwo. Nawet, jeśli ostatecznie zostanie złapany i przymknięty za nieudolne włamanie. Widzisz, Majka, nie myślałem wtedy racjonalnie, ale to mi chyba ocaliło życie.

— Filip… To nie tak — powiedziała, ale nie patrzyła mu w oczy.

Jej twarz zrobiła się blada, a usta zmieniły się w cienką szparkę.

— A jak? Cieszę się, że mogę u ciebie pomieszkać, póki nie stanę na nogi, ale nie oczekuję od ciebie niczego więcej. Już i tak dużo dla mnie zrobiłaś.

— Po prostu chciałam pogadać — dziewczyna wzruszyła ramionami i odgarnęła włosy z twarzy.

Kątem oka zauważył, że wstała i ruszyła w kierunku plaży. Szła szybkim, niemal marszowym i Filip przez chwilę zastanawiał się, czy powinien iść za nią. Zamiast tego usiadł na pomoście, wyjmując z plecaka notatnik.

Najpierw rozpisał nieco niebieski długopis. Potem zaczął przelewać swoje myśli na papier. Uważał, że w tym jednym był dobry. Znacznie lepiej radził sobie w pisaniu o emocjach niż w ich okazywaniu. Sztuka pełniła dla niego funkcję terapeutyczną. Pozwalała mu zmagać się z przeszłością, która nadal go bolała. Zawsze lubił tworzyć. Przypomniał sobie, jak uciekał w narkotyki, by lepiej pisać i poznać siebie. Potem uciekał w pisanie, by nie sięgnąć dragi, które — jak się okazało, nie pomogły mu wcale. Mimo że udało mu się przestać brać, czasami miał ochotę znów poczuć tamte emocje, które towarzyszyły mu, gdy wkładał tabletkę pod język. Mimo że teoretycznie udało mu się wyjść na prostą, co jakiś czas czuł dziwną pustkę. Lubił wtedy zostać sam. Pisał, kreślił i nie mógł znaleźć odpowiednich słów.

Zamyślił się.

Wiedział, że powrót nie będzie łatwy, ale nie spodziewał się, że może być aż tak trudno.

Siedział tak długo, aż zesztywniał mu kark. Komórka raz po raz wibrowała i był pewien, że to Majka próbuje się do niego dodzwonić. Przez chwilę zaczął się zastanawiać, czy dobrym pomysłem było zatrzymanie się właśnie u niej. Czy nie lepiej byłoby wyjechać? Może nawet za granicę i zacząć z zupełnie czystą kartą. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nie może uciec przed samym sobą. Wiedział, że powinien ją przeprosić. Chciała dobrze. Może niezbyt umiejętnie do tego podeszła, ale intencje miała szczere.

Wstał i powoli udał się do jej mieszkania. Nie patrzył mijanym ludziom w oczy. Przez przypadek zderzył się ze staruszką, która szła na spacer z dużym psem. Chyba wilczurem. Zwierzę warknęło na jego widok, a kobieta bąknęła:

— Przepraszam.

— To ja przepraszam — wyszeptał cicho.

Miał wrażenie, że skądś ją zna, ale nie potrafił przypomnieć sobie, skąd. Nie musiał jednak zbyt długo myśleć, bo kobieta sama go zatrzymała.

— Filipku, to ty? Co u ciebie? Byłam twoją wychowawczynią w podstawówce.

— Pani Melania!? — wyjąkał, czując, że na twarzy pojawiły się mu rumieńce.

Jeśli był ktoś, poza Małą i ojcem, z kim nie chciałby się spotkać, to właśnie jego ukochana nauczycielka. Wierzyła w niego, powtarzając mu niejednokrotnie, że ma do zdobycia cały świat. A tymczasem nic nie wychodziło mu tak, jak powinno. Miał ochotę uciec albo schować się pod ziemią.

— Tak, cieszę się, że do nas wróciłeś! — w oczach kobiety pojawił się błysk, który świadczył, że o czymś intensywnie myśli.

Filip był zaskoczony tak mocno, że nie wiedział, w jaki sposób ułożyć słowa, by powiedzieć coś mądrego. Stał więc i tylko głupio się uśmiechał.

Gdy kobieta zaprosiła go na herbatę, wiedział, że musi przyjąć zaproszenie. Coś sugestywnego było w jej głosie. Najpierw jednak postanowił napisać do Majki i uprzedzić ją, że pojawi się w mieszkaniu znacznie później, niż przypuszczał.

Magda

Magda od Makowskich miała sześć lat, blond loki i uroczy, szczerbaty uśmiech — tak mógłby opisać ją przypadkowy przechodzień. Miała też różowy wózek, w którym woziła szmacianą laleczkę lub małe zwierzątka- przybłędy. Ostatnio w jej wózeczku schronienie znalazł osierocony gołąb ze złamanym skrzydłem. Dziewczynka opiekowała się nim bardzo troskliwie. Podsuwała mu pod dzióbek swój ulubiony sok malinowy i czekoladę. Po paru dniach ptak zdechł i odprawiła mu uroczysty pogrzeb. Do spulchnionej ziemi, w której go zakopała, wsadziła również dwa nasionka jabłoni. Od tej pory, obok szmacianej lalki, w wózeczku zamieszkała też zielona, malutka konewka. Codziennie miejsce pochówku gołębia znaczyły krople czystej wody. Magda wyobrażała sobie, że w konewce znajdują się łzy jego przyjaciół i braci. Lubiła obserwować, jak w miejscu, gdzie zakopała zwłoki gołębia, błyskawicznie pojawia się mokra plama. I, jak jeszcze szybciej znika. Któregoś dnia miała się przekonać, że jej praca wcale nie poszła na marne. Z ziemi wykiełkowała mała roślinka.

To był dobry znak.

Dziewczynka mieszkała w niewielkim mieszkanku w bloku tylko z mamą. Tata zginął, gdy była jeszcze malutka. Nie pamiętała go, choć często chodziła odwiedzać go razem ze swoją mamą. Nie trzeba było tam podlewać czarnej ziemi ani kwiatów, gdyż mama co jakiś czas zostawiała w słoiku po ogórkach bukiet róż. Ściętych, czyli martwych, a mimo to potrzebujących wody. Mama Magdy mówiła, że to dlatego, iż mają duszę. Jak jej ojciec. Dziewczynka nie pamiętała swojego taty. Twarz jego zatarła się jak wspomnienie o ukochanej bajeczce. Mama jeździła do pracy do pobliskiego Kotwiczyna, gdzie znajdowało się przedszkole, do którego uczęszczała dziewczynka.

Ostatniego dnia wiosny, gdy słońce przechodzi w zwrotnik raka i świeci prawie przez całą noc, Magda czuła dziwny niepokój. Właśnie wtedy znalazła na ulicy rannego owczarka niemieckiego. Pies jeszcze żył. Magda odnajdywała w tym działanie magii nocy świętojańskiej. Niestety nie wiedziała, jak mu pomóc. Traf chciał, że właśnie wtedy drogą przechodził Adam Albert. Adalbert. W tym określeniu było coś czarodziejskiego. Dziewczynka zachichotała, a w jej wyobraźni mężczyzna pojawił się w stroju dobrego czarodzieja. Magia nocy świętojańskiej najwidoczniej zadziałała i, chociaż gwiazdy nie spadły, życzenie zostało spełnione.

Od tamtego dnia dziewczynka często wypatrywała swojego nowego znajomego. Pamiętała, że powiedział jej, że może w każdej chwili przyjść odwiedzić znalezionego psa. Jej mama pokazała go jej na zdjęciu, które pojawiło się na Facebooku, a następnie kliknęła odpowiedni przycisk, by puścić je dalej w świat. Potem założyła swojej córce czapkę na głowę i zabrała ją do Adalberta. Mężczyzna był zdziwiony na ich widok. Wpatrywał się w trzydziestoletnią blondynkę w letniej bluzce, która trzymała za rękę znajomą sześciolatkę. Magda dość szybko rozładowała atmosferę.

— Cześć, piękna pogoda, to pomyślałam, że pójdziemy na spacer — powiedziała, gdy w mieszkaniu pojawiła się niezręczna cisza, a ona sama już przywitała się z psem.

— Czemu nie? — Adalbert z pewną dozą nieśmiałości spojrzał na Annę. — Zapraszam. Fart na pewno się ucieszy.

— Będę mogła go poprowadzić? — sześciolatka wskazała na owczarka, któremu mężczyzna zaczął zakładać kaganiec.

— Nie, jesteś zbyt drobna. Jeśli nie znajdzie się właściciel, za kilka lat będziesz mogła iść z nim na spacer nawet sama.

Na twarzy Magdy pojawiła się podkówka, świadcząca o tym, że dziewczynka nie jest zbyt zadowolona z przebiegu rozmowy. Miała nadzieję, że już tego dnia poczuje się jak właścicielka zwierzęcia. Zły humor minął jednak równie szybko, jak się pojawił. Postanowiła poszukać dobrych stron, a tych było znacznie więcej. Jak chociażby możliwość spędzenia czasu z Fartem. Jego właściciel też wydawał jej się całkiem w porządku. Miał dobre oczy. Sześciolatka nie umiała określić, dlaczego tak uważała, ale instynktownie wyczuwała, komu można zaufać, a przy kim lepiej milczeć i tylko patrzeć badawczym spojrzeniem. Pan Albert, który przedstawiał się jako Adalbert, budził zaufanie. Lubiły go zwierzęta, a to musiało coś oznaczać. Magda była pewna, że Fart byle komu nie pozwoliłby sobie pomóc.

Wyszli na spacer do parku. O tej porze roku było w nim naprawdę pięknie. W powietrzu pachniało już lato, a drzewa uspokajały kolorem czystej zieleni. Sześciolatka szła pomiędzy swoją mamą a Adalbertem i Fartem. Jej rodzicielka była dziś dziwnie milcząca. Zdawała się nie zwracać uwagi na nowo poznanego mężczyznę i unikała jego spojrzeń, co Magda ignorowała. Czuła, że obowiązek prowadzenia konwersacji padł na nią. Postanowiła wywiązać się z niej najlepiej, jak potrafiła

— Adalbert, na jak długo tu przyjechałeś? — spytała, spoglądając uważnie na swojego rozmówcę.

— Nie wiem, chyba na zawsze — odpowiedział weterynarz.

— Aha, to fajnie — odparła dziewczynka. — Masz świetną pracę. Też chcę być weterynarzem. A co lubisz robić, poza pracą?

— Nie wiem… — Adalbert mocniej przytrzymał mocniej smycz z Fartem, który zauważył jakiegoś kota i miał ochotę za nim ruszyć.

— Jak to nie wiesz? — Magda uniosła jasne, niemal niewidoczne, brwi wysoko. — To niemożliwe.

— Cóż. Ostatnio głównie pracowałem i nie miałem czasu się nad tym zastanowić.

Dziewczynka aż przystanęła i utkwiła w nim poważne spojrzenie.

— Dorośli są dziwni — powiedziała stanowczo.

— Pewnie tak — zgodził się Adalbert.

— Madziu, nie wypada tak mówić — jej mama poczuła się w obowiązku zareagować. — Panu Adalbertowi mogłoby zrobić się przykro.

— Czemu? Przecież się ze mną zgodził — odparła rezolutnie.

— Właściwie ona ma rację — mężczyzna uśmiechnął się. — Myślę, że to dobry moment, by zastanowić się nad tym, co lubię robić. Gdy byłem mały, lubiłem kąpać się w jeziorze i chodzić na lody do Cafe Dolce Vita.

— Niestety — odparła Anna. — Nie ma już tej kawiarenki.

— Szkoda — westchnął z udawanym smutkiem, a na jego twarzy widniał uśmiech.

— Cóż, wiele rzeczy się tu pozmieniało — dodała kobieta.

— Taaak! — Magda uśmiechnęła się szeroko, ukazując swój uśmiech. — Niedawno była zima, a teraz jest ciepło. Lubisz lato? — zwróciła się do Adalberta i prychnęła urażonym tonem, gdy dorośli na jej pytanie zaczęli się śmiać. — A na lody możemy iść do budki nad jeziorem. Są pyyyyyyyyszne!

Atmosfera została rozładowana.

Udali się wzdłuż alejki aż nad jezioro. Kupili lody i spacerowali po pustym pomoście.

— Mój brat miał tu wypadek — powiedziała kobieta. — Złamał kręgosłup i przez wiele lat był pogrążony w śpiączce — dodała.

— Współczuję — powiedział szczerze weterynarz.

Kobieta mogła mieć jakieś trzydzieści lat, ale w swoim krótkim życiu przeżyła już całkiem sporo. W młodym wieku pochowała zarówno męża, jak i brata, a mimo to potrafiła się uśmiechać i żartować, a jej córeczka emanowała optymizmem. Anka opowiedziała mu, jak kiedyś wybrała się z braćmi nad jezioro. Najstarszy z nich wtedy zaliczył pechowy skok do wody. Od tamtego czasu był w śpiączce. Miał też złamany kręgosłup. Lekarze długo przetrzymywali go przy życiu, ale w końcu organizm nie wytrzymał. Umarł, gdy jego córka, która przyszła na świat jakieś osiem miesięcy po wypadku, przyszła na świat.

— Miał córkę? — zainteresował.

— Tak — przytaknęła Anka. — I żonę. Po jego śmierci odcięła się od nas. Straciłam więc nie tylko brata, ale i jego rodzinę.

Adalbert przytulił ją. Przez chwilę trwali tak w bezruchu. Mężczyzna trzymał ją tak, jakby chciał zmazać z niej cały smutek. Magda biegała po pomoście, a zachwycony wodą Fart pluskał się w niej.

Luiza

Luiza była wyczerpana. Pracowała znacznie dłużej niż wcześniej, zwłaszcza, że Melania coraz bardziej ograniczała swoją rolę w działalności dla redakcji. Pogoda robiła się coraz bardziej upalna. Tym boleśniej odczuwała skutki wybuchów gorąca, które od dłuższego pojawiały się w najmniej spodziewanych momentach. Tego dnia po pracy udała się nad jezioro. Zastanawiała się, w jaki sposób ugryźć temat wakacyjnego wypoczynku. Było już tylko kilka dni do końca roku szkolnego, dlatego spodziewała się, że temat będzie chodliwy. Na szyi miała aparat fotograficzny, którym postanowiła zrobić zdjęcia plaży i znajdującego się nieopodal niej placu zabaw.

Zapowiadała się piękna pogoda. Piotrowska sprawdziła w aplikacji telefonicznej, że przez najbliższe dwa tygodnie ma utrzymać się słońce. Jej rozmyślania przerwał sygnał sms- a. Marcin Bednarek, znajomy z dawnych lat, a obecnie dyrektor miejscowej podstawówki, kontaktował się z nią informacją o zakończeniu roku i planowanych uroczystościach. Wzdrygnęła się. Mimo że już od dłuższego czasu nie utrzymywali ze sobą kontaktu, nadal znała na pamięć każdą cyferkę. Przystanęła przy jednym z drzew, przytrzymując je swoją ręką i próbowała złapać oddech. Wiedziała, że wiadomość nie zawiera w sobie niczego osobistego. Mimo to przed jej oczami pojawiły się wspomnienia, które wielokrotnie próbowała wymazać ze swojej głowy. Nie lubiła do nich wracać, wielokrotnie zresztą zaczynała kolejne etapy, ale okazało się, że wciąż tkwiły w niej dawne emocje.

Można zapomnieć o pierwszej miłości, a nawet o tej, która miała być ostatnia, ale nie da się zniszczyć wspomnień o kimś, kto odcisnął wyraźny ślad na historii całego życia. Takim kimś dla Luizy był Marcin Bednarek. Znali się właściwie od zawsze, ale wszystko zaczęło się pewnego lata, którego zmieniło wszystko, by umrzeć na następną wiosną. Gdy przesiadywali razem w jego ciemnym, niewielkim pokoiku i po wybuchach namiętności rozmawiali o życiu, sztuce i literaturze. W powietrzu unosiły się dym papierosów. Marcin był muzykiem, miał artystyczną duszę, która później, po latach stała się bardziej pragmatyczna, ale wtedy, w czasach szalonej młodości, wydawał jej się wyjątkowy. Z nikim innym nie czuła się tak jak w jego towarzystwie i żaden z mężczyzn, którego spotkała po rozstaniu z nim, nie mógł mu dorównać. Zbyt wysoko postawił poprzeczkę. Doskonale wiedziała, że był szczery. Nie było tak, że kłamał, gdy mówił, że będzie na zawsze, bo wtedy naprawdę w to wierzył. Obydwoje w to wierzyli, ale potem się zmieniło. Pojawiły się okoliczności, których wcześniej nie byli w stanie przewidzieć. Już nie pamiętała, o co poszło, ale czasem wystarczy jedno słowo i wszystko się zmienia. Nawet nie zadrżały im dłonie, gdy podawali je sobie na pożegnanie. Przymknęła oczy. To nie jest tak, że to były brednie, bo wtedy, tamtego lata to wszystko miało sens.

Luiza nie uważała, żeby miłość, która ich połączyła, była szczególnie wyjątkowa. Nie, co to, to nie. Musiała jednak przyznać, że to, co wydarzyło się między nimi, miało na nią szczególny wpływ. To dla niego zdecydowała się powrócić do rodzinnej miejscowości, porzucić marzenia o wielkiej karierze, a nawet była gotowa założyć z nim rodzinę. Teraz, z perspektywy czasu, widziała naiwność swojego działania. Gdyby mogła cofnąć czas, może postąpiłaby inaczej, ale wtedy miała dwadzieścia cztery lata i przeżywała najpiękniejszy romans swojego życia.

Czasem zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby jednak im wyszło. Powracał w snach i myślała w takich momentach, czy on też czasem ją wspomina. Dość szybko jednak porzucała te refleksje, nie chcąc okazać słabości. Gdy zdarzyło im się spotkać, nigdy nie poruszała tematu wspólnej przeszłości.

Teraz też.

Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to i tak nie miałoby sensu. Marcin ułożył sobie życie, a właściwie dopasował się do niego. Wziął ślub z jakąś dziewczyną, która prasowała mu garnitury, mimo że w czasach, gdy spędzała z nim czas, wolał nosić przetarte dżinsy. Zaczął pracować w szkole, mimowolnie pozbywając się tej aury bohemy artystycznej, która wcześniej unosiła się wokół niego. Nadal był ambitny i zaangażowany w wiele zajęć, nie przestał też kochać muzyki. Swoją pasją potrafił zarazić młodzież. Zawsze uprzejmy i poukładany. Był lubiany. Luiza także go ceniła, uważając za profesjonalistę. Zdawała sobie jednak sprawę, że już nie był jej. Nie był tym samym, który wszedł do jej serca i złamał jej życie, gdy za bardzo mu zaufała.

Trzeba było jednak zachowywać pozory.

Odpisała na wiadomość i ruszyła dalej z uśmiechem na twarzy. Miała nadzieję, że przechodnie nie zauważyli, że przez chwilę zawiesiła się między przeszłością a teraźniejszością. Była już na tyle dojrzała, że wiedziała doskonale, że można iść dalej. Nawet, jeśli to, co wydarzyło się wcześniej, cały czas w nas tkwiło. Nie sposób pozbyć się przeszłości, skoro ma wpływ na naszą teraźniejszość. Na miejsce, w którym się znajdujemy. Poglądy. Sposób życia. Luiza usiadła na ławce i wyjęła z torby butelkę z wodą. Nagle poczuła się mocno samotna. Odkąd rodzice umarli, właściwie nie miała kontaktu z rodziną. Była jedynaczką, co boleśnie zaczynała odczuwać właśnie teraz. Większość kontaktów, które utrzymywała, miało rys zawodowy. Cały czas z kimś rozmawiała, ale nigdy bliżej. Miała całe grono znajomych, jednak nie nazwałaby żadnego z nich przyjacielem. Czy sama tak zdecydowała, czy los podjął te decyzje za nią? Nie miała pojęcia, ale wolała się nad tym nie zastanawiać. Zbyt wiele myśli potrafiło sprawić, że zaczynała się rozpadać. Zwłaszcza po kilku bezsennych nocach. Musiała głęboko odetchnąć i zacząć działać.

W końcu doszła nad jezioro, porobiła zdjęcia. Udało jej się również porozmawiać z Jolą Wójcik o planach wakacyjnych. Ucieszyła ją informacja, że ośrodek agroturystyczny już rozpoczął swoją działalność. Jeszcze wakacje się nie rozpoczęły, a już pojawili się pierwsi goście. Luiza uznała to za dobry znak. Jej działania przynosiły sukces. Kiedyś była pewna, że jest to równoznaczne ze szczęściem. Teraz już wiedziała, że nie.

— Blado wyglądasz. Powinnaś trochę się przespać — zagaiła, jak zwykle troskliwa, Jola.

— Nic mi nie jest — skłamała gładko Luiza.

Koleżanka miała rację. Powinna odpocząć. Nie udawało jej się znaleźć czasu na sen. Przez chwilę przyszło jej na myśl, że — odkąd Melania pojawiała się w redakcji okazjonalnie — przydałaby się dodatkowa para rąk. Wiedziała jednak, że znalezienie kogoś na miejsce koleżanki graniczyło z cudem.

A te się nie zdarzały. Przynajmniej nie jej i nie w tej rzeczywistości. Luiza uważała więc, że powinna sobie ze wszystkim poradzić sama.

Ewa

Ewa Solon wyłączyła telefon, by nie zwracać uwagi na kolejne połączenia od Przemka. Od rana bombardował ją wiadomościami. Podejrzewała, że, gdy uświadomił sobie, że nie żartowała i faktycznie postanowiła odejść, był zdruzgotany. Obstawiała dwie opcje: albo chciał błagać ją o powrót, albo wykrzyczeć swoje pretensje. W obydwu przypadkach nie miała najmniejszej ochoty wracać. Wiedziała, że ten rozdział jej życia został definitywnie zakończony. Wyjazd stanowił ostatnią kropkę w ich relacji. Nie mogła sobie pozwolić na to, by zadrżała jej ręka. O, nie, nie, nie! Już zbyt wiele razy stawiała przecinek w miejscu, gdzie powinna zakończyć zdanie. Sprawiło to, że jej życie było zakręcone jak barokowe koncepty. Nie tego oczekiwała. Marzyła o spokoju i to właśnie miał przynieść jej wyjazd na wakacje. Czuła się wolna i wyjątkowo spokojna.

Gdy wybrała się na spacer ulicami miasteczka, uderzyła ją cisza, która tu panowała. Owszem, po ulicach jeździły samochody, ludzie spacerowali, ale nie było szumu. Nic nie zagłuszało jej myśli. Początkowo jej to przeszkadzało. Czuła niepokój. Przy śniadaniu nieco drżały jej ręce i zrozumiała, że nie potrafi odpoczywać. Przez ostatnie lata żyła na wysokich obrotach. Cały czas była w biegu, dlatego nie potrafiła poradzić sobie z czasem wolnym. Próbowała czytać, dużo spacerowała, rozmawiała z właścicielami ośrodka, ale nie potrafiła pozbyć się uczucia niepokoju, które pytało ją: “Czy coś ci ucieka?”. Ten stan dodatkowo pogłębiały połączenia od Przemka. Czas zablokować jego numer! Zdecydowała to, gdy po raz kolejny zawibrowała jej komórka. I chociaż wydawało jej się to dziecinnym rozwiązaniem, nie miała innego wyjścia.

Wieczorem postanowiła pobiegać. Potrzebowała oczyścić umysł i pozbyć się stresu, który był nagromadzony w jej barkach, przez co ciągle bolały ją plecy. Przed ośrodkiem zrobiła szybką rozgrzewkę, czując przyjemny ból w mięśniach. Potem ruszyła parkowymi alejkami. Wydawało jej się, że czas biegł tu dużo wolniej. Nie mogła jednak powiedzieć, by jej się dłużyło. Doceniała piękno tego miejsca i to, że życie płynęło tu w sposób prosty. Odnosiła wrażenie, że mieszkańcy żyją w sposób przyzwoity, są szczerzy, uśmiechnięci i bezpretensjonalni. Nie złapali bakcyla, który kazałby im się wykazać, więc byli poza wyścigiem szczurów. Nie znali kołowrotka, więc mogli być wobec siebie pomocni. Idealizowała ich, widząc niemal same pozytywy. Pomyślała, że mogłaby tu zamieszkać i rozpocząć pracę jako tłumaczka, albo dawać korepetycję z angielskiego, a nawet hiszpańskiego, gdyby tylko znaleźli się chętni. By nie rzucać ostatecznie wszystkiego, pomyślała, że na koniec urlopu poprosi szefa o możliwość pracy zdalnej. Mogłaby wtedy zacząć działalność, nie paląc mostów za sobą. W razie, gdyby jej nie wyszło, miałaby jeszcze możliwość powrotu do sprawdzonej przeszłości. Rozejrzała się dookoła. Wydawało jej się, że znalazła raj na ziemi.

Gdy nieświadoma biegła wąską ścieżką wśród drzew, nie wiedziała, że akurat za moment te myśli prysną się jak bańka mydlana. Wkrótce miała się przekonać, jak mylne było to wyobrażenie. Skręciła w lewo w kierunku jeziora. Już dawno minęła park i znalazła się w pięknych okolicznościach przyrody. Oddychała czystym powietrzem. Nagle jej wzrok przykuła czarna plama, znajdująca się w pobliżu sitowia.

Podeszła bliżej, wiedziona naturalnym odruchem ciekawości i niemal natychmiast zaczęła tego żałować.

Krzyknęła rozdzierającym głosem, a przed oczami zrobiło jej się ciemno.

Czarna bluza wyglądała jak szmatka. Mimo posiadania logo znanej marki sprawiała dość marne wrażenie. Podarty w kilku miejscach materiał zahaczył o jedną z trzcin. Ewa miała wrażenie, że znajduje się na niej krew. Paskudne uczucie! Na domiar złego wydawało jej się, że ktoś ją obserwuje.

Na plecach czuła złowrogi wzrok nieznajomego, ale, gdy się odwróciła, zauważyła tylko drzewa.

Filip

Gwizd czajnika przerwał niezręczną ciszę. Filip czekał, aż pani Melania przygotuje obiecaną herbatę. Siedział w przytulnej kuchni. Ściany pomalowane były na jasny odcień, pasujący do brązowych mebli kuchennych. Dziewiętnastolatek z zainteresowaniem oglądał makatki, wywieszone nad piecem. Znajdowały się tam ciekawe cytaty, a nietypowe obrazki wskazywały, że dzieła zostały wykonane albo przez panią Melanię, albo przez kogoś na jej zamówienie. Zastanawiał się, w jakim celu został zaproszony do swojej dawnej nauczycielki. Czuł się dziwnie. Trochę jak przed wezwaniem do odpowiedzi. Postanowił jednak poczekać na to, aż kobieta wróci z pachnącą herbatą i przedstawi mu swoją propozycję. Nie był naiwny, więc doskonale zdawał sobie sprawę, że został zaproszony w konkretnym celu.

Wkrótce miał się przekonać, o co chodzi. Pani Melania poczęstowała go herbatą i ciasteczkami. Chwilę pogawędzili o nieznaczących sprawach. W końcu jednak kobieta postanowiła powiedzieć, w jakim celu go ściągnęła.

— Filipku, słyszałam, że szukasz pracy — powiedziała, przyglądając mu się z troską.

— Tak — przytaknął i pomyślał, że charakterystyczne dla takich małych miejscowości było to, że wieści rozchodziły się w błyskawicznym tempie. — Niestety, ze względu na moją przeszłość nie mogę nic nie znaleźć.

— Może dlatego, że szukasz tam, gdzie nie powinieneś. Widzisz, myślę, że mogłabym ci pomóc. Jak wiesz, przez wiele ostatnich lat pracowałam w redakcji. Czas jednak mija i mam coraz mniej energii. Chciałabym, żebyś przyjął po mnie pałeczkę. Przynajmniej na razie, póki nie uda ci się bardziej rozwinąć skrzydeł.

— Nie wiem, czy bym się do tego nie nadawał. Nawet nie wiem, czy udało mi się zdać maturę. Kiedyś już próbowałem latać, teraz chciałbym spokojnie…

— Musisz wiedzieć, że spokojna droga często jest pójściem na skróty i ucieczką od tego, do czego jesteśmy przeznaczeni. Pamiętam, że miałeś ogromny talent. Myślę, że powinieneś pójść w tym kierunku zamiast udawać kogoś innego niż jesteś.

— Ale… — Filip nie miał pojęcia, co powiedzieć. — Boję się. Sama pani wie, że ludzie mają mnie za mordercę. Nie zaufają mi. Jak mam więc pracować jako dziennikarz?

— Myślę, że jesteś przewrażliwiony. Po czterech latach ludzie zaczęli żyć wieloma innymi sprawami. Kolecki, po waszym nieudolnym zresztą włamaniu, przestał robić tu zamieszanie i przeniósł swoje interesy, gdzie indziej. Nie tylko wy uważaliście go za wroga. Niezależnie od tego, co o sobie myślałeś, to wielu mieszkańców twierdziło po cichu, że odwalilibyście dobrą robotę, gdybyście go sprzątnęli. A jak twój detoks od narkotyków?

— Już dawno jestem czysty. Gdy byłem w ośrodku, przeszedłem terapię. Więcej było z tym problemów niż pożytku O dragach też pani wiedziała?

— W takiej społeczności jak nasza nie da się niczego ukryć. Ty zawsze byłeś nadwrażliwcem, więcej rzeczy cię bolało, czułeś mocniej i głębiej niż inne dzieci. Osoby, które łatwo się przeziębiają, muszą brać witaminy. Tobie zabrakło witaminy M. Miłości. Byłeś jak ptak, który nie miał własnego gniazda, a jednocześnie dostrzegałeś cierpienie całego świata. Wszystko cię dręczyło, kłuło, uwierało. Płakałeś nad losem martwej żaby, choć inni chłopcy z tego się śmiali. Szukałeś czegoś, co pozwoli twojej duszy odetchnąć — uśmiechnęła się. — Musisz pilnować, by nie znaleźć sobie innego nałogu — dodała.

Filip milczał. Zastanawiał się, czy przyjąć propozycję. Nie miał żadnego doświadczenia ani wykształcenia. Potrzebował jednak pieniędzy, żeby zacząć życie na swój rachunek, a co ważniejsze pomóc bratu. Wziął łyk herbaty i jeszcze przez chwilę udawał, że się zastanawia. Wiedział jednak, jakiej odpowiedzi udzieli.

— Dobrze, zgadzam się. Gdyby udało się wkręcić mnie do pracy, chętnie ją przyjmę.

— Mam nadzieję — powiedziała pani Melania i miał wrażenie, że mrugnęła do niego porozumiewawczo. — By pracować jako dziennikarz, nie musisz mieć studiów dziennikarskich, choć i te się przydają. Musisz umieć patrzeć i zwracać uwagę na szczegóły, rozmawiać z ludźmi i otworzyć swoją głowę na to, co chcą ci opowiedzieć. Każdy z nas ma własną historię, punkt widzenia, problemy i troski. Chodzi o to, by wyłuskać je. Nie bój się pytać i nie daj się zbić z tropu. Z pisaniem artykułów, myślę, że dasz sobie radę.

— Czy na początku mógłbym popracować u pani boku? — spytał. — Trochę obawiam się konfrontacji z ludźmi stąd.

— Nie uporasz się z przeszłością, jeśli nie stawisz jej czoła. Ludzie szybko zapominają, nawet, jeśli przez pewien czas żyli twoimi sprawami, tak naprawdę są skupieni tylko na sobie. Nie bój się mieć wrogów. Tylko wtedy zyskasz przyjaciół.

— Rozumiem — odpowiedział. — W takim razie będę czekał na informację zwrotną. Z jednej strony chciałbym, żeby się udało. Z drugiej paraliżuje mnie lęk.

— Nie masz się, czego bać. Jakby co, możesz liczyć na moją pomoc.

Filip uśmiechnął się. Wiedział, że propozycja pracy w redakcji to dla niego ogromna szansa. Mógłby robić to, co lubi i jeszcze na tym zarobić. Choć obawiał się, jak ludzie zareagują na jego pracę, postanowił zapanować nad tym strachem. Znów czuł ten nieznośny ból w okolicach żołądka i mrowienie na karku. Jednoczesne przerażenie mieszało się jednak z ekscytacją.

Wkrótce jednak miał się przekonać, że poczucie niepokoju nie było wcale nieuzasadnione. Czerwona lampka, która zapaliła się w jego głowie, nie chciała zgasnąć. Inaczej nazywano ją intuicją. Filip, w drodze powrotnej, przypomniał sobie o tym, że właściwie nie jest do końca rozliczony z przeszłością. Nie spłacił wszystkich długów, a pojawienie się na świeczniku mogło sprowadzić na niego kłopoty. Dość szybko odsunął od siebie tę myśl. Nie chciał zatruwać nią sobie myśli; chciał wrócić do mieszkania Majki w dobrym nastroju i pochwalić się swoim sukcesem.

Przed oczami jednak zobaczył scenę sprzed kilku lat. Kilkusekundowy film z jego własnego życia. Przygryzł wargę.

Kadry

Filip jechał starym rowerem w kierunku opustoszałego dworca kolejowego. Umówił się tam z Maksem, jak przedstawił się przez telefon kumpel Michała. Był uprzejmy; nawet bardziej niż na imprezie, podczas której spotkali się po raz pierwszy. Filip nie zauważył sztuczności w jego głosie; akwizytorskiego tonu. Potrzebował czegoś, co pozwoliłoby mu zapomnieć o bólu, rozchodzącym się po całym ciele. Zarówno tym fizycznym, jak i wewnętrznym, spotęgowanym przez poczucie osamotnienia. Zawsze najbardziej martwił się o siostrzyczkę. Była nieufnym dzieckiem. Bała się obcych; w przedszkolu była agresywna. Pogryzła wychowawczynię, która chciała wziąć ją na ręce. Nie chciała bawić się z innymi dziećmi, przesiadując w kącie i obserwując wszystko z bezpiecznej, według niej, pozycji. Filip wjechał w wąską uliczkę, prowadzącą na stację. Szary budynek z wybitymi szybami od dawna był nieużytkowany. Chłopca przeszedł nieprzyjemny deszcz. Zapach stęchlizny drażnił jego delikatne nozdrza. Chciał się wycofać, ale Maks już siedział na brudnych, lekko zepsutych schodkach. Był to dorosły mężczyzna, koło trzydziestki, ale wciąż pozował na nastolatka. Zauważył go i wstał, kiwając przyjaźnie do Filipa.

— Jednak zdecydowałeś się na przeżycie niezapomnianych doznań. Gwarantuję, że nie pożałujesz. Specjalnie dla ciebie załatwiłem coś jeszcze lepszego — uśmiechnął się Będziesz miał niezłą jazdę. Wrażenie, że cały świat stoi u twoich stóp.

— Przejdźmy do rzeczy, ile za to chcesz?

— Tym razem nic — uśmiechnął się. — Ale następnym razem będziesz musiał zapłacić.

Filip wziął od niego kilka tabletek. Na początku eksperymentowali z Michałem z trawą i jakimiś tabsami, które kołował jego kolega, gdy mieli się razem uczyć. Nastolatek był spragniony nowych doznań; podświadomie dążył do poznania natury świata i samego siebie. Wrodzona inteligencja umożliwiła mu zgłębienie wielu dziedzin wiedzy. Teoria była jednak tylko cząstką prawdy o świecie. Filip chciał doświadczyć wszystkiego w praktyce. To wszystko spowodowało, że co chwilę przesuwał granicę i potrzebował coraz większych dawek, by cokolwiek poczuć. Dlatego, gdy lekkie narkotyki przestały mu wystarczać, a nastolatek nie dawał rady bez większych doznań, Michał dał się przebłagać i znalazł mu kontakt do Maksa. Nazwiska nie znał, ale też zbytnio go nie obchodziło.

Był naiwny. Uwierzył temu całemu Maksowi w jego przyjaźń. Łatwowiernie dał się omamić propozycjom uzyskania szczęścia w tak prosty sposób. Kiedy już nie wyobrażał sobie dnia bez dragów, zaczął tracić na nie całe kieszonkowe i zabierać starym pieniądze. Nie było ich zbyt wiele, dlatego dość szybko zadłużył się u Maksa, którego potrafił błagać o działkę. Czuł się przez to żałośnie, ale nie myślał o tym, że może mieć kłopoty. Otrzeźwienie przyszło, gdy dostał od niego kolejnego sms’a, przypominającego o pieniądzach. Dopiero w tym momencie otworzyły mu się oczy. Musiał pojechać tam, gdzie zwykle. Na opuszczonym dworcu nie mogło być świadków. Filip zastanowił się przed odesłaniem wiadomości tekstowej. Spojrzał na śpiącego brata, Damiana. Dotąd rzadko zwierzał się młodszemu bratu. Mieli odrębne światy i każdy własne problemy. Jednak w tym przypadku nie było nikogo innego, do kogo mógł się zwrócić o pomoc. Nie miał za wielu przyjaciół. Właściwie miał tylko Małgosię, ale dziewczyna musiała wyjechać z miasteczka. Nagle poczuł się strasznie samotny. Wyjął z kieszeni dżinsów LSD, które dostał od Maksa i włożył ją do ust, rozpuszczając pod językiem. Początkowo upajał się swoimi wizjami. Miał wrażenie, że dysponuje całą feerią barw, że kolory mają smaki i można je dotknąć. Dostrzegał również niejasne migawki z przeszłości; swoich przodków, których znał jedynie z legend i przyszłości, która była pokryta zielonym kolorem nadziei. Potrafił manipulować uczuciami, które, gdy był pogrążony w swoistym transie, wydawały mu się jeszcze bardziej intensywne. Na ścianie w pokoju namalowało się słowo: szczęście. W kolorze ulotnej, błękitnej mgły. Filip roześmiał się lekko, mając ochotę wstać i odlecieć w nieokreśloną przestrzeń. Być wolnym jak ptak.

— To idiotyczne — powiedział mu Ktoś z ironią w głosie.

Rozejrzał się. Wokół była tylko pustka i dominował kolor czerni. Świat zmniejszył się do wielkości ziarnka piasku, a Filip poczuł się jak Alicja z Krainy Czarów, powiększona do tego stopnia, że nie mieściła się w pokoju.

Zadłużenie tymczasem rosło. Filip przeliczał pożyczoną od brata gotówkę. Było to prawie tysiąc złotych.

— Nie pytaj, skąd wziąłem — powiedział Młody bez cienia uśmiechu na twarzy. — Załatw wszystko pomyślnie.

— Postaram się — odparł.

Nie był wcale tego pewien, zwłaszcza, że nie wiedział, ile dokładnie był dłużny Maksowi. Nie powiedział bratu, na co potrzebował pieniędzy. Miał dług i musiał go spłacić. Damiana zresztą to nie interesowało. Włożył słuchawki do uszu, założył na głowę kaptur i wyszedł spotkać się ze swoimi kumplami. Filip jeszcze przez chwilę obserwował jego sylwetkę, znikającą za zakrętem. Spojrzał na zegarek. Sam również musiał się zbierać, jeśli chciał zdążyć na autobus.

Gdy znalazł się na przystanku, spokojnie czekał na przyjazd pojazdu. Nie spieszył się. Starał się odwlec chwilę spotkania z wierzycielem, choć podświadomie miał wrażenie, że już przegrał. Jak na ironię, kierowca tego dnia przekroczył prędkość. Gdy wysiadał na ostatnim przystanku, czuł narastającą gulę w gardle. Miał ochotę cofnąć się i uciec. Jednak, gdy zrobił krok do tyłu, zauważył stojącego w pobliżu z kpiącym uśmiechem Maksa.

— Cześć. Nie bój się, nikt tutaj nie zrobi ci krzywdy — powiedział mężczyzna głosem, nasączonym przesadną słodyczą.

Stojący obok niego chłopak roześmiał się. Kazali mu pójść za nimi. Udali się za budynek dworca. Było tam cicho i spokojnie.

— No, to czekamy na spłatę długu. Jedną ratę zapłaciłeś, ale to tylko część — wyszeptał Maks, uśmiechając się do Filipa.

Chłopiec wyciągnął z kieszeni pieniądze. Dealer wziął je do ręki, pokazał je dwóm chłopakom, którzy wyglądali na stereotypowych dresiarzy. Obydwoje byli wysocy, mieli ogolone głowy i podróbki dresów adidasa. Mężczyźni przez chwilę o czymś przez chwilę rozmawiali. W końcu uśmiechnął się do nastolatka.

— Załatwione.

— Naprawdę? — Filip odetchnął z ulgą.

— Nie — zarechotał. — Tylko żartowałem. Co ty myślałeś, że ten kwitek załatwi wszystko.

Zaśmiał się. Potem zagwizdał i jego dwaj ochroniarze jak posłuszne pieski rzucili się na nastolatka. Jeden z nich kopnął go w brzuch, pomiędzy mostkiem a trzustką. Filip jęknął i lekko pobladł.

— Kurwa, co robicie? — wyjąkał ze łzami w oczach, jednak zamiast odpowiedzi dostał z pięści w twarz.

Kość nosowa zachrobotała i pękła. Filip instynktownie zasłonił się ręką. Niemal natychmiast zabarwiła się na kolor czerwony. Obrazy przesuwały mu się przed oczyma jak fotografie. Chłopiec nie pamiętał, ile otrzymał ciosów. Nie bronił się nawet i po chwili zachwiał się, uderzając głową o betonowy chodnik. Brunatna strużka krwi potoczyła się wąskim strumykiem. Filip poczuł, że traci przytomność. Przed powiekami migotały mu czarne i niebieskie plamy.

— Kasę masz załatwić do świąt — syknął kumpel Maksa. — Trzy tysiące. Następnym razem nie będziemy już dla ciebie tacy mili.

Chłopiec spojrzał na niego nieruchomym wzrokiem. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się w jego głowie myśl, że mogliby zabić Koleckiego. Z trudem wstał i zaczął zastanawiać się, co powinien zrobić w tej sytuacji. Miał piętnaście lat i nie miał się, do kogo zwrócić. Uznał, że rozsądniej będzie nie mieszać do tego ani rodziców, ani policji. Kręciło mu się w głowie i czuł, że zaraz zwymiotuje.

Przed oczami zrobiło mu się zupełnie czarno i upadł. Nie wiedział, jak długo tam leżał, ale zrobiło się już ciemno. Na niebie migotały gwiazdy. Filip zamrugał kilkakrotnie, po czym pomyślał, że jest mu bardzo zimno. Resztki świadomości podpowiedziały mu, że powinien wstać i jakoś dostać się do domu. Nie miał, co liczyć na autobus ani wsparcie. Mimo że wstanie sprawiło mu pewien problem, zdecydował się wyruszyć w stronę domu. Musiał iść, krok po kroku, na przekór swojemu ciału.

Później długo to odchorował, a Damian napisał mu lipne usprawiedliwienie, że ma zapalenie płuc i nie może pojawić się w szkole. Nikt, poza młodszym bratem, który troskliwie się nim zajmował, nie zwrócił uwagi na jego stan. Dopiero gdy wrócił do szkoły, polonistka, pani Albert wzięła go na stronę i próbowała dopytać, co się stało, ale uparcie milczał.

— Spadłem ze schodów — wyjaśnił, choć zatroskane spojrzenie kobiety sprawiło, że przez chwilę miał ochotę o wszystkim jej opowiedzieć.

— Na pewno? — zerknęła na niego zza okularów.

Filip rozważył, by powiedzieć, co się wydarzyło, ale uznał, że nie będzie na tyle głupi, by mówić nauczycielce o narkotykach. Wzruszył jedynie ramionami.

— Na pewno — burknął. — Mogę już iść? — powiedział buńczucznie. Grzywka opadła mu na oczy, więc nikt nie zauważy w nich wołania o pomoc.

Adalbert

Pomieszczenie, które Adalbert przeznaczył na gabinet weterynaryjny, zaczęło wyglądać coraz lepiej. Ściany zostały wytynkowane i wybielone. Mężczyzna cieszył się, że sprawy posuwają się do przodu, tym bardziej, że po swojej pracy odwiedzała go Ania i jej córka, Magda. Dziewczynka chciała zobaczyć się z Fartem, przygarniętym przez niego psem. Jego właściciel nie zgłosił się, mimo tego, że informacja poszła w świat. Oznaczało to jedno: Fart miał zostać z nim. Adalbert ucieszył się z takiego obrotu sprawy.

— Aniu, poszłabyś dziś po południu z psem na spacer? Muszę jechać dokupić sprzęt do gabinetu.

— Czemu nie — odparła kobieta, spoglądając na niego ciepłym wzrokiem. — Madziu, co ty na to, by spędzić dziś czas z Fartem?

— Suuuper! — pisnęła uradowana sześciolatka i zaczęła podskakiwać wokół stołu.

— Dziękuję. Około szesnastej podrzucę go wam. Nie chcę tym obarczać cioci Melanii.

— To zrozumiałe — Ania obdarzyła go uśmiechem, który sprawił, że poczuł ciepło w okolicy serca. — Miałeś jej pomóc, a nie zrzucać na głowę nowe obowiązki.

— W takim razie do zobaczenia!

— Do zobaczenia — powtórzyła Ania, obdarzając go uśmiechem.

Magda pomachała mu na pożegnanie.

Adalbert uśmiechnął się do siebie. Bardzo polubił swoje nowe znajome. Nie potrafił ukryć, że Anna mu się spodobała. Nie miał szesnastu lat, by twierdzić, że to miłość od pierwszego wejrzenia, ale dobrze czuł się w jej towarzystwie. Lubił jej żarty, a także spojrzenia, jakie rzucała mu niby ukradkiem. Zaprzyjaźnił się również z Magdą. Gdy wychodzili na boisko, biegał z nią za piłką, a nawet troszczył się o jej zabawkowych przyjaciół i wspólnie z nią dbał o posadzoną jabłonkę. Podczas wspólnych rozmów coraz częściej łapał się na myśli, że chciałby ją chronić przed złem tego świata. Dziewczynka była wrażliwa. Nawet bardzo. Nie przypominała rozwydrzonych dzieciaków, które do tej pory spotykał w parkach, czy w swojej karierze zawodowej. Pewnie dlatego mimowolnie zaczął się o nią troszczyć. Z tego samego powodu, niczego jej nie obiecywał. Wiedział, że znajomość z jej matką powinna potoczyć się swoim torem. Nie chciał, by dziewczynka poczuła się rozczarowana.

Wyjazd do miasta powiatowego okazał się owocny. Dość szybko załatwił swoje zakupy i mógł wrócić do mieszkania. Anna i Magda jeszcze były na spacerze, ciocia natomiast znajdowała się w redakcji z jakąś ważną, niecierpiącą zwłoki sprawą. Rozpakował się, po czym zaczął przygotowywać jedzenie. Chcąc nie chcąc zgłodniał, a przy okazji miał ochotę przygotować zarówno dla swojej cioci, jak i dla nowych przyjaciółek niespodziankę Zagotował wodę na makaron, a drugą ręką przygotowywał sos ze świeżych pomidorów i bazylii. Zapach ziół unosił się w powietrzu. Taneczna muzyka z radia wprawiała w doskonały nastrój. Adalbert spojrzał do szafki w poszukiwaniu paczki ze spaghetti. Mógłby przysiąc, że jeszcze rano tu ją gdzieś widział. Cholera — syknął, gdy sos zaczął się lekko przypalać. Natychmiast wstał i zmniejszył ogień na gazie. Ukucnął przy szafce, wyjął makaron i wsypał do gotującej się wody.

W całym ferworze nie usłyszał, że komórka wibrowała mu od paru minut.

Magda

Anka trzymała smycz z Fartem, a Magda szła obok, śpiewając jakiś radiowy hit. „Ciebie mam tyyyyyylko w głowie, mam zmyśloooony świat” — nuciła. Przed sobą prowadziła swój nieodłączny atrybut — wózek, do którego tym razem włożyła znaleziony w ogródku kamień. Po chwili zamilkła. Patrzyła przed siebie poważnym wzrokiem.

— Mamo, lubisz Adalberta? — spytała cicho.

— Lubię — odparła kobieta, po czym nachyliła się w kierunku córki: — Zresztą, nie mogę powiedzieć inaczej przy jego psie — dodała konspiracyjnym szeptem.

Zaśmiała się, głaszcząc dziewczynkę po głowie.

Spacer przebiegał w przyjemnej atmosferze. Było lato w pełni. Świeciło słońce, grzejąc je w odkryte ramiona. Magda miała włosy zaplecione w długi warkocz. Jej mama założyła letnią sukienkę i sandałki, czego już chwilę później miała pożałować. Fart w pewnym momencie zaczął ujadać, a następnie pociągnął za sobą drobną kobietę. Magda instynktownie zaczęła krzyczeć.

Ania przewróciła się, trzymając smycz. Pies biegł bardzo szybko i nie reagował na jej nawoływanie. Czuła jak w kolana wbija jej się piasek i drobne kamyki. W oddali została sześciolatka, która próbowała dobiec do swojej mamy. Wkrótce obydwie miały przekonać się, dlaczego Fart — do tej pory łagodne i posłuszne zwierzę — zachował się w taki sposób. Gdy zatrzymał się i zaczął szczekać na krzak, rosnący tuż obok wody, Ania mogła w końcu wstać. Zauważyła, że ma podartą sukienkę i zakrwawione kolana, ale nie przeraziło jej to aż tak bardzo jak to, co zobaczyła po chwili. Pies podbiegł do ziemi i zaczął kopać ją swoimi łapami.

Po chwili na oczach kobiety i jej sześcioletniej córeczki, która dobiegła nad wodę z trudem łapiąc oddech, pojawiła się stopa w zniszczonej skarpetce.

Magda zafascynowana przyglądała się, jak Fart kopie, wącha ciało i rozgrzebuje miejsce, gdzie znajdował się martwy mężczyzna. Anka zadzwoniła po policję, wyjaśniając, co właściwie się stało i że podczas spaceru z psem natknęła się na zwłoki młodego człowieka. Kazali jej poczekać. Kobieta zrozumiała komunikat. Postanowiła skontaktować się z Adalbertem. Musiała mu wyjaśnić, że spacer trochę się przeciągnie, ale niestety nie odbierał. Zrezygnowana napisała SMS-a. Przywołała do siebie Farta, starając się odgonić ją od mężczyzny. Przykucnęła przy Magdzie, która obserwowała całą scenę z widocznym zaciekawieniem w oczach.

— Wszystko w porządku, córeczko?

— Tak, mamo — odparła sześciolatka. — Ale Fart ma nosa.

— Ma, ma. Mam nadzieję, że już wkrótce będziemy mogły wrócić do domu — dodała łamiącym się głosem.

— Co się dzieje? Mamo, nie płacz. Nie bój się — Magda przytuliła kobietę drobnymi rączkami. — Temu panu to nie pomoże — dodała z rozbrajającą dziecięca logiką.

— Masz rację. Nie pomoże mu — przytaknęła Ania, nie mogąc powstrzymać delikatnego uśmiechu.

Stwierdzenie Magdy nieco rozładowało atmosferę, ale nijak nie zmieniał ich sytuacji.

Przez chwilę obie stały w milczeniu. Oczekiwanie na przyjazd patrolu trochę im się dłużyło. Ciało wydzielało mocny odór rozkładanych zwłok. Miało zielonkawy kolor, a napuchnięta twarz nie przypominała w niczym człowieka. Wszystkiemu winny był zapewne upał. Magda nieco zbladła, ale trzymała się dzielnie. Fart natomiast wariował. Podbiegał do mężczyzny, obwąchiwał go. Najpierw zawarczał, potem zaszczekał, a na końcu przeciągle zawył. W końcu w oddali pojawił się odgłos radiowozu na sygnale.

— O, jadą! — ucieszyła się sześciolatka. — Czy już możemy iść do domu?

— Nie sądzę — powiedziała smutno kobieta.

Miała rację. Policja wzięła je w ogień krzyżowych pytań. Dopiero, gdy funkcjonariusze zdali sobie sprawę, jak niewiele wiedzą, postanowili odwieźć je do domu.

Anka zgodziła się, by Magda uczestniczyła w kilku sesjach z psychologiem dziecięcym. Zdawała sobie sprawę, że dziewczynka może mieć traumę z powodu nietypowego znaleziska, choć podświadomie czuła, że to ona mocniej przeżyła całą sprawę. Sześciolatka zachowywała się swobodnie. Zagaiła stróży prawa i opowiadała im, że kiedyś znalazła ptaka, który wyleciał z gniazda.

— Próbowałam go ocalić, ale w końcu umarł i musiałam mu zrobić pogrzeb — westchnęła sentencjonalnie. — Ten pan też nie żyje, prawda? Jego ciało musiało tam leżeć już długo, skoro tak strasznie śmierdziało — dodała, marszcząc nosek.

Jej wypowiedź wywołała konsternację na twarz swoich rozmówców.

Gdy dotarły do domu Adalberta, gdzie miały odstawić psa, Anka odetchnęła z ulgą. Magda wyskoczyła radośnie z wozu. Za nią pobiegł pies, który zamerdał ogonem na widok swojego właściciela. Weterynarz podszedł do nich, uściskał dziewczynkę, a potem przytulił jej mamę. Kobieta nie potrafiła wykrztusić z siebie żadnego słowa. Adalbert wiedział, że starannie przygotowana kolacja zostanie nietknięta, ale postanowił zaopiekować się dziewczynami. W końcu mogło grozić im niebezpieczeństwo.

Cztery i pół roku wcześniej

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 54.34