E-book
15.75
drukowana A5
80.09
Gwiazda we mgle

Bezpłatny fragment - Gwiazda we mgle


5
Objętość:
512 str.
ISBN:
978-83-8384-383-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 80.09

Ciągle jeszcze istnieją wśród nas anioły. Nie mają wprawdzie żadnych skrzydeł, lecz ich serce jest bezpiecznym portem dla wszystkich, którzy są w potrzebie. Wyciągają ręce i proponują swoją przyjaźń.

o. Phil Bosmans

(https://pl.wikiquote.org/wiki/Phil_Bosmans)

Książkę dedykuję mojemu kochanemu mężowi i cudownym dzieciom.

Dziękuję za ich wsparcie i wiarę we mnie, to dzięki nim nie poddałam się.

Dziękuję mojej synowej za pomoc i radosne oczekiwanie na zaistnienie tej książki.

Dziękuję mojemu zięciowi, to jego słowa dały mi motywacją do działania i wnukom, że pojawiły się w moim życiu.

Wszelkie wydarzenia i postaci powstałe w książce są czystą fikcją i wyobraźnią autorki, pomimo, że niektóre, historyczne postaci zostały wplecione między wiersze.

Rozdział 1

Jestem uprowadzona

Pewien mędrzec kiedyś powiedział, że życie każdego człowieka zapisane jest w niebie i nic ani wysoko w górze, ani tu na ziemi nie może dziać się bez wiedzy Króla Wszechwładnego. Jednak to od nas zależy, jakiego dokonamy wyboru, którą ścieżką podążymy. Jego przenikliwa mądrość nikogo nie zmusza do przyjęcia swojej woli. Lecz mimo że mamy wybór, nie odwraca się od nas, nie pozostawia samych i posyła nam Pomocną Dłoń. Człowiek jednak w swojej głupocie nie zawsze ją dostrzega, rozpoznaje czy też przyjmuje. Ale gdy już sobie uzmysłowi i w końcu pojmie, jak pięknie Pan Wszechrzeczy go prowadzi, w jego duszy następuje niebiańska harmonia. Wówczas Odwieczna Mądrość spogląda z miłością na postępy w wędrowaniu i bez reszty raduje się ludzkim szczęściem.

Cudownie byłoby, gdybyśmy sens i znaczenie swojej wędrówki życia od razu poznali. Ale czy wtedy byłoby ciekawie? Zazwyczaj stopniowo, dzień po dniu, zmagamy się sami ze sobą i ze skrywanym uczuciem, którego niekiedy postanawiamy nie ukazywać światu. Brniemy ścieżką, która wydaje się najwłaściwsza. Borykamy się w końcu z własnym przeświadczeniem, że zgłębiliśmy i sprytnie przeniknęliśmy swoją teraźniejszość i przyszłe losy. Mylimy się. Są to tylko nasze wyobrażenia o życiu. Dopiero gdy dane nam będzie odczytać księgę drogi spisaną w trakcie stwarzania w samym sercu miłości, wtenczas pewność i siła zaśpiewają w głębi hymn, a dusza otworzy się na prawdziwą przyszłość pełną niespodzianek dla nas zaplanowanych.


Dziewczyna spoglądała przez jedno z okien więzienia na znikomy zwiastun swojej wolności. W głąb lasu odjeżdżał jedyny żywy człowiek. O ile można tak nazwać zniedołężniałego, starego mnicha. Do tej pory nie widywała nikogo w tej odludnej, zapadłej prowincji. Dwa miesiące temu została podstępnie uprowadzona nieopodal twierdzy w zachodniej części Anglii. Wracała właśnie z wyprawy po jemiołę — tajemnicze ziele, z którego zamierzała zrobić wywar dla zacnej niewiasty, która w związku ze swoimi dolegliwościami kobiecymi przyszła do niej po pomoc. Liście i gałązki tnie się na małe kawałki i suszy. Najcenniejsze są zerwane z drzew dębowych, które wzmacniają działanie ziela. Zamierzała również sporządzić z jagód jemioły zmieszanych ze smalcem maść na odmrożenia. Jednak wszystko, co udało się zerwać, przepadło.

Poszedł z nią tylko jeden pachołek, sam nie był w stanie poradzić sobie z napastnikami, którzy nie wahali się uderzyć jego panią tak mocno, że straciła przytomność. Młodzieńca zaś przywiązali do góry nogami do gałęzi drzewa i szmatą zatkali mu usta. Nikt ich nie rozpoznał, nikt z pewnością nie wiedział, kto ją porwał. Czuła, że nie powinna tak ryzykować, lecz ta krótka eskapada nie wydawała się zbyt niebezpieczna. Jakże się myliła… Zawsze postępowała opacznie do zwyczajów ogólnie panujących i nauczanych przez ojca oraz zacną matkę.

— Zostałam uprowadzona — oświadczyła na głos. — Jakżeż to możliwe?! Zostałam uprowadzona i zapomniana — dodała zrezygnowana.

Jej plany na życie były zgoła inne. Nosiła się z myślami, że zna swoją przyszłość i wszystko ma pod kontrolą. Nie przewidziała jedynie kilku spraw: śmierci, opuszczenia, zachłanności ludzkiej i żądzy władzy oraz tego, że okaże się słabą niewiastą.

Łzy napłynęły jej do oczu, a serce rwało się niczym delikatny pergamin. W głowie kłębiły się porozrzucane myśli, które atakowały ją na tyle skutecznie, że nie była w stanie stawić im oporu. W pamięci ujrzała swego ojca, widziała dumę w ukochanym spojrzeniu, ale nie tylko — w tych oczach przebijała miłość, którą tak bardzo obdarzał matkę i ją, Katarzynę.

Skarciła się w duchu za tę krótką chwilę słabości i natychmiast postanowiła wziąć się w garść. Górę zaczęło brać twarde wychowanie, którego tato jej nie szczędził, gdy była jeszcze dzieckiem. Było jeszcze coś, co dawało jej siłę: miłość rodziców.

Jako jedyne dziecię, albowiem kiedy Katarzyna miała dwa latka, matka ciężko zachorowała i nigdy już nie wydała na świat potomstwa, musiała przystosować się do roli przyszłej pani na włościach, które ojciec miał jej zostawić. Jej dzieciństwo nie było podobne do tego, jakie wiodły dziewczęta w okolicy, bawiąc się i przygotowując do roli przyszłej żony, matki. A zatem wszystkiego, czego należało nauczyć się, aby kiedyś poślubić czcigodnego, bogatego młodzieńca, który obdarzy swoją wybrankę uwielbieniem za jej delikatną urodę, a w niedalekiej przyszłości — gromadką rozkrzyczanych dzieci. Nie żeby brakło dziewczynie urody czy powabu damy, wręcz przeciwnie.

Katarzyna miała teraz niespełna dziewiętnaście lat, urodę odziedziczyła po swojej matce, Mary de Ridic, którą określano mianem Szafir, jako że jej źrenice miały głębię wzburzonego, szafirowego morza. Tak, z tej przyczyny i jej oczy lśniły kolorem ciemnego bezmiaru wód, włosy zaś skrzyły się niczym czarna sierść pantery. Matka jej posiadała niezwykle delikatną osobowość, czym nie mogła się pochwalić córka — może to zasługa ojca, który nieustannie traktował ją bardziej jak syna. A może taka już się urodziła. Dziewczynę zawsze bardziej interesowały łuk i jazda konna niż nauka haftowania. Za każdym razem, gdy trzeba było jechać na targ lub chociażby objechać włości, Katarzyna stała u boku ojca. Umiała dobijać targu z kupczykami i pracować ciężko przy zbiorze jabłek, całkiem sprawnie wspinając się na najwyższe jabłonie w sadzie. Lecz kiedy matka właśnie zamierzała nauczyć ukochaną córkę, jak pięknie zszyć koszulę ojca, Katarzyna w dziwny sposób dostawała ataku duszności. Innym zaś razem miała palącą potrzebę gorącej adoracji w kaplicy z ojcem Mateo. Jedynie dwie czynności, które mogła dzielić z rodzicielką, sprawiały jej satysfakcję. Pierwsza to gotowanie wymyślnych potraw razem z Eve, żoną ochmistrza. Druga to sztuka suszenia, dobierania i zaparzania ziół, której to czynności z początku uczyła się od matki, a z biegiem lat doskonaliła pod okiem mnichów. Jednak w większości swojego młodzieńczego życia wybierała to, co jej pasowało, na ogół nie licząc się z przyjętymi normami ówczesnego świata.

Dlatego od chwili, gdy znalazła się w sytuacji, której nie zniosłaby żadna inna niedoświadczona, wrażliwa panna, mimo atakujących ją strzał paniki wciąż żyła nadzieją.

Nie będę załamywać rąk! — powtarzała w duchu. Przecież nie może mnie tu więzić całe moje życie ani nie może mnie zmusić do małżeństwa. Nie ma takiego prawa! Muszę na spokojnie przemyśleć położenie, w jakim się znalazłam. Alec Enemy chce mnie zmusić do małżeństwa, by zagarnąć majątek moich rodziców — i to jest rzecz oczywista. Lecz jego honor… Czy on w ogóle wie, co to znaczy? To raczej męskie ego nie pozwala mu zmusić mnie do zamążpójścia, przynajmniej chwilowo. Poza tym testament to wykluczył i doskonale o tym wie. Tu wygrana moja.

Usiadła na łożu, które było wyściełane materacem wypełnionym sianem. Ponieważ zdążyła zmarznąć, narzuciła na nogi kolorową derkę. Kontynuowała dalszą analizę, skubiąc przy tym słomę z siennika.

Wszelako chce wywrzeć na mnie presję, zabierając mi wolność. Teraz trzyma mnie w tej, w tej norze! Tu jego przewaga! Myśli, że jestem słaba i uległa i poddam się w mgnieniu oka, o nie! Niedoczekanie! Mój kochany tatuś dał mi niezłą szkołę przetrwania. Zabawne, kiedyś tak nie myślałam.

Oczyma wyobraźni starała się przypomnieć sobie wyprawę na jarmark, wszystkie te wspomnienia były dla niej mocą w niemocy. Oparła się o zimną ścianę i przymknęła powieki. Ojciec Katarzyny zawsze ulegał, gdy ta z błyskiem w oku zaglądała w jego serce. Wiedziała, że ma nad nim władzę, i umiała to sprytnie wykorzystywać. Na usilne błagania Katarzyny nie pozostawał obojętny i onego dnia zabrał ją razem ze sobą, a miała wtedy około siedmiu lat. Gdy wybrał się z małym szkrabem w długą drogę do Warrington po zaopatrzenie, w lesie napadli na nich rabusie. W ekipie było tylko troje ludzi: mała Katarzyna, która odegrała niemałą rolę, jej ojciec i Ralf, przyjaciel rodziny. Od tamtej pory ojciec chlubił się zawsze przed wszystkimi, że jego nieustraszona córka zachowała zimną krew. Niejeden panicz w jej wieku nie mógł się tym poszczycić. Wspomnienie tej historii zawsze dodawało jej otuchy i sprawiało, że ojciec na nowo był z nią żywy.

Rozbili obóz, aby coś zjeść. Zapadał zmrok, a bliskość lasu spotęgowała szarówkę. Jeden z łotrów zaczaił się w krzakach i w odpowiedniej dlań chwili chwycił ją od tyłu w pasie. Uścisk miał krzepki, a odór z jego ust był wprost nie do wytrzymania, jakby jadł ze świńskiego koryta. Ojciec myślał już, że to koniec, że ustąpi. Nie naraziłby życia swojego jedynego dziecka, oddałby wszystko, aby tylko nie zrobili krzywdy tej kruchej istocie. Widząc rezygnację w niebieskich, prawie przeźroczystych oczach ojca, nie mogła na to pozwolić. To był ich dobytek, cała ich przyszłość, o której wielokrotnie rozmawiali i snuli marzenia na następne lata. A już na pewno nie zniosłaby dłużej tego fetoru.

Wzdrygnęła się i potrząsnęła rękoma, jakby chciała odrzucić od siebie to wspomnienie.

I wtenczas, jakby sam władca wojowniczych wikingów, wszak jeden z nich był jej praprzodkiem, dodał jej niedźwiedziej siły i z wszystkich dziecinnych, rozwścieczonych sił uderzyła rzezimieszka łokciem w brzuch. Gdy rabuś zelżał uścisk, szarpnęła się, po czym złapała rozgrzane polano i rąbnęła go w środek obleśnej mordy, podpalając mu czuprynę. Wydawało jej się, że ojciec pęknie ze śmiechu, gdy tamten skakał jak pochodnia w środku nocy, próbując rękoma ugasić czubek głowy.

Zrzuciła koc. Narastające nerwy spowodowały, że krew szybciej zaczęła krążyć, wywołując ciepło na policzkach. Zaczęła chodzić zamaszystymi krokami po niewielkiej celi, a jedyny dźwięk, jaki jej towarzyszył, to szelest rozłożystej sukni i szmer małej myszki, która właśnie opuściła swoją norę.

Mogłabym tak wspominać, ocknęła się z zadumy, lecz mam teraz bardzo niecierpiący zwłoki dylemat, który muszę rozwiązać — i to sama, bo nie mam już nikogo.

— Wprawdzie jest Cedrik, brat ojca — zaczęła głośną dedukcję — ale on, mimo że miał się mną zająć po śmierci rodziców — przeżegnała się na wspomnienie o tak dotkliwej stracie — nie interesował się niczym, oczywiście prócz majątku, jaki pozostał w jego posiadaniu do chwili, gdy osiągnę pełnoletniość. Na ten czas wszystko jest moje, mogę już sama dysponować dobytkiem. Dlatego pewnie nie kwapi się, żeby mnie odnaleźć. Niebawem uznają mnie za zmarłą, a w najlepszym przypadku za zaginioną i cały zamek On The Hill w Cheshire będzie należał do niego! — wykrzykiwała coraz głośniej przez zaciśnięte zęby. — Wszystko, co jest moją spuścizną! A ten głupek, Alec, myśli, że jeśli mnie zdobędzie, całe moje dziedzictwo połączy ze swoimi włościami. Po moim trupie! — huknęła. — Oby tak się nie stało, brrr. — Wzdrygnęła się na samą myśl o śmierci. — A wracając do sedna, jak mam się stąd, do licha, wydostać?! — wrzasnęła, zaciskając ręce w pięści, po czym zaczęła walić w zaryglowane wrota.

Po dłuższej chwili, gdy nikt nie zareagował, uspokoiła się i skarciła w myślach. Opanuj się, nic ci to nie da. Koiła swój łomot serca, głęboko oddychając. Tu są sami nieczuli, aroganccy i w dodatku cuchnący łachmaniarze, jakich dotąd w życiu nie spotkałam, no może poza jednym wyjątkiem wówczas w lesie. Czy on myśli, że tym wszystkim, całym tym okrucieństwem, tym ohydnym jadłem, jakim mnie codziennie karmią, doprowadzi do mojego załamania? Nie, nie, nie!

Połamała niewielkie gałęzie i dorzuciła do ognia. Opadła na posadzkę w pobliżu małego okienka. Wespół z drugim w pomieszczeniu stanowiły jedyne źródło świeżego powietrza. Położyła się na wznak i spoglądając na rozgwieżdżone, mroczne niebo, dodała sobie otuchy:

— Jutro nadejdzie, wbrew wszystkiemu wstanie słońce i może coś mi ofiaruje. O, Panie Zastępów, błagam, pomóż!

Drwa w koszu, który służył za kominek, dawały jej poczucie błogiego ciepła. Wpatrzona w rozgwieżdżone niebo, zasnęła.

Śniła o mężczyźnie, tak jak w dzień po śmieci jej ojca. Sen był częścią jej życia od dawna, lecz po stracie ojca zmienił się w koszmar. Mężczyzna był wysoki, doskonale zbudowany. Jego szaty zdobione złotymi nićmi przypominały strój walecznych rycerzy orientu. W pięknych brązowych, prawie czarnych oczach malował się ból i nostalgia. Katarzynę pociągała siła, która w nich dominowała. Przyciągał ją do siebie palącym spojrzeniem, tak bardzo chciała go dotknąć. Noc ogarniała całą przestrzeń, a powietrze coraz bardziej wypełniało się zimną mgłą. Zbliżała się do niego, wyciągając swoją rękę, on odwzajemniał jej gest. Gdy koniuszkami palców omal zaczęła go dotykać, to wszystko zaczęło się rozmywać niczym dym. Pojawiające się zewsząd opary poczęły przybierać kształt, powoli przeistaczając się w rozświetlone, radosne iskry, które po chwili zbijały się w jedno, tworząc kulisto-ognistą gwiazdę. Ciemność coraz bardziej pochłaniała blask, a w powietrzu unosiła się już tylko gęsta mgła. Co gorsza, ten cudowny mężczyzna stawał się niemal przezroczysty, zanikał. Została sama, opuszczona, zalękniona, dookoła otaczała ją zimna, przenikająca do cna pomroka. Serce rozpoczęło miarowe, coraz silniejsze bicie, niemalże rozrywając jej pierś. Mrok nie był jej sprzymierzeńcem. Straszliwa pustka i prawdziwa boleść były tak realne, że budząc się, czuła ucisk w piersi.

Na co spozierasz smutnymi oczyma? Za kim wyciągasz czułe ramiona? O, miły, piękny mój… Kimże jesteś? Przecież jesteś mój, od zawsze mój i tak daleki!

Ta mgła pojawiła się po raz pierwszy po śmierci ojca, wcześniej jej sen był wypełniony gestami, spojrzeniami i wiatrem. W obecnym czasie w nawracającym marzeniu sennym ten zimny stwór stawał się przyczyną jej nostalgii. I choć matka zawsze mówiła: sen mara, Bóg wiara, to ona i tak za każdym razem płakała po przebudzeniu. Nic z tego nie rozumiała, ale cierpienie było nazbyt prawdziwe. Pewnie i tak nigdy nie spotkałaby tego mężczyzny, lecz głęboko wewnątrz przeczuwała, że to cień z testamentu sprawiał jej udrękę, a w konsekwencji stał się dla niej przekleństwem pozostawiającym rysę na jej duszy.

Obudził ją zgrzyt starego zamka w drzwiach i wiedziała już, że nadszedł kolejny dzień, w którym będzie cierpieć, a tak bardzo chciałaby wybiec na łąkę i biec, póki z sił nie opadnie. Później wtulić się w zroszoną poranną rosą trawę i wciągać otaczającą woń. Zapachy świeżego powietrza, zapachy natury. Jak wiele by dała…

Wciąż leżąc, zerknęła na obdartego mężczyznę, który szczerzył do niej swoje czarne zęby, odsłaniając przegniłe dziąsła. Podsunął jej miskę z jadłem, ale po takim widoku jakoś apetyt jej przeszedł. Wstała, lekko się przeciągając. Poczuła ogromny ból w karku. Po nocnym odpoczynku na zimnej posadzce, jako że z wieczora zapomniała się okryć, jej organizm przypomniał o sobie. Potrzebuję ciepłego okładu — dotknęła obolałej szyi.

Zerknęła na wstrętną gębę, na urągliwie świdrujące oczy i nagle czara rozpaczy się przelała. Porywcza natura sprawiła, że wpadła w niepohamowaną furię.

— Nie będę tego jadła! Nie będę w ogóle już jadła. Powiedzcie temu przybłędzie, że jeśli mnie nie wypuści, nie tknę jednego kęsa tego paskudztwa, choćbym miała przypłacić to życiem! — Rzuciła miską z jedzeniem w utytłanego strażnika.

Wrzask był tak wielki, że przybiegł główny dozorca więzienny. Postanowiła tak go nazywać, gdyż to było prawdziwe więzienie.

— Co tu się dzieje, do jasnej cholery?! — Mierzył wzrokiem rozzłoszczoną Katarzynę.

— Odmówiła jedzenia, nie będzie jadać. — Sługus zaczął się śmiać. — Kto by się tym przejął? Będzie mniej roboty przy tym chuchrze. — Głośno zakaszlał, jakby dławił się własnymi słowami.

— Śmiej się, ty łachudro, póki możesz. — Zwęziła oczy i niczym złowieszcza mara zaczęła krążyć wokół stręczyciela. — Jeszcze kilka dni i nie będzie ci do śmiechu.

Mężczyzna splunął na posadzkę czerwoną plwociną. Pospiesznie otarł usta i posadzkę, by nikt tego nie zauważył.

— Ty wiesz, o czym mówię. — Spojrzała na niego podejrzliwie. — Wiesz, że twoje dni są policzone.

— O czym ty bredzisz, dziewucho? — Nadzorca przybliżył się do swojego podwładnego i zaczął mierzyć go wzrokiem. — Kto zliczy jego dni, może ty, kobieto? Jest zdrowy i silny. Może masz dla nas jakąś niespodziankę, a może myślisz, że ktoś cię uratuje?

Katarzyna, nie przejmując się wypowiadanymi słowami, nie przestawała taksować wzrokiem sługi lorda i krążyła wokół niego niczym kruk.

Dozorca więzienny spojrzał na klucznika, podszedł do niego, zajrzał mu w spojówki i oglądnął jego dziąsła, lecz zapach zgnilizny odrzuciłby nawet najwytrwalszego.

— Jeszcze chwila — Katarzyna nie ustępowała — a zabraknie ci jednego padalca. — Roześmiała się mu prosto w twarz. — Ale skoro uważasz, że nic mu nie jest, to z pewnością wiesz, co mówisz. — Skierowała się w stronę poszarzałego mężczyzny. — Zaczniesz gnić od wewnątrz, a potem na zewnątrz, twoje ciało ogarnie przeszywający ból, a rany, które się utworzą, będą cuchnąć z daleka. Nic już nie będziesz w stanie zrobić, najprostsza czynność będzie dla ciebie wyzwaniem. Nikt ci nie pomoże, a każdy, kto wcześniej miał w sobie choć trochę oddania, przez wzgląd na wspólne morskie wojaże, zacznie cię unikać niczym trędowatego.

Mężczyzna z przerażenia nie odrywał od niej oczu.

— Ale niewątpliwie sądzisz, że nie potrzebujesz pomocy. Jeśli tak, to próżna moja mowa. — Spuściła wzrok. — Jeszcze chwila, jak rzekłam.

Nadzorca nic sobie z tego nie zrobił i przepędził klucznika. Skierował się władczym krokiem w jej stronę.

— Nie wyrwano mnie z drzemki tylko po to, by wysłuchiwać twoich bredni, a o moich ludzi sam umiem zadbać, tobie nic do tego. — Rozejrzał się, na posadzce leżały resztki porannego śniadania. — Ale cóż to, grymasimy?! Hmm, może jedzonko nie pasuje, a może niegustownie podane, co? — Podszedł do niej, wlepiając w nią swe brązowe, fałszywe oczy. — Jedz albo ci… — Podniósł wielką łapę, chcąc ją uderzyć, lecz się zawahał. Zacisnął jedynie dłoń w pięść, po czym ją opuścił, zakładając ręce z tyłu.

— Śmiało! — zaperzyła się Katarzyna, a w jej oczach pojawiła się iskra nieugiętej hardości. — To twoje ulubione zajęcie w tej norze? — Wystawiła poszarzałą od długiego siedzenia w murach twarz, przymknęła powieki i czekała na cios. Nie nadszedł.

Otworzyła oczy, nadzorcy już nie było, a śmierdziel zamykał za sobą drzwi. Podbiegła do żelaznych wrót i uderzając z całych sił, opadła z zaciśniętymi pięściami na zimnej powierzchni piekielnych bram.

— Tchórze! — wołała, aż poczuła suchość w gardle.

Nadzorca otworzył małą kratkę, przez którą często do niej zaglądał, i jedynie się uśmiał, co rozwścieczyło ją jeszcze bardziej. Nie zastanawiając się, sięgnęła ręką po resztki owsianki, które wcześniej wylądowały na ścianie, i wcisnęła ją w umorusaną, ziemistą twarz strażnika. W jego spojrzeniu zauważyła nie tylko nienawiść, lecz zimno, które bardziej ją przeraziło, niż pędzące prosto na nią stado dzików, kiedy jej ojciec i Ralf Digens uciekali przed bestiami, nie wiedząc, że ona, Katarzyna, znalazła się w niebezpieczeństwie.

— Twoja buta, Katarzyno, kiedyś cię zniszczy — mówiła do siebie zrozpaczona. — Nie dość, że masz już dwóch wrogów, to jeszcze nici z przystawek.

Siedziała oparta o zimną ścianę komnaty z podciągniętymi kolanami, na których oparła rozgrzane czoło. Myśli piętrzyły się w jej głowie niczym bałwany morskie, na jej czole zaczął połyskiwać zimny pot.

Całe to zajście przyniosło jeden efekt. Upewniła się, że jej nie dotkną. Pewnie ten abderyta, Alec, nie pozwolił im jej skrzywdzić. Niestety nie zmienia to nawet o cal mojego położenia — zamyśliła się. Wręcz przeciwnie — właśnie się dobiłam. Najpierw tak schudnę, że ta wychudzona mysz, która co wieczór opuszcza swoją norkę, myśląc, że w tej nędznej celi znajdzie coś dla siebie, będzie przy mnie wyglądała jak tłuściutka mysia piękność. A potem wyschnę doszczętnie na wiór i będzie można mnie użyć jako podpałki do pieca w kuchni, w której Deryl piecze dla mnie ulubione miodowe ciasteczka.

Co ja wymyślam, brrr… Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, co mogłoby ją spotkać. Miska z resztkami jakiegoś ohydztwa, które nazwali owsianką, zaczęła wkradać się w jej zmysły, ale duma nie pozwoliła zrobić kroku w stronę leżącego na podłodze naczynia.

Nagle posłyszała szmery za drzwiami, usiadła spiesznie na twardym łożu i czekała. Do środka wszedł wysoki blondyn o niebieskich oczach, ubrany w czyste, wytworne odzienie, czego nie można było powiedzieć o jej niegdyś pięknej, ciemnozielonej, wykończonej złotymi lamówkami sukni, która miała podkreślać jej urodę, a teraz tak brudnej, że nawet lamówki straciły swój blask. Nie znaczy to, że nie pozwalano jej całkiem się myć, lecz czy można nazwać kąpielą tę nieznaczną ilość wody w miednicy, w której nawet jej przyjaciółka mysz nie chciała się popluskać?

Jak już skończy się ten koszmar, o ile w ogóle się skończy, będę kąpać się do woli w gorącej, czyściutkiej wodzie tak długo, że aż studnia, z której czerpią wodę w Chester, wyschnie na amen. Zadumała się, a myśli o domu zaczęły dodawać jej siły i ochoty do walki.

— Lady. — Mężczyzna, trzymając dłoń na piersi, ukłonił się przed nią z udawanym szacunkiem, zdejmując przy tym nakrycie głowy. Uderzył granatowym biretem w drugą dłoń, okazując przy tym swoje zniecierpliwienie. — Nie tknęłaś śniadania?

Lodowata postawa Aleca wyrwała ją z marzeń. Ten nonszalancki ukłon był w zupełności nie na miejscu, jako że on był jej dręczycielem, a ona — branką.

— To coś nazywasz tak zacnie?! Twoja kucharka chyba przyprawiła jadło końskim łajnem, ale nie krępuj się, lordzie, skosztuj. Smacznego!

Odezwała się tak lekceważącym tonem, że mężczyzna aż poczerwieniał na swojej krągłej twarzy. Teraz widzę całkiem wyraźnie, że gdy się złości, jego czerwony nos pęcznieje i wygląda niczym okrąglutki pomidor… — uśmiechnęła się do swoich myśli.

— Widzę, że coś cię niezmiernie bawi? — wycedził przez zęby, jeszcze bardziej się irytując.

Samą posturą mógłby przytłoczyć każdego mężczyznę, a co dopiero taką drobną dziewczynę, jaką była Katarzyna. Lecz ona nie lękała się jego psyche. Mężczyzna, który myślał, że nękanie jej spowoduje, że rzuci się mu na szyję i będzie błagać, żeby ją stąd zabrał, wywołał w jej naturze bunt. Od czasu śmierci rodziców starała się być twarda w obyciu i nie okazywać słabości. Choć ostatnie wydarzenia sprawiły, że poczuła nie jedynie ból, w jej zmysły wdarł się głęboki gniew. A te uczucia zawsze osłabiają duszę i umysł.

Podszedł do niej, złapał ją za chudy nadgarstek, przyciągnął do siebie i ostro, ale spokojnie zaznaczył:

— Wedle twej woli, pani, do jutra nic nie dostaniesz. Gdy zgłodniejesz, zaskomlisz jak głodna kotka, a w odpowiedniej chwili zmiękniesz. Twoje delikatne ciałko długo nie pozwoli ci na głód. — Mierzył ją od czubków stóp, zatrzymał wzrok na jej krągłych piersiach.

Zaśmiał się, w jego oczach dostrzegła lubieżność. Katarzyna odruchowo chwyciła jedną ręką medalion zwisający na jej szyi, chcąc w tej chwili czerpać siłę z wizerunku rodziców. Szarpnęła drugą rękę, uwalniając ją z obrzydliwie wielkich, bladych łap, po czym odsunęła się pod okno, nie okazując ani krztyny strachu.

— Czy widziałaś już, moja droga, umierających z głodu? — rzucił w jej stronę.

Ciałem Katarzyny coś wzdrygnęło, ale nie odezwała się ani słowem. Odwróciła się do błękitnego nieba wpływającego przez małe okienko. Nie chciała już go słuchać ani oglądać. Wciągnęła głęboko powietrze, jakby było jej jedyną ostoją.

Wyjrzała przez okno i kątem oka wypatrzyła kilkoro ludzi, raczej rycerzy, jadących na wierzchowcach do zamku. Jeden z nich ubrany był odmiennie. Na długiej, wierzchniej szacie spoczywał brązowy, może czarny płaszcz, u boku zaś pobłyskiwał zagięty miecz. Z daleka wyglądał niczym zwiastun niepokoju i burzy. Z tyłu, za nimi przedzierał się jakiś wóz, zdaje się pełen beczek, które podskakiwały podczas jazdy po wybojach. Nieopodal drzew, w całkowitym osamotnieniu stał skromnie odziany młodzieniec wpatrujący się w niebo. Przez moment wydawało się jej, że spogląda w górę, prosto w okienko wieży.

To jedyna okazja na ratunek. Żywiła pełne wiary przekonanie, że aż podskoczyła, uderzając w łuk okna. Jak dać im znać, że jestem więziona przez potwora?

Odwracając się z kamienną twarzą w stronę mężczyzny, nie dała po sobie poznać, że ujrzała szansę na wolność.

— Daję ci czas do przemyślenia, waćpanna. Głodna, taka samotna — cedził przez zęby, szydząc — i opuszczona. — Zwęził swoje wyblakłe oczy. — Zdaje się, że nikt z najbliższych nie tęskni, nie wysyła wici, nie poszukuje zagubionej… — Podszedł do niej bliżej, chcąc chwycić ją za rękę.

Katarzyna zwinnie zareagowała, nie chciała czuć jego spoconych dłoni. Chwyciła się w pasie, skutecznie zasłaniając całym ciałem małe okienko, tak by niczego nie dostrzegł.

Alec spuścił nieznacznie głowę, wypuszczając powietrze z płuc.

— Jak sobie życzysz, Katarzyno — syknął, po czym niczego się nie domyślając, wyszedł.

Sama nie wiedziała, co gorsze: śmierć z głodu czy małżeństwo z takim ordynusem. Wyjrzała ponownie, wyciągając rękę przez mały otwór okienny, by dać jakiś sygnał, choćby krzyknąć, lecz nie było już sensu. Nikogo nie dosięgała wzrokiem. Wszyscy zdążyli zniknąć w głębi zamczyska.

— Myśl, myśl prędzej, bo za niedługo niewiele z ciebie pozostanie, jeśli nic teraz nie zrobisz — mówiła do siebie. Próbowała zebrać roztrzęsione myśli. — Tylko nie daj się zwariować. Ale jak tu nie zwariować?! — krzyknęła, jakby to miało pomóc. Zaczęła niecierpliwie kręcić się po niewielkim pomieszczeniu. — Mam! — Uderzyła się pięścią w drugą rękę. Zaczęła walić w drzwi i drzeć się bez opamiętania. Długo musiała czekać na jakąkolwiek reakcję. Raczej mają dość moich kaprysów.

Nagle z hukiem otworzyła się kratka w drzwiach i w maleńkim okienku pojawiła się gęba śmierdziela. Odsunęła się gwałtownie, żeby nie zostać powaloną odorem wydostającym się z chorej, nieumytej gęby.

— Zapach tchórza przy tobie to najdroższe pachnidło — wycedziła, śmiejąc się szyderczo. — Chcę się wykąpać w balii, w gorącej wodzie! — rzuciła stanowczo.

— Nie ma mowy — oznajmił strażnik, wykrzywiając usta z niesmakiem. — Nawet mi się nie śni taszczyć dla ciebie cebry pełne wody, waćpanna.

— Więc zejdę na dół, chcę się przygotować na wieczorną rozmowę z lordem — zmyśliła na poczekaniu, wypowiadając słowa na bezdechu. — Jeśli nie pozwolicie mi się wykąpać, to… — lekko zadrżał jej głos, ale momentalnie go poprawiła i mówiła już całkowicie krzepko i zdecydowanie: — To zrobię sobie krzywdę, poranię sobie moją delikatną, białą skórę o te szorstkie ściany. — Piękne lico dziewczyny zamieniło się w twarz bezwzględnej szelmy. — A siniaki, które w zadziwiającym tempie powstają na mej jedwabnej skórze, nie zejdą co najmniej przez kilka dni. Chyba sam rozumiesz, że powiem lordowi, kto mi to zrobił? — wymówiła to prawie jednym tchem, jakby obawiała się, że strażnik zlekceważy jej słowa i domknie przed nią okienko.

— Nie zrobisz tego, żadna niewiasta umyślnie nie zrobi sobie krzywdy. Chyba że jest, jakby rzec, co najmniej bezrozumna. — Wybuchnął szyderczym śmiechem i pokiwał głową.

— Nie wierzysz? No to patrz! — Zacisnęła zęby. Wiedziała, że to, co zaraz zrobi, będzie bolało.

Uderzyła z całych sił o wilgotny kamień w ścianie i pocierając nadgarstkiem, zdzierała sobie jedwabisty naskórek aż do krwi. W tej chwili była zdolna znieść o wiele więcej, lecz przestała, zerkając z zawziętością na reakcję sługusa swego oprawcy, który wytrzeszczył wielkie oczy na pokrwawione ręce.

— Chcesz więcej dowodów? A może uważasz, że lord uwierzy, że mnie nie tknąłeś?

Spojrzała na niedowierzającą twarz strażnika. Jej wzrok przytłoczyły sine wargi i nos człowieka. Zwiesiła głowę i po chwili rzekła zdławionym, o wiele spokojniejszym tonem:

— Jeśli mi pomożesz, uratuję ci życie. Rozważ, co masz do stracenia.

Mężczyzna milczał. Zaryglował kratkę. Zapanowała cisza, a do jej głowy zaczęły dobijać się myśli niczym gwoździe uderzające w wieko trumny.

— Nie, nie rób tego… — Zaczęła tracić rozpaloną iskierkę nadziei, gdy nagle usłyszała otwierające się zasuwy i w drzwiach ukazał się chory strażnik.

— Jak możesz mi pomóc?

— Masz szkorbut.

— Cokolwiek, ale czy wiesz, jak to wyleczyć?

— Masz inne objawy?

Spojrzał na nią pytająco.

— Siniaki, niegojące się rany, biegunkę krwawą? — wymieniała jednym tchem.

— Siniaki tak. — Pokazał jej rozliczne siniaki na nogach. — Ale pozostałe nie.

— To dobrze, to znaczy, że mogę ci pomóc. Słuchaj pilnie, przygotuj wszystko, co możesz i przynieś to, co jest niezbędne.

Mężczyzna obejrzał się za siebie, jakby w obawie, czy nikt ich nie obserwuje.

— Potrzebuję świeżą kapustę, sól, pietruszkę zieloną, pigwę, którą widziałam zachowaną z zeszłego roku w kuchni, gdy mnie wwlokłeś na górę. — Zmierzyła go rozgniewanym wzrokiem. — I miód, chlebowy kwas oraz koniecznie szałwię, królową ziół. Ale co prędko, bo trochę czasu upłynie, nim przygotuję ci mikstury. Nie zapomnij o dużej ilości świeżej wody. I pamiętaj na koniec — dodała z sarkazmem — przygotować mi kąpiel.

— Już dobrze, dobrze, weźmiesz tę cholerną kąpiel, tylko ani słowa lordowi.

— Ma się rozumieć. — Czuła się, jakby zyskiwała przychylność piekieł. — A teraz prędziutko przynieś, com mówiła, wraz z dużymi garncami i misami.

Poszła na swoje posłanie. Wiedziała, że muszą ją zaprowadzić na dół, co sama wcześniej zasugerowała, gdyż nikt nie będzie się dla niej poświęcał i wnosił na wysokości balię z taką ilością wody, a o to jej chodziło. W jej domu to co innego, cebrzyk zawsze stał w komórce przy alkowie i gdy tylko zapragnęła rozkoszować się delikatnością wody, służba gorliwie przygotowywała jej toaletę.

— Panie, nie opuszczaj mnie! — Przytknęła poranioną rękę do serca i błagając, uniosła głowę w górę.

Po niedługiej chwili przyszedł strażnik. Miał ze sobą wszystkie potrzebne składniki.

— Królowa… — Posyłając jej mglisty uśmiech, podał płócienny worek z ziołami.

Dziewczyna rozwiązała zawiniątko i przymykając oczy, wciągnęła woń. Natychmiast zabrała się do pracy. Mężczyzna siedział na małym zydelku i w niepokoju oczekiwał rezultatów.

Nad paleniskiem, w żeliwnym garncu zaparzyła wodę z aromatyczną szałwią. Strażnikowi podała pigwę, by mógł ją obrać i pokroić, choć nie było to łatwe, zważywszy że owoce były wyjątkowo twarde. W międzyczasie drobno pokroiła kapustę i obficie obsypała ją solą, ugniatając w garncu, na wierzch dodała pietruszkę zieloną.

— Kapusta musi się zakwasić. — Spojrzała w jego stronę. — Po dwóch dniach zaczniesz ją codziennie po trochu spożywać. Gdy zabraknie, trzeba będzie w ten sam sposób przygotować kolejną porcję. Przyglądaj się! — Wskazała dwoma palcami na jego i swoje oczy.

Podeszła do niego i dotknęła jego twarzy. Nie było to przyjemne, zakręciło się jej w głowie, a umysł natychmiast przeniósł się do jakiegoś przestrzennego ogrodu. Świeży powiew powietrza pieścił jej zmęczoną skórę. Była tam tylko ona i jej pacjent, który siedział na zydelku, lecz był jakby nieobecny. Ona w ręku wciąż trzymała garniec z kapustą. Stała boso, a pod nogami wiła się mokra ściółka leśna. Ogród pachniał świeżymi owocami, niebo nad nimi było błękitne i dające poczucie bezpieczeństwa.

Po chwili nie czuła już zapachu owoców ani ciepła. Do jej nozdrzy dotarła zepsuta wilgoć i zapach mchu. Pod jej stopy zaczęły wpełzać obrzydliwe, wijące się robaki, niczym węże chciały opleść jej nagie stopy. Dreszcz przerażenia przeszedł jej po karku.

Nagle zaczęła się dławić i kaszleć. Odstawiła kamienny garnek z kapustą. Kaszel przeradzał się w wymioty. Zatkała sobie usta, gdy po chwili poczuła ciepło. Spojrzała na rękę, na której malowała się pokaźna smużka krwi. Przerażona strzepnęła ją na ziemię. W miejscu, gdzie kapnęła, zaczęły zbierać się robaki, pochłaniając całą ciecz. Kilka sekund później nie było już krwi, kaszlu ani robaków.

Na niebo wtargnęło słońce, rozsiewając wokół ciepłe, złociste promienie. W oddali słychać było szelest łamanych gałęzi, jakby ktoś się zbliżał. Przestraszona odwróciła się w stronę dochodzących kroków. Zza jabłoni wychyliła się odziana w turkusowe szaty postać. Blask, który bił od niej, nie pozwolił przyjrzeć się jej twarzy, którą miała zakrytą połyskującym, srebrzystym welonem. Kobieta wyciągnęła w jej stronę rękę, w której trzymała czerwone jabłko. W tym momencie powiew wiatru uderzył Katarzynę prosto w twarz, unosząc jej włosy. Osłaniając oczy przed porażającym blaskiem, sięgnęła po dar. Macając delikatnie jej dłoń, wyczuła na palcu nieznajomej znaczny pierścień. Bez obawy przyjęła owoc i przytknęła go do nosa. Wciągając zapach jabłka, poczuła dreszcz. Jakieś echo wspomnień zaczęło przedzierać się przez jej zmysły. I wtem znalazła się ponownie w celi.

— Kochaj i jedz, a każdy kęs życia ci doda — przemówiła bezwiednie.

Spojrzała na chorego. Niczego nie zauważył, wyglądał tak samo jak przed chwilą, gdy z nim rozmawiała. Spojrzała na swoje stopy, widniały na nich te same skórzane botki, które mama przed śmiercią kupiła na świątecznym jarmarku.

Zawsze wiedziała, że coś z nią jest nie tak. Myślała, że to jej marzenia są tak wyjątkowo silne i prawdziwe, że przenosiły ją w różne miejsca. Już jako dziecko nagle znajdowała się w różnych miejscach, nagle i jakby za sprawą magii. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. Nie chciała, aby ktokolwiek posądził ją o szaleństwo umysłu. W wizjach istniała zawsze ta sama postać, jasna i przejrzysta, smukła i bardzo zwiewna. Nierozpoznana.

Spojrzała na swoją dłoń, w której tkwiło soczyste jabłko. Do tej pory nigdy nie zdarzyło się jej zabrać z magicznych przygód jakiegokolwiek rekwizytu.

— Co tam trzymasz? — zapytał mężczyzna.

— To dla ciebie. — Spojrzała niepewnie. — Musisz codziennie jeść kilka takich jabłek. A to jest twoim pierwszym i zbawiennym lekarstwem.

Podała mu owoc.

— Jabłko, skąd…? — zapytał zdziwiony.

— To nie byle jakie jabłko. — Skierowała na niego swój przenikliwy wzrok. — Takiego jabłka jeszcze nie jadłeś, uwierz mi.

Mężczyzna przyjął i nadgryzł owoc, lecz ból dziąseł go poraził. Katarzyna, widząc to, chciała go ponaglić, ale odezwała się delikatnie:

— To wyjątkowy dar. — Ofiarowała mu uśmiechniętą przyjaźń. — Dar życia, przyjmij go i ciesz się zdrowiem.

Po chwili, jakby nic się nie wydarzyło, wróciła do przygotowywania mikstur. Do pokrojonej pigwy dodała miód i kwas chlebowy i zakręciła szczelnie w słoju. Przelała do bukłaków zaparzoną szałwię i przekazała mu wszystkie mikstury.

— Codziennie płucz tą szałwią jamę ustną.

Spojrzał na nią niezrozumiale.

— Tak, buzię i zęby — wytłumaczyła. Rozszerzając wargi, pogładziła swoje uzębienie. — Jedz kapustę, jabłka, po łyżce nalewki z pigwy i pietruszki, tę oto zbawczą gałązkę. — Wręczyła mu natkę. — Będziesz zdrowy i będziesz żył. A to chyba najważniejsze.

— I to wszystko? — zapytał trochę zawiedziony. — Czarów nie będzie?

— Czarów ani magii nie będzie. — Poklepała go po ramieniu. — Ale i tak wyzdrowiejesz, tylko jedz, pij i rób, co ci mówiłam.

Nierad, ale raczej spokojnym krokiem zaczął się oddalać.

— A co z moją kąpielą?

— Będzie — rzucił, odchodząc.

— Jak cię zwą? — zapytała niepewnie.

Nie spodziewała się odpowiedzi, lecz gdy zamykał drzwi, usłyszała ją.

— Fortunat.

Rozdział 2

Z nadzieją w duszy

Chwila niepewności się wydłużała. Myśli atakowały ją strzałami: co, jeśli plan się nie powiedzie? W otumanieniu skubała zaschłe wargi, z których pociekła strużka krwi. W końcu, po dłuższym czasie, otworzyły się drzwi i do celi weszło dwóch strażników. Katarzyna pospiesznie wstała.

Frank Bryck — starszy od klucznika, któremu przyszykowała mikstury — machnął na nią ręką, żeby udała się za nim. Upominał ją cały czas, eskapada miała odbyć się w idealnej ciszy, bo inaczej pożałuje, że się w ogóle narodziła. Pozornie posłuszna dziewczyna stąpała po wąskich schodach w dół, nosząc się z nadzieją na rychłą pomoc ze strony ludzi, którzy zjawili się na zamku wczesnym rankiem.

— Czy smakowało ci moje jabłko? — szepnęła w stronę chorego strażnika.

Fortunat, nie chcąc, aby ktoś ją usłyszał, przesłonił usta palcem i błagalnym wzrokiem prosił, by była cicho. Lecz już po paru sekundach, okazując radość, dał jej znak, że owoc był przedni. Wręczył jej niewielkie sudarium, aby otarła krwawiące usta. Dziewczyna, choć niechętnie, to jednak przyjęła dar. Pokiwała głową, że wszystko rozumie i aby nie wywołać żadnych podejrzeń, nie okazywała zbyt wielkiej radości.

Poruszała się majestatycznym krokiem, aż dotarła do wielkiego oświetlonego holu. Po lewej stronie spostrzegła otwarte wrota, po prawej — wąski korytarz. W mroku niczego nie dostrzegała, lecz dobiegały do niej jakieś rozbawione odgłosy.

Zaprowadzono ją do komnaty, w której czekały młoda i nieco starsza kobieta, a także wielka, stojąca balia wypełniona do połowy ciepłą wodą. Komnata była duża, ale urządzona bez kobiecego gustu. Przy małym okienku, naprzeciwko drzwi stał niewielki sosnowy sekretarzyk, na którym połyskiwał kurz i porozrzucane pergaminy. Po lewej stronie alkowy było jeszcze większe okno z widokiem na zachodzące słońce. Katarzyna poprosiła, aby je zasłonić, co służąca uczyniła z wielką niechęcią. Na środku, po prawej stronie stało wielkie łoże przykryte pościelą w kolorze przybrudzonej czerwieni. Na ścianie obok wisiał wielki gobelin z widokiem gór walijskich. Na kamiennej posadzce obok łoża leżały niewielka krowia skóra oraz drewniana skrzynia z okuciami mosiężnymi na szaty. Komnata z pewnością nie należała do pana domu, była zbyt uboga jak na wybujały gust lorda. Była to jedna z nielicznych, jeśli nie jedyna w tym zamku, komnata gościnna.

Ach, co za rozkosz! Odpłynęła w zadumie, zbliżając się do balii. Posłała rozkazujące spojrzenie starszemu strażnikowi, który z wielkim rozczarowaniem na swojej brudnej twarzy odwrócił się i domknął za sobą drewniane drzwi.

— Będę za drzwiami, masz chwilę przyjemności. Naciesz się, może to ostatnia rzecz, która cię spotka. — Frank Bryck splunął na kamienną podłogę.

Dziewczyna nie przejmowała się zbytnio wywodami strażnika i starała cieszyć tą chwilą, bo przynajmniej miała szansę porządnie się wykąpać. Dlaczego wcześniej tego nie zażądałam? — zastanawiała się z wyrzutem. Pewnie w ten sposób uda mi się zyskać więcej luksusu. Eh, co ja wygaduję? Przecież niedługo stąd ucieknę. Ale gdzie zostawić znak? Cały czas się głowiła, rozglądając niespokojnie. Zaczęła skubać palce. W zdenerwowaniu zawsze gorzej się myśli, zatem pośród wielu obaw postanowiła wyciszyć myśli i znaleźć przyjemność oraz odprężenie w krótkotrwałym pluskaniu. Wzięła głęboki oddech, wpuszczając nie tylko powietrze, ale i spokój do serca.

Młodsza z kobiet, o jasnych oczach i złocistych włosach, pomogła jej zdjąć poszarzałą krynolinę. Pod pozorem nieśmiałości zdecydowała nie zdejmować delikatnej, jedwabnej koszuli z pięknie wyszytym haftem w kształcie liści i stokrotek wokół dekoltu oraz misternie wydzierganym monogramem jej imienia. Miała w tym ukryty cel. Nie zdjęła też naszyjnika, który pospiesznie ukryła pod koszulą przed chciwym spojrzeniem kobiety.

Delektowała się dotykiem już nieco wystygłej wody, podczas gdy starsza, trochę zniszczona ciężką pracą niewiasta dolewała po trochu z drewnianego cebrzyka. Dziewczyna uniosła twarz lekko w górę i czekała, aż woda obleje ją niczym szemrząca fontanna, cudownie pieszcząc jej ciało. I choć w pomieszczeniu nie było zbyt ciepło, to uciecha, jaką niosła czysta woda, była nieopisana. Rozpływała się w uśmiechu z zamkniętymi powiekami, przypominając sobie piękne chwile z dzieciństwa, gdy razem z Sarą pluskały się w kąpieli. Radosny śmiech mamy i pełny światła świec alkierz wróciły na tę krótką chwilę.

W pewnym momencie do pomieszczenia wtargnęło zimne powietrze. Otworzyła oczy, aby sprawdzić, czy służka nie odsłoniła okna, lecz zasłony nadal pozostawały na swoim miejscu. Wtedy ją ujrzała. Kobietę z ogrodu, która wcześniej wręczyła jej jabłko. Tym razem widzenie jakby wirowało w jej głowie, doprowadzając do zawrotów. Katarzyna oburącz szarpnęła mocno za swoje włosy, chcąc się pozbyć przywidzenia, w tej chwili nie mogła tracić zmysłów, jednak postać nie ustępowała. Stawała się coraz bardziej wyraźna, zbliżając się do twarzy prawie omdlałej dziewczyny. Przyprawiła ją o nieprzyjemny dreszcz.

— Odejdź! — krzyknęła, zaciskając powieki.

— Zmiarkuj w końcu swoje chciejstwo, panienko — oburzyła się starsza służąca. — Najpierw wymuszasz tę łaźnię, a teraz nakazujesz nam kończyć?

Katarzyna podniosła powieki, słowa docierały do niej jak przez mgłę.

— Zostań, racz mi wybaczyć. — Chwyciła młodą dziewkę — Polewaj, nie szczędź.

Gdy po jej twarzy spłynęła woda, wróciło widmo, a wraz z nim sylwetka nieznanej kobiety. Czuła, że przywidzenie nie ustąpi. Postać wskazała na swoją rękę, na której migotał pierścień. Błękitno-różowe promienie wydobywające się z klejnotu poraziły Katarzynę. Widziała coraz wyraźniejsze smugi świetlne, które jakby łączyły się ze złotem na palcu dziewczyny. Odruchowo chwyciła za palce. Tego nie chciała. To była pamiątka po ojcu i nie chciała jej utracić. Ten relikt przeszłości jest niczym duch jej taty. Nie może go oddać. Zjawa nie ustępowała, a promienie stawały się coraz gorętsze, mimo że chłód przyprawiał ją o ciarki. W komnacie zrobiło się ciemno i lodowato. Nagły powiew wiatru szarpnął bordową kotarą w oknie, którą wcześniej zaciągnęła służka. Katarzynę zastanawiało, czy one też doświadczają braku światła i porywu wiatru. Ponownie zawirowało jej w głowie, poczuła mdłości, coś mocno ścisnęło jej żołądek. Pod wpływem parzących promieni pierścień zaczął jej dokuczać, więc pospiesznie zrzuciła go z palca. Chwyciła się balii, drugą ręką objęła w pasie i nabrała powietrza w płuca. Zamknęła oczy i zanurzyła się w wodzie. Zawroty pomału zaczęły odpływać. Uspokoiła żołądek i rozkołatane myśli.

Młodsza niewiasta podeszła do okna, by je szczelnie osłonić. Szarpnęła końce materiału i mocno je przywiązała do przymocowanych haków, aby tym razem pozostały na miejscu.

— Burza wisi w powietrzu — wymamrotała, podskakując i próbując udobruchać figlarne zasłony.

Słowa dziewczyny przebijały się przez głębię wody. Wypłynęła nad powierzchnię i przetarła oczy.

— Zaiste, może burza zmiecie niecne czyny waszego pana i oczyści to miejsce. — Ufała, że serca tych niewiast pojmą, w jaką intrygę są zamieszane.

— Ajuści, przydałoby się trochę tu posprzątać — zarechotała starsza kobieta, raczej nie rozumiejąc aluzji dziewczyny.

Dzięki kobietom wizja całkowicie odpłynęła, lecz pozostała nurtująca myśl, że powinna gdzieś zostawić znak, choć jej serce spalało się na popiół na samą myśl o ryzyku straty. Ale pierścień miał grawer i była szansa, że ktoś go odczyta i zrozumie. Ostudzony w mydlanej wodzie, wsunęła z powrotem na palec.

— Kochaj i trać, a stratę uzupełni los — szeptem wypowiadane słowa, które same cisnęły się na usta, zaczęły ją zastanawiać, ale pomału sens zaczął do niej docierać.

Cisza wypełniła alkowę. Przechyliła głowę i oparła ją o brzeg balii, przymknęła powieki. Po krótkiej chwili usłyszała znajomy, ochrypły krzyk dobiegający zza drzwi.

— Dość tego chlapania, pora wracać na salony! — Szyderczy śmiech Franka docierał do jej uszu jak niemiły rechot ropuchy.

Za drzwiami słychać było męską rozmowę. Ze strzępków słów spróbowała wyłapać sedno i połączyć w całość.

— Pospiesz się! — rozbrzmiał nieznany, niski ryk. — Zaraz tu przyjdą. Nie mogliście wybrać innej alkowy?

Reszta do niej nie dotarła, gdyż stukot i zgrzyt drzwi zagłuszył dźwięki. Ale te parę słów wystarczyło, aby domyślić się, że w tej alkierzy będą spać goście. Teraz już wie, gdzie może spróbować zostawić znak.

— Jeszcze chwileczka, ślicznie proszę — zwróciła się przeciągle, lecz wstała co żywo. — Wyrwałeś mnie barbarzyńsko z raju marzeń, zrozum, potrzebuję czasu, aby się ubrać. Nie chceszli, bym wyszła stąd nagusieńka, nieprawdaż?

— Jeśli się nie pospieszysz — syknął zza drzwi — to i nagą popędzę do góry.

Nie przejmując się ordynarnym zachowaniem strażnika, z uprzejmym uśmiechem na ustach zwróciła się do starszej z kobiet, aby pomogła jej rozsznurować koszulę, co nie było zbyt łatwe, zważywszy że była cała mokra i ściśle przywierała do jej drobnego ciała. Gdy już uporały się z tym strapieniem, służąca zaczęła zabierać mokrą tunikę, na co Katarzyna zareagowała stanowczo, lecz z wielką dyplomacją.

— Sama ją wysuszę, to prezent od mojej ukochanej matki i nie chcę się z nią rozstawać.

Dziewczyna spróbowała spojrzeć na twarz kobiety, czy aby na pewno jej słowa zabrzmiały wiarygodnie, lecz z jej oczu nic nie dało się odczytać. Widząc zobojętnienie, zawahała się, ale podeszła i wyjęła z jej szorstkich rąk swoją własność. Kobieta, nic nie mówiąc, oddała jej zniszczoną suknię z bogato zdobionymi rękawami.

— Postaram się poszukać jakiejś koszuli, wstrzymajcie się z tym nakładaniem sukni na wilgotne ciało. Jeszcze się panienka przeziębi, a tego byśmy nie chcieli…

Brzmiała zimno, szorstko, wręcz nieprzyjemnie i nie wiadomo, czy cała dygotała z powodu dźwięków, które z siebie wydobywała, czy panującego zimna.

— Pospiesz się, pani, błagam, bo zamarznę na sopel w tej alkierzy. Żal, że nikt z was nie pomyślał o palenisku. — Szczękała zębami. — Ale czego ja wymagam? — Spojrzała z cieniem oburzenia. — Odrobinę wrażliwości?

Starowina zakręciła się wokół własnej osi i szemrając, opuściła pomieszczenie. Stworzyło to swobodną sytuację, którą Katarzyna zamierzała wykorzystać. Młoda służka zajęła się sprzątaniem wokół balii. W tym czasie owinięta w ręcznik Katarzyna, dygocząc, podeszła do łoża, czym prędzej zdjęła ze środkowego palca pamiątkę po rodzicu i wsunęła pod materiał okrywający siennik. Zarzuciła na nowo nakryciem, po czym odsunęła się i stanęła z dala, aby nikt niepowołany nie węszył w tym miejscu. Oczekiwała, że ktoś z przybyszy go zauważy, a ponieważ zamczysko nie było odpowiednio zagospodarowane i komnat gościnnych niewiele posiadało, była duża szansa, że ktoś z gości będzie tu nocować, i tak właśnie zrozumiała z poprzednich rozmów strażników. Podeszła pod małe okienko i niby wyglądając przez ramię, rzuciła za mały sekretarzyk mokrą tunikę, sądząc, że i ona zostanie rozpoznana przez właściwą osobę. Młoda służka kompletnie nie interesowała się Katarzyną. Wykonywała swoje czynności, jakby była w innym świecie.

Gdy starsza służąca wróciła z czystą halką, Katarzyna ochoczo ją założyła. Z uśmiechem na ustach zapytała:

— Możesz mi pomóc pozapinać fibule przy sukni? — Palcami pogładziła ozdobne klamry wykonane z brązu, a zakończone krótkimi wisiorkami w kształcie koni.

Czuję, jak pali mnie serce, a zmysły podpowiadają: „Nie rób tego”, ale widzę też światełko w ciemnościach, i wierzę, że szczęście mnie nie opuści. Ta rodowa pamiątka kiedyś do mnie wróci, jest zbyt cenna. Nie wybaczyłabym sobie, żeby ślad po ojcu zaginął.

Odwróciła się do kobiety i czekała, aż ta podejdzie i pomoże jej z zapinkami. Gdy była już gotowa, chwyciła jakowyś mokry kawałek ręcznika niby własną tunikę i ruszyła w stronę drzwi.

— Możemy wracać. Albo nie, zaczekaj! — krzyknęła.

Stanęła sztywno. Zastanawiała się, czy aby na pewno może zaryzykować, czy ten szalony krok jest warty tej niepewności.

— Możemy… — wyszeptała do młodej służki.

— Nie możemy! — Otworzyły się odrzwia, Frank Bryck chwycił zamaszyście rękaw sukni Katarzyny, tym samym wyciągając ją poza alkierz.

— Już dobrze, wracamy, gdzie tyko sobie życzysz, władco czeluści więziennych. — Zacisnęła szczęki i zwęziła oczy. — Racz jedynie powstrzymać swoje rozjuszenie. Dzięki tobie — pokazała zęby — jestem wypełniona iskierką dobrych, choć podszytych strachem myśli. Cóż ty na to? — Spojrzała na niego z lekceważeniem.

— Nic mnie twoje myśli nie obchodzą. Masz milczeć i stąd zniknąć — skwitował.

Wyszli na szeroki, wewnętrzny hol. Strażnik w ręku dzierżył pochodnię, która miała im oświetlić drogę wiodącą w górę, ku jej celi. Z tyłu kroczył Fortunat. Pomału i bezszelestnie zbliżyli się do pierwszych stopni, gdy w oddali rozlegały się czyjeś śmiechy. To, co się stało w tym momencie z jej nieokrzesaną duszą, było silniejsze od dokładnie wyrachowanego wcześniej planu. Postanowiła działać tu i teraz. Skręciła, stawiając pierwszy krok i omijając mur z lewej strony, zaczęła biec do przodu, gdzie dźwięk niósł złudzenie na wolność. Fortunat nawet nie próbował jej zatrzymać. Stanął osłupiały z cieniem uśmiechu na ustach, czekając finału.

Katarzyna coraz szybciej biegła przez ciemny korytarz, na końcu którego ujrzała wielkie, drewniane, okute miedzią drzwi. I choć mrok ją przerażał, to widziała jeden cel: wolność za tymi wrotami. Rozwścieczony Frank walnął swojego kamrata pięścią w pierś i rzucił się w pogoń za uciekinierką. Tuż przed wielkim wejściem do sali, jak przypuszczała jadalnej, gdy prawie dotykała opuszkami ogromnej kołatki do wrót, złapał ją w pasie i spróbował spoconą ręką zatkać jej usta. Zdesperowana nie chciała poddać się zbyt łatwo, więc ugryzła go ostrymi jak brzytwa zębami. Poczuła na ustach bród zmieszany z potem i krwią i o mało nie zwymiotowała.

Frank Bryck głośno zaklął.

— Suka!

W czasie, gdy otrząsał swoją zbolałą rękę, Katarzyna krzyknęła:

— Nieee…!

Szamotała się jeszcze, a machającą nogą kopnęła stojącą w rogu wielką wazę, pewnie jakąś marną imitację, która z brzękiem rozpadła się na kawałki. Wyszarpała na chwilę swoje usta z uścisku.

— Ja tylko zgłodniałam! — zdążyła wykrzyczeć, po czym mężczyzna zatknął jej usta zakrwawioną ręką.

Uścisk miał tak silny, że w końcu poradził sobie z rozhisteryzowaną dziewczyną i wraz z Fortunatem zaczęli wlec ją wzdłuż holu w stronę schodów wiodących do jej więzienia.


Krótki krzyk i szamotanina zainteresowały jednego z rycerzy siedzących przy wielkim stole w westybulu. Razem z całą kompanią jechali do Wrexham Castle, aby napełnić beczki wybornym winem, które produkowano tam od stuleci. Po drodze musieli się zatrzymać w Dolgellau, gdyż droga była długa, a konie strudzone.

— Cóż to było? — zapytał gospodarza Romer, mężczyzna o rudych włosach, niespełna dwudziestoletni.

Wszyscy odwrócili się w stronę potężnych drzwi.

— Pewnie znów moja służba sobie popiła i chcą dać upust żądzom — tłumaczył się lord z wymuszonym uśmiechem na ustach.

— Tak, zapewne w tych czasach trudno znaleźć przyzwoitą czeladź.

Rzucił drugi z przybyszy, dojrzalszy od Romera, a wyraziste brązowe oczy zmierzyły pana domu, jakby mu nie do końca dowierzał. Młody człowiek wyglądał na kogoś ze zdumiewającą intuicją. A zimny, dumny wzrok lorda nie do końca pozwolił mu uwierzyć, że ktoś o takiej posturze i nieprzystępności nie byłby w stanie podporządkować sobie służby.

— Słuchy niosą — odezwał się ponownie — że zaginęła panna.

Lord poruszył się niespokojnie na swoim siedzeniu. Ogryzając część udźca baraniego, oświadczył:

— Tu rzadko wieści docierają, takiem niczego nie słyszał. — Roześmiał się.

— Rozumiem — odparł uprzejmie Merick. — Czy moglibyśmy już skorzystać z waści gościnności, panie? — Przez chwilę skrzyżowali swoje spojrzenia. — Długa droga wysoce wyczerpała moją kompaniję. A i konie są wielce zmordowane. Oczywiście jeśli wasza lordowska mość nie ma nic przeciwko? — Badał wzrokiem Aleca, sam sprawiając wrażenie wyraźnie znużonego i bardzo strudzonego.

Lord Alec, wprawdzie z wielką niechęcią, lecz nie chcąc niepotrzebnie wzbudzać podejrzeń, zgodził się, po czym wydał odpowiednie dyspozycje służbie.

— Wyjątkowo rzadko gościmy tu przybyszy, ale czuję się wielce zaszczycony waszą obecnością. Kazałem służbie przygotować pokoje.

— Panie, serdecznie przepraszam, ale w obecnej chwili muszę pilnie na stronę, za twoim wszak pozwoleniem. — Wstał od stołu, ukłonił się nisko i nie czekając na odpowiedź gospodarza, zmierzał ku wyjściu, gdy drogę zastąpił mu lord.

— Sir, nie dokończyłeś strawy. Czyżby ci nie smakowała?

— Jest wyśmienita, panie. — Chrząknął głośno. — Zwarz, panie, że długa droga i przednie wino, jakie nam podałeś, zrobiły swoje. Muszę udać się na stronę. Sam rozumiesz? — Zacisnął lekko zęby.

Lord Alec kiwnął na sługę, żeby się z nim udał.

— Ach, dziękuję ogromnie, ale w takiej sprawie umiem sobie poradzić sam. Zdaje się, że masz, panie, jakieś sekrety, które mógłbym odkryć, poruszając się w pojedynkę po twym dworze.

Zakpił z pana domu, a to nie spodobało się lordowi. Jego twarz poczerwieniała i gdyby miał w dłoni dojrzałe winogrona, wycisnąłby z nich cały sok.

— Skądże znowu — odezwał się zbyt gorączkowo, nie zabrzmiało to wiarygodnie. — Cóż mógłbym chcieć utaić? Nuże! — krzyknął i klasnął w dłonie, wołając służbę: — Macie należycie zaspokoić wszystkie potrzeby naszych zacnych gości!

Mężczyzna ponownie się ukłonił i oddychając z wielką ulgą, wyszedł zamaszyście z sali jadalnej. Ponad wszelką wątpliwość pan tego domu miał tajemnice.

W rogu leżały porozbijane kawałki wazy. Przeszedł wąskim korytarzem i zbliżał się do szerokiego, dobrze oświetlonego holu, w pobliżu słychać było jakieś szmery. Swój wzrok pokierował w stronę schodów, skąd docierały dźwięki. Na zakręcie zdążył zauważyć dwóch mężczyzn, którzy coś nieśli, nie coś, kogoś… Dojrzał tylko ich plecy, lecz nie sposób było nie wychwycić długich, czarnych włosów.

— Co tu się dzieje? — wyszeptał.

Wyraźnie zaniepokojony skierował swoje kroki za nimi w górę, niestety przeszkodziła mu młoda służka, która szła z płótnami w jednej ręce i wiadrem w drugiej. Stanęła pomiędzy nim a schodami. Ich twarze zbliżyły się, mężczyzna pochylił się lekko w jej stronę, wywołując rumieniec na bladych policzkach dziewczyny, i wyszeptał:

— Skorzystam z twojej uprzejmości, żeś tak zmyślnie odczytała moje potrzeby, daj mi to wiadro, niewiasto! — Chwycił delikatnie rękę dziewczyny, w której dzierżyła ceber, odwrócił się i wszedł do otwartego pomieszczenia obok schodów. Zamykając za sobą drzwi, odetchnął głęboko.

Myszkowanie po cudzej twierdzy z pewnością nie należy do dwornego wychowania. Pędem wyszedł z dusznego pomieszczenia, by wrócić do towarzyszy.


Tymczasem strażnicy w końcu donieśli do wieży dziewczynę szarpiącą się i wijącą niczym ryba schwytana w sieć, obolałą od nazbyt silnych uścisków. Frank wepchnął ją siłą do pomieszczenia i zaryglował drzwi. Otwierając małą kratkę, wywrzeszczał w jej kierunku:

— Jedzonko podano do stołu w twej komnacie, pani!

Znów sobie z niej zakpił. Kiedyś mu odpłacę! — poprzysięgła w duchu i osunęła się po ścianie, pospiesznie wycierając rękawem sukni zakrwawione usta.


Po kolacji poprowadzono gości przez długi korytarz do komnat w lewym skrzydle zamku, gdzie cała grupka mogła przenocować.

Merick Zahr Honestin, mężczyzna o brązowych oczach i włosach kruczoczarnych, rozejrzał się dookoła. Dom, w którym się wychował, choć nie był wielki ani nie tonął w przepychu, był o wiele czystszy. Matka Melinea pochodziła ze starego, zacnego rodu berberyjskiego i uwrażliwiła go na piękno, czego nie da się powiedzieć o tej komnacie. Odwrócił się w stronę służki i z wielkim taktem zadał kilka pytań.

— Czy jutro zaszczyci nas swoją obecnością lady Enemy? Tak zacny i przystojny mężczyzna jak lord na pewno nie pozostaje w wolnym stanie? Zresztą widać tu kobiecą rękę, jest tu tak schludnie, powiem wręcz nieskazitelnie… — Zakaszlał.

Służąca wybałuszała ślepia, rozchylając znacznie usta. Niczym z jaskini wyłoniły się pożółkłe zęby.

— Lord Alec Enemy nie ma żony, lecz zapewne niedługo to się zmieni. — Zachichotała niepewnie.

— Czy to oznacza, że lord jest zaręczony? — Usiadł na wielkim łożu. — Kim jest zacna wybranka? — Skierował swój wzrok na rozchylone, krzywe zęby niewiasty.

— Ja tam nic nie wiem — wymamrotała i prychnęła na niego tak odpychająco, że Merick zaprzestał dalszych odpytywań.

Kobieta opuściła komnatę. Przechodząc obok młodej służki, rzuciła kilka szorstkich słów:

— Albo jest ślepy, albo nie ma kobiety. Każdy widzi, jak tu jest czysto i porządnie, phi!

Młoda posługaczka zbyła jej słowa mgielnym półuśmiechem.


Katarzyna nie mogła sobie podarować, że okazała się takim truchełkiem. Nie była w stanie wyrwać się z obrzydliwych łap tego łapserdaka, mimo że mając siedem lat, udało się to z tamtym grabieżcą? Może to był tylko nierealny sen, ale przecież jej ojciec nie mógł śnić wraz z nią?

— Zdaje się, że to więzienie mi nie służy — stwierdziła.

Wzrokiem pobłądziła po kamiennej ścianie i zatrzymała się na krzyżyku, który sama splotła z wyrwanej słomy niewygodnego siennika. Zawieszony na kandelabrze szeleścił, poruszany wpadającym przez małe okienko wieczornym wiatrem.

— Panie, czy to możliwe, że tego chcesz ode mnie? — zaczęła się modlić. — Czy chcesz, abym została żoną lorda Enemy i do końca mych dni cierpiała niewymowne katusze? Jak mogę zmusić serce do pokochania kogoś, do kogo czuję tylko odrazę, pogardę, a nawet nienawiść. Oj, wiem, wiem, nie powinnam tak mówić, ale jak pokochać takiego ordynusa? No jak?! Jak Ty możesz kochać nas wszystkich? Wiedz, że jestem słabą kobietą, i to kobietą w wielkiej, nagłej, palącej potrzebie! — jej głos zaczął przeradzać się w rozpaczliwy skrzek. — Więc dobrze, mogę go polubić, nawet już próbowałam, przecież wiesz, tylko, o Panie, nie dawaj mi go za męża. Kto by pomyślał, że posunie się do przemocy po tym, gdy odmówiłam mu ręki. Jest w tym człowieku chłód, który mnie odrzuca, więc czy mogę go pokochać? Chyba że moja dusza stanie się martwa. Och, Panie, jak tęsknię za domem, za Sarą i moim Maxem, za kąpielami w słodkich, ożywczych wodach jeziora…

Modlitwę jej przerwało nagłe wtargnięcie wszechwładczego Aleca.

— Cóż to za bufonada?! — Wparował wściekły, z twarzą czerwoną jak pąsowa róża.

Zastanawiała się, czy może znalazł jej rodową pamiątkę.

— To ja dbam o ciebie i twe wygody, a ty tak mi się odwdzięczasz?

Katarzyna nie wytrzymała i z napuszoną twarzą, puszczając błyskawice z ziejących nienawiścią, teraz prawie granatowych oczu, runęła na niego niczym huragan.

— Dbasz o mnie?! — Zacisnęła zęby, aż zazgrzytały w przypływie szału. — To nazywasz troską o mnie?!

Chwyciła materac, na którym co noc spała, rzuciła nim o lekko już rozbawionego Aleca. Chwyciła miskę z resztkami śmierdzącego śniadania i zamierzała rzucić mu nią w twarz, ale widząc, jak zasłonił się ręką, wyrzuciła miskę przez okno.

— A może to nowy rodzaj karmy, dzięki której stanę się rozkosznie słodka i uległa?! — krzyczała w nieopanowanej rozpaczy.

— No cóż, urody ci nie braknie, pani, i nawet przyznam, że złość nie zaszkodziła twemu urokowi, wręcz przeciwnie, twój temperament zaczął mnie fascynować. Jeśli zaś chodzi o twą uległość, to się nie martwię, bo już topniejesz. — Uśmiech zawitał na okrągłej twarzy, ukazując gruby podbródek. — A jeśli tyczy się warunków, w jakich się znalazłaś, pani, to dobrze wiesz, że sama jesteś sobie winna. Mój pierwotny zamiar co do obejścia się z tobą był odmienny, lecz twoja buta i upartość to sprawiły. Jedno twoje słowo, a staniesz się panią tego bałaganu. — Rozkrzyżował ręce. — I mego serca.

Katarzynę zaczęły piec policzki tak intensywnie, że naszły purpurą. Przez okienko zaczęły wdzierać się promienie zachodzącego słońca, lekko oświetlając pomieszczenie. Uspokoiła się i podeszła do dużego kandelabra, by zapalić świece, nie lubiła ciemności w więziennej celi. Wiedziała, że gdy zostanie w niej sama z nastaniem zmierzchu, zaczną wychodzić przerażające cienie wydające z siebie szyderczy chichot. Nie chciała ich widzieć, czuć ani słyszeć. Płomienie świec wypełniały pomieszczenie przyjemnym ciepłem.

— Ty nie masz serca — stoicko wycedziła przez zęby.

Podszedł do jej posłania, położył z powrotem leżący na podłodze materac i usiadł lekko, wypróbowując wygodę legowiska, po czym zmierzył wzburzone szamotaniną czarne kędziory dziewczyny, w blasku świec można było dostrzec ich niezwykły połysk.

— Mogłaś wybrać inne łoże. I tak, nie mam serca — dodał. — Ale mam swoje potrzeby.

Rozpustne spojrzenie wywołało w niej obrzydzenie. Czuła, jak uginają się pod nią nogi. Na samą myśl o tym, że mógłby jej dotykać, aż nią wzdrygnęło. Otrząsnęła się z tej niechcianej myśli.

— Po moim trupie! — krzyknęła z rozpaczą. — Nie poddam się twej woli! Nigdy!

— Jak chcesz. A już miałem ci trochę popuścić wodze, ale twa wola jest dla mnie rozkazem, lady. — Ukłonił się w pozornym geście poważania, a na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. — Będziesz ze mną, jesteś mi przeznaczona, droga Katarzyno, gdyż ja, no cóż, tak postanowiłem. W testamencie jest jasno napisane: „Z własnej, nieprzymuszonej woli”, i zapewniam cię, że już niebawem mnie zapragniesz. Ja mogę poczekać. Pytanie, czy ty możesz i jak długo. — Opuścił pomieszczenie.

Głupia, głupia idiotka! Myśli zamroziły jej ciało. Znów bezmyślnie narozrabiałaś!


Wiedział, że musi sprawdzić wszystkie miejsca, w których była. Zdawała sobie sprawę z tego, że ma gości i że to jej jedyna szansa, by zwrócić na siebie uwagę.

— Jest bystra i nie mogę o tym zapominać. Przeszukam wszystkie kąty i nie pozwolę tej małej, krnąbrnej dziewusze zniweczyć moich zamiarów! — krzyczał do siebie.

— Lordzie Enemy, coś znalazłem — zwrócił się szczupły mężczyzna o kędzierzawej czuprynie. — I nie chciałby pan zapewne, żeby wpadło to w niepowołane ręce. — Uśmiechnął się słodko, jakby miarkował na aprobatę pana za własny spryt, lecz lord bez najmniejszej afirmacji wyszarpał mu własność dziewczyny i popychając po plecach, pogonił go.

— Koszula z monogramem, sprytnie! Wiedziała, że w domu nie ma kobiety, która by nosiła tak dobrej jakości bieliznę. I jeszcze ten monogram. — Przytknął ciuch do twarzy, wciągając pozostawiony kobiecy zapach, którego nawet woda nie zmyła. — Mokry, co oznacza, że brała kąpiel.

— Ej, ty, wracaj! — przywołał sługę. — Gdzie to znalazłeś? Gdzie brała kąpiel i kto na to pozwolił?

Sługa odwrócił się w stronę pana i zaczął jąkać, że nie miał wyjścia, musiał ją sprowadzić na dół, do walijskiej alkowy gościnnej.

Wściekły lord, ciągnąc za sobą sługę, czym prędzej pobiegł w stronę komnaty, w której Katarzyna zażywała rozkoszy wodnej. Otworzył drzwi do izby, ale zatrzymał się w progu, widząc młodego mężczyznę, który stał twarzą do okna, nie słysząc wejścia swego gospodarza. Przyglądał się zachodzącemu słońcu.

Skrywając z tyłu tunikę dziewczyny, lord odchrząknął:

— Przepraszam, nie wiedziałem, że ktoś tu już pana rozkwaterował.

Merick odwrócił się i ukłonił nisko. Obaj byli nieco zakłopotani, a na twarzy pana domu ujawniła się frustracja.

— Jeśli taka twa wola, panie, mogę zmienić komnatę. — Lord już otworzył usta, był gotów z wielką radością o to poprosić, lecz Merick ciągnął dalej: — Ale wolałbym tu pozostać, droga była męcząca, a ja marzę o tym wspaniałym łożu.

Zakłopotany gospodarz niespokojnie rozglądał się po pomieszczeniu, jakby szukał znaków obecności branki. Alkierz wydawał się niezmieniony. Napięcie między mężczyznami rosło.

— Czy coś cię trapi, panie, czy aby wszystko w porządku?

— Nie, ależ nie. To znaczy, tak, wszystko dobrze — wyjąkał. — Nic mnie nie dręczy, tylko martwię się, czy aby ta alkowa jest godna tak zacnego jegomościa. Naturalnie, już waści zostawiam samego. Chciałem życzyć dobrej nocy. — Ukłonił się, nie spuszczając zbytnio wzroku. Wpatrywał się w brązowe, przenikliwe oczy swego gościa, tkwiła w nich tajemnica.

Lord opuścił pokój w zamyśleniu. Katarzyna zostawiła po sobie czystą komnatę, tak to przynajmniej wyglądało.

— Chcę mieć pewność — rzucił do sługi — że irytująco nieczytelni cudzoziemcy niczego nie podejrzewają. Wszak nie mieli powodu, aby o cokolwiek mnie obwiniać, nieprawdaż? — Nie czekając na odpowiedź, ciągnął, dedukując: — Nic nie widzieli i nic nie słyszeli. Mimo to mężczyzna o ciemnych oczach zdawał się inteligentnym człowiekiem o lotnym spojrzeniu i bystrym rozumie. — Chwycił się za podbródek i zamyślił. — A jego pochodzenie jeszcze bardziej jest zastanawiające. Czuję, że nie należy go lekceważyć. Muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia — postanowił. Odwracając się w stronę czeladzi, dorzucił: — Natychmiast podajcie tej opornej dziewusze nalewkę z kozłka lekarskiego i szyszek chmielu. Mam butelkę w swojej alkowie, pójdziesz ze mną. — Wskazał na chudego chłopca na posyłki. — I życzcie jej ode mnie dobrych snów, niech śpi słodkim snem o przyszłym wybranku, ja zaś zyskam czas, by wywiedzieć się, czy zacni goście mogą zaszkodzić moim planom. — Spojrzał na niezbyt rozgarniętego sługę i zarządził: — Tego ostatniego jej nie mówcie! — Widząc, że i tego żółtodziób nie pojmuje, wyłożył: — W ogóle jej nic nie mówcie!

Zakłopotany młodzik jedynie pokiwał głową.


Młody mężczyzna wpatrywał się w zachodzące słońce, jego myśli płynęły ku pomarańczowemu niebu. Ten widok zawsze wprawiał go w zachwyt i zadumę. Stał tak dłuższą chwilę, aż niebo zaczęło szarzeć.

Zmęczony zdjął buty, zrzucił wierzchni płaszcz i oręż na skrzynię, a sam cisnął się na wielkie łoże pokryte alabastrową kołdrą w kolorze przybrudzonej czerwieni. Sen zaczął przygniatać jego powieki, poczuł chłód, więc spróbował przewrócić się na bok, ściągając nakrycie, aby się nim przykryć. W tym momencie pod plecami poczuł jakąś twardą wypukłość, która żłobiła go w żebra.

Podniósł kołdrę. Pod brunatnym prześcieradłem prześwitywał niewielki, mały przedmiot. Odsunął materiał. Na materacu leżała złota biżuteria z wielkim, szafirowym kamieniem w kształcie owalu. Wziął go do ręki. Zapalił świecę stojącą na sekretarzyku i zaczął z uwagą przyglądać się klejnotowi.

— Co my tu mamy? I zdaje się, że się znamy. Tylko skąd się tutaj wziąłeś? — Zastanawiał się na głos.

Pokaźny klejnot otoczony maleńkimi białymi diamencikami, zanurzony w damasceńskim złocie. Obrócił go w palcach i zajrzał na wewnętrzną stronę. Jego oczom ukazał się wyrzezany napis: wielkimi literami MR-HR i mniejszymi KR. Na zewnętrznej stronie obręczy widniała litera A, różniła się od wewnętrznych rysów stylem i ozdobną floraturą w kształcie liści i maleńkich gwiazdek.

— Amelion! A to ci dopiero intrygujące. — Wydymał usta, marszcząc przy tym ciemne brwi. — Do kogo należy ta wytworna biżuteria i dlaczego ją tu porzucił? — rozważał głośno. — Ukryję cię teraz, lecz godzi się znaleźć twojego właściciela.

Schował pierścień głęboko do kieszeni spodni i zgasił święcę. Położył się na posłaniu i przewróciwszy się w stronę okna, zatopił się w gwiazdach, które migotały na firmamencie nieba. Gwiazdy, te niebiańskie punkciki od zawsze kreśliły moje marzenia, a tu taka niespodzianka — uśmiechnął się do swoich myśli. Po dłuższym czasie wpatrywania się w rozgwieżdżone, bezkresne niebo, zasnął.

Obudził go nad ranem dobiegający zza drzwi łoskot, który wtargnął do uśpionego ciała niczym larum wzywające żołdaków do bitwy. Podniósł powieki, lekko je przetarł, po czym uniósł wzrok w stronę stukotu dobiegającego zza drzwi.

— Wejść! — Wstał w pospiechu i zaczął wkładać na siebie długą, lnianą koszulę z rozcięciami po bokach, zapinaną pod szyją ozdobnymi guziczkami.

Do pokoju wszedł powolnym krokiem Bowen — szczupły, młody mężczyzna, jego giermek.

Merick, nie zwracając uwagi na przybysza, kontynuował wdziewanie stroju. Na koszulę zarzucił czarną kurtkę sięgającą łydek. Kurtka nie była zapinana. Kaftan opasał szerokim skórzanym pasem z przymocowaną pochwą, w środku której znajdował się kindżał. Na plecach skrzyżował skórzany, węższy pas, w którym umocował bułat. Klinga miecza była lekko wygięta, a rękojeść bogato zdobiona drogimi kamieniami i szczerym złotem. Na gardzie wyrzeźbione były dwa hibiskusy i lew.

Chłopaczyna w ogromnym zachwycie rozejrzał się po komnacie i westchnął.

— Cóż ci jest? — zapytał Merick, kończąc się odziewać. — Lepiej pomóż mi założyć te cholerne buty. Muszę kupić sobie nowe, bo po naszej włóczędze przez bagna zupełnie się skurczyły. Stracę przez nie nogi! — Rzucił w niewysokiego młodziana starymi butami.

— Nam nie dano takiej sypialni. — Rozżalił się Bowen. — Ale cóż, przecież jestem tylko giermkiem, nikim szczególnym, nikim ważnym, takim nic… — Rozmarzył się cielęcymi oczami nad wielkim łożem, na którym nie dane mu było spać. — A jeszcze ciągle: załóż mi buty, przynieś to, wynieś tamto, rozpłyń się. A co ja jestem mgła, która zniknie, gdy wzejdzie słońce?

Merick wpatrywał się w chłopaka, ale jakby nie zwracał na niego specjalnej uwagi.

— Założysz mi buty czy mam szukać innego giermka? — Po chwili dodał: — Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Może się zakochałeś? Trojaczki ci się urodziły tej nocy? A może żona nie chce zaakceptować twojej rozwiązłości i dała ci wybór: albo ona, albo nałożnica? — Dusił się ze śmiechu.

— Panu tu śmieszki na ustach dygoczą, a ja boleję.

Merick, siedząc na łóżku, wystawił prawą nogę, zaś Bowen siłował się, żeby wcisnąć przymałego buta.

— Ale proszę śmiać się dowoli, cóż… — Sapał z wysiłku. — Proszę, można jeszcze ze mnie szydzić, czemuż by nie? — żachnął się, unosząc dumą.

— No już dobrze, dobrze. O co ci chodzi? Tylko się streszczaj. — Wszystkim było wiadome, że młody ma wyobraźnię wielkich filozofów. — I co tam, u licha, cóż to za harmider?

— Zacznę od początku. — Młodzieniec się wyprostował i ożywił, a swoje błękitne jak poranne niebo oczy wzniósł do góry. — Jaki jest sens mego bytu, co ja takiego pozostawię po sobie? Prócz tego, rzecz jasna, że jako nieznanego giermka zakopią gdzieś po mej śmierci nieszczęsne szczątki, że tak rzeknę. A po kilku wiekach ktoś odkryje białe kości i zastanowi się: co on takiego zrobił w swoim krótkim, młodzieńczym życiu, jaki był stan tego przystojnego mężczyzny, jakim majątkiem mógł się szczycić? I wypiszą obok moich prochów: „Ten, którego imienia nie poznano”. — Zamaszyście nakreślił słowa w powietrzu. Uporał się z butami pana, ciężko przy tym stękając.

— A nie mówiłem? Mam dość tych butów! — Mężczyzna uwidocznił zmarszczki na czole, znacząco potrząsając głową w stronę giermka.

Chłopak, zakończywszy ubieranie swojego pana, podszedł do łoża i skoczył na puchową pościel, podłożył swoje niezgrabnie długie ręce pod głowę i oglądając sufit, dodał:

— A ja chcę mieć piękną żonę i dziedzica, któremu wraz z całym dziedzictwem ofiaruję nazwisko rodowe… — urwał nagle, podskakując na łóżku, gdyż jego pan oparł się nad nim swoimi muskularnymi rękoma, wyrywając chłopaka z bujnego fantazjowania o przyszłości.

— Głupku, ty masz zacne nazwisko, żonę ci znajdziemy, a o dziedzica sam musisz się postarać, ja nie będę odwalał za ciebie całej roboty. Choć jeśli żonkę znajdziemy ci nienaganną, to kto wie? — Kąciki ust Mericka lekko się wykrzywiły w zadziornym uśmieszku. — Ale dość tych dyrdymałów! Czy teraz dowiem się, co się dzieje za tymi drzwiami? — Kiwnął w stronę wejścia.

— Dyrdymały, też mi coś. To są całkiem poważne problemy dojrzałych giermków. — Wstał i wzruszył ramionami, wygładzając jednocześnie swój kubrak. — A na dole wszyscy szykują się do opuszczenia zamku, pan domu musi udać się gdzieś… Gdzie to było? — Podrapał się po jasnej grzywie.

— Mniejsza z tym gdzie. — Lekko poirytowany tokiem rozmowy Merick ponaglił sługę.

— Zatem udaje się gdzieś — zaakcentował „gdzieś” — i my wszyscy musimy opuścić tę paskudną warownię, w której giermków traktuje się jak zwykłych pomywaczy.

— Dość już!

Chłopakiem wstrząsnął przenikliwy krzyk swego pana.

— Nazbyt żwawo chce się nas pozbyć. Mogę się jedynie domyślać dlaczego. Czy pozostali już wiedzą?

— Niech się zastanowię… Lord Romer, jeśli John mu oznajmił, ale woźnica, kto by go zawiadomił, jeżeli ja, gdy tylko otworzyłem oczy…

— W porządku, wiem wystarczająco dużo, nie wysilaj się — przerwał mu, nie chcąc słuchać rozwlekłych oracji. — Skoro tak, to się zabieramy. — Ruszył energicznym krokiem w stronę drzwi. Czarne, szerokie poły płaszcza, który doskonale opinał ciało młodzieńca, mignęły w powietrzu.

Bowen, odkąd pamięta, zawsze był ze swoim panem przyjacielem. Przemierzyli wiele dróg i przeżyli razem wiele przygód. Zawsze czuł się bezpiecznie u boku swojego pana. Od Mericka biła wielka siła, która wionęła także na niego. Giermek był dumny ze swego pana i wielce go cenił. Wiedział, że jako pan nigdy go nie zrani, bo przecież razem tworzyli rodzinę. Gotów byłby oddać za niego życie.

Rozdział 3

Bez nadziei na odsiecz

Katarzyna z utęsknieniem spoglądała przez południowe okienko w celi na roztaczający się pejzaż. Dookoła rozłożyła się zieleń, tylko gdzieniegdzie widać było czarny pas gruntu czekający na zasiew. Wiosna niosła ze sobą świeży zapach zieleniących się z wolna drzew, śpiew ptaków wzniósł się nad polami, a dźwięk ich docierał do uszu dziewczyny, wyrywając z jej duszy tęsknotę do wolności.

Wiosną różnobarwne ptaki przynosiły ze sobą przepowiednię przyszłego męża. Już dawno dziewczęta w jej rodzinnych stronach wybrały swoich kawalerów. Jak każdego roku losowały karteczki z męskimi imionami, aby nosić je przez jakiś czas przypięte do rękawa koszuli na znak przynależności. Kto wie, może Sara, jej przyjaciółka, w tym roku dała się skusić i wybrała w końcu jakąś wróżbę?

Do jej zmysłów wdarł się dźwięk męskich rozmów i końskich kopyt. Wyjrzała przez zachodnie okno. W tym momencie do celi wszedł strażnik Frank Bryck.

— Nie próbuj żadnych sztuczek — wymamrotał, żując poranny chleb.

Katarzynie zrobiło się niedobrze na jego widok. Umorusanymi rękoma wniósł misę z jedzeniem oraz spory dzban napoju.

— Co masz na myśli, szelmo? — parsknęła. — Cóż mogłabym uczynić, o czym byś nie wiedział? Wszak pilnujesz mnie skrzętnie, nieprawdaż?

Mężczyzna oparł się o kamienny mur, dłubiąc w zębach.

Widziała, że goście pospiesznie się zbierają, nie pozostawiając jej nadziei na odsiecz. Tylko jeden mężczyzna stał nieruchomo, wędrując wzrokiem po murach zamczyska. Odniosła wrażenie, że wpatrywał się prosto w jej okno, wyzwalając w niej iskierkę nadziei na wyjście z tarapatów. Możliwe, że ją widzi, być może uratuje.

Odziany w długie, białe szaty nie wyglądał ani na rycerza, ani na zakonnika. Zapewne to jakiś wędrowiec albo pielgrzym. Bujne włosy, lśniące i prawie białe, sprawiały, że jego postać stawała się majestatyczna.

Stała nieruchomo, słysząc bicie własnego serca. Słońce, które zaczęło wschodzić coraz wyżej, odbijając się w fosie, poraziło ją, więc zakryła ręką oczy, które po chwili odmówiły posłuszeństwa, widziały już tylko czarną plamę.

— Słońce, ach słońce, czyż jesteś mym wrogiem? — zanuciła głośno, zerkając zwężonymi oczyma w stronę szyldwacha, który niewzruszenie czuwał.

Nie przejmowała się jednak strażą i niezmiennie próbowała uchwycić wzrokiem sytuację na dziedzińcu. Gdy spojrzenie nabrało ostrości, miała wrażenie, że mężczyzna wpatrujący się w jej okienko wyciągnął rękę ku górze i pomachał do niej. Ale czy to możliwe, żeby ktoś ją tu zauważył? Niewykluczone, że jej dola rychło się odmieni.

Jednak los nie bywa zrazu taki łaskawy. Po chwili okazało się, że wszyscy rozpoczęli odwrót, pozostawiając ją zdaną na niełaskę wroga. Nawet nieznajomy, któremu wśród białych pasm włosów migotały gwiazdy.

Jedwabnej koszuli z moim monogramem pewnie nikt nie dostrzegł. Przygryzając wargę, roztrząsała w myślach. A pierścień z pewnością zabrał ten gbur, a jako że był cenny, nie wróci już do mnie. Jak mogłam tak nierozsądnie z nim postąpić? Nie mogę go stracić! Co ja narobiłam?! A teraz jeszcze odjeżdżają goście lorda. Jestem naiwna, a myślałam, że sprytna! Złościła się sama na siebie. Po raz kolejny rozdrażnienie zawładnęło jej umysłem. Wychodząc za lorda, oddam mu cały posag, spuściznę moich drogich rodziców, sama zaś będę mu wierną, kochającą żoną, która da mu tuzin maluchów, oczywiście samych synów.

Zaczęła nerwowo snuć się po celi, wymachując zamaszyście rękami. Przy wtórze szyderczego śmiechu śmierdziela kopnęła mały taboret, który znalazł się na jej drodze. Nie ulżyło jej, za to na ustach strażnika pojawił się szyderczy śmiech. Złapała za stojącą na podłodze cynową miskę, którą podał jej ze śniadaniem, a którego resztkami swej silnej woli nie tknęła, i wyrzuciła przez okno z rozsierdzoną, wręcz niedźwiedzią siłą, na co nie zdążył zareagować jej opiekun.

Bryck rzucił się do okna i zauważył, że odjeżdżający na swym rumaku Merick obejrzał się instynktownie za siebie. Widząc lecące naczynie, uchylił się, aby nie stać się ofiarą nieznanego rekwizytu. Robiąc unik, pozbawił obrony rozjuszonego swoją niepewną przyszłością giermka.

— Co do kroćset! — zaklął, pocierając obolałą głowę. — Iście zabawne towarzystwo mieszka w Dolgellau. — Zszedł z kasztanka, widząc rozbawienie na twarzach towarzyszy, trąc powstającego guza na głowie, podniósł naczynie i wymamrotał: — Komuś jadło nie smakowało. — Powąchał oblepione na ściankach miski resztki jedzenia. — I wcale temu komuś się nie dziwię, śmierdzi jak z końskiego zadka, bleee. — Skrzywił się, jakby skosztował zwierzęcych odchodów.

Merick zatrzymał wzrok na lewej wieży. Niewielkie okienka na tej wysokości wydawały się zbyt małe, żeby cokolwiek dostrzec. Strażnik odsunął się od okna, kryjąc się za murem, tak by pozostać niewidocznym.

— Masz szczęście, że nikt cię nie zauważył! — wysyczał, podchodząc w stronę dziewczyny. — Zostawię cię teraz samą, lady. Rozkoszuj się samotnością, aliści niebawem dnie i noce będziesz spędzała inaczej.

Katarzyną wstrząsnął dreszcz.

— Szczęście to ty masz, łachudro, że nie spłonąłeś na stosie własnych nieprawości. — Odwzajemniła się spojrzeniem godnym wiedźmy. — Ale nie martw się, takie sługusy diabła prędzej czy później odbierają należną zapłatę.

— Pamiętaj, lord nie zawsze będzie przy tobie, nadarzy się dobra okazja, wtenczas porozmawiamy inaczej. — Chwycił ją za nadgarstek, który natychmiast wyszarpała ze wstrętem na ustach, po czym odszedł, zostawiając ją roztrzęsioną.


Merick podjechał bliżej baszty, przyjrzał się jej uważnie. Odwrócił się i z delikatnym uśmiechem na zamyślonej twarzy pognał konia do przodu.

— Jedziemy, Bowen!

— Myślę, że powinniśmy sprawdzić, dlaczego nas obrzucono jadłem. To obraza, panie, i może powinniśmy…

— Milczeć! — zażądał Merick. — Nie mamy czasu na twoje myślenie. — Zgasił go wzrokiem, po czym spiął rumaka i pogalopował.


Katarzyna obmyśliła kolejny, jak jej się zdawało, chytry plan. Chwyciła metalowy kubek, nalała nalewki z mosiężnego dzbanka, który przyniesiono wczorajszego wieczora zamiast kolacji. Wypiła płyn jednym haustem prawie do dna, wycierając zamaszyście usta rękawem sukni. Na jej posępnej twarzy pojawił się cień otuchy, a usta wygięły się w wyzywającym uśmiechu. Usiadła na zimnej posadzce, układając wszystko po kolei w skołowanej od przemyśleń głowie, nieświadomie dopijając podany wcześniej napój.

Udam, że się zgadzam, i zażądam zwrotu rodowego skarbu. Pomysł był idealny. Ona będzie mu posłuszna, nawet pozwoli na przygotowania do ślubu, a gdy już da jej więcej swobody, ucieknie. Jeszcze nie wie jak, ale ucieknie. Ojciec nauczył ją, jak przetrwać długie drogi i nie dać się zagryźć wygłodniałemu wilkowi. Poradzę sobie z rabusiami!

— A teraz — powiedziała, ziewając — muszę odpocząć, jest mi słabo i na nic już nie mam siły. Dziwnie ściska mnie w żołądku i kręci mi się w głowie.

Zachwiała się. Zaczęła słabnąć. Głodówka, którą sobie zafundowała, i napój podany z przyrządzonego wcześniej naparu z kozłka, zaczęły działać. Wyczerpana i wygłodzona, resztkami sił dowlekła się do posłania, po czym straciła przytomność.


Pan domu rzeczywiście musiał opuścić twierdzę jeszcze przed wyjazdem gości, zabrał ze sobą jednego giermka. Nie pożegnał się z przybyszami, bowiem skoro świt zawitał, musiał się pilnie udać w drogę na spotkanie z szeryfem w hrabstwie Gwynedd.

— Przysłał po mnie, jakby nie mógł się pofatygować osobiście.

Lord Enemy głośno wypowiadał się na temat szeryfa, twierdząc, że król Edward dawno powinien powołać innego. Jego zdaniem ten był za stary i zbyt leniwy, ale popierał stronników króla takich jak lord Szymon de Montfort. Wszyscy żyli w zgodzie i dlatego król nie chciał innego szeryfa. A szeryf to szelma, wiedział, z kim trzymać, aby zachować stanowisko.

Tym razem Alec z chęcią wybrał się do niego z jednodniową wizytą.

— Przy okazji dowiem się, kim jest nieznajomy i jak na mój gust, zbyt ciekawski rycerz o egzotycznej urodzie — zwierzył się ze swoich zamiarów jednemu z zaufanych sług. — Chcę się zabezpieczyć przed ewentualnymi kłopotami, rozumiesz.

Sługa przytakiwał, nie chcąc urazić swego pana, że niewiele z tego pojmuje.

Lord był człowiekiem, który najpierw musiał poznać wroga, aby potem skutecznie go pokonać. A na ogół wszystkich uważał za wrogów. I nic nie mogło ujść jego uwadze ani przeszkodzić mu w realizacji zamierzeń. Katarzyna miała szczególne miejsce w jego niecnych planach, w jego łożu. I mimo że działała na niego jak czerwona płachta na byka, to jednak najważniejszy był dla niego majątek dziedziczki. Bogactwo ekscytowało go bardziej niż niejedna namiętna dziewczyna.

Wieczory, mimo że światem zaczęła władać wczesna wiosna, zapadały szybko i Alec nie zdążył załatwić tego, co zamierzał w ciągu dnia, gdyż szeryf kazał mu długo na siebie czekać. Wyjechał ze swej posiadłości w ważnej, jak go poinformowano, sprawie wagi państwowej.

— Po licha mnie wzywał?! — krzyczał, rozładowując gniew na swoim giermku.

Zatem chciał czy nie chciał, musiał pozostać na noc w gościnie u szeryfa, gdyż wieczorowe przygody wcale go nie pociągały, tym bardziej że ostatnimi czasy wiele słyszało się na temat rozjuszonej bandy rozbójników. Żałował teraz, że nie wziął ze sobą kilku ludzi, lecz wtenczas uważał, że lepiej będzie nie zmniejszać straży w twierdzy.

Rozdział 4

Lady R. — gdzie jesteś?

Późnym wieczorem, pod osłoną półmroku, do twierdzy w Dolgellau zbliżali się dwaj mężczyźni. Nikt ze straży niczego nie zauważył, gdyż poruszali się niebywale cicho.

Merick razem z Bowenem wdrapali się po wystających cegłach na boczną basztę w czasie, gdy wartownicy robili obchód na drugiej wieży. Nie było to wcale takie łatwe, zważywszy że musieli się zachowywać niezwykle ostrożnie, by nikt ich nie usłyszał. Bez liny wiele ryzykowali, lecz Merick nie chciał wystawić na ryzyko swojej misji, a gdyby zarzucił hacel na blanki, ktoś mógłby złowić dźwięki i wszcząć larum. Musieli wobec tego skorzystać z własnych nóg, rąk, sprytu i bystrych oczu, jako że w ciemnościach trudniej było dostrzec szczeliny w obmurowaniu. Ale z uwagi na fakt, że mur był zniszczony i wystające kamienie oraz stare cegły okazały się niebywale użyteczne, wspinaczka nie była zbyt trudna.

— Teraz musimy bezszelestnie przedostać się do środka.

Stojąc na blankach, Merick szeptał do giermka, który jeszcze nie do końca wdrapał się na szczyt. Sapiąc i trzymając się brzegu, a nogami wciąż zwisając, ledwo mówiąc z wysiłku, zapytał:

— A czy ja jestem duch jaki, który przepłynie niczym zwiewny obłok, nie zwracając niczyjej uwagi?

— Nie, ale masz się nim stać, bo inaczej nie doczekasz dziedzica — wyszeptał uszczypliwie Merick.

Chłopak co rychlej wskoczył na górę obmurowania, poprawił torbę, którą przewiązał sobie przez plecy, i wyprostował się dumnie jak paw.

— Nienajgorzej wyćwiczone ze mnie widziadło, czyż nie, panie?

— Idziemy. I nie błaznuj, jeśli życie ci miłe. — Mężczyzna kiwnął na niego głową, po czym skierowali się do ciasnego korytarza, przeciskając się przez wąskie drewniane drzwi. — Ciekawe, które drzwi nas interesują… Jak myślisz, duszo nieczysta?

— Jeśli twoje przeczucia, panie, tym razem cię nie mylą, to niechybnie te, które są najpilniej strzeżone. — Bowen wpadł w zachwyt nad własną dedukcją.

Merick poklepał go po ramieniu.

— Jednak twoje myślenie na coś się przydaje.

— Lecz ja nadal nie wiem, jaki jest sens naszych zmagań.

— Z pewnością ktoś jest tu ukrywany, a może nawet więziony. Jeśli przeczucie mnie nie zwodzi na manowce, to tym kimś jest poszukiwana niewiasta. — Po chwili namysłu dodał: — Mam miksturę, którą zawsze dawała mi matka, gdy nie mogłem spać. Myślę, że uda nam się ją wykorzystać, tylko zastanawiam się, w jaki sposób im to podamy.

— Może ich po rycersku poprosimy?

— Żartujesz w chwili, gdy ważą się nasze losy? Przecież możemy zginąć i nawet nie wiemy, czy to poświęcenie ma sens. — Merick obrzucił chłopaka badawczym spojrzeniem. Bowen był nad wyraz przekonujący. — Ty nie żartujesz, prawda? Co chcesz zatem zrobić?

— Udam, że przysyłają mnie z kuchni z winem dla strudzonych żołnierzy, oczywiście zaprawionym winem, o czym oni wiedzieć nie muszą. A jako że jest wieczór, raczej mnie nie rozpoznają. I tu żywię silną nadzieję.

Chłopak był dość pewny siebie. Merick chwilę się zastanowił.

— To może się udać. — Zmarszczył wysokie czoło, przeczesał ręką zmierzwione włosy. — I właściwie szczerze to nie wiem, co innego moglibyśmy zrobić. Chodź! — Szarpnął go za ramię. — Musimy znaleźć komnatę, jak rzekłeś, pilnie strzeżoną.

Powędrowali ostrożnie wzdłuż długiego korytarza, po drodze mijali małe otwory okienne, przez które niewiele można było zobaczyć, choć księżyc okrągły jak bułeczka spokojnie świecił na czarnogranatowym niebie. Starali się iść ostrożnie, by najdelikatniejszy dźwięk nie doleciał do żołdaków. Korytarz był wąski, bez żadnych tajnych skrytek czy zacienionych miejsc, w których mogliby się schować. Gdyby ktoś w tej chwili tędy szedł, nie mieliby żadnych szans. Jedyną osłoną była noc i to, że nie świeciła tam żadna pochodnia. Musieli liczyć na łut szczęścia.

Zrządzeniem losu na nikogo się nie natknęli. Doszli do rozwidlenia, w jedną i w drugą stronę prowadziły pięciostopniowe schody.

— Tędy! — Merick wskazał prawe rozwidlenie i wspięli się po niewielkich schodach.

— Skąd ta wiedza, panie?

— Sam nie wiem. — Zatrzymał się, zamykając na chwilę oczy. — Coś mnie wiedzie… — Zmarszczył czoło. — Oby to nie był fałszywy krok. — Wykrzywił usta w grymasie.

— Chyba muszę ci zaufać, panie.

— Sam muszę sobie zaufać.

Bowen mierzył wzrokiem swego pana, marszcząc krzaczaste brwi. Mimo wszystko wiedział, że Merick posiada niespotykany instynkt, który zawsze go prowadzi. I tym razem z pewnością ich nie zawiedzie.

— Nie masz już wyboru, Bowenie. Jesteś w to uwikłany tak samo jako i ja.

Zeszli po kamiennych stopniach, na końcu których rozpościerał się szeroki korytarz. Na ścianach wisiały dogasające pochodnie. Wreszcie ujrzeli drzwi, lecz straży przy nich nie było.

— To chyba jeszcze nie tutaj — wymamrotał Bowen. Dreszcz przemknął mu po plecach, gdy dotarły do niego jakieś rozmowy. — Może lepiej zawrócić? Jest jeszcze czas. Panie…? — Bowen spojrzał na swojego kamratata.

Merick stał ze spuszczoną głową, jakby czegoś nasłuchiwał, wyglądał zupełnie jak pochylony posąg.

— Czuję, że jesteśmy blisko — oznajmił, jak gdyby nie dosłyszał ostatnich słów sługi.

— Skąd ta pewność?

— Sam nie wiem, ale czuję to przez skórę.

Po jego prawej stronie znajdowały się schody prowadzące w dół, skręcił w lewo i ostrożnie wyłonił głowę zza rogu ściany, za którą ujrzał trzech staruchów. Jeden siedział oparty o ścianę i swoimi długimi, poszarzałymi zębami ogryzał pazury. Drugi wyglądał przez małe okno, jakby było tam co ciekawego. A trzeci spał oparty o wielkie, metalowe odrzwia.

— Jesteśmy w miejscu przeznaczenia! — Merick zacisnął ręce w pięści i uniósł je zgięte do góry, jakby chciał wszystkim pokazać, że właśnie wygrał jedną z bitew. Po chwili entuzjazm go opuścił i zniżył ramiona. — Ale jak ty znajdziesz dzban z winem? — Zatopił niespokojny wzrok w giermku.

— Panie, zostaw to mnie. — Sługa wyciągnął ze swojej przepasanej torby nieduży bukłak, jednocześnie go odkorkowując najciszej jak umiał.

— Jesteś geniuszem, mój Bowenie. — Merick chwycił go w ramiona i ucałował w czoło.

— O nagrodzie porozmawiamy później, a teraz proszę, panie, puść mnie, bo mi straszno niezręcznie.

Mężczyzna puścił chłopaka, ale radość go nie odstępowała.

— Proszę dać mi tę miksturę z griffonii. — Wyciągnął po nią chudą rękę. — Żywię przekonanie, że to jedynie ich na pewien czas uśpi. — Nalał trochę do bukłaka. — Nie chciałbym nikogo niewinnego skrzywdzić. — Wykrzywił usta w grymasie odrazy.

— I ty chcesz zostać rycerzem? Nawet o tym nie śnij. Zresztą oni nie wyglądają na niewinnych.

— Co innego w równej walce, panie, a co innego używać niewieścich sztuczek — skwitował chłopak.

— W zupełności cię rozumiem, mój wierny przyjacielu. Prawie każdej nocy jawi mi się przed oczyma czarna noc naszej ucieczki, lecz tak jak wówczas, tak i w obecnej sytuacji nie mamy innego wyjścia. — Chwycił Bowena za ramię. — Musisz mi zaufać, ja swojej intuicji także. — Zamyślił się.

Chłopak drżącymi rękami dokończył wzmacniać wino nalewką.

— Tylko nie zużywaj całego, mogę jeszcze mieć bezsenne noce i będę jej potrzebować. Ponadto moja matka zbyt ceniła tę nalewkę. Nie wiem, czy potrafiłbym odtworzyć sposób jej parzenia. — Wyrwał mu z ręki błękitny flakon z eliksirem.

Bowen oddał torbę panu, a sam przełknął ślinę i ruszył w stronę strażników. Na odchodne dodał:

— Wspomnij, panie, o mnie czasem, gdy mnie zabraknie.

— Nic ci nie będzie, pamiętaj o nagrodzie — rzucił za odchodzącym.

Chłopak ciężkim krokiem zbliżył się do żołnierzy. Ten stojący przy oknie odwrócił się natychmiast.

— A tyś kto?! — krzyknął posępnie.

— Ja… — Zadrżał. — Jestem Rorik — zełgał. — Przysłali mnie z kuchni, bym jegomościom wina przyniósł, co by lepiej czas płynął. — Nieśmiało wykrzywił usta w udawanym uśmiechu.

— Nie znam cię. Coś ty za jeden?

— Tatko mnie wysłał na służbę do lorda, żebym się czego nauczył — zmyślił na poczekaniu.

Strażnik ze zmarszczonym czołem uważnie świdrował go wzrokiem, weryfikując jego wiarygodność.

Chłopak starał się, jak mógł, wyglądać naturalnie i nie okazywać cienia strachu, ale gardło wyschło mu na wiór.

— Stary jesteś jakiś na służbę. — Przyglądał mu się czujnie.

— O, panie, racz wybaczyć, ale zapewniam cię, iżem jest niewiele posunięty w latach. — Bowen zaczął się bronić. — Wygląd mój może świadczyć tylko o bystrości umysłu i sile mięśni. — Poklepał się po piersi. — A takimi wszak ludźmi hrabia się otacza, nieprawdaż? — mówił z takim przekonaniem, że strażnik zaczął nabierać zaufania.

— Pokaż, co tam masz. — Wyciągnął rękę do chłopaka i wyszarpał mu skórzany bukłak. — Więcej nie mieli? Myślą, że to nam wystarczy?! Nawet dla jednego byłoby za mało.

— Ej, ty mały przybłędo! — krzyknął Fortunat siedzący pod ścianą, aż obudził swojego kamrata. — Skocz po więcej, dużo więcej, no już!

— Tak jest, panie. — Bowen odwrócił się na pięcie z ukłonem i na nogach jak z waty ruszył w stronę swego pana. — Ale uwierzcie mi, panowie, to wam w zupełności wystarczy — wyszeptał, tak aby nie dosłyszeli.

— Co tam mamroczesz, cherlaku? — zapytał starszy strażnik oddalającego się Bowena.

— Nic, nic, panie mój. — Bowen ukłonił się nisko i odszedł.

— Teraz musimy poczekać na skutki. Módlmy się, aby podziałało — oznajmił z otuchą Merick.

Usiedli pod murem, by chwilę odpocząć, ciężka noc przed nimi. Po krótkim czasie zniecierpliwiony oczekiwaniem Merick wyjrzał zza rogu ściany, aby przekonać się o skuteczności mieszaniny swojej matki. Nie wiedział jedynie, że jeden z nich nie pił matczynej nalewki. Jego głównym napojem od jakiegoś czasu była nalewka sporządzona przez Katarzynę.

— Rychło posnęli, nie uważasz, chłopcze? To była prawdziwie utalentowana kobieta. — Wstał i pociągnął za szaty swego sługę.

— Jaka kobieta? — zapytał, ziewając.

— Moja matka, śpiochu, już czas. Chyba sam nie próbowałeś tego wina? — Zwrócił pytający wzrok na chłopaka.

— Nie śmiałbym, panie. Żywię nadzieję, że rycerze owi ujrzą jeszcze świt. — Bowen zaczął unikać wzroku pana.

— Co było w tym bukłaku? — Merick zaczął coś podejrzewać.

— Tak jakby trochę…

— No wykrztuś to wreszcie — zasyczał mężczyzna.

— Taka lekka, jakby wzmocniona mieszanka wina i nalewki — wymamrotał przez zęby.

— Jakiej nalewki?!

Bowen niepewnie otaksował wzrokiem swojego pana, po czym wyjąkał:

— Leghmi…

— A… leghmi, ulżyło mi.

— A co myślałeś, panie?

— Przez moment myślałem, że wlałeś tam truciznę lub… — Spojrzał na niego. — Lub truciznę — skwitował.

— Nie, skądże, panie, wszak bukłak mógł równie dobrze i nam posłużyć. Wziąłem go, bo myślałem, że się przyda lekko wzmocniony napój do obmywania ran, gdyby takowe… Ale trucizna? Skąd takie myśli?

Merick wzruszył ramionami, machnął ręką i na palcach, niczym zwinny i cichy kot, udał się w stronę celi.

— Idziesz?! — warknął w stronę Bowena.

Giermek ruszył cichym krokiem do przodu. W pewnym momencie Merick stanął jak wryty. Bowen, który szedł za nim krok w krok, o mało go nie stratował. Zacznie bójkę, to pobudzi pozostałych, a zawrócić przecież nie może.

Przed nimi stał Fortunat, dzierżąc swoją nalewkę w dłoni. Obserwował ich przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy zareagować na wizytę włamywaczy. Jednak po chwili odwrócił się i zaczął wyglądać przez małe okienko, nic nie mówiąc. Po prostu gapił się w rozgwieżdżone niebo.

Merick nie wiedział, co o tym myśleć, ale zdaje się, że strażnikowi nie bardzo zależało na osadzonej. Nie mogli się wycofać.

— Któryś z nich musi mieć klucze — wyszeptał Bowen.

Fortunat zachrząkał, odwrócił się i wskazał na śpiącego pod ścianą, po czym wrócił do obserwowania nieboskłonu.

A jednak się myliłem. Raczej zależy mu na podopiecznej. Merick, dziękując, kiwnął głową.

Wstrzymując oddech, zręcznie i prawie bezszelestnie wyciągnął pęk kluczy zawieszony u pasa grubego jegomościa, który na szczęście odsunął się wcześniej spod drzwi, by być bliżej swoich kamratów. Gdyby tego nie zrobił, mieliby nie lada problem, aby go ruszyć.

Zamek w drzwiach zaskrzypiał, przez co niespokojnie poruszył się najwyższy ze śpiących. Mężczyźni wstrzymali oddech w oczekiwaniu na najgorsze, ale najgorsze jeszcze nie nadeszło. Merick wszedł do środka, rozejrzał się, ale w mroku nic nie widział. Jedynym, i to nikłym, światłem były dogasające węgle w koszu i blask księżyca w pełni jaśniejącego na granatowym niebie. Srebrna poświata oplotła ciało śpiącej dziewczyny. Wzrok pomału zaczął przyzwyczajać się do ciemności, by po chwili rozpoznawać poszczególne sprzęty w pomieszczeniu.

— Lady R., tyś to jest? — zapytał szeptem, tak by nie obudzić śpiących.

— Dlaczego R.? — zapytał nieświadomy Bowen.

— Tak zmiarkowałem po napisie na pierścieniu.

— Pierścieniu, panie, powiadasz? — Chłopak skrzywił usta w nieudawanym zdumieniu. — A jakim pierścieniu?

— Nie teraz, Bowenie — strofował go Merick. — To nie czas ani miejsce na tłumaczenia.

— Zgadzam się w zupełności, panie, ale nie byłoby takiej potrzeby, gdybyś raczył wcześniej mnie zaznajomić z realiami misji. Tak tylko wtrącę, panie — zasyczał w twarz mężczyzny.

— Masz rację, mój przyjacielu. — Odwrócił się w stronę okna. — Cii… Słyszysz?

Z kąta dobiegał jakowyś szelest. Ostrożnie podszedł bliżej i jego oczom ukazał się w księżycowej poświacie zarys człowieka na posłaniu. Szturchnął postać za ramię. Bez rezultatu. Szturchnął mocniej.

Katarzyna poruszyła się jak wijąca kotka i zaczęła coś mruczeć pod nosem. Teraz już mógł dostrzec niewyraźny zarys kobiety.

— Lady, zbudź się, proszę, przybyliśmy z odsieczą po waćpannę.

Dziewczyna ledwie dosłyszalnie mamrotała coś pod nosem:

— Zgadzam się.

— Zgadzasz się? Zali naprawdę?

— Będę twoja.

Merick obejrzał się na stojącego przy drzwiach Bowena, jakby nie dowierzał własnym uszom, a potem na wiercącą się niespokojnie na posłaniu pannę.

— Naprawdę się zgadzasz? — Rozbawiły go słowa wpółżywej dziewczyny.

— Wygrałeś, zostanę twoją żoną. — Przeciągnęła się mocniej, ale wciąż miała zaciśnięte powieki.

Merick dotknął delikatnego lica kobiety, z którego biło ogromne ciepło.

— Pewnie ma gorączkę, majaczy. — Odwrócił się w stronę chłopaka, gotowy odejść bez niewiasty.

— Panie, to znaczy, że ją zostawiamy? Wyglądasz dziwnie. Czy coś ci jest? — Chłopak wyraźnie zaniepokoił się zachowaniem Mericka.

— Co? — Przebiegał wzrokiem po śpiącej kobiecie. — A tak, musimy iść, to znaczy… Zaraz… Co mieliśmy zrobić? — Szarpnął się za włosy i skierował wzrok na młodego giermka.

— Panie, przerażasz mnie, mieliśmy ją ocalić. I przypominam ci, że nie mamy wiele czasu.

— A tak, ocalić.

Zawrócił do śpiącej. Promienie księżyca rozświetlały jej postać. Leżała bez okrycia, ręce splotła pod żebrami, wyglądała słodko i niewinnie.

— Zostaniesz moją żoną, obiecujesz, kochana? — Uśmiechnął się zadziornie.

— Obiecuję.

Otworzyła powieki i wydawało się jej, że znów śni, gdyż jej oczom ukazał się ten sam mężczyzna, którego widuje jedynie w snach. I choć widziała przez krótką chwilę ten blask w oczach, odbity poświatą księżyca, ten sam, który ją paraliżował w sennych marach, to wiedziała, że jest tak samo piękny.

— Obiecuję — powtórzyła i ku zdziwieniu mężczyzny, zasnęła spokojnie.

— Panie — rzucił Bowen — nie ma czasu, musimy iść!

— A i owszem, masz rację, młody człowieku. Nie czas na oświadczyny, moja panno. — Próbował uchwycić ją wzrokiem, po czym podniósł dziewczynę, aby usiadła. — Ale oświadczyny przyjęte, rozważę to, pani.

Stękając, próbował postawić ją na nogi, lecz ta nie mogła ustać. Była zbyt słaba po trzydniowym głodzeniu i skutecznym uśpieniu nalewką lorda Aleca.

— Co oni z tobą zrobili, dziewczyno, że nie chcesz się obudzić? — Mężczyzna zarzucił ją sobie przez ramię niczym worek ziemniaków. — Nie ma wyjścia, będę cię niósł.

Wyszli na korytarz, Bowen przekręcił klucz w drzwiach, żeby po przebudzeniu nie od razu zauważono, że osadzona zniknęła. Mężczyzna, który im pomógł, a raczej nie przeszkodził w ich misji, zniknął.

— Miejmy ufność, że nie była to pułapka — wyszeptał Bowen.

— Nie sądzę — wycedził, sapiąc Merick. — Ten mężczyzna chciał nam pomóc.

— Chciał pomóc?

— Tak.

— A dlaczego? — Bowen nie dawał za wygraną.

— Nie mam zielonego pojęcia, ale liczy się, że chciał. Dość gadania, idziemy. Gdybyś nie zauważył, dźwigam, choć w sumie to nader lekki ciężar. — Spojrzał na niego stanowczo spod zwisającej mu na plecach Katarzyny.

Pospieszyli tą samą trasą, którą przybyli, aż doszli do wąskiego muru, ich jedynej drogi powrotu. Teraz już mogli przyczepić linę, nie wywołując zbyt wiele hałasu. Merick przywiązał do swego ciała dziewczynę, oplatając sznurem jej ramiona, aby się nie zsunęła. Wyglądało to tak, jakby siedziała mu na plecach. Był to jedyny sposób, choć nie łatwy, ponieważ Katarzyna wciąż była nieprzytomna.

Wpierw po linie zsunął się Merick razem z dziewczyną, a potem Bowen. Na dole czekały na nich ukryte w wysokich krzakach wierzchowce, z jednym zapasowym. Nie mogli posadzić dziewczyny samej. Merick wskoczył na czarnego ogiera jednym susem, potem Bowen podał mu ledwie żywą Katarzynę, tak by siedziała przed nim. Klacz przeznaczoną dla Katarzyny przymocował Bowen do swojego konia.

Ruszyli wolno, aby nie było słychać tupotu końskich kopyt. Katarzyna oparła się na ramieniu Mericka, wywołując na twarzy mężczyzny pewność, że uczynił, co uczynić należało. Bliskość kobiety, jej miękkie jak jedwab włosy, które go delikatnie łaskotały pod nosem, sprawiały mu przyjemność. Gdy oddalili się w głąb lasu, Merick popędził rumaka.

— Musimy jak najdalej odjechać od tego złowrogiego miejsca.

Jechali bez ustanku przez prawie cztery godziny, ale gdy w pewnym momencie Katarzyna zaczęła niebezpiecznie zsuwać się na boki i mimo swoich silnych ramion Merick nie był w stanie dłużej jej utrzymać, zarządził postój. Bowen pomógł mu zdjąć z wierzchowca bezwładną dziewczynę, po czym położył ją na miękkiej trawie.

— Czym oni ją karmili? Jest lekka jak piórko — oznajmił giermek i zabrał się za zbieranie gałęzi na rozpałkę.

Okazało się, że trzeci koń wybrał wolność, widać Bowen nie podołał sztuce wiązania.

— Będziemy musieli radzić sobie z tym, co mamy — skwitował Merick. — Następnym razem ja zabezpieczam tyły.

Merick przygotował dla śpiącej królewny posłanie ze swojego czarnego płaszcza, okrył ją mięciutko i delikatnie dotknął jej szyi, wyczuwając słaby puls, czym uspokoił siebie i Bowena.

— Żyje.

Pomógł Bowenowi rozpalić ognisko, które rozjaśniło okolicę i dało poczucie ciepła.

— Powinniśmy ją nakarmić, bo jeszcze umrze w drodze. — Merick wyciągnął z torby przypasanej do siodła swego wierzchowca suchy chleb i manierkę z wodą. — To musi wystarczyć, aż dojedziemy do opactwa. — Ujął delikatnie jej głowę, oparł na kolanie i jedną ręką podał jej butonierkę z wodą, a drugą przytrzymywał pod brodą, jakby tworzył z ręki mały talerzyk, na który zaczęły skapywać resztki niewypitej wody.

— Mmm… — zamruczała Katarzyna. — Woda. — Oblizała blade usta i delikatnie uniosła powieki. Spojrzała miękko w ciemnobrązowe oczy Mericka i od razu się uśmiechnęła. — Piękny, słodki mój sen — wymamrotała i znów zasnęła.

Mężczyzna zbladł. Bowen przypatrywał się pilnie, wyraźnie zaniepokojony niecodziennym zachowaniem przyjaciela. Tymczasem Merick chłonął twarz śpiącej, jakby cały świat w tej chwili zamarł, a pozostały tylko te dwie pary oczu.

— Czy nic…?

— Nic mi nie jest — odburknął, odgadując myśli swego giermka. — Dorzuć drew do ognia, bo przygasa.

Zdegustowany chłopak zmarszczył czoło i mamrocząc pod nosem, zaczął zbierać gałęzie do paleniska.

— Przecież widzę, ślepym nie jest, ale co mi tam. — Zmierzył znów Mericka, dotknięty do żywego. — Przecież ja to nikt, moje słowa to nic, ale i tak wiem swoje.

— Nie marudź, tylko dorzucaj do ognia.

— Mówię, że przez tę niewiastę będą kłopoty!

— Jakie to ma znaczenie? I tak jest za późno, razem się w to wpakowaliśmy i wytrwamy do końca.

Zaczęło świtać, niebo przybrało szary kolor, przez co Merick mógł bliżej się jej przyjrzeć. Dziewczyna się poruszyła i ręką dotknęła jego uda. Znów na moment otworzyła oczy, aby po chwili pogrążyć się w śnie.

Bowen przyglądał się Merickowi, który wyglądał jak porażony gromem z nieba. Siedział sztywno, wpatrzony w papierową twarz dziewczyny, jak gdyby był słupem soli, który za chwilę runie z łoskotem na ziemię.

— Wyglądasz, panie, jakby cię piorun poraził.

— Jej oczy…

Siedzieli, wpatrując się na przemian w siebie i iskry skaczące w przygasającym ognisku.

— Panie… — wyszeptał.

— Bowenie, myślę, że znam te oczy. — Zamyślił się na dłuższą chwilę. — Ciemne, zielononiebieskie, przypominają mi wzburzone morze. Znam jedną osobę, która mogłaby mieć takie oczy, jest w nich coś, sam nie wiem, tęsknota, opuszczenie….

— Raczej gorączka i zmęczenie — skwitował niewyspany chłopak.

— Nie, to nie to — ciągnął zamyślony, nie słuchając giermka. — Nie jest pięknością godną bogini, lecz gdy ujrzałem ją w blasku księżyca, wydawało mi się, że widzi mnie i przygląda się. Wiem, to szaleństwo, jakby mnie znała i… Sam nie wiem.

— Nie mów mi, panie, że nasze poszukiwania tu mają kres.

Merick posłał mu pełne zaskoczenia spojrzenie, ale przyszło mu to do głowy.

— Sam nie wiem, dziwnie się czuję, to pewnie zmęczenie. — Zatopił jeszcze raz spojrzenie w śpiącej dziewczynie. — Nie wiem, kim ona jest ani dlaczego uwięził ją lord. Wychodzi na to, że nic nie wiem. — Zatonął w myślach, sięgając wzrokiem w dal. — Ale coś czuję, jakby ciarki na plecach i jakby oplatało mnie na przemian to ciepło, to zimno, rozumiesz, Bowenie?

Chłopak zaprzeczył głową.

— Bije od niej takie gorąco, jakiego dawno nie czułem.

— To wyczerpanie i maligna, powtarzam, panie.

Merick zamyślił się ponownie. Oprzytomniał, gdy Bowen z całą siłą rzucił kawałek suchej gałęzi do ogniska, aż iskry wystrzeliły.

Siedzieli przez pewien czas w zupełnej ciszy. Nad głowami pohukiwał młody puchacz, który szykował się do ostatecznych łowów. Zmęczenie bardzo szybko dało się im we znaki i obaj posnęli, co nie było zbyt rozsądne, zważywszy na sytuację.

Rozdział 5

Jedwabna sieć

Nad ranem zrobiło się zimno, przez plecy Katarzyny przeleciał dreszcz. Wciąż spoczywała z głową na kolanach Mericka. Obudziła się i ujrzała pochylone liście drzew, gdzieniegdzie prześwitywało jasne, wiosenne niebo. Przepiękny śpiew ptaków docierał do jej uśpionych zmysłów. Wschodzące słońce poraziło ją, toteż jak najszybciej przymknęła powieki. Ja jeszcze śpię?! Ale gdy je ponownie otworzyła, sen nie zniknął. Poranna poświata zaczęła rozsyłać swoje złociste promienie, nieznacznie rozgrzewając jej zziębnięte ciało.

Pomacała ręką i poczuła miękkość, jakiej na pewno brakowało siennikowi w jej celi. Merick mruknął przez sen, czując jej dotyk. Katarzyna wbiła wzrok w twarz mężczyzny, na którego kolanach nadal leżała. Raptownie, mimo przejmującego zimna, zrobiło się jej bardzo gorąco, krew nagle uderzyła do twarzy, przez co jej lico przeistoczyło się w pąsowe róże. Zamarła. Zachwycający śpiew ptaków w jednej sekundzie zniknął, widziała tylko tę jedyną twarz, którą widywała w majakach nocnych, wszędzie by go poznała, świat już nie istniał. Był tylko mężczyzna o śniadej cerze i długich czarnych rzęsach, które spowijały kształtne oczy.

Spał jak słodkie dziecię, oparty o pień drzewa. Włosy miał czarne, a rozwichrzony kędzior opadł mu na czoło. Biała koszula, gdzieniegdzie już przybrudzona, przypominała strój, który widywała u swojego wuja, długie szaty przy mankietach były ozdobnie haftowane złotą nicią.

A może to kolejny rekwizyt z moich snów i gdy przetrę oczy, zniknie tak samo ulotnie, jak się pojawił? Odsunęła się raptownie od śpiącego mężczyzny, którego skutecznie wyrwała ze snu. A jednak marzenia przeistoczyły się w jawę, kiedyś wiele by dała, żeby tak się stało. Tymczasem gdy ujrzała twarz człowieka, o którym tak często śniła, siedziała, milcząc i wpatrując się, jakby oczy chciały pochłonąć go całego, słowa wykrztusić nie mogła. Coś uwięzło jej w gardle, coś zacisnęło jej usta. W końcu mężczyzna otworzył powieki, podniósł się i wyciągnął. Ziewając, obdarzył ją czułym uśmiechem, uwidaczniając bruzdy wokół ust.

To pełne spotkanie dwóch par oczu wyzwoliło w niej coś, czego nigdy jeszcze nie odczuła. Zdawało się, że słyszy radosny śpiew swej duszy, i prawie czuła, jak w rytm tego śpiewu tańczy serce. W ten oto sposób od zarania wieków rozplata i zarzuca swą jedwabną sieć prawdziwie wychodząca z duszy świata miłość.

Katarzyna potrząsnęła głową, przywodząc się do rzeczywistości, przetarła oczy i spróbowała coś powiedzieć, lecz o dziwo nie słyszała własnych słów. Czyżbym ogłuchła? Zastanawiała się, wciąż mamrocząc pod nosem.

— Witaj, waćpanna! — powitał ją Merick.

— Panie, kim jesteś i co ja tu robię? — Po chwili doszła do siebie na tyle, by wydusić cokolwiek. — Wszak pamiętam, jak z wieczora kładłam się spać w ce… w komnacie zamku lorda Enemy. Nic nie rozumiem, przecież sny nie ożywają. I kim jest ten drugi chuderlak? — Zatrzymała wzrok na leżącym naprzeciw chłopaku.

— Błogosławiona cisza. Miarkuję tak sobie, panie, że to nic dobrego nie wróży. — Chłopak zamruczał, porozumiewając się wzrokiem z Merickiem. Po chwili zaczął się podnosić, otrzepując ubranie z liści, i dodał: — Chuderlak… Zapewniam cię, pani, żem postawny mężczyzna i wszystko mam na miejscu. — Rzucił jej kozacki uśmieszek.

Mericka rozbawiła mina wiernego giermka, zaśmiał się głośno.

Jego barwny śmiech połaskotał jej zmysły. Na całym ciele poczuła, jak włoski stają jej dęba.

— Jak to, nie pamiętasz mnie, pani? — Wykrzywił usta w udawanym grymasie, głos głęboki niczym ocean przedzierał się do wnętrza serca dziewczyny. — A tego, jak ofiarowywałaś mi swoją rękę, też nie pamiętasz? — Wpatrywał się z rozbawieniem, bo mina jej wskazywała na to, że z zeszłej nocy nic w jej pamięci nie pozostało. — I owszem, tak, oświadczyłaś mi się, pani. A ja odrzekłem, no cóż, że rozważę tę możliwość. — Stojąc blisko wygasłego ogniska, skrzyżował ręce na piersiach, dumny i zuchwały, i czekał jej odpowiedzi albo w ogóle na jakąś reakcję.

— To niemożliwe — naprędce odparła, kręcąc się niespokojnie na swoim posłaniu z płaszcza. — Ja… ja nic nie pamiętam, ja tylko śniłam, tak mi się do tej pory zdawało — wyjąkała ledwie dosłyszalnie, wykręcając z lekka głowę w stronę drzew. — Te słowa w nocy nie były przeznaczone dla ciebie, panie. Tak przynajmniej przypuszczam — powiedziała znacznie głośniej.

— No, już dobrze — uspokajał zakłopotaną dziewczynę. — Pora się przedstawić. Jestem Merick Zahr Honestin, a to mój giermek i przyjaciel Bowen. — Poklepał po ramieniu chłopaka, aż ten pochylił się do przodu pod naporem ręki mężczyzny, lecz już po chwili wyprostował się, wypinając dumnie pierś do przodu. — Gościliśmy przedwczoraj w zamku w Dolgellau. Zdaje się, że to ty dałaś mi znak, pani. — Wyjął z kieszeni klejnot Katarzyny, przykucnął obok niej i włożył go w delikatną rączkę. — Zdaje się, że należy do ciebie. Tyś lady MR, nieprawdaż? Nie miałem pewności, lecz twoja ręka jest silna, a oko celne, z tej przyczyny wiedziałem, gdzie cię szukać. — Podał jej dłoń, aby mogła wstać. Rękawy sukni odsłoniły poraniony nadgarstek, mężczyzna zmarszczył czoło.

Wstała i skrzętnie skryła otarcia, unikając spojrzenia mężczyzny. Odwróciła się na chwilę, kierując wzrok w niebieskoszarą przestrzeń nieba, i bezdźwięcznie mówiła do siebie: „Przyjacielu nędznika, uratowałeś mnie, dzięki Ci”. Ucałowała skarb ojca, wcisnęła go na nowo na palec i odwracając się, odezwała cicho, z nutą nostalgii i przeszklonymi oczyma.

— Ta pamiątka wiele dla mnie znaczy. — Dotykając pierścienia, wbijała wzrok w Mericka. — Jest w mojej rodzinie od dawna, ale dla mnie… — spuściła wzrok — większą wartość ma to, że przekazał mi go ojciec przed śmiercią. Położyłam na szali tak ważny relikt i mogłam utracić go na zawsze, nigdy więcej nie zaryzykuję jego straty. Ojcze, wybacz… Z drugiej strony opłaciło się. — Po jej policzkach potoczyły się słone łzy.

— To złoto damasceńskie ma ogromne znaczenie, znam osobę… — rzekł, ale po chwili zamilkł.

Podniosła wzrok, spojrzał w jej załzawione oczy. Nie ma chyba takiego twardego serca, które pozostałoby nieczułe na łzy. W duszy Mericka zaczął się taniec, gdy patrzył na cichą i kruchą istotę, jaką w tej chwili zdawała się Katarzyna.

Dziewczyna prędko ocknęła się ze smutnego letargu, w jaki wpadła, i zapytała:

— Silna ręka, celne oko? — Otarła mokre oczy, była nader zakłopotana, zupełnie nie wiedziała, o co chodzi.

— Jak mniemam, pani, twa misa z jadłem wylądowała na głowie Bowena. — Ogarnął wzrokiem chłopaka, który pomału zaczął składać swoje posłanie, bezwiednie gładząc obolałe miejsce.

— Zaiste, wyrzuciłam cynowy półmisek ze strawą, bo mi nie smakowało, ech… przepraszam, Bowenie.

Jej źrenice, niczym lazurowe, łagodne morze w popołudniowy letni dzień, wzbudziły zaufanie chłopaka, który skinął głową, przyjmując przeprosiny. Nikt nie mógł oprzeć się takiemu spojrzeniu. W serce Mericka wpłynęła lawa gorąca.

Po chwili dodała:

— MR to inicjały mojej matki. Nazywam się Katarzyna de Ridic, córka Henry’ego i Mary, pani na włościach zamku On The Hill w hrabstwie Cheshire. Mój wuj Cedrik z pewnością rozesłał wici o moim zaginięciu. Owszem, to mój klejnot i mój, jak widzę, celny rzut, ale sądziłam, że odjechaliście. Widziałam wszak wasz odwrót i straciłam światełko nadziei, ale dziękuję, naprawdę gorąco dziękuję! — Uśmiechnęła się szczodrze.

Mężczyzna lekko skłonił głowę, nie spuszczając z niej oczu.

— Ale coś rzekłeś, panie, a ja ci przerwałam — wtrąciła, poprawiając swoją suknię — o złocie damasceńskim.

— Już nie pamiętam, com mówił. — Zwęził oczy i zmarszczył wysokie czoło. — Wiem tylko, że wdzięczność należy się również twemu strażnikowi, pani, gdyż jakimś cudem nie zaalarmował naszego włamania, a wręcz okazał się pomocny.

— Strażnikowi? — Zastanowiła się i po chwili wiedziała, o kogo chodzi. — Fortunat… — wyszeptała w zamyśleniu. I tylko ona, tak jej się zdawało, wiedziała, dlaczego im pomógł.

Jej lico ponownie nabrało rumieńców, gdyż jej wzrok zatrzymał się w głębokich oczach Mericka. Chciała się odwrócić, lecz poczuła nagły zawrót głowy spowodowany przegłodzeniem, zachwiała się. Merick natychmiast podskoczył i chwycił ją za ramię, podtrzymując całym swym ciałem.

— Nic ci, pani, nie jest? — zapytał zaniepokojony.

Ich twarze prawie się dotykały. Stanęli tak blisko siebie, że Katarzyna na nowo zrobiła się blada. Cała tonęła w jego migdałowych oczach, zawroty głowy wróciły, lecz tym razem z innego powodu. Mężczyzna obsypywał ją swoim badawczym spojrzeniem, a ona, jakby sparaliżowana nagłym bezwładem, nie mogła oderwać od niego wzroku. Czuła jego oddech na swoich ustach i pragnęła tylko jednego.

Jak mój sen mógł stać się uchwytny? Czy to magia? Łamała sobie głowę.

Stali tak przez moment, a Katarzyna chciała, aby ta chwila nigdy się nie skończyła. Nigdy nie czuła takiej przemożnej chęci, aby czas stanął w miejscu. Jego ramiona były tak prawdziwe, choć tak nierealne. Tak miękkie, a jednocześnie silne, stwarzające poczucie bezpieczeństwa, a mimo to czuła panikę i roztrojenie. Zapach jego skóry wdzierał się w jej nozdrza, wyzwalając dreszcz podekscytowania i oszołomienia. Niemal słyszała bicie jego serca. A może to jej tak głośno waliło?

Nagle przed jej oczami pojawił się Henry de Ridic, gdy na łożu śmierci wkładał w jej rękę część woluminu z treścią testamentu. Coś mówił, szeptał niesłyszalnie. Katarzyna nigdy nie dowiedziała się, co chciał jej powiedzieć. Matka też nie odgadła znaczenia słów umierającego męża. Ale samo to wspomnienie wystarczyło, aby oprzytomniała. Wiedziała, co oznacza dla niej zachowek ojca. Szczęśliwa miłość nie była jej pisana.

— To tylko głód — odezwała się, spuszczając głowę, po czym odsunęła się od niego na bezpieczną odległość.

Co się z tobą dzieje, dziewucho? — skarciła się w duchu. Moje postanowienie po śmierci matki nie zmieniło się, muszę być nieugięta — słowa dudniły w myślach niczym dzwon kościelny.

— Posilimy się w drodze, pani. Musimy ruszać. Strażnicy pewnie zauważyli twoje zniknięcie. Nie mamy czasu na polowanie, musi nam wystarczyć chleb.

Przypatrywał się jej swoimi ciemnymi oczyma, a ona na nowo poczuła ucisk w żołądku.

— A podziękowania przyjęte, lecz zważ, że narażaliśmy dla ciebie nasze życie, pani. A nawet dobre imię, gdyby oczywiście okazało się, że moje przeczucie mnie zawiodło.

— Samo uratowanie damy z opałów powinno być nagrodą dla przezacnego rycerza, oczywista jeśli on takowym jest. Lecz widzę, panie, żeś strasznie zadufany w sobie i nie odkryłeś jeszcze, co to honor rycerza! — Katarzyna rzuciła mu przeszywające spojrzenie.

— Zapewniam cię, lady Katarzyno, że honor rycerza nie jest mi obcy i wiem, co zacny, jak go nazwałaś, rycerz ma obowiązek czynić. To prawda, nie zawsze byłem rycerzem, lecz od jakiegoś czasu tu, w Anglii dzierżę to godne miano dzięki waszemu szlachetnemu królowi. Ale wracając do sedna sprawy, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, moja droga Katarzyno — zwrócił się lodowatym głosem — za mój skrzętnie wykonywany obowiązek wobec kobiety w potrzebie ściga mnie i mojego kamrata banda obwiesiów, którzy nawet nie słyszeli o takim słowie jak honor.

— Cóż oznacza tu, w Anglii? Czy w innym kraju nie jesteś rycerzem, panie? — Zaciekawiła ją ta uwaga.

— Jak zapewne widać, pani, nie pochodzę z twego kraju. — Ukłonił się w jej stronę. — Jestem wojownikiem, a to jest bliskie waszemu rycerstwu. Twój król uczynił mnie rycerzem, widać miał ku temu powód, pani. — Cisnął w jej kierunku urażone spojrzenie, zaciskając nerwowymi ruchami siodło.

Bowen był pewien, że zauważył błyskawicę pomiędzy tymi dwojga.

— Burza wisi w powietrzu — chlapnął. — Powinniśmy ruszać.

Merick zerknął na niego zachmurzony, po czym wskoczył na wierzchowca i wyciągnął rękę do dziewczyny. Ogarnęło ją nagłe przerażenie. Kim on jest?! — zastanawiała się, marszcząc przy tym brwi.

— Mam jechać z tobą, panie, na jednym wierzchowcu?

Gorąco oblało jej policzki, obruszyła się i nie zamierzała wcale wskakiwać na siodło. Być tak blisko człowieka z jej marzeń sennych byłoby dla niej niezręczne. Dlaczego Pan Zastępów przysłał jej na pomoc tego człowieka, czy wydobył go spod czeluści? I dlaczego nie może przestać połykać go wzrokiem, dlaczego jej serce tak się wyrywa, a jednocześnie coś ją powstrzymuje, nie pozwala się do niego zbliżyć, jakby coś w niej toczyło bitwę? Zupełnie tego nie rozumiała.

— A masz, pani, inny wybór? Mieliśmy dla ciebie wierzchowca, lecz niestety straciliśmy go.

Zmierzył karcąco Bowena, przez co chłopak poczuł palące wyrzuty sumienia.

— W sumie to nie był przydatny, gdyż o ile pamiętasz, pani, byłaś nieprzytomna dzisiejszej nocy — dodał, widząc jego skruchę. — A może chcesz tu pozostać, aby lord pochwycił cię na nowo w tym lesie? W zasadzie zeszłej nocy wcale ci nie przeszkadzała moja obecność, wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że jesteś wysoce rada z mego towarzystwa. — Obrzucił ją ciepłym spojrzeniem. — To jaka jest twa decyzja, pani?

Wyciągnął ponownie do niej rękę, widziała w nim dobroć, ale instynktownie czuła, że to nie najlepszy pomysł siedzieć tak blisko człowieka, który przeobraził się z jej fantazji w autentyczną rzeczywistość. W jej głowie szalał mętlik.

— Wszakże mam wybór, pojadę z twym giermkiem, panie. Jest chudszy i łatwiej nam będzie pomieścić się w siodle. — Podeszła do wierzchowca Bowena, a ten co tchu pomógł jej wsiąść, usadowił ją z przodu siodła, unikając wzroku swego pana.

Merick, zaciskając szczękę, zapatrzył się w dal. Nie uszło to uwadze młodzieńca, wiedział, że zaczęła się nowa epoka w ich życiu. Do tej pory jego pan, spokojny i nad podziw zrównoważony, nie wykazywał oznak zdenerwowania wobec niewiast.

— Dokąd jedziemy, panie? — zapytała, gdy ogier Bowena podjechał bliżej Mericka.

— Mam zamiar zmylić nieco Aleca, twojego niedoszłego małżonka. Jedziemy do opactwa, ale nie w Chester, tylko do cystersów niedaleko Wrexham do Llangollen. Tam najesz się do syta, bo ten twój lord chyba nie lubuje się w pulchnych pannach. Nie karmił cię, pani? Wyglądasz jak szkielet mojej babki!

— Wręcz przeciwnie, jadłam do syta. Z początku nawet obficie, lecz to ja nie chciałam raczyć się jego dobrami, gdy mnie osadził jak więźnia w celi — postanowiła wyjawić im przynajmniej część jej historii. — Zanim mnie tam uwięził, był niezwykle miły i starał się o moje względy, lecz gdy nie robiło to na mnie wrażenia, po złości wpakował mnie do wieży. — Po chwili dodała: — A mężem moim to on nigdy by nie został, już nie licząc tego, że ja nigdy bym się nie zgodziła. — Nikt nie musi wiedzieć o mym wcześniejszym planie, w którym to miałam udawać, że przegrałam i niby mu uległam. — Chodzi jeszcze tu o testament mego ojca.

— Czyżby? Skoro twe nocne słowa, lady, nie były przeznaczone dla moich uszu, to czyż nie lord miał je usłyszeć? Wartko się poddałaś, pani. Myślałem, że angielskie niewiasty są niezłomne!

Zakpił z niej, a to ją rozzłościło. Czy on myśli, że wszystkie kobiety są słabe i nie mają w sobie ani krzty sprytu?

— Nic o mnie nie wiesz, panie, przeto słowa twe nie są zgodne z prawdą. Angielskie damy cechują nie tylko siła i rozum, lecz także spryt, zaradność i wierność. A nadto obmyśliłam zręczny plan po tym, gdy zrozumiałam, wszak jak się okazuje zbyt pospiesznie, że moje znaki nie zostaną rozpoznane.

— Chciałaś go uwieść?! — Merick rzucił jej nieco pogardliwe spojrzenie.

Rozgniewało ją pełne nieposzanowania spojrzenie. Jak on śmie, przecież nic o mnie nie wie? Zbierała swoje myśli, lecz po chwili opanowała się i spokojnym tonem rzekła:

— A jakżeby, miarkowałam, jak uwieść, zawładnąć lordem i jego ciałem, aby płonął żarem pożądania na moje jedno ciche poruszenie. — Zerkała na niego spod rzęs, posyłając mu rozmarzone spojrzenie. — Tak by w niemocy swych żądz pragnął mnie aż do bólu, pałając żywym ogniem, tak że w końcu oddałby mi swoją duszę, a ja pochłonęłabym go całego w uścisku niebiańskiej miłości. — Po krótkiej ciszy, w której tylko wiatr wtórował słowom niesionym przez leśne echo, dodała: — Powiedz, panie, poznałeś już może tę jedyną magię miłości, którą zgłębiły jedynie nieliczne niewiasty? Czy widziałeś, jak upada całe królestwo z powodu żądzy posiadania kobiety namiętnej i powabnej jak motyl, silnej i władczej jak lwica?

Ni stąd, ni zowąd bardzo nisko nad nimi przeleciał puchacz. Bowen przełknął głośno ślinę, oglądając się za ptakiem.

Merick, wpatrując się w jej lico, nie mogąc oderwać od niej zaskoczonych oczu, zacisnął usta i świdrując zmrożonym spojrzeniem jej osobę, rzekł:

— Niewiasto, igrasz z ogniem. Widziałem więcej, niż twoje serce mogłoby przyjąć i zrozumieć.

Głos mu drżał, a Katarzyna nie posiadała się z radości. Wydawało jej się, że pokonała go w słownej potyczce. Zagrywka na moją korzyść, uznała. Trwała w przekonaniu, że ma władzę nad słowami i że jej wypowiedź ugodzi w męskie ego, lecz nie zdawała sobie sprawy, że dźgnęła o wiele głębiej.

Zdezorientowany Bowen przygładził ręką czarne włosy dziewczyny, jakby przed chwilą ujrzał tam samego diabła.

— Pani, chyba nie jesteś wiedźmą?!

— Nie zerkaj tak na mnie, Bowenie, na razie nic ci nie grozi. Przynajmniej tobie — dodała, spoglądając w stronę Mericka. — Wszakże zapewne znacie legendy o płomiennoczerwonych niewiastach, których pokarmem stała się krew licznych zuchwalców, którzy byli na tyle nieostrożni, że zapuścili się w głąb głuszy gęszczy walijskich?

— Jakoś mi to umknęło — wycedził z wahaniem, drapiąc się po karku.

Mężczyźni wymienili spojrzenia. Bowen miał coraz mniej pewną minę.

— Nie traktuj tego poważnie, lady stroi sobie z ciebie żarty, chłopcze.

Wtenczas ni stąd, ni zowąd na drogę wbiegł samotny, szary wilk. Zwierzę szczerzyło kły, uszy miało postawione i najeżoną sierść, z pyska ciekła mu ślina. Konie stanęły dęba, kopały ziemię i parskały nozdrzami. Merick natychmiast zareagował, chwycił swój bułat i przekładając prawą nogę nad końskim łbem, prawie bezszelestnie zeskoczył na ziemię. W momencie, gdy chciał już zadać cios niespodziewanemu wrogowi, Katarzyna krzyknęła:

— Nie! Zaczekaj!

— Jeśli tego nie uczynię, może nas zaatakować! — krzyknął, nie odwracając głowy od drapieżnika.

— Tak, być może, lecz jeśli to uczynisz, to z pewnością będziemy w tarapatach. Spójrz w lewo — dodała.

Mężczyzna ostrożnie przeniósł swój wzrok, starając się nie tracić z oczu włochatego przeciwnika. Zza drzew wyłoniła się wilcza wataha. Ich szaroniebieskie ślepia wpatrywały się bez mrugnięcia w stronę ludzkich intruzów. Stado liczyło ośmiu dorosłych i dwa młode. Alfa, szczerząc kły, stał na przodzie, ciało miał lekko przykucnięte, ogon sztywny. Jego postawa świadczyła, że jest gotowy do obrony i ataku.

— Ta przed nami to wilczyca, jeśli ją tkniesz, samiec alfa nie odpuści i będzie nas ścigał, aż w końcu dopadnie. Ona należy do niego, nie możemy zrobić jej krzywdy. To ich terytorium, to my tu nie pasujemy. W tej chwili nas nie atakują, tylko się złoszczą.

— Złoszczą się?! — wtrącił z oburzeniem Bowen. — Skąd ta pewność?

— Ojciec mnie tego nauczył. Pokazywał mi wilcze zachowanie, zawsze gdy razem polowaliśmy i spędzaliśmy całe dnie, a nawet noce w lesie.

— To cóż robimy, lady? Jeśli nie ja, to kto może nam teraz pomóc? — zapytał Merick.

— Spróbuję ja, pozwól mi — mówiła ściszonym głosem.

— Uważasz, pani, że sobie nie poradzę? — Był coraz bardziej zirytowany i dał temu wyraz.

— Wiem, że sprostasz temu wyzwaniu. — Spojrzała mu głęboko w oczy. — Lecz czuję, że tym razem wilczyca nie czeka na walkę.

Merick wiedział, że dziewczyna ma rację, pokiwał głową na znak zgody.

Katarzyna pogładziła po karku konia, pochyliła się do przodu i szepcząc do ucha, uspakajała zwierzę, które poddawało się jej kojącym słowom i dotykowi. Wycofała go na bezpieczną odległość, tak by móc swobodnie zsiąść. Wyciągnęła rękę do przodu i nucąc rzewną melodię, posuwistym krokiem przemieszczała się w stronę wilczycy.

— Wilk wyje w lesie w nocy, on chciałby, lecz zasnąć nie może. Głód okrutny rozdziera jego wilczy żołądek i jest zimno w jego norze…

— Oj, to chyba nienajlepszy pomysł — wtrącił Bowen. — Śpiew ma nam pomóc, pani?

Tak, ja też żywię tę nadzieję, że leśni i wygłodniali wojownicy nie rozzłoszczą się na moje zapomniane nuty. Tak dawno temu ją nuciłam i mogłam coś pomylić. Lecz tak naprawdę pamiętam, że zwierzęta czmychały przed głośnym zawodzeniem ojca, a jego tu nie ma. Wspomnieniami wróciła w ciemną, zimną noc, gdy z ojcem i Ralfem przemierzała lasy w ich hrabstwie.

— Tej kołysanki nauczył mnie tatko, może to je uspokoi i dadzą nam odejść. A teraz nie przerywaj i bądź łaskaw zamilknąć, szukam weny. — Nie dawała po sobie znać, że jej dusza cienko śpiewa, a serce bije niczym grzmiący taraban. Prawie bezszelestnie przesuwała się naprzód stopa za stopą, subtelnie nucąc senną pieśń: — Bracie wilku, szlachetny wilku, nie przychodź tu. Smutny wilk wyje w nocy, wyje i jęczy z głodu. Lecz ja wskażę mu drogę prostą i krainę bezbrzeżną. Pokażę mu piękny świat. Bracie wilku, dzielny wilku, tyś jest leśny chwat. Biegnij, gdzie dziki ląd niesie wolność potężną…

Podeszła na wyciągnięcie ręki, Merick wciąż stał w gotowości. Wilki też. W tej chili nuciła coraz ciszej tylko samą melodię, prawą rękę wciąż wyciągała w stronę wilczycy. Chciała podnieść lewą, lecz w tym momencie południowe słońce odbiło się w klejnocie pierścienia. W zielonych oczach wilczycy błysnęło światło.

Wadera spuściła głowę, po czym zaczęła kichać i parskać. Wyciągnęła szyję do góry i zaczęła wyć. Katarzyna zesztywniała, też dostrzegła błysk.

— No i masz, wściekła się — zawodził z wyrzutem Bowen. — A jednak twój głos, lady, nie zadziałał cudu.

Dziewczyna, odwracając się w stronę struchlałego chłopaka, zmierzyła go ostrym wzrokiem.

W tej samej chwili wilczyca przestała się jeżyć i zamilkła. Stanęła bokiem do Katarzyny, rozejrzała się, jakby sprawdzała, czy aby na pewno może darować życie pozostałym, i podkulając ogon, rozpoczęła odwrót w stronę czekającej w gotowości watahy. Zwierzęta stały przez chwilę nieruchomo, jakby przekazywały sobie myśli i spostrzeżenia. Samica obejrzała się jeszcze w stronę Katarzyny, zawyła, a za nią pozostałe.

Ciarki przeleciały przez plecy dziewczyny. Wtedy wszystkie wilki zniknęły w zaroślach lasu. Katarzyna, zamykając oczy, głęboko odetchnęła.

— Tak po prostu odeszły?! — rzucił Bowen.

— Czy kiedyś udało ci się poskromić wilki, pani? — zapytał Merick oczarowany jej postawą.

— Poskromić? — Zastanowiła się, wciąż myśląc o pierścieniu na palcu. — Nie, ja pokazałam im tylko lepszą drogę.

Tak naprawdę wiedziała, że jej śpiew nic tu nie zdziałał, że to żadne jej moce, a jedynie zbieg świetlnych okoliczności. Spojrzała na pierścień. Jej ojciec też podnosił dłoń i zwierzęta lasu pierzchały. To nie przypadek.

Lecz już po chwili, uśmiechnęła się tajemniczo. Bowen podał jej rękę, aby wskoczyła na konia. Dziewczynę ogarnęły duma i pewność siebie. Mimo wszystko to za jej przyczyną wataha postanowiła ich nie atakować. A ponieważ humor jej wrócił, postanowiła zabawić się, drażniąc mężczyzn.

— Zatem, wracając do twego pytania, wiedz, drogi Bowenie, że moja prababka miała krwistorude włosy. — Wpatrywała się prosto w Mericka, czując jednocześnie świdrujące spojrzenie i gorący oddech młodego giermka.

— Wiedziałem. — Wziął głęboki oddech i ze świstem wypuścił powietrze.

Na wcześniejsze pytanie wprost nie odpowiedziała, trochę niepewności nie zaszkodzi. Obdarowała Bowena ckliwym uśmiechem, szczerze polubiła tego chłopaka. Z jego oczu biła ciepła nuta zaufania. Był młody, całkiem przystojny i nie taki zadufany w sobie jak niektórzy. Rzuciła okiem w stronę młodego rycerza, chcąc zgłębić reakcję na własne słowa. Merick milczał.

— A teraz pospieszmy się, straciliśmy dużo czasu, a ja mimo wszystko nie chcę wracać pod troskliwe skrzydła Aleca.

Dziewczyna wciąż czuła przeszywające spojrzenie wilczycy. Zastanawiała się, dlaczego tak nagle odeszła. Wiedziała, że to nie słowa ani pieśń ją odstraszyły. Ona też widziała blask klejnotu. I czuła, że jego światło zaczęło rozjaśniać jej drogę. Przenigdy nie mogę go utracić.

Pognali pustą drogą wzdłuż ciemnego lasu, w ciągu dwóch dni powinni dojechać na miejsce. Cystersi mieli im pomóc. Merick przekonał się już, że mógł liczyć na ich życzliwą dłoń. Ostatnio korzystał z ich rad i ziół, które hodowali w swoich ogrodach. Miał wśród nich kilku przyjaciół. I mimo że opactwo nie było po drodze do posiadłości Katarzyny, postanowili nadrobić trochę drogi, ażeby zmylić hrabiego Enemy. Nie jechali do hrabstwa Cheshire przez Corwen, a w stronę Llangollen. Wcześniej musieli rozstać się z Romerem i bryczką, których wysłali do Wrexham Castle. To również miało nieco zmylić lorda, który mógłby udać się w pościg za ich przyjacielem, oni zaś zyskaliby trochę na czasie.

Gdy podjechał bliżej, Katarzyna zwróciła uwagę na jego pięknie zarysowany profil.

— Zdaję sobie sprawę z tego, że jeśli lord naprawdę chciał zawładnąć twoim majątkiem, a nawet tobą samą, pani…

Te słowa sprawiły, że doznała uczucia ogarniającego gniewu.

— To nie odpuści nam tak łatwo, będzie nas bezwzględnie ścigał — ciągnął swoją myśl. — Nie znam go zbyt długo, lecz mam przeświadczenie, że to krwiożerczy typ. Jest jak ten wilk spotkany po drodze, nie odda swojej zdobyczy.

— Nie jestem niczyją zdobyczą, a już z pewnością nie należę do lorda Enemy! — wykrzyknęła, kipiąc gniewem. — I do nikogo nie będę należeć.

Merick, zaciskając szczęki, odwrócił głowę. Rozejrzał się po horyzoncie, wypatrując zagrożenia.

— Wpakowałeś się w niezłą kabałę — oznajmił niezbyt głośno, a jego słowa odleciały wraz z wiatrem.

— Cóż mówisz, panie? Nie słyszałem! — krzyknął Bowen galopujący razem z Katarzyną tuż za nim.

— Nic, tylko głośno myślę, absztyfikancie.

— To proszę nieco głośniej myśleć, bo do moich uszu niewiele dociera, a jako dobry sługa swego pana muszę znać waści refleksje, żeby mu lepiej służyć. — Po czym dodał tylko do uszu Katarzyny: — Albo, żeby wiedzieć, czy mamy szansę wyjść z tej wyprawy bez szwanku.

Dziewczynę rozbawiło zachowanie chłopaka, choć słowa z lekka nią potrząsnęły. Jak to czy mamy szansę? Innej możliwości nie dopuszczała. Odwróciła się do niego i z maleńkim promykiem słonka odbitego w jej oczach, szepnęła mu na ucho:

— Podobasz mi się, Bowenie.

— I mnie wydaje się panienka nie najbrzydsza. — Spłonił się rumieńcem.

Merick nagle spiął rumaka i pogalopował do przodu.

— Patrzcież, cóż za komitywa! — stwierdził głośno i wyraźnie, tak by go usłyszeli.

— Panie, ja po prostu mam wrodzony urok i umiem go wykorzystać, nieprawdaż? — Skierował spojrzenie w stronę rozbawionej dziewczyny.

— Ajuści, widzę! — Merick huknął na niego i obrzucił go złowieszczym spojrzeniem, na co chłopak spotulniał i nie odezwał się już do swego pana.

Gdyby spojrzenie mogło zrzucać z konia, Bowen z pewnością leżałby na ziemi. Merick popędził rumaka i pocwałował daleko do przodu.

— Czy on często jest taki? — zapytała zirytowana Katarzyna.

— Czy często? A czy słońce wschodzi co rano i czy po skończonym dniu nastaje noc? Jak najbardziej, lady Katarzyno, tak jest zawżdy! — I zamilkł na dobre.

Popędzili cwałem za oddalającym się mężczyzną.

A mimo to jesteś z nim i zdaje się, że ci na nim zależy — snuła nici przypuszczeń. Kim jest człowiek z moich snów, zali naprawdę to on?

Jechali teraz miarowo i jednostajnie, Katarzyna zrobiła się senna i zmęczona. Oparła się o ramię milczącego chłopaka i zapadła w sen. Śniła o tym samym mężczyźnie co zawsze. Był wysoki, dobrze zbudowany. Wokół niego unosiły się aromatyczne nuty. Widziała piękne brązowe oczy, wąskie jak u lisa, w których malowały się ból i tęsknota. Wyciągał do niej rękę. Katarzyna chciała do niego podejść, przyciągał ją do siebie skrywanym w głębi duszy uczuciem, dalibóg, tak bardzo chciała go dotknąć, lecz znów spływała z góry jak złowróżbny omen ta sama, bladoniebieska, iskrząca się gwiazda, która powoli zasłaniała twarz ukochanego. Mężczyzna rozmywał się, a ona czuła, jak z jej serca odpływa życiodajna krew. Chciała krzyczeć, aż w bólu i płaczu zbudziła się zlana potem.

— Przykry sen? — Merick podjechał bliżej gniadego rumaka Bowena i posłał jej niezwykle miękkie, wrażliwe spojrzenie.

— Nie, zdaje się… sama już nie wiem. — Nie wiedziała, czy to jawa, czy nadal śni, gdyż na twarzy Mericka odnalazła tą samą czułość co w mężczyźnie swoich snów. I pragnęła teraz, jak nigdy dotąd, dotknąć tych dłoni na jawie. Poczuć go realnie.

— Może powinniśmy odpocząć, pani? Wycierpiałaś się w ostatnim czasie.

Zapytał z ogromną troską, a ona chciała, aby wziął ją i przytulił do siebie, osłonił swoimi opiekuńczymi ramionami, by nikt już nie mógł zrobić jej krzywdy. Zupełnie nie rozumiała, co się z nią dzieje, przecież w ogóle go nie znała, a mimo to przeżywała coś w rodzaju więzi między dwojgiem dusz, jakby obecny był w jej życiu od zawsze. Jakby krążył w jej krwi i roznosił w jej ciele całego siebie.

— Nie, nie trzeba, chcę odjechać jak najdalej od lorda.

Spuściła wzrok, gdyż nie była pewna, czy długo wytrzyma z dala od mężczyzny, za którym kiedyś tak tęskniła, a teraz, gdy go już odnalazła, nie potrafiła poradzić sobie z plątaniną uczuć we własnym sercu. Z jednej strony prawdziwy on i jego głębokie spojrzenie, z drugiej strach, który przyszedł wraz z marami sennymi. Wiedziała też, że nie może przeciwstawić się woli ojca oraz własnej obietnicy.

Nie zamienili już ze sobą słowa, nie wymienili spojrzeń, gdyż do końca podróży do opactwa była jakby w innym świecie. Nie tu, obok niego, tylko gdzieś, gdzie ten mężczyzna nie docierał.

Rozdział 6

Nie będziemy czekać aż sto lat

Dotarli do opactwa Valle Crucis Abbey w Llangollen pod koniec drugiego dnia jazdy, gdy zaczęła się już szarówka. Klasztor wyglądał okazale. Cały był wyłożony białym kamieniem, co nadawało mu niezwykle surowy charakter. Wokół rozciągał się wysoki biały mur, lecz nie na tyle, by zakrywać wielką budowlę.

Merick zastukał dużą kołatką w kształcie wielkiego koła w dubeltowe drewniane wrota. Przez niewielkie okienko, po dobrej chwili, wyjrzał jakiś stary mnich.

— Merick! — krzyknął z radością w głosie i czym prędzej zaczął manipulować przy zasuwie.

Zakonnik wybiegł z szeroko rozwartymi rękoma, porwał w swe zgrabiałe ramiona mężczyznę i szybkim ruchem głowy zaprosił do środka.

Przy bramie stał jeszcze jeden mnich, nieco młodszy od znajomego Mericka. Wcześniej ojciec Francis, który pełnił funkcję szafarza klasztornego, przyszedł zmienić furtiana, by ten mógł spokojnie udać się do refektarza na wieczerzę. Teraz młody mnich wrócił i ojciec Francis miał właśnie odejść, gdy niespodziewanie zastukali goście. I to on postanowił przywitać przybyszy.

— Nie jestem sam, ojcze Francis. — Wskazał na siedzących jak para kochanków na jednym koniu. — Przyjechała z nami hrabianka Katarzyna de Ridic.

— Przecież widzę, stary to ja może jestem — uciął cierpko — ale oczy mam i widzę więcej niż inni. — Pokiwał zakapturzoną głową i jedną ręką dotknął szerokiej piersi, a drugą zaprosił ich do środka.

Wjechali na dziedziniec, na którym Katarzyna nie ujrzała innych zakonników, tylko rozbiegane dzieci w różnym wieku. Małe szkraby, gdy tylko zobaczyły Mericka, natychmiast go osaczyły i wyciągały do niego swoje drobne rączki. Mężczyzna wziął na ręce jedną, najładniejszą dziewczynkę o kasztanowych, długich włosach i gładząc jej piękne loki, stwierdził:

— Ta piękność zostanie moją żoną. — Pocałował ją w policzek.

Spoglądał przy tym błyskotliwie na Katarzynę, wywołując na jej twarzy rumieniec.

Dzieci zaczęły się śmiać i podskakiwać, a ten przyjemny dźwięk połaskotał wrażliwe serce dziewczyny. Merick postawił swoją przyszłą wybrankę na nóżkach i dał jej coś do rączki. Katarzyna nie zdołała zobaczyć, co to było.

Bowen podsadził dwójkę dzieciaków na swojego konia i zaprowadził zwierzęta do stajni na tył klasztoru.

Cystersi opiekowali się ludnością lepiej, niż czyniło to państwo. Stworzyli szkołę przyklasztorną i sierociniec dla maluchów, przez co zaskarbili sobie przychylność okolicznych mieszkańców.

Dziedziniec był obficie obsadzony roślinnością. Wśród licznie rozwijających się drzew ptaki radośnie wyśpiewywały wieczorną melodię. Katarzyna zatrzymała się na chwilę, aby wsłuchać się w dźwięki natury. Przystanęła obok dużej jabłoni. Wciągając zapachy nadziei, oparła zmęczone ciało o szorstką korę, lecz po chwili poraził ją błysk.

Spojrzała przed siebie, wzrok jej przykuł mężczyzna. Przy wejściu prowadzącym na dzwonnicę, opierając się o masywny kij, stał młodzieniec o długich, białych włosach. Dyskretnie pomachała, a on nie pozostał obojętny i odwzajemnił jej uśmiechem, subtelnie wyciągając rękę, jakby chciał dać jej znak. Widziała go już wcześniej, gdy siedziała osadzona w wieży Dolgellau. Twarzy nie rozpoznała, gdyż w dali było to niemożliwe, ale postawa tego młodzieńca oraz ubiór świadczyły, że raczej to był on. Odziany w białe szaty i opasany złotym sznurem nie wyglądał jak pozostali mnisi. Cystersi mieli czarne płótno przecinające biały habit, czarny pas i zawieszony nań czarny, dość spory różaniec. Do tego miała wrażenie, jakby wokół jego osoby unosiły się świetliki lub inne światełka. Radosna aura sprawiła, że poczuła rozpromienienie, stała oczarowana.

Jakim cudem znalazł się tu przed nami? A może raczej powinnam się bać? Kto wie, czy to nie szpieg nasłany przez Aleca? Analizowała, choć wewnętrznie czuła, że ten człowiek nie chce jej skrzywdzić. Wiadome było, że chłopi pomagali zakonowi w pracach ogrodniczych.

— Kim jest mężczyzna o tak zacnych rysach w waszym klasztorze, może to książę jaki? Czy wpuszczacie tu każdego? — zapytała zakonnika, wskazując na dzwonnicę, lecz kiedy się odwróciła, nikogo już tam nie było.

— Nie wiem, o kim mówisz, waćpanna? — odpowiedział mnich. — I tak, użyczamy ochronkę każdemu, kto potrzebuje schronienia czy też pomocy albo sam wsparcie niesie. Nie odmawiamy nikomu. — Uśmiechnął się szeroko.

Dziewczyna rozejrzała się dookoła, rzeczywiście nikogo już nie ujrzała. Czy to znowu moje omamy? Myśli niczym świszczące strzały przebiegały przez jej głowę. A może ja oszalałam? Może to głód sprawia, że zmysły prowadzą mnie na manowce? Może to wszystko, co teraz się dzieje, to jeden wielki sen? A kiedy się już obudzę, zobaczę nad sobą ukochane twarze mamy i taty…

Mimo że nie mogła oprzeć się dziwnemu uczuciu niepokoju, to czuła w sercu wzniosłą radość.

— Chyba rozum mnie zawodzi i szaleję, nie mogąc jeszcze w pełni cieszyć się swobodą. — Zakręciła się na pięcie, gotowa udać się za mnichem na pierwszą ucztę na wolności. Całe wnętrzności ją ściskały, a głód powodował mdłości.

Prowadzeni przez zakonnika weszli do wielkiego ciemnego pomieszczenia, które przytłaczało swoją surowością, ściany były wilgotne i zimne, a w powietrzu unosił się zapach stęchlizny.

— Hrabianka jest bardzo strudzona, ojcze, lecz najpierw musi porządnie zjeść dużą porcję jadła, bo inaczej nie doczeka jutra.

Katarzyna stwierdziła, że mężczyzna czuł się wyśmienicie w tym miejscu, jakby był u siebie, a ta pewność siebie dodawała mu uroku.

Zdyszany Bowen wparował za nimi do chłodnego korytarza, który oświetlony był jedynie niewielką świecą niesioną przez zakonnika.

— Widzę, że nie karmisz pan swojej żony — orzekł z przekąsem starzec do Bowena.

Młodzian wpatrywał się w niego, jakby miał przed sobą samego Pana Wszechobdarzającego, który ofiarował mu właśnie prawdziwą, od dawna tak wyczekiwaną przyszłość.

— Jest chudsza niż ości w mojej piątkowej rybie — dodał.

Bowen ukłonił się w stronę starca i jednym okiem zerkając na dziewczynę, wypalił co żywo:

— Jeszcze nie jest moją żoną, ale kto wie, ojcze Francis. — Pogładził się po dumnie wypiętej piersi, wyciągając jednocześnie ramię w stronę Katarzyny, chcąc jej służyć w drodze.

Dziewczyna nie przyjęła zaproszenia chłopaka, na co młodzieniec zmieszał się nieco i spuściwszy głowę, podrapał się po włosach. Merick, tak by mnich tego nie widział, trzepnął giermka po głowie, przez co chłopak jeszcze niżej pochylił głowę.

— Dokończę za ciebie, Bowenie. — Dziewczyna skierowała swe kroki w stronę mnicha. — Nie jestem zamężna i nie zamierzam w najbliższych, jakichś stu latach zmieniać tego stanu. Chyba że ojciec mi się oświadczy.

Obserwowała reakcję Mericka. Mężczyzna przez chwilę przenikał Katarzynę, jakby ważył jej słowa, po czym odwrócił głowę.

Mnich podniósł na nią swój badawczy, bystry wzrok, ale milczał.

— Lubię zabawnych mężczyzn, a ojciec takim mi się zdaje.

— Mnich w dalszym ciągu nic nie mówił, co wprawiło dziewczynę w dobry humor, lecz po dłuższej chwili głuszy odniósł się do jej wypowiedzi.

— Jak już mówiłem… — Pogładził się po szpakowatej brodzie. — Mam dobry wzrok i wiele widzę i coś mi się zdaję, dziewczyno, że wszelako nie będziemy czekać aż stu lat.

— A mnie się zdaje, ojcze, że jednak twój wzrok osłabł z wiekiem. — Katarzyna nie dała się pokonać mnichowi i postanowiła bronić swego zdania.

Mnich tylko pokiwał głową i poprowadził ich w stronę bardziej oświetlonego pomieszczenia. Zdążyła polubić te pikantne wymiany zdań.

— A może spodobałam się braciszkowi na tyle, by zechciał porzucić swoje śluby? — Rozochocona złapała zakonnika pod ramię i głośno się roześmiała.

Nikt z obecnych nie podzielił jej radości, toteż z potulną miną wygładziła zakurzoną suknię i ze szczerym uśmiechem spojrzała, wspinając się lekko na palce, jako że mnich był strzelistej postury, prosto w jego oczy.

— Żartowałam. — Spotulniała. — A czy mogłabym się wykąpać? Nie marzę o niczym innym, jak o źródlanej, ciepłej wodzie i choćby tycim słoiczku mydełka. — Chwyciła zakonnika za wełniany, biały rękaw sutanny i delikatnie pogładziła go po ramieniu. — Proszę — wydobyła słowa nad podziw słodko i czekała z wpatrzonymi weń szeroko rozwartymi oczyma, jakby od tego, co powie mnich, zależało jej życie.

— Bacząc na ciebie, pani, widzę, że nie tylko wody ci potrzeba. — I razem z Bowenem odeszli, zostawiając ją samą z pytaniami.

Co on miał na myśli? I dlaczego niektórym się wydaje, iż wiedzą, czego pragnę. Co więcej, czy liczą się z moimi potrzebami? Później się pogłowię, postanowiła. Teraz myśli moje kieruję na strawę, wodę i wygodne łoże. Czy w klasztorze może być mowa o wygodnym łożu? Delektowała się radością płynącą z tych na pozór zwykłych rozkoszy, co zauważył stojący obok Merick i też odwzajemnił uśmiech.

Po drodze mijali wielkie, metalowe odrzwia, które prowadziły do audytorium. Po bokach misternie ozdobionego portalem łuku, zwieńczonego dwoma filarami, majestatycznie wylegiwały się kamienne posągi lwów.

— To jeszcze nie tu. — Merick zdaje się, że czytał w jej myślach, gdyż Katarzyna właśnie chciała chwycić kołatkę w kształcie mordy lwa, wiszącą na drzwiach. — Zdaje się, że ojciec Francis cię polubił. — Gestem rąk zaprosił ją na przeciwną stronę do środka wielkiego refektarza, którego drewniane drzwi z hukiem otworzył opuszczający pomieszczenie jeden z mnichów.

Bowen wraz z zakonnikiem pospieszyli do kuchni, a Katarzyna i Merick usiedli przy długim, dębowym stole. Dziewczyna, zobaczywszy leżące na talerzach jadło, chwyciła kawałek chleba do ręki i zaczęła zajadać się ze smakiem. Delektowała się każdym kęsem.

Sala była niewielka, a wielość ław do siedzenia wokół stołu świadczyła o tym, że niewielu mieszkało tu zakonników. Na stole ustawione były dwa lichtarze ze świecami i gdyby nie pochodnie zatknięte na białych ścianach, niewiele oświetliłyby pomieszczenie. Rozeta, która umieszczona była na szczytowej ścianie, nie dawała zbyt dużo blasku.

Widać było po pozostawionych misach z resztkami chleba, że braciszkowie byli już po wieczerzy. Do refektarza wszedł szybkimi kroczkami mnich o okrągłej buzi, ubrany podobnie do ojca Francisa w biały, wełniany habit. Przez głowę miał przełożone czarne sukno, całość była przepasana szerokim pasem, u którego przywiązany wisiał długi drewniany różaniec zwieńczony dużym krzyżem. Głowę miał, tak samo jak ojciec Francis, spowitą na środku tonsurą.

Katarzyna przeżuwała strawę i obserwowała mnicha, który skrzętnie uwijał się przy sprzątaniu stołu. Zauważyła, że Merick przygląda się jej zmaganiom z pajdą chleba, i gestem zachęciła go do skosztowania kawałka.

— Ładnie to tak? Podjadać czyjąś kolację? — Rozpływał się w uśmiechu, pokazując swoje białe, równe zęby.

Ułamał mały kawałek chleba i zaczął łasować, nie spuszczając z niej oka. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech.

— Zostawcie coś dla mnie. — Doskoczył do nich powracający z kuchni Bowen. — Też jestem głodny, myślicie tylko o sobie!

Katarzyna z dziewczęcym uśmieszkiem podała mu odrobinę chleba, który jej jeszcze pozostał.

— Może dla niemowlaka wystarczy — oznajmił po chwili. — Ja mam większe wymagania.

Katarzyna podeszła do niego i poczochrała go po delikatnych, jasnych, prawie pszenicznych włosach. Pochyliła się nad głową młodzieńca i szepnęła mu do ucha:

— Nie liczy się ilość, ważna jest jakość, Bowenie. A ten chleb jest wyjątkowo smaczny, no i pobłogosławiony przez samego Stworzyciela. — Na jej twarzy wymalowało się niekłamane uczucie, co wywołało potulny uśmiech u chłopaka.

Merick nie zdołał dosłyszeć, o czym rozmawiają, i lekko poruszył się na ławie.

— Niewygodne mają tu ławy — dodał jakby dla usprawiedliwienia.

Po chwili wszedł ojciec Francis z uśmiechem na wielce świetlanym obliczu. Obrzucił dziewczynę błękitnym jak wiosenne niebo, rozbawionym wejrzeniem.

— Teraz wieczerza, a za chwilę kąpiel, jak sobie życzyłaś, droga lady Katarzyno. Mydło też się znalazło. — Tu posłał spojrzenie w stronę Mericka. — Dzięki twemu przyjacielowi, który je sprowadził.

— Jestem ci wielce wdzięczna, ojcze. — Dziewczyna ukłoniła się z gracją, co niebywale spodobało się mnichowi. I nie tylko jemu. Swoim wdziękiem potrafiłaby rzucić czar na każdego mężczyznę, choć zapewne nie zdawała sobie z tego sprawy.

Mnich podał jej nierówną kostkę beżowobrązowego mydła. Powąchała specyfik. Nie znała tego zapachu. Zastanawiało ją, jakich roślin użyto. Mężczyzna, odczytując jej zaciekawienie, wyjaśnił:

— Zastanawiasz się, z czego powstało? — Ujął w dłoń niewielką kostkę, lekko zeskrobując nożem wierzchnią warstwę. Pod brązową powłoką skrywała się zielona masa. — Wyrabia się je z różnych składników roślinnych. Mydło, które przywiozłem, uformowane zostało z najprzedniejszej oliwy z oliwek, oleju laurowego oraz sody, którą wcześniej pozyskuje się ze słonych jezior sodowych. Receptura niezmiennie trwa od pradawnych dziejów. Wyobraź sobie gaj oliwny, zapach wczesnej wiosny, wtedy to niewolnicy zbierają najlepsze oliwki — posłał niepewne spojrzenie Bowenowi, chłopak spuścił oczy — które oczywiście wykorzystywane są również na wiele innych sposobów, w tym do lekarstw — wypowiadał słowa miękko i bez pośpiechu.

Katarzyna zastanowiła się nad ich spojrzeniami. Jaką tajemnicę skrywają? Merick nie przerywał:

— Zbiera się zarówno owoce, jak i liście drzewa oliwnego. Nie zapomnijmy też o drzewie laurowym. — Pozostali uważnie słuchali opowieści. — Soczyste oliwki, których ponoć według legendy nasionka przyniósł z Raju, posadził i wyhodował ku uciesze ludzkiego rodzaju sam Pan Stworzenia, tłoczą kobiety, aby pozyskać zielonozłocistą oliwę. Toteż mają taką piękną, oliwkową cerę. — Posłał jej promienny uśmiech.

W głowie Katarzyny kołatały się myśli. Czy to znaczy, że moje lico wydaje mu się mało powabne? Dotknęła opuszkami palców policzka.

— Oliwę podgrzewa się w specjalnych kadziach — ciągnął z zadumą — po czym dolewa się morską wodę oraz sodę z jezior, a czasem z popiołów roślin solirodu zielnego, zwanego salicornia. Z owoców wawrzynu szlachetnego wydobywa się olej laurowy, który łączy się z masą oliwną. Lecz ten specyfik swój zapach zawdzięcza olejkowi różanemu wydobytemu z róży damas, dlatego jego aromat uspokaja skołatane nerwy.

Oddał jej kostkę, przytykając do nosa zasłuchanej dziewczyny. Wciągnęła piękny aromat, zamykając przy tym oczy.

— Po przestygnięciu masa schnie na papirusie, aby potem mężczyźni mogli pokroić mydło radłami. Dla oznaczenia stempluje się je rodzinną pieczęcią. — Spojrzał na zdumioną Katarzynę. — Nie, nie moją. — Palcem wskazał na pieczęć, na której widniała gałązka oliwki, gwiazda z księżycem, a dookoła niej wieniec z liści; wytłoczony był również monogram: A. ibn R.

Odwrócił się w stronę stołu, by sięgnąć po kufel piwa. Po zaczerpnięciu łyka opowiadał dalej, jakby był w innym miejscu.

— Gotowe kostki dosychają na pustyni w przewiewnych piramidach, tak aby słońce do nich nie docierało, a pustynny ciepły wiatr osusza je, muskając i wygładzając ich powierzchnię. Tam dojrzewają niczym owoce, by po długim procesie tworzenia te nierówne brązowe bryły dawały przyjemność rodzajowi ludzkiemu w pieszczocie szemrzącej wody w najwspanialszych hammamach.

Katarzyna też zrobiła łyk piwa z kufla Mericka. Gdy go odstawiała, mężczyzna sięgnął po napój. Jego dłoń pokryła maleńką rękę Katarzyny. Ciepło i dreszcz przebiegły jej wzdłuż całego kręgosłupa. Spojrzała mu w oczy i poczuła ucisk w dole brzucha. Jego oczy są oszałamiające, powinnam odejść. Czuję, że coś mnie opętuje…

Resztkami sił otrząsnęła się z zauroczenia, otarła usta, jeszcze raz powąchała mydło i oznajmiła:

— Masz ogrom wiedzy w tej dziedzinie, mój panie. Skoro to nie twoja rodzina zajmowała się mydlarstwem, to skąd ta mądrość?

— Prawda to, nie moja rodzina i nie moje zasługi.

Merick zamyślił się, spoglądając na Bowena. Jego oczy stały się nieobecne, a myśli odleciały w odmęt wydm pustynnych. Siedział niczym posąg odległej pamiątki, lecz nie do końca radosnej.

Pewnie rozumieją się bez słów, doszła do wniosku dziewczyna, lecz raczej nie wyjawi mi wszystkiego. I tak jak przypuszczała, nie usłyszała całej prawdy. Istnieją skrywane skrawki życia, w które niekoniecznie należy zrazu wnikać.

— Dobry handlarz zna swą profesję, ale i towar, którym handluje. — Posłał jej zdawkowy uśmiech i sięgnął ponownie po kufel z piwem.

Atmosfera lekko się zagęściła, więc żwawym ruchem wstała od stołu, wyprostowała się i z kostką cennego skarbu w dłoni zaczęła się oddalać.

— Po tym barwnym przekazie nie pozostaje mi nic innego, jak udać się do łaźni, by wykorzystać do cna ten cudowny specyfik. Zastanowię się, mości panowie, czy pozostawić wam choćby odrobinę — oznajmiła jeszcze na odchodne, po czym posłała im filuterny uśmieszek i ze spuszczoną głową poszła w ślad za mnichem, który przyszykował jej kąpiel.


Długo leżała w łaźni, mocząc zmęczone ciało w aromacie wonnego specyfiku. W tym czasie mężczyźni opowiadali mnichowi o tym, jak Katarzyna została chwalebnie, acz podstępnie uwolniona z rąk łotra, lorda Aleca Enemy. Ojciec Francis zaproponował gościom, aby udali się wraz z nim do parlatorium, tam w atmosferze przyjemnej ciszy będą mogli usiąść wygodnie i porozmawiać.

Przeszli zatem do ogrzewanego pomieszczenia, w którym węgliki paliły się w koszu, dając miłe poczucie gorąca. Tu mogli rozsiąść się na wyściełanych derkami w kolorze zieleni fotelach. Przez górne tryforium przedzierały się promienie księżyca, oświetlając obraz świętych założycieli cystersów. I tak w otoczeniu Panny Przenajświętszej stali Stefan Harding, Robert z Molesme w benedyktyńskim habicie oraz Alberyk z Citeaux. Po jednej i drugiej stronie wizerunku ulokowano niewielkie komody, na których Bowen umieścił duże lichtarze z zapalonymi świecami, nieporadnie wylewając wosk. Zaczął dmuchać w poparzone dłonie, zerkając, czy aby ojciec nie skarci go za zniszczenie mebli.

Merick pokręcił tylko głową. Zakonnik tymczasem nie zwracał uwagi na podskakującego chłopaka, ustawił na stoliku obok fotela dzban z winem oraz trzy puchary. Po chwili milczenia podjął rozmowę:

— Z twojego opisu, drogi młodzieńcze, wynika, że ta kobieta wiele ostatnio przeszła, a myślę, że jeszcze przed nią wiele ciężkich prób. — Mnich podrapał się po łysinie. — Wiesz, że musisz jej pomóc, nie możesz jej tak zostawić, nawet gdy dotrzesz do jej majątku. A właściwie to w szczególności wtedy.

Mnich znów się zamyślił, kontemplował monastyczny obraz.

— Czy myślisz, ojcze, że jej wuj, Cedrik de Ridic, o którym zdążyła nam co nieco opowiedzieć po drodze, nie jest osobą godną zaufania? — Widząc jego przeczącą odpowiedź, dodał: — Obyś się mylił. — Smutek spowił jego lico. — Nie chciałbym, aby moja misja, choć właściwie przypadkowa, nie powiodła się.

— Pieniądze zmieniają ludzi. — Zakonnik oparł się wygodnie na fotelu, odchylając głowę do tyłu. — A niektórzy dla nich gotowi są duszę diabłu oddać. — Westchnął głośno. — Nie mówiąc, że nie liczą się dla nich więzy rodzinne. — Mnich poklepał Mericka po plecach. — Wiesz, że kobieta sama nie może rządzić majątkiem. Prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto będzie chciał położyć swoją rękę na jej ojcowiźnie. A i ona sama jest osobą godną pożądania, nie uważasz, przyjacielu?

— Ta ocena nie do mnie należy, ja jedynie pomagam jej dostać się do Chester. — Zamaszyście chwycił dzban z winem, nalał sobie i towarzyszom do metalowych czarek. Zerkając na czerwony trunek, kręcił się niespokojnie z kąta w kąt.

— Jesteś teraz rycerzem. Musisz bronić słabszych i tych, co są w potrzebie.

— Wiem, kim jestem, ojcze. — Lico mężczyzny stężało, wziął głęboki łyk wybornego trunku. — Nawet na chwilę o tym nie zapominam. Muszę naprawić błędy mojego życia. Jest jeszcze powód, dla którego znalazłem się w twoim zacnym kraju, jest jeszcze coś, a raczej ktoś, kogo pragnę odnaleźć.

— Wiem i to mnie niepokoi — odparł mnich. — Gonisz za wiatrakami, mój drogi.

Wymienili z Bowenem spojrzenia, w tej chwili obaj znali swoje myśli. Zakonnik ruchem ręki zaprosił Bowena, by usiadł z nimi. Chłopak rozsiadł się wygodnie w fotelu, wyciągnął długie nogi i niby przyglądając się postaciom z obrazu, przymknął powieki.

— Kto wie, może już nie gonię za wiatrakami? — On również przycupnął. Zabrzmiało to bardziej na pytanie niż stwierdzenie.

Mnich milczał, drapiąc się w brodę, swój wzrok kierował w stronę wyjścia.

— Tak… — powiedział przeciągle. — Niezbadane są drogi niebiańskie. I ajuści, widzę, jak mało frapujesz się jej losem, chłopcze. — Posłał mu wymowne spojrzenie.

— Muszę wrócić do domu, ojcze.

— Miarkowałem, że tu odnalazłeś swój dom — odpowiedział na zagadkowe wyznanie Mericka.

— Zrozumiałem, że nie można budować nowego na zgliszczach, godzi się naprawić zło wyrządzone, a tylko w El Maaguel mogę to uczynić.

— Ano warto siać dobro wszędzie tam, gdzie nieprawość zniszczyła ludzkie nadzieje — zakończył mnich, spoglądając w stronę parskającego przez sen Bowena.

Merick wstał pospiesznie, podszedł do chrapiącego i kopnął go w kostkę, na co chłopak zachrząkał jak małe prosię.

— Nie śpię, panie. — Podniósł się na równe nogi. — Tak tylko w ciemnościach to wygląda, ale powieki miałem otwarte, naprawdę. — Merick mierzył go wzrokiem. — Jestem czujny…

— A więc bądź czujny ciszej! — Usiadł z powrotem na fotelu i wziął głęboki łyk wina.

— Panie, twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, a więc zdrzemnę się nieco i dzięki temu będę cichy jak myszka.


Po długim milczeniu w parlatorium, gdy świece zaczęły już dogasać, a Katarzyna nie wracała, Merick się nieco zaniepokoił.

— Chyba powinniśmy sprawdzić, co z lady Katarzyną, zbyt długo jej nie ma. Jej siły w ostatnim czasie zostały mocno osłabione.

— Zbudź się, czuwający! — Szarpnął śpiącego kamrata.

Bowen spojrzał w górę.

— Stoję na straży, panie. — Ziewnął głośno.

— Tak więc wstań i podążaj za mną. Idziemy sprawdzić, co dzieje się z Katarzyną.

Razem ze swoimi rozmówcami skierowali się w stronę łaźni. Bowen szedł, pocierając zaspane oczy. Zastukali w stare drewniane drzwi, lecz odpowiedzi nie słyszeli. Stuknęli o wiele głośniej, lecz i tym razem nie było oddźwięku. Merick złapał zakonnika za rękę i roztrzęsiony zapytał:

— Zali naprawdę nie ma tu ani jednej kobiety, która mogłaby wejść i sprawdzić, co tam się dzieje? — W odpowiedzi na swoje pytanie ujrzał tylko, jak mnich kiwa przecząco głową.

— Nie patrz tak na mnie. — Mnich odsunął się od mężczyzny i wymachiwał dłońmi, jakby odpędzał się od natrętnej muchy. — Ja składałem śluby czystości!

Bowen podszedł do masywnych wrót z opuszczoną głową, gładząc rozczochrane włosy.

— Więc może ja wejdę — oznajmił niepewnie — i sprawdzę…

Oczy Mericka, coraz bardziej rozsierdzone, zdawały się mówić: „Nawet się nie waż!”. Chłopak ciągnął dalej, lecz już z wyraźnie drżącym głosem:

— Mnie ufa, tak mi się zdaje.

— Nie! Ja tam wejdę, odsuń się. — Odciągnął zamaszyście chłopaka, a ten, pomstując przy tym pod nosem, cofnął się w stronę mnicha.

Wejście na szczęście nie było zaryglowane od wewnątrz. Mężczyzna, nie zważając już na nikogo, wszedł do środka. Zatrzymał się subtelnie w progu.

— Lady Katarzyno, jesteś, pani?

Nic. Cisza. Podszedł bliżej środka, gdzie stała balia, a w niej zanurzona w wodzie leżała dziewczyna. W pomieszczeniu paliła się jedna, dogasająca świeca i Merick ledwo mógł dojrzeć kobiece ciało moczące się w wodzie. Nie poruszała się, zasnęła, słychać było jej równy miarowy oddech. W powietrzu unosił się laurowo różany zapach. Widać, tak jak obiecała, wykorzystała do cna podarowane mydło.

Uśpiona była taka spokojna, niewinna. A jednocześnie niebezpiecznie, aż po sam maleńki nosek, zanurzona w wodzie! Jeszcze chwila, a nie zobaczyłby już nigdy jej pięknych, zmysłowych oczu.

Kucnał u jej wezgłowia i żeby jej nie wystraszyć swoją obecnością, zaczął ją delikatnie budzić. Katarzyna zamruczała.

— Podoba mi się, jak mruczysz, skarbie — wyszeptał. — Obudź się, słodka Katarzyno — mówił prosto do jej ucha.

— Kto tu jest?! — Zerwała się i wyskoczyła z wanny, rozchlapując dookoła wodę. Ślizgając się na posadzce, spiesznie okryła swe nagie ciało ręcznikiem. Od dogasającego ogarka rozpaliła drugą świecę, by lepiej oświetlić pomieszczenie.

Merick się podniósł. Do tej pory nie widziała klęczącego u wezgłowia balii. Ujrzała mężczyznę ze swoich snów i serce zaczęło jej bić niczym bęben na jarmarku, pełen radości i ekstazy.

— Ach, ty… łotrze! — Rzuciła w niego szmatką, którą uniosła z małego zydla stojącego obok jej nóg.

Mężczyzna zaczął się śmiać, zakrywając się ręką przed coraz liczniejszymi ciosami ścierek, wiader, szczotek i wszystkiego, co było pod ręką.

— To ja znów ratuję ci życie, a tu taka wdzięczność? Wystarczyłoby słowo dziękuję, ale cóż, moja strata. Pozostała ci jakaś broń? Jeszcze jedna… — Wskazał ręką. — Masz ją na sobie. — Błysnął na nią pożądliwym spojrzeniem.

Jak on śmie patrzeć na mnie w ten sposób?! Myśli kotłowały się w jej głowie niczym dźwięczne tamburyny wystukujące rytm muzyki.

— Och, ty! — Katarzyna zacisnęła rękę w pięść i była gotowa krzyczeć, lecz mężczyzna podszedł niebezpiecznie blisko, chwycił jej rękę i powstrzymując ją nagłym cmoknięciem w usta, przycisnął jej ciało do lodowatego muru.

— Jesteś piękna, jak się złościsz. — Na promiennym obliczu Mericka malowało się pełne rozbawienie.

Skamieniała dziewczyna stała w bezruchu, wciąż zaciskając ręce na ręczniku. W sercu poczuła nagły przypływ ogromu uczuć, którego nie mogła powstrzymać. To był sen, tak, na pewno bez ustanku śnię! Pocałunek, choć tak niewinny, tak krótki, lekkie muśnięcie, a jednak rozkojarzył całkowicie jej wnętrze.

Opuścił alkowę, zostawiając ją z nawałnicą w myślach i sercu. Dźwięki werbli coraz wyraźniej wkradały się w jej zmysły. Rozdygotana zaczęła gorączkowo się ubierać. Gęsia skórka opanowała całe jej ciało, powodując jeszcze większe dreszcze.

Po kąpieli cichaczem udała się do celi przygotowanej przez mnichów. Przykryła się obszernym kocem, nie gasząc potrójnego kandelabra, który stał na drewnianym stoliku obok łóżka. Świece dawały delikatne światełko, które kołysało się pod wpływem podmuchu wydostającego się z nieszczelnego okienka. Powietrze było rześkie, przez co sen nie przypływał. Kłębiące się myśli przelatywały jej przez głowę. Niedawne porwanie i uwolnienie, człowiek z jej snów, jego usta, oczy przeplatały się nawzajem, tworząc ferment w całym ciele. Promień światła, który zdawał się ledwie co rozgrzewać jej budzące się serce, a jednocześnie ciągła pamięć o tajemnicy testamentu sprawiły, że gejzer uczuć raz tryskał wysoko, raz opadał i wnikał do zamykającego się wnętrza.

Nocna poświata wpłynęła przez szybę okienka, oświetlając ściany. Na jednej z nich widniał duży drewniany krucyfiks z wizerunkiem Chrystusa. Nim zdążyła zasnąć, wyszeptała:

— Mądrości Przedwieczna, dziękuję, ale proszę, pomóż mi rozwikłać ten supeł niepewnych namiętności.

Ciepło od grubego koca zaczęło ogarniać jej ciało, tylko stopy pozostały chłodne. Skuliła się i w końcu zmęczona zasnęła.

Odkąd została sama po śmierci ojca, a potem matki, śniła ten sam sen, lecz od czasu, gdy spotkała Mericka, stało się to nie do zniesienia. Tej nocy znów zaczęła tęsknić do czułych rąk smutnego mężczyzny, który chciał ze wszystkich sił dotknąć jej dłoni, otwierał usta i wydawało się, że słyszy jego słowa. Ani chybi, teraz słyszała wyraźniej: kocham cię…

— Kocham cię! — krzyknęła, lecz w tej samej chwili wyrwało ją ze snu szarpnięcie. Stał przed nią Merick.

I choć w celi panowała ciemność, bo ogarki świec do końca się wypaliły, wiedziała, że to on. Niemalże czuła dotyk na swoich ustach, jego oddech pieścił jej twarz.

— Musisz wstać, lord jest sprytniejszy, niż przypuszczałem. Jest już w mieście, szuka nas i wie, o kogo pytać. A to szelma! Skąd wie, że jesteś ze mną? I kogo kochasz? — wycedził przez zęby. — O kim śniłaś?

— Co?! — Gardło drżało jej niczym trzęsawisko, nie mogła powiedzieć mu prawdy, że to właśnie on był w jej śnie. — Ja… nie pamiętam, to tylko sen. Ale jak Alec się domyślił?

Wstała z łóżka, spała w lekkiej haleczce. W pomieszczeniu panował półmrok, wobec tego nie musiała się nikogo krępować. Mężczyzna stał sztywno, świdrując ją wzrokiem, jakby najczarniejszy mrok nie był dla niego zasłoną. Wiedziała, że widział jej zmieszanie wywołane nocnymi wizjami, nie była jedynie pewna, czy krzyczała przez sen. Wszak zdawało się jej, że słyszy, jak w odmętach wypowiada jego imię i nie tylko. A jeśli krzyczała, to czy on ją słyszał? Jej wzrok utkwił w miejscu, gdzie stał. Nic nie mówił, choć miała wrażenie, że w powietrzu wciąż brzmi męski głos. Przyglądała się podejrzliwie.

— Ja… — Zaschło jej w gardle. — Często plotę przez sen, nie przejmuj się tym, panie. — Wiedziała, że jej nie uwierzył.

Zaczęła wkładać swoją starą suknię, lecz Merick rzucił jej inny przyodziewek.

— W tym będzie ci wygodniej. — Wskazał na chłopięcą garderobę. — Ojciec Francis zdobył to dla ciebie. Lord Enemy rozpytywał w mieście o rycerza imieniem Merick, giermka i młodą pannę. Młody chłopak, który wielokrotnie korzystał z leczniczych ziół cystersów, przybiegł i powiadomił jednego z mnichów, widział bowiem moment naszego wieczornego wjazdu do klasztoru.

— Twój przyjaciel jest bardzo miły, podziękuj mu ode mnie, proszę. I cieszę się, że cystersi mają tak wielu oddanych. Nie chcę myśleć nawet, co by się stało, gdyby lord nas tutaj dopadł. Ale co teraz? — Na jej twarzy malował się strach.

— Sama podziękujesz ojcu Francisowi, czeka na nas przy stajni. Hrabia jest we wsi. Mamy szansę, niewielką, ale obiecuję ci, że nie pozwolę, byś znowu wpadła w ręce tego szaleńca.

Po chwili Katarzyna była gotowa. Merick chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

— Panie, jesteś zdenerwowany! — Chciała wyrwać rękę z uścisku, lecz to tylko spowodowało, że ścisnął jej dłoń z jeszcze większą siłą.

— Au!

— Wybacz, waćpanna, lecz jak sama zauważyłaś, jestem zdenerwowany. — Przyciągnął ją do siebie, tak że ich usta prawie się stykały, czuła na twarzy przyspieszony oddech, który słodko pieścił jej zeschnięte usta. — A moje zdenerwowanie wywołane zostało nocnymi wiadomościami i twoim krzykiem. — Zawahał się.

— Wszak mówiłam ci, panie…

— Ajuści, mówiłaś, tylko że ja nie daję ci wiary.

— Jakżeż to? — Teraz będzie mnie dręczył, abym wyjawiła mu to, czego wyjawić nie mogę. Myśli wirowały nad nią niczym zimny wicher.

— Czy ja aby na pewno nie wdałem się w kłótnię między kochankami? Czy możesz mi zaświadczyć, że nie lorda wzywałaś tej nocy?

— Nigdy w życiu! — krzyknęła oburzona. — Prędzej skonam, nim pozwolę, aby imię Aleca pojawiło się w moim śnie. Chyba że w największym koszmarze!

Stali przez chwilę, wpatrując się sobie prosto w twarz. Pod wpływem tego spojrzenia gotowa była rzucić się mu na szyję i przywrzeć ustami do jego ust. I była gotowa przysiąc, że swoim wyznaniem wywołała nieznaczny uśmiech na obliczu mężczyzny i ulgę.

— Pomogę ci wrócić do domu.

Była mu wdzięczna za te słowa.

— Poczekaj! — Zatrzymała się, cofnęła do celi, spakowała swoje suknie do obszernego worka i rozejrzała się dookoła. Podeszła do ściany i dotknęła opuszkami palców wiszącego krucyfiksu, na chwilę zwieszając głowę. — Teraz jestem gotowa.

Ojciec Francis przygotował dla nich ciepłe, wełniane koce, które umocował przy siodle kasztanki. Wierzchowce mężczyzn objuczył sakwą z jedzeniem oraz przymocował torby z bukłakami wina, a we wszystko to włożył wiele serca, za co Katarzyna była mu niewymownie wdzięczna. Zakonnik stał razem z Bowenem, który podtrzymywał uprząż koni. Na obliczu mnicha rysowała się wielka pogoda ducha, co dodawało jej pokrzepienia.

— Mówiłam już, że mi się podobasz, mnichu? — Przytuliła się do niego i ucałowała go w spracowaną rękę.

— Mówiłaś, lecz nie dla mnie takie słowa. Zachowaj je dla mężczyzny, którego nosisz w sercu. Jesteś piękną, acz młodą i jak miarkuję, bardzo dzielną panną. — Trącił ją życzliwie po dłoni. — Lecz zawsze ufaj Opiece Boskiej, córko, a dostrzeżesz szczęście w zasięgu ręki. Opiekuj się nią, przyjacielu. — Poklepał zwierzę i przybliżył się do Mericka wsiadającego na rumaka.

Ten podniósł rękę, dotknął ust, ucałował ją, potem dotknął czoła, na koniec ręka subtelnie spoczęła na sercu. Uczynił to z wyrazem wielkiego uczucia, jakie żywił do zakonnika.

Katarzyna uśmiechnęła się ckliwie. Gest Mericka, który wydał jej się nadzwyczaj czarowny, wielce ją zaciekawił. Zapytam go kiedyś, co oznacza — postanowiła. Wsiadła na klacz, tym razem sama.

— Bywaj! A moje słowa były przeznaczone wyłącznie dla ciebie, ojcze Francis!

Mnich na pożegnanie obdarzył ją swoim promiennym uśmiechem.

Dziewczynę zastanowiło to, o czym mówił zakonnik. Kogo noszę w sercu? Czy mógł naprawdę coś wiedzieć, czy naprawdę był aż tak przenikliwy? Nie, to niemożliwe. Nikt nie znał jej serca, nawet ona nie pojmowała swoich ostatnich uczuć. Jednakowoż słowa mnicha odbijały się echem w jej głowie, nie dając spokoju.

Kątem oka zerknęła na Mericka, lecz czym prędzej się wyprostowała. Mężczyzna wlepił w nią swoje cwane oczy i nie odrywał od niej wzroku. Miała wrażenie, że jest otwartą księgą, z której każdy może czytać, tylko dla niej jej stronice wydawały się tak zamazane, że w żaden sposób nie mogła ich rozszyfrować.

Przez główną bramę było wyjeżdżać zbyt niebezpiecznie, toteż udali się na tyły klasztoru. Ruszyli przez ogrody, za którymi rozpościerał się las. Tylną bramę otworzył im młody zakonnik, który pomachał do Katarzyny, kiedy wszyscy musieli się schylić, aby przejechać przez niewysokie wrota. Zamknął za nimi energicznie wąskie drzwi, ryglując je wielką zasuwą. Po chwili byli skryci w gęstwinie zieleni.

Noc była ciemna, lecz Merick poruszał się znakomicie. Mrok w zupełności mu nie przeszkadzał. Zdawało się, że widzi w pomroku niczym kot. Jechali bardzo szybko, zostawiając za sobą tuman kurzu. Ich konie parły do przodu, a w uszach dziewczyny dźwięczały jeszcze słowa starego mnicha i Mericka. Obiecał, że jej pomoże. Dlaczego to wszystko robił i kim on tak naprawdę jest?


Od strony wrót klasztornych zaczął dobiegać stukot i Francis wiedział już, kto o świcie mógłby ich niepokoić. Bez większego pośpiechu, nie okazując nawet najmniejszego cienia podenerwowania, stanął na progu klasztoru, oczekując lorda. Lekko kulejąc, starczym krokiem powracający z porannej prymy zakonnik, który miał pełnić dzisiejszego ranka funkcję furtiana, zmierzył swoim oburzonym wzrokiem ojca Francisa, w duchu wyrzucając mu zapewne brak wychowania, ponieważ współbrat nie otworzył pospiesznie wrót przybyszom. Niewątpliwie furtian był nieświadomy całej sytuacji. Gościnność cysterska była nader cnotliwa, więc nikomu nie odmawiali odwiedzin czy azylu.

Na dziedziniec wjechali zbrojni, rzucając złowieszcze spojrzenia i plując, gdzie popadnie. Za nimi pojawił się wysoki, potężny mężczyzna o nienagannej powierzchowności, z nieukrywaną ogromną nutą zniecierpliwienia wywołaną długim oczekiwaniem na otwarcie bramy. Braciszek nie zamierzał biec na spotkanie jegomościom i spokojnie czekał nań u progu wielkiego, białego budynku zakonnego.

Mężczyzna, nie zsiadając z konia, rzucił mu niechętne spojrzenie, tymczasem żołdacy zaczęli myszkować po dziedzińcu.

— Szukamy młodzieńca, rycerza i jego giermka, była z nimi niejaka dama. Widzieliście ich może? I gdzie jest wasz przełożony? Z nim chcę się rozmówić! — Zaczął strzepywać pył podróżny z granatowej opończy.

— Dla wszystkich te wrota stoją otworem. A dlaczegóż to szukacie, panie, owego rycerza, jeśli wolno nam to wiedzieć? — Zakonnik zwiesił w pokorze głowę, ukazując wyraźniej wygoloną tonsurę.

— Ta młoda lady to moja przyszła żona, a ten obwieś bezczelnie ją porwał podczas mojej nieobecności.

Zsiadł z wierzchowca i zaczął poprawiać swoje i tak nienaganne szaty. Niebieskie oczy Aleca błysnęły, gdy zobaczyły starego opata, który zbliżał się wolnym krokiem. Wiedział, że ten nigdy by mu nie skłamał.

— Wielebny, ojcze, potrzebuję twej pomocy. Muszę wiedzieć, czy zatrzymał się u was rycerz ze sługą i lady Katarzyną de Ridic, moją zbożną przyszłą małżonką. — Ukłonił się nisko przed starym mnichem.

O północy wszyscy zakonnicy byli na nieszporach, opat zaś całą noc pokutował. Nie kładąc się spać rano, udał się na prymę, a teraz zamierzał posilić się owsianką i pieczywem z miodem, o niczym innym już nie myślał. A tu nadarzył się gość o świcie, dość zirytowany. Mnich podniósł na niego zmęczone od długiego nocnego czuwania oczy, potem skierował wzrok na ojca Francisa. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby wygonić swego poddanego współbrata do porannej pracy w zielniku.

Mnich narzucił kaptur na głowę i pokornie wykonał polecenie przełożonego. Opat zaś grzecznie odpowiedział na zadane mu pytanie:

— Moje oczy od dawna nie widziały nikogo obcego, synu. — Co było zgodne z prawdą, gdyż ten pobożny sługa boży wiele godzin nocnych poświęcał na modlitwę, a dzień miał wypełniony ciągłą pracą, modlitwą i pokutą, niewiele czasu przeznaczał dla gości, zeszłego dnia szczególnie. — Pierwszym gościem, którego widzę, jesteście wy, panie. Zapraszamy do środka, czas się posilić. — I nie czekając na odpowiedź, skierował się do klasztoru.

— Napoić konie! — krzyknął Alec do swoich sług. — Zarządzam odpoczynek. Jeszcze za widna ruszymy w dalszą drogę, do Cheshire.

Rozdział 7

To ona, moja Katarzyna!

Po całym dniu cwału nastała pora odpoczynku. Jeśli nie chcieli zajechać koni, musieli zaprzestać dalszej ucieczki. Zatrzymali się obok górskiej jaskini otoczonej zewsząd rozłożystymi krzewami. W środku, choć wilgotno, to jednak zawsze cieplej niż pod gołym niebem. Początek wiosny nie był jeszcze najcieplejszy i co chwilę padały deszcze. Wieczór był tymczasem pogodny, a sierp księżyca dawał niewiele światła. W grocie zrobiło się o wiele cieplej i przytulniej, gdy mężczyźni rozpalili ognisko. Tego wieczora polować nie musieli, gdyż w zupełności wystarczyło im jadła, które przygotował dla nich ojciec Francis.

Wino okazało się wyborne i wyjątkowo zasmakowało Katarzynie. Już po kilku łykach dało o sobie znać. Dziewczyna nabrała szkarłatnych rumieńców. Ciepło oblewało ją od stóp aż po czubek głowy. Jej samopoczucie zaczęło się z minuty na minutę poprawiać.

Bowen zabawiał rozmową, a swoimi dowcipami wprawiał ją w rozkoszną euforię. Dziewczyna śmiała się głośno, a w jej oczach migotały refleksy iskierek z ogniska. Zaczęła opowiadać o swoim pełnym przygód dzieciństwie, nie zdając sobie sprawy z tego, że bez przerwy zerka na siedzącego naprzeciw Mericka. Sama nie zwróciła uwagi na to, że mężczyzna nieprzerwanie ją obserwuje. Gdyby to zauważyła, na pewno onieśmieliłoby ją jego zachowanie, lecz ona, jak niewinne dziecię, wyśmienicie bawiła się w towarzystwie mężczyzn.

— Mój ojciec zawsze zabierał mnie na polowania. Miałam dziesięć lat i wszyscy w okolicy śmiali się z ojca, że ma takiego wielkiego pomocnika. Był z nami nasz przyjaciel. Tak naprawdę kiedyś obecność tego człowieka była dla nas tak nieodzowna jak angielskie, cudowne powietrze. — Rzuciła psotny uśmieszek, pochylając się w stronę Bowena. — Ma się rozumieć, jako dziecko kochałam się w nim, ale na moje nieszczęście on ciągle gdzieś znikał i od dłuższego czasu już go nie widziałam.

Zamknęła powieki i wciągała mocno powietrze, chcąc przywołać wspomnienie wysokiego, muskularnego Ralfa. Zawsze gdy przytulała się do niego, czuła tajemniczo-poetyczny, piżmowo-waniliowy, prawdziwie męski zapach. To było czysto dziecinne zauroczenie.

Merick przyglądał się jej uważnie. Spojrzała na niego przez krótką chwilę, lecz jakby nie zauważając młodego mężczyzny, widziała raczej swojego przyjaciela sprzed lat. Po chwili marzeń wznowiła historię.

— Swego czasu miałam dziesięć lat i pojechałam na łowy. Polowaliśmy na króliki. Ojciec mój ubrany był w barwne szaty, w których był niebywale rozmiłowany, wyglądał niczym wystrojony dzik na święto lasu. — Rozbawiła wszystkich tym stwierdzeniem. — Przyjaciel zaś — mówiła dalej — w szary, niczym niewyróżniający się kaftan. Ojciec pognał do przodu, a jego przyjaciel gdzieś zniknął. Nawet się nie zastanawiałam nad tym wcześniej, co też on tam robił. Tak naprawdę nigdy do tego nie wracaliśmy. Może nabrał ochoty na jagody? Ale gdy zobaczyłam, jak ojciec celuje do małego szaraka, który miotał się w gęstwinie, wezbrała we mnie złość, że to nie ja go dostrzegłam. Nie ubiłam bowiem jeszcze najmniejszego żyjątka. Wiedziałam, że jestem szybsza od ojca, lecz stałam dość daleko i nie dobiegłabym, nie płosząc zwierzyny. Zatem z miejsca, gdzie stałam, naciągnęłam cięciwę w łuku i moja strzała poszybowała, świszcząc tuż obok głowy ojczulka. Zdezorientowany ojciec odwrócił się w stronę, z której padł strzał. Zaczął kląć, że mały berbeć go przechytrzył, lecz ku naszemu ogólnemu zdziwieniu zwierzę przeżyło i stanęło przed nami, krzycząc niemiłosiernie. Co się okazało? — Katarzyna wzięła duży łyk wina i rękawem otarła usta, śmiejąc się do łez. — Ten zwierz to nie kto inny, jak nasz przyjaciel, którego boleśnie ugodziłam w sam środek pośladka. — Dziewczyna chichotała, ocierając łzy.

— Au! — Bowen wybuchnął gromkim śmiechem. — Będę pamiętał, żeby uważać na twe strzały, pani. — Zanosił się śmiechem jak mały szczeniak.

Merick nagle wstał, był milczący i zamyślony. Katarzyna nie mogła rozgryźć jego zachowania, ujrzała w nim dziwny niepokój, jakiego wcześniej nie widziała. Mężczyzna odwrócił się i nic nie mówiąc, wyszedł z pieczary.

— Co mu się stało? Czy rzekłam coś nie tak? — Z nieukrywanym żalem oglądała barczyste plecy odchodzącego, straciła jednego słuchacza.

— Masz, pani, wielki wpływ na mężczyzn, przeto i on zapewne nie pozostał całkiem obojętny na twe wdzięki.

— Nie, to nie to. — Katarzyna przygryzła wargę, zauważyła w Mericku ewidentną zmianę.

— Opowiedz mi trochę o nim, proszę, Bowenie, przecież ja go w ogóle nie znam. — Zrobiła do niego przymilającą minę.

Chłopak nie mógł odmówić tak zniewalającej kobiecie. Niepewnie zaczął snuć swoją opowieść.

— Jestem z mym panem, odkąd byłem małym szkrabem. Moje wspomnienia sprzed pobytu w jego rodzinie zaczynają się właściwie zacierać. Już nawet nie pamiętam, kiedy wziął mnie do siebie, ale wiem, że gdyby nie on, nie byłoby mnie na tym świecie.

— Uratował ci życie? — Katarzyna przybliżyła się do Bowena, żeby nie umknęło jej ani jedno słowo.

— Aby to jeden raz! Moi rodzice wcześnie umarli z wycieńczenia. Byli niewolnikami. Gdyby Merick mnie nie kupił jako małego dzieciaka, już bym nie żył. Małe dzieci nie mają wartości jako niewolnicy. Na pustyni nie dba się o niewolników, dlatego moi rodzice nie wytrwali w ciemięży.

— W jaki sposób twoi rodzice znaleźli się w niewoli?

— Mój ojciec był bogatym kupcem i tamtego roku matka nie chciała, aby wyjeżdżał bez niej, zabrała mnie i pojechaliśmy we troje. Na pustyni, podczas naszej podróży, osaczono naszą karawanę, ograbiono, niektórych zabili. Bez środków do życia przetrwanie w obcym kraju jest ciężkie, wręcz niemożliwe. Złapano nas i sprzedano do niewoli. Tak niespodziewanie i tak okrutnie zmienił się nasz los. — Twarz chłopaka stężała i wypełniła się żalem.

Katarzyna natychmiast zareagowała i tuląc go do siebie, pogłaskała po policzku.

— Co robił tam Merick? — Chciała co żywo zmienić temat, by Bowen całkowicie nie stracił humoru.

— On tam mieszkał.

— Jak to mieszkał? — Podparła się na kolanach, spoglądając nań z niedowierzaniem.

— Mark Honestin wyjechał na krucjatę, tam wśród walk i wśród berberyjskich plemion poznał i pokochał kobietę, został z nią i z tego związku…

— Urodził się Merick — dokończyła za niego. — To dlatego ma taką piękną, śniadą cerę i prawie czarne oczy, w których walczy żywioł, którego nie byłam w stanie do tej pory odgadnąć.

— Pani, pragnę zauważyć — wtrącił Bowen — iżem równie przystojny i postawny. A w moich oczach pali się nieustanny żar. — Wytrzeszczył na nią swoje niebieskie źrenice, by mogła lepiej się im przyjrzeć.

— Tak, tak… — Zamyślona nie zwracała uwagi na młode, pełne werwy spojrzenie chłopaka. — Pewnie wiesz, co mówisz… — Ocknęła się na chwilę i spojrzała na zawiedzionego młodzieńca. — Tak, Bowenie, niczego ci nie brakuje. — Na pocieszenie poklepała go po ramieniu. Widząc uspokojoną twarz rozmówcy, spytała: — Jakże to się stało, że tu przyjechał, i czy są tu z nim jego bliscy?

— Miał rodzeństwo, a i owszem. — Bowen znów posmutniał.

Katarzyna zaczęła przeczuwać, że również i ta opowieść nie będzie mieć szczęśliwego zakończenia.

— Tak naprawdę ma tylko mnie, jestem obecnie jedyną dla niego rodziną, nie licząc wuja, którego od dawna nie widzieliśmy. Ale jest jeszcze ktoś, kogo Merick szuka… — Chłopak zamyślił się na chwilę. — A jest uparty i nie odstąpi, póki tej osoby nie znajdzie.

Katarzyna zaczęła układać sobie wszystko w głowie, ale i tak niewiele z tego pojmowała. Bowen po chwili milczenia wycedził:

— Niestety rodziny już nie ma.

Dziewczyna spuściła powieki i zacisnęła dłoń na ramieniu Bowena.

— Jakże to? Co się wydarzyło, dlaczego nie ma krewnych? — Ledwo zdołała wydobyć z siebie niepewny dźwięk.

— Wszystkich wyrżnęli jak owce idące na rzeź, jedynie on ocalał — mówił coraz ciszej. — Ale los był jeszcze bardziej okrutny i na nasze nieszczęście razem ze mną trafił do…

— Niewoli?! — wykrzyknęła.

— Cii! — uciszył ją. — Nikt nie może wiedzieć, pani, okiełznaj swoje emocje.

— Tak, Bowenie, masz rację. Niech nikt tego nie usłyszy. — Katarzynie zacisnęło się gardło jakby w pętlę, a duszą targała boleść.

Teraz już przywarła do Bowena całym ciałem i z całych sił zacisnęła na nim swoje blade, nieco spocone ręce.

— Ja zgoła ponownie, on zaś pierwszy, acz ostatni raz. — Naraz zaczął rozglądać się niespokojnie. — Lecz błagam cię, pani, nie mów mu, że wiesz. Nie zniósłby tego. Nikt oprócz mnie nie wie o tej smutnej naszej przeszłości i lepiej, gdyby tak pozostało. — Chłopak wbijał w nią wzrok, jakby zawierał pakt. — To wino rozwiązało mi język. — Obejrzał się ponownie za siebie. — Oby mój pan nie dowiedział się, że jego giermek to paskudna gaduła z rozwiązłym jęzorem, zaprzaniec, przeniewierca… — mówił z coraz większym żalem.

— Zaniechaj — rzekła. — Nie rozpaczaj tak nad swoimi słowami, nie zamartwiaj się zbytnio, drogi chłopcze — wyszeptała mu do ucha. — Na mnie możesz polegać, niczego ode mnie się nie dowie. Dobrze, żeś mi to wyznał, wszak troski dzielone na pół stają się lżejsze. Lecz nie rzekłeś jeszcze wszystkiego?

Niestety nie usłyszała już żadnej opowieści. Bowen posłał jej serdeczny uśmiech i wyszedł z pieczary, aby odnaleźć swojego pana. Chcąc nie chcąc, wykorzystała tę chwilę na przemyślenia i przygotowanie posłania.

Jak wiele dziwnych dróg stawia przed nami Wybawca? Jak bardzo te drogi bywają zawiłe i niezrozumiałe? I kogo szuka Merick? Jakie tajemnice skrywa jego serce?

Chłopak znalazł Mericka na występie skalnym. Siedział zadumany na samej górze skalistej bryły. Rozgwieżdżone niebo zdawało się wisieć nad jego głową niczym ogromny welon. Niegdyś śniada cera obecnie wyglądała niczym białe prześcieradło.

— Fata — rzucił słowa w mrok nocy, nie zwracając uwagi na przybliżającego się przyjaciela. — A zatem, znakiem tego, to ona… — I w tym momencie niebo wypełniło się skrzącym światłem jednej z gwiazd.

— Panie…

— Tak, Bowenie?

— Wiem, panie, że poruszyły cię słowa tej panny. Czym się przejmujesz? Mnie zawżdy możesz powiedzieć. — Podał mu bukłak wina, Merick wypił prawie wszystko jednym haustem.

— A i owszem, wiem, że mogę. — Darzył go wielkim zaufaniem. — Nasze poszukiwania dobiegły końca, mój drogi powierniku.

Chłopak usiadł obok, zwiesiwszy nogi wzdłuż wielkiej skały.

— Zali naprawdę, panie?

— Ano widzisz, mój przyjacielu, tobie mogę to powiedzieć. — Spojrzał w jego stronę. — Przed tobą nie mam tajemnic. — Bowen przełknął ślinę, a Merick ciągnął wyznanie: — Przed chwilą czułem bicie własnego serca, jakby miało zamiar wyskoczyć z piersi i lecieć prosto do jej stóp.

Bowen siedział obok niego osłupiały.

— Rozważałem, czyż jest to możliwym. Czyżby łaskawy Stwórca zaprowadził mnie prosto do niej? Wiem tylko, że poczułem ogień od momentu pierwszego błysku księżyca w jej oczach. To jakby srebrna nić zaczęła tkać w splotach mego serca. A gdy rankiem owego dnia spojrzała na mnie, odniosłem wrażenie, jakby mnie porywała, jakbym od dawna do niej należał. Próbowałem uciszyć to kojące uczucie bliskości, uspokajałem serce, lecz nie mam takiej mocy. Poległem, przyjacielu. — Zajrzał z siłą w oczy giermka. — Jeszcze nie rozumiesz, Bowenie?

Chłopak nieznacznie wzruszył ramionami, robiąc z ust podkowę.

— To ona, moja Katarzyna!

Bowen wreszcie pojął. To jej szukali jak zagubionej w dziczy łani.

— Już zrazu, panie. to sugerowałem, pamiętasz?

— Pamiętam.

Po chwili Bowena dopadły wątpliwości.

— Ale jesteś pewien, panie? I skąd właściwie akurat teraz to przekonanie? Ja, szczerze mówiąc, nigdy nie wierzyłem, że twoje marzenie się ziści, to było takie… niedościgłe urojenie.

— Wielkie dzięki, mój bracie. — Poklepał go po ramieniu. — Dzięki, że we mnie wierzyłeś.

— Naprawdę? — Bowen zdębiał.

— Nie! — Merick wykrzywił usta. — Jak mogłeś we mnie zwątpić? Ja nigdy nie przestałem ufać. Ona, jako żywe pragnienie z opowieści wuja, rozpaliła we mnie krew, która właśnie dziś zaczęła kipieć jak w rozgrzanym garncu. Znałem ją od tylu lat. A dziś, gdy posłyszałem jej historię, wiedziałem, że to o niej Ralf Digens snuł baśnie, którymi raczył mnie co wieczór, no i ciebie czasami.

Oczy Bowena przybrały kształt talara.

— Ja tej gawędy nie słyszałem.

— Nie wszystkie słyszałeś, ja zaś nie opuściłem ani jednej. — Posłał mu szczery uśmiech, dając do zrozumienia, że dla niego były one marzeniem, które wrosło głęboko w jego serce. — Słuchałem zawsze z zapałem o dziewczynce, która była dzielna niczym lwica na pustyni, zwinna jak gazela i słodka jak kociątko. Taką ją zawsze widziałem w legendach Ralfa. Czasem nawiedzały mnie myśli, że nigdy jej nie spotkam, lecz wiedziony czarem tych bajań, przybyłem z tobą do jej kraju z pełnym przeświadczeniem w duszy. Teraz wiem, że tą dziewczynką jest Katarzyna i do niej pchnęła mnie Opatrzność. Na Boga, to dla niej tu przybyłem, dla niej żyję!

Cisza wypełniła przestrzeń. W oddali słychać było pohukiwanie sowy, a wiatr subtelnie szumiał, pieszcząc liście na drzewach.

Po chwili Merick odezwał się, wbijając w niego wzrok.

— Tylko nic z nią nie rozprawiaj, jeszcze nie czas. Rozumiesz?

— Tak, panie, zdaje się, że rozumiem.

— A teraz idź do niej, ja jeszcze chwilę posiedzę w samotności.

Chłopak wrócił do dziewczyny, nie dając po sobie nic poznać, i zaczął z nią czule rozmawiać. Siedzieli blisko ognia, od czasu do czasu dorzucając gałęzie. Śmiech odbijał się od skał, dając poczucie ciepła i bliskości. Katarzyna polubiła towarzystwo Bowena, był miłym i śmiesznym kompanem jej obecnych wojaży.

Po jakimś czasie do jaskini wszedł wyraźnie zamyślony Merick. Wyglądało to tak, jakby ona nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Bowen cieszył się u niej większym upodobaniem. Katarzyna jednak ukradkiem przypatrywała się przeraźliwie zamglonemu obliczu wchodzącego mężczyzny. W jego oczach nie było już tyle blasku, a na czole uwydatniły się pojedyncze bruzdy, co dodawało mu kilku lat. Gdy przypomniała sobie o tym, jak los go zgnębił, poczuła, jak jej serce rzewnie się zaciska.

Bowen zaczął przygotowania do snu, nie zamierzał patrzeć w oczy swego pana, którego w gruncie rzeczy zdradził. Nie dość, że opowiedział Katarzynie o jarzmie Mericka bez wiedzy i przyzwolenia, oby jego pan nigdy się o tym nie dowiedział, to jeszcze te całe zwierzenia przyjaciela… Nieświadomie stał się pomostem między dwoma brzegami, ale jakże kruchym.

— Czy wierzysz w sny, Mericku?

Zdawało się jej, że mogłaby obdarować go głębokim uczuciem, jakiego dotąd nie okazała nikomu. Zagubiona wśród zawiłości swoich uczuć przez moment nie spuszczała z niego wzroku. Dlaczego ten mężczyzna wywołuje w moim sercu nawałnice nieposkromionych doznań?

Merick odwrócił się plecami, szykując legowisko. Trochę zdenerwował ją zlekceważeniem jej osoby, niemniej jednak poczuła się dziwnie winna swego zachowania. Mężczyźni! — pomyślała. Nic nie rzekła, tylko położyła się na posłaniu, wpatrując w barczysty tył tego, który wywoływał w niej odmienne, dotąd nieznane emocje.

— Wierzę w przeznaczenie, moja Katarzyno. — Te słowa odbiły się echem w głuchej ciszy i dotarły do skrywanych uczuć dziewczyny. — Ty jesteś moim przeznaczeniem. — Wyraził swoje przekonanie ledwie słyszalnie, a skowyt wilków całkiem go zagłuszył.

Katarzyna nie dosłyszała ostatnich słów. Dotarły one natomiast do uszu Bowena.

— Pójdę pełnić straż razem z wilkami, panie. Żywię nadzieję, że po kołysance lady nie będą już nam wrogami, lecz tej nocy czuję, że sen będzie mnie omijał. — Z markotną miną opuścił jaskinię.

„Moja Katarzyno” — brzmiało to jak pieśń, która przedzierała się przez zakamarki serca Katarzyny, jakby chciała posiąść ją na własność. Lecz gdzieś głęboko przeczuwała, że nie jest jej przeznaczone przynależeć do kogokolwiek. Wisiała między nimi, jak mglista zasłona, ostatnia wola ojca. Nie dane mi będzie należeć do nikogo — uprzytomniła sobie. Smutek wypłynął na jej lico, a oczy przygasły. Będę posłuszna życzeniu Henry’ego de Ridicka. O, Rozwago Najwyższa, pomóż! Była gotowa krzyczeć, jak pergamin rozdzierała się w niej dusza. Muszę być twarda i muszę stawić opór tym uczuciom — szeptała w duszy. Moje przeznaczenie zostało dawno określone.


Ranek powitał ich zimnym, przejmującym powietrzem, a niebo spowiły szare, kłębiaste chmury. Nie było wszelako mowy o opóźnieniu w podróży, nie mogli sobie na to pozwolić. Musieli czym prędzej dostać się do zamku On The Hill.

— Nie jestem do końca przekonany, czy będziesz bezpieczna w swoim zamku, pani.

— A czemuż to? — Odwróciła się w stronę, gdzie stał, przygotowując wierzchowca do drogi. Chwyciła swoje rozwiane przez wiatr włosy, próbując je okiełznać. — Wszak to mój dom, tam nic mi nie grozi.

— Wiem, że tam będziesz, pani, mniej zagrożona niż w łakomych rękach Enemy, ale jeśli raz to uczynił, może znów sięgnąć po to, co do niego nie należy.

— Czyżbyś, panie, był zazdrosny? — W jednej chwili pożałowała swoich słów, lecz rozzuchwaliło ją zazdrosne spojrzenie mężczyzny. Zmierzył ją ostro, aż dreszcz wystąpił na całym jej ciele. Potarła ramię, rozgrzewając je na tyle, by poczuła delikatne ciepło. — Przecież tylko żartowałam. — Próbowała wybrnąć z nieciekawej sytuacji. — Ale najwidoczniej, panie, nie jesteś typem wesołka, nieprawdaż?

— Lady Katarzyno — miał zimny i nieprzystępny głos — postanowiłem zawieźć cię do stryja, wybadać, jak sprawy się mają, a potem zapewne cię opuszczę. — Słowa uderzyły ją mocniej niż obuch w głowę. — Myślałem o powrocie do moich ziem, w których się urodziłem. Wprawdzie tu, w Anglii lepiej nam się powodzi dzięki korzeniom i pachnidłom, które ze sobą przywieźliśmy, i mógłbym nimi z powodzeniem handlować…

Przerwała mu, zadając niespodziewanie pytanie.

— Do ziem, w których się urodziłeś, czyli gdzie?

Spojrzał, jakby niedowierzał jej ciekawości. Przenikał ją, czego nie lubiła, ale po chwili odpowiedział:

— Do Berberii.

Katarzynę zadziwiły te pełne zwierzeń wyznania, lecz słuchała uważnie, by nie utracić ani jednego słowa, nie przerywając, jakby lękała się, że nagle ta nić pęknie.

— Tam wiedziałem, jak żyć. Znam pustynię i jej żywioły, pustynia jest moim domem, potrzebuję jej woni i tej pustki, w której drzemie siła. Tam jestem wolny.

Pomógł wsiąść jej na kasztankę, robiąc z dłoni siodełko.

— Czy tu jesteś w okowach, panie? — Zerknęła ukradkiem na Bowena, który nagle pobladł na twarzy, mrugnęła do niego lekko, tak aby nie zauważył tego Merick.

— Taaak… — Zamyślił się. — Tu wszystko jest bardziej skomplikowane. Tu niczego nie jestem pewny.

Rozmowa, jak nagle się zaczęła, tak jeszcze szybciej się zakończyła. I nic więcej się nie dowiedziała, pozostały pokrętne myśli.

Wyjechali, gdy niebo było jeszcze okryte czernią, a słońce dopiero próbowało się przebudzić, nieznacznie przebijając się przez złowieszcze chmury. Byli spory zapas drogi przed lordem. Zajechali na tyle daleko, że mogli pozwolić sobie na kolejny odpoczynek. Rozpalili ognisko na niewielkiej polanie. Katarzyna postanowiła pomóc i rozglądała się za suchymi gałęziami. Naznosiła ich tyle, że starczyłoby na tygodniowy piknik. Bowen podszedł do sterty drwa i uniósł jasne brwi w niemym zapytaniu.

— No co? Nie chcę zmarznąć nad ranem tak jak ostatnio. Słabo dorzucałeś do ognia ubiegłej nocy, Bowenie.

Chłopak wywrócił oczami, nic nie mówiąc, dokładał tylko chrustu do ognia, ogrzewając sobie dłonie.

— Gdzie Merick? — zapytała niby od niechcenia.

— Wikt się skończył, poszedł coś upolować.

— Więc idę mu pomóc. — Podniosła się i zaczęła szykować do drogi.

Bowen złapał ją za nadgarstek i przyciągnął w pobliże ognia.

— O, nie, nie, nie, to nie jest najlepszy pomysł. — Ogarnął go niepokój. — Merick zabiłby mnie, gdybym puścił cię samą, pani. Nie wspominając o twych iście niebezpiecznych strzałach, moim obowiązkiem jest chronić mego pana. — Wybuchnął donośnym śmiechem.

— Bardzo śmieszne, Bowenie. — Skrzywiła się, marszcząc przy tym brwi. — Bardzo śmieszne! Ale to zapewne mnie nie powstrzyma, jeszcze nie znasz mej upartej natury, drogi młodzieńcze.

Sprytnie wyrwała mu się z uścisku i jednym susem znalazła przy koniu, sięgając po łuk, a za następnym zniknęła w zaroślach. Popędziła przez wysokie chaszcze, które zewsząd wyrastały i swoimi kłującymi gałązkami drapały po czole. Zahartowana natura nie pozwalała jej zwracać uwagi na takie drobiazgi.

Po głowie dziewczyny zaczęły się przewijać myśli niczym liść na wietrze: była sama w lesie, którego właściwie nie znała, a w dodatku nie zapytała, w którym kierunku udał się Merick. Zupełnie sama! Jakby mało miała kłopotów! Niejednokrotnie byłam w pojedynkę w lesie — dodała sobie otuchy. Postanowiła przeto się nie poddawać. nNawet jeśli nie odnajdzie go w tych przeogromnych zaroślach, to postara się upolować jakąś zwierzynę i wróci tą samą drogą, którą się teraz poruszała.

Rozdział 8

Znów kłopoty

Uszła spory kawał drogi. Las był porośnięty gęstymi paprociami, raczej rzadko odwiedzany przez okolicznych ludzi. Zapach wilgotnego błota unosił się w powietrzu. Wiatr kołysał bujnymi koronami drzew, donośny ćwierkot ptaków rozbudził jej zmysły, od czasu do czasu słyszała stukot dzięcioła. Dawno nie doświadczyła tylu przyjemnych dźwięków i nie czuła woni natury w samotności.

Zamyślona brnęła wciąż w głąb, kiedy to dotarły do niej ludzkie odgłosy. Pierwszym jej odruchem było przykucnięcie, by nikt jej nie dostrzegł. Po chwili ciekawość wzięła górę i starając się jak najmniej szeleścić, choć nie było to łatwe, podczołgała się bliżej głosów.

Nieznacznie rozsunęła gałąź krzewiny. Ujrzała pięciu mężczyzn w sile wieku, naprędce rozprawiających o zdobytych dzisiejszego ranka łupach, o ile właściwie zrozumiała.

— To są zwykli rabusie — wyszeptała do siebie, krzywiąc przy tym usta i marszcząc szczupły nos.

Nieopodal słychać było rżenie koni i trzask palących się drew.

Przed jej oczami ni stąd, ni zowąd na wielkim liściu paproci pojawił się ogromny, szary pająk. Dziewczyna zacisnęła sobie ręką usta, nie chciała bowiem, żeby jakowyś oprych usłyszał jej pisk wywołany strachem przed bestią. Rozpoczęła powoli się wycofywać.

— Tutaj nic nie upoluję, wracam — wydukała.

W tym momencie rozległo się łamanie gałęzi, jak gdyby ktoś przedzierał się przez krzaki. Już chciała wstać, by spiesznie wrócić w bezpieczniejsze miejsce, gdy poczuła, jak czyjaś wielka łapa chwyta ją za kubrak, którego sznurki zawiązane na piersiach zaczęły po kolei pękać niczym jedwabne nici.

— Co my tu mamy? — Ochrypły męski głos na podobieństwo żabiego skrzeku wprawił ją w odrazę. — Śliczny chłoptaś czy brzydkie dziewczę udające pięknego chłoptasia?

— Jak śmiesz, ty gburze, puszczaj, bo… bo…

Właśnie, bo co? Zastanowiła się. Co mogła im zrobić? Przecież nie może liczyć, że pokona ich łukiem ani nie może liczyć na pomoc Mericka, bo ten poluje zapewne w innej części lasu, a Bowen nie odejdzie od obozowiska. Znów tarapaty. Moja matka powinna nadać mi zupełnie inne imię: Kłopoty.

— Bo co mi zrobisz, paniusiu? — Zachichotał szyderczo mężczyzna wielki jak olbrzym. — Może powalisz mnie swoją zgrabną rączką?

Zawlókł ją do pozostałych czterech zbójów i rzucił nią, jakby była workiem pełnym gęsich piór. Rozejrzała się. Wokół niej stało pięciu wysokich, postawnych mężczyzn o obliczach niezbyt anielskich. Jeden z nich miał na głowie hełm rycerski z odkrytą lekko przyłbicą. Zważywszy na to, że pozostała część stroju należała raczej do wędrownego żebraka, wyglądał w rzeczy samej dziwacznie.

— Mamy gościa! — wrzasnął do pozostałych.

Podszedł do niej mężczyzna o kwadratowej twarzy i zimnych, bladoniebieskich oczach. Na iście szarej twarzy zauważyła niewielką bliznę wzdłuż lewego policzka, która nadawała mu upiorny wygląd. Widać było, że cyrulik nie sprawił się najlepiej.

— Jak myślisz, ile możemy dostać za tę dziewkę? Jest jakaś niemrawa, chuda jak szczapa.

Miał tak donośny głos, że Katarzynie zdawało się, że słyszy gromy na niebie. Serce jej zamarło, gdy dotarło do niej, co powiedział. Chcieli ją sprzedać? Do niewoli? Gorzej być nie mogło? Przed oczami pojawił się jej Bowen opowiadający o śmierci rodziców, którzy nie przetrzymali pracy niewolniczej, a czy ona, Katarzyna de Ridic, byłaby w stanie przejść taką próbę? Uświadomiła sobie, w jakim położeniu się znajduje. Zaiste mam frasunek!

Do wystraszonej dziewczyny podszedł młodszy i jak czuć było, odurzony mężczyzna, wlepiając w nią obleśne, zamglone spojrzenie.

— A może by wypróbować zdolności waćpanny?

Zaczął dotykać wychudzonych nóg Katarzyny, których nie skrywała żadna suknia, a jedynie obcisłe, męskie spodnie uwydatniające jej kobiece wdzięki. Mrucząc przy tym, przyprawiał zdruzgotaną o mdłości. Wiedziała, że musi natychmiast działać.

— Mam pieniądze — rzuciła w te pędy, wyszarpując się z niechcianych rąk. — Dużo pieniędzy, dużo złota i klejnotów! — Drżała z przejęcia.

Mężczyzna o kwadratowej twarzy ważył jej słowa z coraz to większym zaciekawieniem. Kopnął pijanego towarzysza, aby się odsunął od ofiary.

— Powiadasz, że masz pieniądze? — zwrócił się do niej z namysłem. — A gdzież je skryłaś? Może w tych nędznych fałdach koszuliny? — Wybuchnął śmiechem i po chwili wszyscy pozostali mu wtórowali.

Katarzynie wydawało się, że drzewa wokół zakołysały się w rytm ich głupkowatego śmiechu. Nie poddawała się jednak i próbowała ratować swoją skórę przekupstwem.

— Jam jest Katarzyna de Ridic, pani na włościach zamku On The Hill, zaginiona dziedziczka, za której odnalezienie czeka sowita nagroda, a i ja mogę zapłacić wam tyle, ile zechcecie — mówiła z nostalgią za własnym rodem, a jednocześnie z lekką obawą w sercu. No cóż, nie do końca wszystko było prawdą, lecz chwilowo nie pozostało jej nic innego, jak odwlec w czasie swoją śmierć albo jeszcze gorzej, kajdany.

— Jest jednak jeden warunek, oczywista. Nie możecie mnie tknąć! — Spoglądała niepewnie na swoje nogi, lecz wiedziała, że nie może teraz okazać strachu, więc bez zwłoki podniosła powieki do góry i z nieugiętą naturą obrzuciła wzrokiem obecnie gapiących się na nią jak na trefną zdobycz.

— Mamy ci uwierzyć, że takie obszarpane truchełko jak ty ma pieniądze? Wybacz — wytrzeszczył na nią swoje maleńkie, guzikowate źrenice, prychając przy tym, jak prosię — ale musisz dać nam dowód na to, coś rzekła. A warunki to my stawiamy, a nie nasza zdobycz, zapamiętaj to sobie! — ryknął tak potwornie, że aż podskoczyła niczym skórzana piłeczka, ulubiona zabawka Maxa.

— Ma się rozumieć. — Podniosła się z ziemi i wyciągnęła do niego spoconą z nerwów rękę. — To jest dowód. Jestem Katarzyna de Ridic, jak nadmieniłam, a oto świadectwo mej prawdomówności.

— Chcesz, bym cię całował po rękach? — Mężczyzna zaniósł się rechotem. — A może nie tylko na rękach skończymy? — Mężczyzna stojący obok, który wyglądał z racji swoich sterczących uszu jak leśny elf, oblizał rubasznie wargi, jakby zamierzał zasiąść do wieczerzy.

— Bacz tedy, głupku! — Trochę się zagalopowała ze swoją odpowiedzią, lecz nie dała poznać po sobie trwogi, która w tej chwili nią zawładnęła.

Zdjęła pierścień i wcisnęła zgłupiałemu mężczyźnie do ręki. Strach Katarzyny ustąpił wściekłości. Mężczyzna obejrzał klejnot rodowy, na którym znajdował się monogram.

— Ajuści, za to cacko i ciebie sporo dostaniemy. To droga biżuteria.

Katarzyna na sam dźwięk tych słów wzdrygnęła się, napięcie rosło. Krew zaczęła w niej szybciej krążyć, wywołując wypieki na policzkach. Pod wpływem wzburzenia zaczęła palić ją szyja.

— Ale nie tak wiele, ile ja wam mogę ofiarować. Dostaniecie złoto, które zapewni wam i waszym rodzinom wszystko, o czym mogliście marzyć. — Z pewnością jakieś rodziny mają. Rozważała, czy dobrze to przemyślała. — Dostatek do końca życia, i to bez przepychanek.

— Ale my lubimy walkę — wypalił młodszy z niewielkim zarostem.

— Aha — ciągnęła niewzruszenie — lecz jeśli coś mi się stanie, mój kochający do szaleństwa stryj — skłamała — nie spocznie, dopóki was wszystkich nie wybije, i nici z waszego złota. Wszak po śmierci nie ono będzie stanowić o waszej wartości.

— Nie straszny mi nawet sam król, jak widać do tej pory nikt nas nie pokonał. — Dookoła rozległ się urągliwy śmiech. — I długo tak pozostanie. A szranki zaostrzają nasz apetyt.

Pozostali przytakiwali, ale Katarzyna zawzięła się i wciąż nie poddawała.

— Jak chcecie. — Założyła ręce i odwróciła się do nich plecami, chciała ukryć swe przerażenie, a jednocześnie pokazać odwagę albo głupotę, stając plecami do wroga. — Lecz ja mogę dać wam o wiele więcej, niż sobie wyobrażacie. W moim domu są księgi ze złota i lustra wysadzane diamentami, nawet broń wykuta orientalnymi klejnotami służyła najznamienitszym szejkom. — Jak kłamać to na wielką skalę, od tego zależało jej życie. Chwilowe odciągnięcie ich myśli od rabunków i skuszenie łatwym zyskiem może odwlec jej zgubny los. — A to wszystko na wyciągnięcie ręki. Czyż wasze żony, siostry, matki i dzieci nie marzą o ciepłym, pewnym ognisku w domu, sukniach i klejnotach, które dadzą im poczucie bezpieczeństwa? Co im powiecie, gdy do nich wrócicie? Że odrzuciliście podaną na złotej tacy przyszłość, o jakiej może marzyć tylko człowiek, który kocha swoją rodzinę? Możecie wszystko to osiągnąć. Rodzinę, przyszłość i pieniądze, albo marną namiastkę tego, o czym śnią wasze rodziny. Wasz wybór!

— Nikt nie rozdaje swego majątku ot tak — wtrącił jeden z nich. Starszy mężczyzna z kilkudniowym zarostem, o ciepłej, choć ochrypłej barwie głosu zwrócił jej uwagę. Jego przyszarzałe oczy wiele mówiły. Zdaje się, że położenie, w którym się znajdował, nie było do końca jego ulubionym zajęciem. I wydaje się, że słowa Katarzyny dawały mu cień szansy na zmianę.

— A czy zachowanie mojego życia to nie jest nagła i wielka potrzeba?! — Odwróciła się na nowo w stronę oprawcy i spojrzała mu prosto w oczy, badając w nim bodaj ostatnią, choć nikłą oznakę człowieczeństwa. — Ja życie cenię najwyżej, na nic mi złoto i diamenty, gdy żywot utracę. — Wydobyła z siebie przyjazny uśmiech zakropiony maleńkimi łzami, po chwili ciszy ciągnęła: — A tak nie stracę tego, co stanowi dla mnie najwyższe dobro, a wy zyskacie to, czego wam potrzeba, niezgorszą przyszłość. Jak wspomniałam, wasz wybór. A teraz bądź łaskaw i oddaj moją własność i wyjaw swoją cenę. — Zwęziła oczy i swoją postawą wymusiła, by pierścień do niej powrócił.

Mężczyzna, najprawdopodobniej dowodzący całą bandą, zebrał wokół siebie całą zgraję. Przerażona dziewczyna nie mogła nic usłyszeć, toteż stała, czekając jak na egzekucję. A może skorzystać z ich nieuwagi i… Lecz już po chwili doszła do wniosku, że to by niewątpliwie nie wyszło.

Nad lasem w zawrotnym tempie pochylała się noc, a właściwie prawdopodobnie to tylko Katarzynie tak się zdawało.


— Coś rzekł?! — Merick wrzasnął na trzęsącego się chłopaka. Rzucił obok ogniska dwa zające, które zdołał ustrzelić.

— Poszła ci pomóc, panie. To uparta niewiasta, nic nie mogłem zrobić. — Bronił się, skulił głowę, bojąc się reakcji swego pana, którego jeszcze nigdy takim wściekłym nie widział.

— W którą stronę poszła?! — Ręce mężczyzny trzęsły się niczym osika kołysana na wietrze, kiedy przypinał swój skórzany pas wraz z bułatem do bioder. Miał przyspieszony oddech, a wzburzenie rosło z każdym szeleszczącym liściem i łamaną gałązką pod stopami.

— Na północ, panie, tam, gdzie ty, oczywista.

— Musieliśmy się minąć. — Zaczerpnął powietrza. — Idę ją odnaleźć. Jeśli ją jaki dziki zwierz nie dopadł, to jest szansa, że znajdę ją w jednym kawałku.

— Czy mam iść z tobą, panie?

— Nie! Czekaj tu, może sama powróci. Dopilnuj, by ogień nie zgasł.

Bowen po chwili krzyknął za oddalającym się mężczyzną, by uważał na zagubione strzały, ale nie było najmniejszej reakcji.

— Zważywszy na stan, w jakim się, panie, znajdujesz, dobrze, że nie usłyszałeś.

— Wszystko słyszałem, Bowenie! — dobiegł go dźwięk z lasu. — Na diabli mi nadali tę niewiastę… — mruczał pod nosem. — Gdy ją dorwę, to złoję jej skórę! Co to za kobieta, która nie słucha się mężczyzny? — Przedzierał się przez krzaki, siekając witki mieczem.

Wtem umilkł, gdyż usłyszał jakieś oddalone rozmowy. Schował się za pniem wielkiego drzewa i wstrzymał oddech. Gdy trzask łamanych gałęzi zbliżał się w jego kierunku, a dźwięk, jaki im towarzyszył, wydawał się dziwnie znajomą niewieścią mową na przemian z basowymi męskimi pohukiwaniami, dobył swojej broni i zamaszyście wyskoczył zza drzewa.

— Stójcie, bo usiekę! Lady Katarzyno, nic ci nie jest?! — wydobył z siebie przeraźliwie ochrypły, niski ryk, który wywołał zdumienie na twarzach pięciu mężczyzn i jednej kobiety, a która wcale nie wyglądała na poturbowaną ani nawet przestraszoną. Oni zaś nie przejęli się zbytnio pojedynczym rycerzem.

Zaciskał rękę na rękojeści sprężystej broni. Miał niewielką szansę wyjść bez szwanku z tej opresji. Nad ich głowami przeleciał spłoszony ptak, a prowadzone konie niespokojnie parsknęły, jakby wyczuwały napięcie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 80.09