E-book
10.29
drukowana A5
18.81
Gucio i Gustaw

Bezpłatny fragment - Gucio i Gustaw


Objętość:
89 str.
ISBN:
978-83-8384-810-5
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 18.81

Zamach

Życie w dzielnicy korporacyjnej kończy się koło czwartej po południu. Biuro nie fabryka, zamiast dwunastogodzinnej zmiany, siedzi się w pracy osiem godzin. Później po wieżowcach kręcą się jeszcze ekipy sprzątające, a po siódmej w budynkach jest już tylko ochrona i kilku szaleńców, którzy albo nie dokończyli swojej pracy, albo mają do załatwienia biznes w innych strefach czasowych. Stołeczna siedziba spółki węglowej, zarządzającej większością śląskich kopalni, nie była wyjątkiem. Armia księgowych, prawników, sprzedawców i geologów już dawno opuściła swoje boksy urzędowania, odjeżdżając metrem w siną dal. Według monitorującego wszystkie wejścia i wyjścia komputera ochrony, około dziesiątej wieczorem, w wieżowcu przebywało tylko kilka osób. Grafitowy prostopadłościan drapacza chmur wyglądał równie martwo, jak zwykle, kiedy sygnał alarmu przeciwpożarowego wybił dyżurnego ochroniarza z drzemki. Zaspany zerknął na monitor. Chodziło o ćwiczenia, jakim wszyscy pracownicy byli poddawani przynajmniej raz w miesiącu. Tego typu atrakcje zdarzały się zwykle przy pełnym obciążeniu budynku, więc ochroniarz był wdzięczny komputerom, że tym razem system przesunął niemiłą niespodziankę na noc. Będzie mniej chaosu i jeszcze mniej roboty. Lobby powoli zapełniło się człapiącymi po schodach pracownikami. Ochroniarz zabrał tablet z raportami monitorującymi odbicie przepustek i poprowadził grupę do punktu zbiórki ewakuacji, który znajdował się na trawniku, około stu metrów od wejścia. Przeczytawszy dane z tabletu, sprawdził listę. Całe towarzystwo grzecznie pofatygowało się do wyjścia, więc nie trzeba było uruchamiać dodatkowych procedur. Za niestawienie się można było stracić nie tylko premię, ale i pracę, a on, zamiast wrócić do drzemki, musiałby plątać się po budynku poszukując niesubordynacji, a potem wypełniać dodatkowe raporty. Spieszyło mu się wrócić na swój fotel, ale tym razem drzemka nie była mu pisana. Wybuch nastąpił, kiedy zezwalał na powrót do budynku. Huk i błysk dotarły do niego w pół zdania, z otwartymi ustami znalazł się w powietrzu, obijając się o lecących obok niego współpracowników. Nieważkość była krótka. Fala uderzeniowa zmiotła wszystkich na ziemię i poturlała po krawężniku. Deszcz tłuczonego szkła posypał się z elewacji. Ochroniarz podniósł się pierwszy. Ogłuszony, domyślał się, że jeden z garniturowców coś krzyczy, widząc jedynie ruch ust. Pomógł pokrwawionej kobiecie się podnieść. Pozostali też pomogli wstać sobie nawzajem. Odmienieni nie do poznania, przysypani pyłem i umazani krwią. Rzucili się do ucieczki, byle dalej od płonącego budynku. Na szczęście nikt nie był nieprzytomny, obrażenia były powierzchowne. Ludzie ciekawie wyglądają, kiedy nagle przestają bać się bzdur i boją się o swoje życie. Spada z nich konwenans. Takie kilka sekund, opowiada o nich dużo więcej, niż mogą się o sobie dowiedzieć przez lata wspólnej pracy. Wykrzywione lękiem twarze, krzyki i nagle widać kto naprawdę dba o innych, a kto tylko tak mówi. Ochroniarz z satysfakcją obejrzał ten niemy film. Donośnym głosem kazał całej grupie zatrzymać się na ulicy, w sąsiedztwie kolejnego wieżowca, z którego już zaczęli wybiegać ludzie. Powietrze wypełnił dźwięk syren. Ochroniarz poszedł ku przybywającym wozom strażackim, aby poinformować, że w budynku nikogo nie ma. Kiedy wrócił, ratownicy medyczni zajmowali się już jego stadkiem. Reporterzy przybyli niewiele później, ale już zastali policyjną barierę, zamykającą dostęp do miejsca wybuchu. Kiedy pojawiła się pierwsza kamera, pożar trawił kilka pięter. Reporterzy mieli wspaniały widok na płomienie, oraz gwarancję wysokiej oglądalności. Kiedy na miejsce przybyła ekipa dochodzeniowa, cały świat dowiadywał się już, że Zielone Diabły uderzyły po raz kolejny. Terroryści z tej grupy mieli zwyczaj wysyłać mejle do mediów, bezpośrednio po przeprowadzonym ataku. Prezenterzy wiadomości ich uwielbiali, detektywi trochę mniej. Ich zamachy gwarantowały czerwony pasek na dole ekranu, podbijały oglądalność i pozwalały na nieposkromione użytkowanie frazy „globalne ocieplenie”. Ekscytacja dziennikarzy miała swoje uzasadnienie. Do tradycyjnych gromów rzucanych na Zielone Diabły dotarł nowy, sensacyjny element: po raz pierwszy zaatakowali w Europie. Pytanie, dlaczego akurat w Polsce, będzie na długie tygodnie źródłem zatrudnienia dla wszelakiej maści komentatorów i publicystów. Zamach gwarantował wypełnienie czasu antenowego całymi godzinami wywiadów i analiz. Nic nie rozkręca spirali strachu lepiej niż terroryści. Nawet brak ofiar w ludziach nie szkodzi popularności tematu. Zielone Diabły były przecież wyjątkowe. Działały globalnie, a dzięki ostrożnej, pozbawionej ofiar strategii, zdobyły duże poparcie społeczne wśród młodzieży, nie tylko odbierając popularność gwiazdom rocka, ale i ośmieszając organy ścigania. Sensacja zaczęła zataczać w eterze coraz większe kręgi. Rano, kiedy szkielet budynku się dopalał, globalne serwisy informacyjne pokazywały wybuch. Ochroniarz, zanim śledczy odwieźli go do domu, zauważył jeszcze, że budynek po raz pierwszy emituje światło, zamiast je wchłaniać.

Gustaw zostaje obudzony

Usłyszał chrzęst własnej chrząstki nosowej. Zaskoczenie było tak wielkie, że nawet nie poczuł bólu. Zamiast cierpieć, przypomniał sobie wszystkich facetów z płaskimi nosami, których spotkał w swoim życiu. Prawdopodobieństwo, że ich uraz został spowodowany w walce było spore, ale nie stuprocentowe. Nie każdy jest bokserem, uraz mógł mieć mniej chlubną genezę. Tak jak w jego przypadku. Do końca życia będzie nosić na twarzy dowód przegranej. Czy od teraz też będzie stwarzał bokserski dystans? A może, żeby wzmocnić wrażenie, ogoli głowę na łyso? Powiadają, że nic nie jest szybsze od myśli ludzkiej i pewnie mają rację, ponieważ zdążył to wszystko rozważyć, zanim upadł na ziemię. To nie był ani prawy, ani lewy sierpowy, to był frontowy. Chyba chciała, żeby pięść zatrzymała mu się w mózgu i gdyby nie chrząstka nosowa, której amortyzowane chrupnięcie posłało go na glebę, pewnie dopięłaby swego. Pojęcia nie miał, że jest tak silna. Leżał na wznak i patrzył w niebo. Przytomny, ale zbyt oszołomiony, żeby jakoś zareagować. Bicie kobiet, nawet w obronie własnej, było mu obce. Przestąpiła nad nim, obojętnie, jak nad zdechłą myszą. Jeden cios wystarczył. Uwolniła się od emocji. Czyżby masakrowanie czaszek było dla niej codziennością? Widział jej oddalające się, masywne kostki. Ponad nimi były te łydki, które tak mu się podobały. Dopiero kiedy odeszła, dopadł go ból. Zrobiło mu się niedobrze, rozkaszlał się i zwymiotował ustami i nosem. Krew i kawałki kości. Boże, jaka ona była silna. Normalnie demon. Całe lata myślał, że widział ją wtedy po raz ostatni w życiu i nie mylił się przez ponad ćwierćwiecze.


Wyemigrował do Europy, do kraju przodków. Przynajmniej tak twierdziło jego chilijskie lustro, pokazując mu bladą, białą twarz kolonizatora. W Europie zastał odmienne tradycje, bardziej stabilną gospodarkę, mniej ognia i więcej spokoju w ludziach. Reszta okazała się taka sama. Takie same oczekiwania społeczne, ten sam tor zdarzeń. Żona, dziecko, rachunki, praca. Klasyczny rytm większości obywateli świata. Ludzie, dopiero kiedy człowiek odhaczy te zadania, odczepiają się i uznają jednostkę za tak normalną, jak oni sami. Po kilku latach takiej szalonej normalności większość zapomina, że życie nie musi być monotonne. Gustaw należał do większości i był z tego faktu bardzo zadowolony. Ogólnie. Szczególnie, to właśnie wrócił zmordowany do domu po ciężkim dniu w pracy. Interesował go tylko spokojny letarg. Cieszył się, że córka już dorosła i wyfrunęła z gniazda, a żony w domu nie będzie. W kuchni czekał zimny obiad, był zbyt głodny, żeby chciało mu się podgrzewać. Jak solidnie zaprogramowany robot, z talerzem w rękach, usiadł na kanapie przed telewizorem. Szumy dochodzące z pudełka były jego miłosiernym spowiednikiem, łaskawe zezwalając na odłączenie myślenia. Nikt nie wie po co wymyślono telewizję, wszyscy wiedzą czym się stała. Usypiaczem, suplementem rzeczywistości. Używa się jej, kiedy kończy się kreacja i zaczyna konsumpcja. Po co poznawać świat, skoro można dostać jego oficjalny wizerunek, przy okazji śmiejąc się z głupszych od siebie? Debile to gatunek, którego szklany ekran używa, aby osiągnąć ten cel. Wystawiają się na pośmiewisko, aby sprowokować i zamienić ciężko pracujących ludzi w innych debili, którzy zamiast cieszyć się życiem, gapią się w pudełko i kupują szajs, jaki im tam polecają. Każdy, komu zależy na własnej kreatywności omija telewizor z daleka. Gustawowi, który nie miał nic przeciwko traceniu życia przed ekranem, dziesiąta muza zrobiła niezłego psikusa. Za jej pomocą, zamiast się pośmiać, przeżył subtelny wstrząs, który wyszarpał go z rutyny życia.


Ujrzał swoją pierwszą miłość i zakrztusił się zimnym obiadem. Tym razem znokautowała go wirtualnie. Okazało się, że została prezydentem jego ojczyzny. Jechała na platformie otwierającej paradę. Poznał ją od razu. Lata robią swoje, ale nadal była tęga i urodziwa. Opasana szarfą w barwach narodowych, pozdrawiała tłumy zgromadzone na manifestacji z okazji święta narodowego. Zatkało go. Nie wiedział nawet, że została politykiem, nigdy nie usłyszał, że została wiceprezydentem. Telewizor uprzejmie wyjaśnił, że urzędujący prezydent umarł, a ona, zgodnie z konstytucją, zajęła jego miejsce. Oczywiście, w Chile nigdy nie brakowało gorącokrwistej opozycji, która w takiej sytuacji nie byłaby sobą, gdyby nie zażądała nowych wyborów. Jego była się nie zgodziła. To go akurat nie zdziwiło, poznał jej asertywność. Informacja z drugiej półkuli, podana pod koniec serwisu jako najmniej ważna, była krótka. Prezenterka maszynowym, wypranym z empatii głosem, podała ilość ofiar zamieszek, dołączono kilkusekundowy obraz centrum Santiago, chaos pod parlamentem, policję, demonstrantów, gaz łzawiący. Przełączył na jakiś inny kanał. Biednych i głupich nietrudno na siebie napuścić. Polityczne awantury w Chile były równie popularne jak ustawki kibiców w Polsce. Dlatego tutaj bardziej mu się spodobało. Było dużo bezpieczniej. Polityczne bojówki są dużo bardziej szkodliwe od kibiców robiących krzywdę tylko sobie nawzajem. Zamieszki nie zrobiły na nim wrażenia. Awantury pojawiają się w wiadomościach codziennie. Wypierają z emocji, pokazują, że gdzieś indziej jest gorzej niż tutaj. Z toru codzienności wybiło go coś innego. Protesty odbywały się równolegle ze świętem narodowym. Prezydentka prowadząca paradę, kiedy w dzielnicy obok demonstranci toczyli wojnę z policją, była dostępna nawet dla snajpera amatora. Nie bała się. W krainie samców opanowanych obsesją udowadniania sobie nawzajem, kto ma większe jaja, pokazała swoją odwagę. Miała dokładnie taką samą minę, jak wtedy, kiedy postanowiła, że złamie mu nos. Przed niespodzianym ciosem, ujrzał u niej ten grymas po raz pierwszy. Czyżby go zapamiętała? Czyżby to przez niego rzuciła miłość dla kariery? Czyżby był jedyną miłością jej życia? Uśmiechnął się do swoich myśli i zasnął na kanapie.


Chociaż udało mu się wyspać, następny dzień w pracy okazał się katastrofą. Nie umiał się skupić. Ściśnięte w kreskę usta jego byłej, obecnej prezydentki Chile, pojawiały się myślach i wybijały go z koncentracji z impetem uderzenia sprzed lat. Ponownie poczuł złamany nos, jedyne okaleczenie, jakiego dorobił się, w swym brzydzącym się przemocą życiu. Nigdy nie zrozumiał dlaczego go uderzyła. O co chodziło kierownikowi budowy, też nie miał pojęcia. Brodaty chłop coś do niego mówił, ale Gustaw widział tylko, jak czerwone kurwiki wykwitają facetowi w białkach oczu. Widok był hipnotyzujący, słowa kierownika docierały jak przez mgłę. Były niepotrzebne, wiedział o co chodzi. Jego współpracownicy nie dowieźli wszystkich zamówionych towarów i z tego powodu wypożyczone maszyny nie mogły zostać użyte. Dopóki tiry nie dojadą, za całe opóźnienie będzie płacić jego firma. Kierownik budowy miał swoje pięć minut na narzekanie. Przywilej klienta. Pewnie często się go czepiali, ponieważ teraz, skoro już mógł mieć pretensje, ulżył sobie za ostatni kwartał. Gustaw pokajał się trochę, ponarzekał na biurwy, a potem zamydlił oczy zniżką. Następnie pomachał mu przed nosem telefonem i odszedł, posprzątać nie swój bałagan. Kierowcy tirów przezornie nie odbierali, więc musiał zadzwonić do firmy. Szczęście mu nie sprzyjało, odebrał szef. Westchnął ciężko i wyrecytował okoliczności.


— Cholerni kierowcy, rozwalę im nos, — powiedział szef. — O jakich sumach mówimy?

— Nie zaglądałem w papiery, ale na oko zafundujemy im co najmniej dwa dni darmowego sprzętu. Może nawet i więcej.

— Przejebane, — odpowiedział szef i rozłączył się.


Nie sprecyzował kto i za co ma przejebane, ale szczęśliwy nie był. Uwagi o rozbijaniu nosa też były nowe. Gustaw był uczulony na ten temat, na pewno by zauważył, gdyby szef tak wyrażał się wcześniej. Kierownik budowy podszedł do niego ponownie. Białka jego oczu były już zupełnie czerwone. Gustaw nie wiedział, czy facet pije, ćpa, czy ma zawał, ale taki jednolity, wielki kurwik uznał za przesadę. W końcu to tylko szalunki i kilka oczekujących betoniarek. Rodziny facetowi nie zabił. Zasłonił się telefonem, wybierając numer jednego z kierowców. Na próżno.


— Żaden kierowca nie odpowiada, — poinformował natręta. — Mam nadzieję, że nie przydarzyła im się jakaś katastrofa.


W jego rodzinnych stronach kierownik budowy przeżegnałby się, albo wezwał bóstwa opiekuńcze chwytając za amulet. Europejski laicyzm wymagał większego opanowania. Zabobon rozlał się tylko lśniącą czernią w źrenicach i facet o czerwono czarnych oczach cofnął się i opuścił przestrzeń osobistą Gustawa.


— Poczekamy, — powiedział. — Oby to były korki.


Gustaw skwapliwie pokiwał drogą i zszedł mu z pola widzenia. Wrócił do samochodu zaparkowanego przed placem budowy. Na wiadomości od tirów wolał poczekać w samotności. Telefon zadzwonił jak tylko usiadł w aucie. Popatrzył na wyświetlacz, córka. Tylko jej mu teraz brakowało. Dlaczego ten świat był tak urządzony, że dzieci dzwoniły tylko wtedy, kiedy czegoś chciały? Od kiedy wyprowadziła się z domu dzwoniła rzadko i powód był zawsze ten sam: „tato, daj!”. Stracił już dziś dużo cierpliwości, a teraz straci jeszcze więcej. Zrezygnowany odebrał.


— Cześć tato. Nie uwierzysz co się stało. Za niecały miesiąc wylatuję do Valparaiso. Dostałam roczne stypendium na tamtejszym wydziale lingwistyki. Dużo kasy to nie jest, ale powiadają, że wystarczy na życie. Jestem taka podekscytowana. Nareszcie poznam twoje rodzinne strony.

— Cóż za niespodzianka, kochanie, gratuluję…

— Właśnie tato, wiem, że to już tyle lat bez kontaktów, ale może masz tam kogoś, kto mi pomoże znaleźć pokój, albo przenocuje kilka pierwszych nocy, zanim znajdę mieszkanie?

— Córko, to nie moja okolica. Twój uniwersytet się tym nie zajmuje?

— Na moim uniwersytecie powiedzieli, że dla nich to cud, że na tamtejszych uniwersytetach funkcjonują międzynarodowe stypendia. Mam nie grymasić tylko brać, co dają.

— Powiedzieli, jak umieli, — uśmiechnął się. — Gratuluję, kochanie. Pomyślę o ewentualnych kontaktach. Odezwę się jeśli coś mi przyjdzie do głowy.

— Dzięki tato, do usłyszenia.


No proszę, najpierw prezydentka, a potem córka. W ciągu doby Chile pojawiło się w jego życiu więcej razy, niż przez ostatnie dwadzieścia lat. Miłą zmianę nastroju przerwał wyświetlacz smartfona z informacją, że w trakcie ich rozmowy próbował dodzwonić się jeden z kierowców. Oddzwonił. Tiry stały w porcie i czekały na załadunek, który opóźniał się z nikomu nie znanych powodów. Kierowca do tej pory nie odbierał, ponieważ musiał pospacerować po okolicy, żeby złapać zasięg. Nikt nic nie wiedział, opóźnienie mogło potrwać kilka godzin, albo kilka dni. Wraca do tira czekać i zasięgu znowu nie będzie. Zadzwoni, jak się czegoś dowie. Rozłączył się. Jeżeli nie mieli ubezpieczenia, to cała firma znalazła się w poważnych tarapatach. Kiedy wybierał numer szefa, telefon rozdzwonił się ponownie. Tym razem żona. Ciche dni się skończyły. Jak nie urok to przemarsz wojsk.


— Cześć, — przywitał ją. — Poproszę, bądź lakoniczna, bo mam tu teraz ostry młyn. O co chodzi?

— Lakoniczna? Jak sobie życzysz. Właśnie skończyłam się wyprowadzać. Prawnik skontaktuje się z tobą w sprawie papierów. Nie dzwoń do mnie. To koniec. Żegnaj.


Rozłączyła się, zanim dotarła do niego treść przekazu. Rzeczywiście była zwięzła, tak, jak poprosił. Tego się nie spodziewał. Zwiodła go ilość wspólnie przeżytych lat. Prezydentka, córka, żona. Czas wokół niego rozszerzył się, albo skurczył, a świat odpłynął, tak jak to robi ocean, kiedy odsłania swoje dno, zanim powróci falą tsunami. Ponownie przypomniał sobie cios. Kłopoty firmy wyleciały mu z głowy. Dno oceanu wyschło, nadchodziła śmiercionośna fala. Musiał natychmiast ograniczyć kontakty z ludźmi. Włączył silnik i odjechał. Dopiero na obwodnicy zorientował się, że słyszy irytujący dźwięk. To był smartfon. Wyłączył go, nawet nie patrząc, kto dzwoni.


Bycie świadomym własnych emocji nie oznacza, że wściekłość i nienawiść stają się lżej strawne. Pierwsze kilka godzin jazdy zajęło mu wymyślanie obelg i wyobrażanie sobie sadystycznych gwałtów, jakimi potraktowałby, aktualnie już byłą, małżonkę. Wnętrze pojazdu wypełnili zachrypnięci Finowie i ich heavy metal. Gaz był wciśnięty do dechy, a opatrzność przypilnowała, żeby Gustaw nie napatoczył się na żaden policyjny patrol. Dopiero kiedy miasto zostało daleko w tyle, równiny zastąpiły pagórki, a na horyzoncie pojawiły się zarysy ośnieżonych szczytów, nienawiść zaczęła się wypalać. Poczuł się wystarczająco opanowany, aby ponownie nawiązać kontakt z cywilizacją. Zatrzymał się w przydrożnym barze. Lokal bez ambicji, żadnej szansy na jedną gwiazdkę Michelina. Nawet nie wiedział, jakie pierogi zamówił. Stan otępienia, w którym przebywał, sparaliżował mu kubki smakowe. Ostatni posiłek przed ceremonią można by zorganizować w bardziej przemyślany sposób, ale dopiero w połowie jedzenia dotarło do niego co powinien teraz ze sobą zrobić. Chile. Właśnie tam nauczył się działać instynktownie, bez obarczania kogokolwiek swoimi problemami. Podziękował sobie, że tym razem też mu się udało. Ucieszył się, że tak dobrze skontrolował agresję i gniew. Włączył telefon, odczekał aż wypikają się powiadomienia o wszystkich nieodebranych połączeniach, a potem zadzwonił do szefa. Przedstawił mu w skrócie swoje powody nagłej nieobecności dodając, że zrozumie, jeśli szef zechce go zwolnić. Niewykluczone, że na jego miejscu zachowałby się tak samo. Bardzo mu przykro, ale jak sam szef rozumie, najlepiej będzie, jeśli kilka najbliższych dni spędzi z dala od ludzi. Kiedy skończył mówić zauważył, że zwierzchnik ani razu mu nie przerwał. To było coś nowego. Cisza w słuchawce była podejrzana, myślał nawet, że zniecierpliwiony szef się rozłączył, ale kiedy odłożył słuchawkę, zobaczył na wyświetlaczu, że rozmowa trwa. Ponownie przyłożył słuchawkę do ucha i usłyszał, że dostaje tydzień urlopu. Zaskoczony, podziękował i wyłączył telefon. Ogarnęło go niespodziewane poczucie wolności, a przez ciało przeszło mu westchnienie ulgi.


Wychodząc z baru minął stolik, przy którym właśnie zamawiano dokładkę pierogów. Ruszył w drogę. Fazę wyparcia i walki miał już za sobą. Heavy metal zastąpił symfoniami klasyków. Na jazz było zdecydowanie za wcześnie, a opera mogłaby się skończyć wypadkiem. Kiedy dojeżdżał do celu, było już dobrze po północy. Minął willę wdowy, jedyne światła w oknach w tej okolicy, o tej porze roku. Jej samotne gospodarstwo przylegało do kolonii domków letniskowych, gdzie Gustaw z rodziną spędzał większą część lata. Mieszkała sama na tym odludziu przez okrąglutki rok. Niby nie sama, miała całą sforę psów, ale kiedy od najbliższego sklepu dzieli piętnaście kilometrów, zima potrafi być brutalna. Gustaw zawsze uważał ją za bardziej szalony model samotnej, starszej pani, która ma za dużo kotów. Minął uśpione na działkach domki. Żadnych świateł w oknach. Zupełnie pusto, w końcu sezon skończył się ponad miesiąc temu. Łódki były powyciągane na brzeg, okiennice zatrzaśnięte. Jedynym źródłem migającego tu i ówdzie światła były powbijane w ziemię, napędzane bateriami słonecznymi, lampki ogrodowe. Przygnębienie powróciło, a rozmiękczona deszczem droga nie traktowała podwozia łaskawie. Nigdy wcześniej nie przyjechał tu spontanicznie, nigdy nie był tu o tej porze roku. Jutro pojedzie po zapasy. Dobrze, że mieli klucz do domku schowany na terenie działki. Jego, obecnie już była, żona, uwielbiała gubić klucze. Wjechał na podjazd i zgasił silnik. Zatrzymał się, uciekł przed tsunami emocji. Cisza sparaliżowała mu bębenki. Wyjął klucze schowane pod ławą na ganku i otworzył drzwi. Przywitał go zaduch od dawna nie wietrzonego wnętrza, pomieszany z wilgotną wonią spalenizny. Jego wina, zapomniał o zamknięciu kominka. Otworzył okna, żeby przeciąg wymienił powietrze. Cisza zaczęła mu się wwiercać w uszy. Adrenalina przestała być potrzebna. Przygnębienie zamieniło się w znużenie. Już uciekł, już bezpiecznie dotarł do kryjówki. Będzie mógł lizać rany. Nie chciało mu się nawet wejść do sypialni na piętrze. Padł na kanapę i zasnął w butach.


*


Poznał ją na potańcówce w sąsiedniej wsi. W jego młodości system haciend jeszcze nie został do końca rozregulowany przez korporacje, jeszcze istniało zdrowe, wiejskie życie. Ludziom żyło się bez zbytków, ale i bez chorego współzawodnictwa. Mieli do siebie zaufanie. Uprawianie ziemi, żeby się utrzymać, pozwala widzieć pożytek płynący z własnej pracy i uczy oddychania zgodnego z cyklem pór roku. To praca, która uczy spokoju i nie zabija indywidualności. Przywilej obcy telemarketerom, maklerom, aktorom, brygadzistom i całej reszcie nieszczęśników, którzy zapakowani w sterylne ubrania, oddychają klimatyzowanym powietrzem i budzą się na dźwięk alarmu, natychmiast zapominając co im się śniło. Miał szczęście, że dorósł, zanim gospodarka wygnała ludzi do podmiejskich slumsów. W tamtej epoce potańcówki nie zdarzały się często. Przez całe lato było ich zaledwie kilka. Właśnie tam spotkał ją po raz pierwszy. Nie miała jeszcze dwudziestu lat, ale miała już wszystkie obfitości, które elektryzowały jego świeże zainteresowanie kobiecością. Ledwo mu się udało przestać pożerać ją wzrokiem, kiedy go dostrzegła. Zdążył się opamiętać i popatrzeć jej w oczy. Długo wpatrywali się w siebie, zanim odwróciła wzrok. Obserwujący ich kuzyn, z którym przyjechał na tańce, zaczął się z niego nabijać. Nie przejął się jego docinkami. Zostawił go pod ścianą, w towarzystwie innych, pociągających piwko dowcipasków, a ją zaprosił do tańca. Takich przenośnych magnetofonów stereo, przyozdobionych błyskającymi, kolorowymi diodami, już nie produkują od lat. Zupełnie nie pamiętał, ile czasu przetańczyli, ani do czyich piosenek. Wystarczyło, aby ich wzajemne zauroczenie zdążyło się poznać i rozkwitnąć. Wszystko wydarzyło się bez słów. Kiedy przyszła kolej na zmianę kasety, przerwała tę sielankę i pożegnała się. Zdążył ją tylko zapytać, czy przyjdzie w następną sobotę. Skinęła głową i zniknęła. Muzyka grała dalej, ludzie pili i bawili się, ale dla niego zabawa się skończyła. Odlepił pijanego kuzyna od ściany i wsadził na motorower. Myślał tylko o niej, zaskoczony że nawet w myślach nie pozwala sobie na lubieżności. Wtedy jeszcze nie umiała łamać nosów. Dopiero miał ją tego nauczyć.


*


Obudził go jednostajny szum deszczu i zimno. Sen w ubraniu sprawił, że czuł się pognieciony. Pootwierał okiennice, powciskał korki, odkręcił zawory i włączył bojler. Przyda się uruchomić kominek. W szafie znalazł tylko stary, wyciągnięty sweter i kilka bluzek Weroniki. Niczego ze sobą nie zabrał, będzie musiał kupić sobie bieliznę. W łazience nie było nawet szczoteczki, ani pasty do zębów. Odświeżył się, na ile pozwoliła mu na to zimna woda. Włączył lodówkę i zrobił listę zakupów. Wyszedł z domku. W szopie znalazł sztormiak i gumowce. Niewielki, jednostajny deszcz siąpił z grubej, zasłaniającej niebo, warstwy chmur. Szary, jesienny, dzień. Czyste, wolne od wyziewów miasta powietrze i cisza. Tyle wystarczyło, żeby wlać w jego żyły zapał do działania. Zanim zacznie ceremonię, musi przystosować domek do pory roku. Postanowił nie wracać pamięcią do wczorajszego dnia. Wczoraj zajmie się jutro, jak już będzie umiał. Auto zrobiło mu tę uprzejmość, że ugrzęzło od razu, jak tylko zjechał z podjazdu. Miał szczęście, że wczoraj udało mu się dojechać. Obrzucił wóz stekiem przekleństw. Padający deszcz i rozmiękająca gleba nie raczyły odpowiedzieć. Nieutwardzona droga zamieniła się w błoto do kostek. Spakował niezbędne rzeczy do plecaka i ruszył do wdowy. Nie miał ochoty wtajemniczać jej w swoje kłopoty, ale nie miał wyjścia. Musiała mieć jakiś dostosowany do obecnych warunków transport, który zamierzał pożyczyć. Pojęcia nie miał, co jej powiedzieć, jak się go zapyta co tu robi i dlaczego jest sam. Wszystkie wyjaśnienia, jakie przychodziły mu do głowy, brzmiały jak scenariusz setnego odcinka kiepskiego serialu. Nie chciał polemizować z jej osądami. Wolał najpierw sam zrozumieć co się stało i kim teraz jest. Nie przyjechał tu szukać akceptacji, tylko wykonać ważną pracę. Nie zdąży się przygotować, jeśli pójdzie na wycieczkę do sklepu piechotą. Rad nierad zbliżał się do jej gospodarstwa. Psy zwęszyły go kilka domków wcześniej. Towarzysząc mu robiły niesamowity harmider, ale groźne nie były. Machały wesoło ogonami, trzymały dystans. Podobało im się, że znowu jest kogo obszczekać. No i nie musiał pukać. Jak dotarł, już stała na ganku, przed którym parkował terenowy dżip.


— Gustaw. O tej porze roku? A to niespodzianka. Co cię sprowadza?

— Dzień dobry. Mój samochód ugrzązł w błocie. Potrzebuję pożyczyć dżipa, żeby pojechać do miasta po sprawunki.

— Niskie zawieszenie na jesienne pluchy to mało rozsądny pomysł. Jak się miewa Weronika?

— Dziękuję, dobrze.


Spojrzała na niego badawczo. Otworzyła usta, żeby o coś zapytać, ale zmieniła zdanie. Popatrzyła na niego ponownie, tak, jak krótkowidz bez okularów ogląda nadruki z przeceną w supermarkecie.


— Nie musi pożyczać. Ja też jadę do miasteczka, zabiorę. Dobrze, że przyszedł. Za domem jest taczka i stos dyń. Załaduje do dżipa i zaczeka.


Nagły chłód trzeciej osoby liczby pojedynczej stworzył między nimi dystans, którego latem nie było. Bardzo mu to pasowało. Weszła do domu, nie czekając na odpowiedź. Poszedł dokąd kazała, a psy pobiegły za nim. Miała ich chyba z dziesięć. Były zadbane i miały lśniącą sierść. Latem widywał jedną czy dwie sztuki, szwendające się po okolicy, dopiero teraz zobaczył, jakie to liczne towarzystwo. Za domem był olbrzymi ogród i kilka szklarni. Połowy roślin nie umiał odróżnić, ale stos dyń i taczkę rozpoznać potrafił. Pomarańczowe olbrzymy obrodziły, musiał obrócić dwa razy, żeby wszystkie załadować do auta. Kiedy kończył drugą rundę, wdowa wyszła z domu przygotowana do drogi.


— Jedną dynię sobie wybierze i odstawi na ganek. Jak wrócimy, zaniesie Weronice — powiedziała.


Burknął pod nosem podziękowania i poczuł na sobie jej palący wzrok. Wsiedli do samochodu i ruszyli w drogę. Na szczęście milczała, a jemu też nie było do rozmów. W radio leciały jakieś kościelne chóry. Nawet pasowały do dżdżystego krajobrazu. Zatrzymała się na obrzeżach miasteczka.


— Jadę dalej, załatwi swoje sprawy i pospaceruje. Za trzy godziny będę wracać. Niech czeka na przystanku, koło rozbójnika.


Odjechała, zostawiając go w deszczu. Popatrzył na zegarek. Miał mnóstwo czasu, nie tylko na zakupy, ale i na śniadanie. Ludzi na ulicach widział niewielu. Sezon się skończył, wszystkie restauracje i sklepy z lokalnymi pamiątkami zostały zamknięte. Był tu pierwszy raz poza sezonem. Z trudem rozpoznawał okolicę. Bez letników i turystów miasteczko zostało ogołocone z barw. Niektóre ulice zmieniły się nie do poznania. Sklepy i lokale pozamykano, nieliczni mieszkańcy o tej porze dnia byli w pracy lub w szkole. W szarówce deszczu, wyludnione ulice przypominały nieużywaną scenografię. Nieliczni przechodnie patrzyli się na niego z chłodnym dystansem. Dopiero koło ratusza upewnił się, że miasteczko funkcjonuje. Jedynym otwartym lokalem było bistro koło urzędu gminy. Wszedł do środka i uderzyła go woń smażonych jajek. Jakaś para jadła śniadanie, poza tym było pusto. Pociekła mu ślina. Ruszył do kontuaru i dopiero w połowie drogi przypomniał sobie o ceremonii. Żołądek ścisnął mu się w precelek. Lepiej przypomnieć sobie o poście późno, niż za późno. Gdyby zaczął jeść musiałby czekać jeszcze jeden dzień, a ceremonia była mu potrzebna natychmiast. Wybiegł z bistro i zaczerpnął świeżego powietrza. Ulica, na której stał, funkcjonowała. Urząd gminy, dalej szkoła, przychodnia, poczta, filia banku, fryzjer, supermarket i skład budowlano ogrodniczy, a za nim pusty plac targowy. Przechodniów mało. Szary deszczowy dzień oznacza, że wychodzą z domu tylko ci, którzy muszą. Supermarket i skład były prawie puste, szybko uwinął się z zakupami. Zmiana bielizny, jedzenie, artykuły higieny i wygodny dres z wyprzedaży. Drewno do kominka obiecali mu dowieźć wieczorem, tak znany im jest stan dróg, nie ma się o co martwić. Kiedy skończył załatwiać sprawy, do przyjazdu wdowy została mu jeszcze godzina. Mając do wyboru ławeczkę na przystanku koło pomnika, albo kubek mięty w bistro przesiąkniętym zapachem jedzenia, wybrał przystanek. Zadaszona wiata chroniła przed deszczem. Zgodnie z rozkładem jazdy, ostatni autobus odjechał miesiąc temu, a na następny trzeba będzie poczekać do lata. Ławeczka oferowała widok na rondo, na którego środku stała rzeźba będąca wizytówką miasteczka. Pomnik szesnastowiecznego tołhaja, szlachetnego rozbójnika, popularnego bohatera książek dla dzieci i kreskówek. Bohater był chlubą miasteczka i jego najbardziej rozpoznawalnym logo. Jego obecna reputacja nie miała wiele wspólnego z prawdą historyczną, ale atrakcje dla dzieci zawsze mają powodzenie. Deszcz ściekał z kapelusza dobrego, chociaż nigdy nie istniejącego przestępcy. Ruch na drodze był niemrawy. Zerkając w kierunku, z którego miała nadjechać wdowa, Gustaw zatopił się w myślach o ceremonii, na którą się zdecydował, aby wyleczyć swoje serce.


*


Przez cały tydzień, który dzielił go od następnej potańcówki, uważnie studiował wszystkich mężczyzn w okolicy, wybierając tych, których uznał za najbardziej męskich. Przed następną sobotą musiał się wiele nauczyć, żeby zaimponować bóstwu, z którym zatańczył. Swoje naukowe obserwacje oparł na najbardziej popularnym wizerunku alfa samca. Jego ogólne pojęcie na temat męskości nie zawierało takich osobników, jak jego ojciec, jeden z niewielu, który nie wymienił żony na butelkę. Historia jednego z kuzynów, który ponad miesiąc czekał przed domem ukochanej, zanim został przyjęty, też go nie poruszyła. Interesowali go tylko prawdziwi mężczyźni. Tacy, którzy umieli kląć i rozpoczynać bójki. Notował sobie w pamięci ich gesty, sposób spluwania i mówienia. Musiał wchłonąć jak najwięcej machismo, zanim ponownie spotka ukochaną, aby udowodnić jej, że jest jej godzien. Opatrzność czuwała nad wybranką jego serca i zmusiła go do zakończenia tych obsesyjnych studiów w piątek, dzień przed spotkaniem. Pracował w nieśplikowym sadzie, gdzie został ukąszony przez szerszenia. W policzek. Drzewa nieśplików japońskich przybyły do Chile z Chin, a szerszenie wschodnie przywleczone zostały z Europy, albo Afryki. Uroki życia w kraju emigrantów. Zarówno nieśpliki, jak i szerszenie były gatunkiem inwazyjnym. Tak samo jak jego przodkowie. Może właśnie dlatego nigdy do końca nie poczuł się w domu? Od kiedy sięgał pamięcią brakowało mu jakiegoś kawałka siebie, zagubionego w innych stronach świata. Jego genom z pewnością pochodził z innych okolic, niż odporność na żądło owada. Atak alergii był gwałtowny, na szczęście miejscowy, ale ból tak intensywny, że randka wyleciała mu z głowy. Owszem, pozostał twardzielem i nie płakał, kiedy struty wracał do domu. Widząc jego opuchniętą, zaczerwienioną twarz i wypełniony do połowy kosz, który zapomniał zdjąć, matka tylko się uśmiechnęła. Zdjęła mu ciężar z pleców, zaprowadziła go do łóżka i przyłożyła ocet. Kiedy ból został opanowany, Gustaw zasnął.


Następnego dnia rano roztaczał wokół siebie ostrą woń octu. Zapach intensywny, przy którym żaden feromon nie miał najmniejszych szans. Zamiast prawej części twarzy miał wielką opuchniętą bułę, a zamiast prawego oka wąziutką szparkę, która nadawała jego fizjonomii groteskowe wrażenie. Wyglądał, jakby permanentnie robił perskie oko. Randka już mu się zdążyła przypomnieć i był tak zdruzgotany, że nawet kuzyn się z niego nie śmiał. Porażka nie wchodziła w grę. Poszedł nad strumień i ponad godzinę trzymał głowę pod powierzchnią, oddychając przez fajkę. Zsiniał, zesztywniał i utracił powonienie, dzięki czemu nabrał przekonania, że pozbył się octowej woni. Przywróciło mu to pewność siebie. Opuchlizna zeszła, ale perskie oko pozostało na swoim miejscu. Jak to na wojnie bywa, są straty i zyski. Późnym popołudniem wsadził kuzyna na motorower i ruszył ku przeznaczeniu. Kiedy dojechali, już tam była. Dotrzymała obietnicy. Kiedy go zobaczyła, była lekko zaskoczona. Uśmiechnął się do niej promiennie. Lekko zbladła, najwidoczniej wykrzywiony Quasimodo nie do końca skojarzył jej się z uśmiechem. A może przez ocet? Przyszła tutaj, żeby potańczyć, a on umiał tańczyć. Kobiety też mają swoje potrzeby. Po kilku chwilach jej udało się zapomnieć o occie, a jemu o szerszeniu i studiach nad prawdziwą męskością. Pop z kaset magnetofonowych zespolił ich w jedność, a chwila trwała i była piękna. Potem wyszli na dwór i rozmawiali. Dowiedział się z której wsi pochodzi i jak ma na imię. Pozwoliła mu przyjechać w odwiedziny. Stan błogości, w którym się znalazł, kompletnie odciął go od ziemi. Dobrze, że przyjechał z kuzynem, który nawet po pijaku pamiętał drogę do domu.


*


Deszcz równomiernie bębnił o dach przystanku i Gustaw na chwilę przysnął. Powróciło do niego wspomnienie, które go tu przywiodło. Córka mogła mieć wtedy około dziewięciu, dziesięciu lat. Rodzice jego żony jeszcze żyli. Staruszkowie byli wielkimi entuzjastami wypoczynku na świeżym powietrzu. Grzyby, jagody, żagle, rowery. Ku zaskoczeniu Gustawa nie polowali i nie łowili ryb. Zadziwiali go swoim celebrowaniem przyrody, która była tutaj uboga i przetrzebiona, dzięki tysiącom lat osadnictwa. W porównaniu z dzikością chilijskich krajobrazów, szczątkowa i sterylna. W polskim lesie człowiek był zawsze bezpieczny i nawet porządnie zabłądzić nie mógł. Jego córeczka i jej dziadkowie nigdy nie doświadczyli bezkresów Patagonii, ani dłuższych od Europy łańcuchów górskich szczytów. Mimo to miłość, jaką otaczali przyrodę, zawsze budziła w nim głęboki szacunek. Tamtego letniego dnia Weroniki z nimi nie było. Były wakacje, byli w lesie i zbierali jagody. Gustaw nie pilnował trasy. W Polsce wystarczała godzina konsekwentnego marszu w jednym kierunku, żeby napotkać drogę lub osadę, a tempo zbieraczy jagód nie pozwala zapuścić się zbyt daleko. Nagle wyszli na dużą polanę, pełną przedziwnych ludzi. Wyglądali jak mieszanka obozu harcerskiego i biwaku hipisów. Wszyscy zachowywali się naturalnie, czyli w sposób zupełnie niezgodny z konwenansem społecznym. Panująca między nimi atmosfera luzu i spokoju, tak bardzo odbiegała od miejscowych zwyczajów, że wzbudzała nieufność i lęk. Tutaj, nawet ci, którzy zauważyli ich wejście na polanę, potraktowali ich jak powietrze. Jedni ludzie tańczyli, inni płakali, jeszcze inni dyskutowali ledwie słyszalnym szeptem. Kilka osób siedziało w milczeniu, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Pośrodku polany siedział szaman, a przed nim na kolorowej chuście leżały kamienie, pióra, flakony z kolorowego szkła i ozdobne puzderka. Przed chustą stało kilka osób w kolejce. Kiedy Gustaw podszedł bliżej, zobaczył jak szaman, przez ozdobny podajnik, wdmuchuje do nosa rapé, klęczącemu przed nim mężczyźnie. Gustaw był zaskoczony, a jego córka zaciekawiona tym niecodziennym zbiegowiskiem. Gdyby nie pochodził z Ameryki Łacińskiej, pewnie też nie miałby pojęcia, co tu się dzieje. Ceremonia na cześć Pachamamy w Europie, w samym środku katolickiego kraju… Nie posiadał się ze zdziwienia. W Chile nigdy nie brał udziału w takich uroczystościach, ale wiedział czym są. Surrealizm otaczających go ludzi był dla niego zrozumiały. Byli odurzeni wywarem z kaktusa i zanurzeni we własnej podświadomości. Razem z córką zostali zauważeni przez szamana. Zatrzymał gestem kolejnego interesanta i podszedł do nich. Nie zachowywał się, jak ktoś obawiający się złamanych nosów, tylko jakby znał Gustawa od lat. Ze swojego pstrokatego stroju wyjął małe zawiniątko i wcisnął mu w rękę.


— Huachuma, — powiedział andyjskim dialektem hiszpańskiego. — Przyjdzie dzień, w którym będziesz potrzebował pomocy Dziadka. Wtedy pogodzisz się ze swoimi przodkami, a dziadek wskaże ci drogę. A teraz idźcie już, wracam do ludzi, którzy poprosili mnie o pomoc.


Dziadek był inną nazwą na huachumę, halucynogennego kaktusa, uważanego przez wiele plemion za roślinę mocy. Gustaw podziękował, wziął córkę za rękę i zawrócili w las. Karolina, która potrafiła całymi godzinami zadręczać go pytaniami, aby wyjaśnił jej zagadki tego świata, tym razem milczała. Elektryk pracujący na słupie, czy chłop idący z kozą na postronku wymagali wyjaśnień, a tajemnicza ceremonia nie. Gdyby nie trzymane w dłoni zawiniątko, mógłby pomyśleć, że cała scena była przywidzeniem. San Pedro, czyli klucze świętego Piotra. Tak nazywano tego kaktusa w jego okolicach. Podobno otwierał bramy do nieba. Używany od niepamiętnych czasów przez rdzenną ludność kontynentu, dzięki wchodzącej w jego skład meskalinie, pozwalał każdemu, kto go skonsumował, odwiedzić niebo, albo piekło. Nawet psychoanalitycy twierdzili, że taki wgląd w podświadomość, może przynieść kilka ciekawych odkryć i inspirować do samorealizacji. Gustaw dostał od szamana środki, aby samemu wybrać się w zaświaty, mając za przewodnika jedynie duchy ziemi i przodków. Przywilej, z którym nigdy się nie spotkał, uznał za próbę przekupstwa. Pogański szaman, w sercu chrześcijańskiej Europy, musiał być ostrożny, a oni byli niepożądanym świadkami. Nie musiał specjalnie orientować się w polskim prawie, żeby wiedzieć, że huachuma zostałaby uznana za narkotyk i zdelegalizowana. Tutaj królowała inna substancja mocy, zazdrośnie niszcząc konkurencję — spirytus. Zebrali jagody, wrócili do auta i Gustaw zapomniał o wszystkim. Zawiniątko ze sproszkowanym kaktusem zauważył dopiero po kilku latach, sprzątając samochodowy schowek. Wtedy, ozdobiony koralikowym wzorem mieszek, wylądował w gablotce stojącej w sypialni letniego domku. Po ostatnim telefonie od żony, zanim spadł w otchłań nienawiści, przypomniał sobie zawiniątko z San Pedro. Dlatego tu przyjechał. Chilijczyk w polskim lesie nie spotyka przypadkiem peruwiańskiego szamana. Obu prowadziła moc, o czym szaman wiedział już wtedy, a on to zrozumiał dopiero teraz. Pamięć przywołała wszystkie znane mu opowieści o ludziach, którzy brali udział w ceremoniach. Kaktus leczył traumy, przywołując je i rozbrajając. Czy nie ryzykował zbyt wiele decydując się na taki krok bez asysty szamana? Czy nie skończy się to dla niego tragicznie? Czy sproszkowany kaktus zadziała po tylu latach? Czy uda mu się samemu przeprowadzić ceremonię? Wątpliwości otoczyły go, jak mrówki martwego chrząszcza. Pytania wywoływały niemiłe ukłucia lęku, głęboko w brzuchu. Na drodze pojawił się dżip. Gustaw wstał, złapał za torby i podszedł do krawężnika. Samochód minął go bez zwalniania, Gustaw zajrzał do wnętrza, ale zamiast wdowy zobaczył jakiegoś faceta. Nieznajomy skrzyżował z nim wzrok i dodał gazu. Powróciwszy na ławkę, Gustaw powrócił do dylematów otaczających jego wybór. Doszedł do niego instynktownie, pod wpływem tsunami emocji. Mimo lęku ufał, że ceremonia mu pomoże, a czas, o którym mówił szaman, nadszedł. Uspokoił się. Zastanawiał się jak wyglądają przewodnicy i duchy przodków, skoro do tej pory w ogóle się nimi nie zajmował. Z zadumy wyrwał go klakson wdowiego dżipa.


*


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 18.81