E-book
14.7
drukowana A5
65.27
drukowana A5
Kolorowa
97.31
Gubernator

Bezpłatny fragment - Gubernator

Historia Jeana Terroux

Objętość:
415 str.
ISBN:
978-83-8384-528-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 65.27
drukowana A5
Kolorowa
za 97.31

Jean Terroux (1786/1787)

La révolution, comme Saturne, dévore ses propres enfants

Rewolucja, jak Saturn, pożera własne dzieci

Georges Jacques Danton

Księga Pierwsza
Złość roku 1789

Prolog

Krople deszczu z wolna zaczęły odbijać się od liści wysokich drzew. Słońce zrównało się już z horyzontem, a ciemność ogarniała drogi prowadzące do granic Prowincji Kolonialnej. Delikatny chłód towarzyszył Francisowi, który biegł przed siebie już trzecią milę. A może dopiero drugą? Sam dokładnie tego nie wiedział. Grunt pod nogami był grząski, ziemia nie zdążyła jeszcze wyschnąć od poprzedniej ulewy, a te zdarzały się co dwa, trzy dni. Parszywy klimat prowincji był nieubłagany. Błoto zachlapało kremowe spodnie i płaszcz Francisa, kapelusz zgubił gdzieś przy trzecim zakręcie, zanim jeszcze wbiegł na skraj lasu. Owa zguba nie przeszkadzała Francisowi w ogóle. Nie miał wiele czasu, aby o tym rozmyślać. Może i by chciał, aby zgubiony kapelusz i zabłocone ubrania były jego najważniejszymi problemami, niestety nie były to teraz jego jedyne zmartwienia.

Francis złapał zadyszkę. Czuł, jak jego nogi podnoszą się z rozmokłej ziemi z coraz większym mozołem. Czuł, jak serce bije mu coraz szybciej, a płuca z trudem pobierają tlen. Nie można się temu dziwić, jego kondycja pozostawiała wiele do życzenia. Wysiłek fizyczny, nie należał do jego ulubionych zajęć; co innego kiedy mowa o spacerach w ogrodach rezydencji jego ojca, grach karcianych i wykwintnych przyjęciach. Francis był młodym mężczyzną, choć zdrowie mu nie dopisywało, to żądza przygód zawładnęła ostatnio jego umysłem. Coraz to intensywniejsze uniesienia zmysłowe (zwłaszcza dotyczące kobiet) stały się wyznacznikiem jego życiowej satysfakcji. Tak, to zdecydowanie kobiety stanowiły ważny element jego egzystencji. Podboje kolejnych niewieścich serc, w kręgach jego przyjaciół, uchodziły za wyznacznik statusu społecznego; udane romanse dorównywały prestiżowi związanemu z uzyskaniem dystynkcji oficerskich. To porównanie uznać można za trafne, bowiem sam Francis ambicje w tym względzie miał wysokie, iście generalskie.

Kobiety miastowe (w prowincji znajdowały się trzy główne miasta) nie interesowały Francisa aż tak bardzo, jak te wiejskie (wsi w zasadzie było całkiem sporo). Nie oznaczało to bynajmniej, że uroda bogatszych mieszczanek nie odpowiadała młodemu mężczyźnie — to wykluczyć należy zdecydowanie. W mieście człowiek nigdy nie wiedział, na kogo trafi. Mógł powziąć za cel nieodpowiednią damę, wysoko postawioną, pochodzącą z rodziny szczycącej się znacznymi wpływami. Wtedy z dużą dozą prawdopodobieństwa można było spodziewać się przykrych konsekwencji. Francis obawiał się najbardziej tego, że jego małoznacząca przyjemnostka, kolejne trofeum zwiększające jego renomę, przyczyni się do wyzwania go na pojedynek lub innej krwawej sprawiedliwości. Ten strach tworzył pewną barierę, nie był natomiast czymś generalnym i uniwersalnym — jego jurysdykcja nie trafiała na wieś. Nikt bowiem nie odważyłby podnieść się ręki na arystokratę. Tak było od zawsze, a przynajmniej tak twierdzono. Arystokracja brała za pewnik swoją nietykalność, uważała ją za prawo, którego w żaden sposób nie można podważyć. Owy pewnik stał się obrazem ich świata z ich zasadami, z ich sprawiedliwością i z ich mniemaniami o własnej wyjątkowości. Warto nadmienić, że byty powstałe w głowie nie są tymi samymi, które istnieją w rzeczywistości. Nietykalność arystokracji była w zasadzie tylko postulatem.

Czasy się zmieniły, stały się o wiele bardziej nieprzychylne, złowieszcze i nieprzewidywalne. Dawny porządek pasował wszystkim, jeżeli przez wszystkich rozumie się tych, którzy mają wpływ i majątek. Stare zwyczaje dawały arystokracji społeczne przyzwolenie. Od czasów monopolu Kompanii czy dekretów królewskich, swoboda szlachecka często przekraczała prawo. Ale boskość arystokracji powoli pękała. Nikt już za bardzo w nią nie wierzył, bo czyż bogowie mogą być śmiertelni?

Francis nie miał czasu, aby móc oddać się rozważaniom na temat stosunków społecznych. Ciemność coraz bardziej ogarniała las, a ten stawał się przeraźliwie osobliwy. Lasy chyba co do zasady po zmroku przybierają taką postać. Może to przez to, że człowiek w takim miejscu ma jeszcze mniejszą kontrolę nad sytuacją niż za dnia? Kiedy słońce unosi się wysoko na niebie, przynajmniej więcej jest się w stanie dostrzec w gęstwinie. Jeszcze te przeraźliwe odgłosy dzikiej zwierzyny, dochodzące z każdej strony. Nigdy nie wiadomo, co właśnie zaryczało, zagwizdało albo złamało suchą gałąź. Nie ma co się zatem dziwić, że noc nie była ulubioną porą Francisa.

Biegł już czwartą milę, przynajmniej tak mu się wydawało. Musiał zwolnić i to znacznie. To okropne błoto sprawiało, że każdy kolejny krok stawał się trudniejszy. Ale czego mógł się spodziewać po lesie i tym klimacie? Ciągła wilgoć, grząska ziemia i deszcz, nieustanny deszcz, który stawał się coraz silniejszy. Krople spadające na jego głowę mógł zignorować, w przeciwieństwie do dźwięków, które stawały się coraz wyraźniejsze. Te przeklęte odgłosy dobiegały zewsząd!

Francis zatrzymał się, chwytając się drzewa, które rosło po prawej stronie. Obejrzał się wokół siebie. Wyglądał dosyć pokracznie, w tym ubłoconym stroju, kiedy jego głowa kierowała się to na wschód, to na zachód. Ciemność i niewyraźne kształty — w zasadzie tylko tyle dostrzegał. Pod wpływem emocji młodzieniec podjął szybką decyzję. Główna droga była terenem zdecydowanie nieprzyjaznym. Każdy mógł go zobaczyć, a Francis tego nie chciał. Skręcił w lewo. Zmienił decyzję. Jednak w prawo. Po lewej stronie musiałby wspinać się pod delikatną górę, co znacznie by go spowolniło. Po prawej teren opadał w kierunku północno-zachodnim. Jeśli przeszedłby jeszcze z półtorej mili to dotarłby do manufaktury rodziny Durand, a tam mógłby spokojnie przeczekać noc, która zaczęła się już na dobre.

Krok za krokiem zaczął przedzierać się przez zarośla, wymijając kolejne drzewa. Tutejsza roślinność nie była aż tak gęsta, mimo to w ciemności, co jakiś czas, Francis haczył o wystające korzenie albo wchodził w krzaki. Teraz jego spodnie nie tylko były brudne, ale i podarte, a materiał, z którego je wykonano, nie należał do najtańszych. Miarowe odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze. Uczucie, towarzyszące Francisowi, było trudne do opisania. Z jednej strony był pobudzony przez adrenalinę, z drugiej strach przed nieznanym jakby go paraliżował. Szedł, ale jakoś pokracznie. Nogi szukały stabilnych miejsc, ale po zboczeniu z głównej drogi sytuacja tylko się pogorszyła. Buty zapadały się coraz głębiej, a on próbował je wydzierać gęstej masie. W końcu każdy kolejny ruch stawał się mozolną walką. W swoim umyśle widział już manufakturę Durandów z wielkim szyldem Kompanii Handlowej. O tak, szyld był zdecydowanie piękny i zapadał ludziom w pamięć. Co jak co, ale został stworzony z pomysłem.

Odgłos stał się nie do zniesienia, jego źródło przybliżało się do Francisa. Mężczyzna nie odważył się odwrócić — lepiej patrzeć przed siebie, choć widać tylko ciemność, lepiej się nie odwracać, bo można upaść. Trudno ocenić, czy same te odgłosy były aż tak przejmujące. Dźwięk, jak to dźwięk, zwyczajnie istnieje, ale obrazy, jakie wywołuje w umyśle to już zupełnie inna kwestia. Gdyby odseparować odgłosy od okoliczności to nawet mogłyby się one Francisowi spodobać, ale po co by to w ogóle czynić? Odgłosy były konkretne, Francis wiedział, skąd się wydobywały, były związane z przeszłością i teraźniejszością, a te nie były aż tak straszne jak przyszłość. Domysły mroziły krew w żyłach, literalnie i metaforycznie.

Chęć osiągnięcia celu była u Francisa silna, ale na pewno nie można uznać jej za niezmienną. Jest taki moment, kiedy człowiek jest już tak zrezygnowany, tak bardzo niepokoją go jego myśli, sytuacja staje się tak jednoznaczna, że poczucie końca staje się właściwie źródłem tworzenia się rzeczywistości. Rzeczywistość zaś tworzy się sama, bez udziału człowieka. Właśnie w takim położeniu znalazł się Francis. Zatrzymał się i patrzył dalej w las w kierunku północno-zachodnim. Był zmęczony. Ciało napracowało się już zanadto. Umysł może i jeszcze by gnał dalej, umysł zawsze gdzieś gna, nawet jeśli jest to bezcelowe. Ciało zaś tak nie może.

Stojąc tak i patrząc w zniekształcony obraz lasu, Francis oddychał nierównomiernie. Rozmazane gałęzie drzew, rozmokła ziemia i deszcz podkreślały tragiczność. Odgłosu, którego tak się bał, już nie słyszał. Pojawił się za to inny, subtelniejszy, wolniejszy. Zdecydowanie był bardziej ludzki, oj tak, ludzki to on był. Dalej się nie odwracał. Nie chciał nic więcej wiedzieć. Zdawało mu się, że wie wszystko, co w tej chwili było akurat przydatne. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech i zamknął oczy. Zebrało mu się na płacz, ale nie uronił żadnej łzy. Nie to, że nie chciał, lecz nie było mu dane raz jeszcze zapłakać w życiu. Zza jego pleców ktoś odciągnął kurek pistoletu, a następnie rozległ się huk. Francisowi zadzwoniło w uszach i poczuł krótki, przeszywający ból w klatce piersiowej. Stał się on szybko pulsujący i rozchodził się stopniowo po ciele. Francis upadł twarzą na rozmokłą ziemię i począł z wolna zaciskać pięści. Świadomość jego trwała jeszcze zaledwie moment. Najpierw przyszło dziwne uczucie zimna, a może ciepła, sam już tego nie rozróżniał. Życie uleciało z niego szybko. Teraz w lesie nie było już Francisa, a tylko jego ciało, z którego sączyła się krew, mieszając się z wodą i błotem.

Rozdział pierwszy

Rewolucja zwraca na siebie uwagę całego świata; budzi ona w umysłach ludów niejasną świadomość, że następują nowe czasy, płodne w przemiany i reformy; lecz nikt nie podejrzewał w chwili jej powstania, czem ona będzie. Królowie i ich ministrowie nie mieli nawet tego niejasnego poczucia, które miały ludy. W ich oczach była ona jednym z tych objawów chorobliwych, którym podlegają od czasu do czasu wszystkie państwa, a które torują nowe drogi w polityce zaborczej sąsiadów.

Tygodnik La Politique leżał na małym stoliku w gabinecie, w lewym skrzydle pałacu gubernatora Prowincji Kolonialnej. Francuskie czasopismo w tutejszej okolicy było czymś wyjątkowym, towarem dla nielicznych, tych najbardziej wpływowych — nie to, co w Paryżu, czy w ogóle na kontynencie. Tam La Politique była najzwyczajniejszą na świecie gazetą, którą można było kupić w każdym prawie miejscu i to za niewielką opłatą. We Francji była rzeczą powszednią, znaną wszystkim, potrafiącym czytać, a i nawet ci, co tej umiejętności nie nabyli znali logo i wielki charakterystyczny napis zdobiący stronę tytułową.

Prowincja Kolonialna, w której przebywał gubernator, nie była jednak Francją. To znaczy, należała do jej części, ale jako kolonia nie była jej macierzą. Choć mówiło się tutaj po francusku, społeczeństwo było podobne do tego we Francji, choć prawa były w zasadzie takie same, to za najstarszą córę Kościoła uznać jej nie można.

Prowincja Kolonialna znajdowała się około dwóch tysięcy mil morskich od kontynentu, a to właśnie tam drukowano La Politique. Informacje, artykuły i ogłoszenia, zamieszczane w gazecie dotyczyły przede wszystkim spraw związanych z Francją kontynentalną. Najnowsze wydania zaś były dostarczane do prowincji dzięki Société Commerciale Française, czyli Kompanii Handlowej, która starała się robić to regularnie, w końcu na tym zarabiała. Jednak znaczna odległość powodowała, że gazety docierały zazwyczaj z kilkudniowym, a czasem nawet i tygodniowym opóźnieniem. Wszystko zależało nie tyle od łaskawości kompanii, której flota kursowała cały czas, ale od warunków pogodowych, jakie panowały na Oceanie Atlantyckim. W prowincji La Politique można było znaleźć u przedstawicieli kompanii, gubernatora i najważniejszych urzędników, pozostałe egzemplarze były sprzedawane do najbogatszych domów. Posiadanie kawałka zadrukowanego papieru było wyznacznikiem statusu społecznego, wpływów i samej władzy. Choć wartość nominalna nie była wygórowana.

W średniej wielkości gabinecie przy stoliku siedział sześćdziesięciopięcioletni mężczyzna z gazetą — Jean Terroux, gubernator Prowincji Kolonialnej. Był to człowiek średniego wzrostu, na którego głowie założona była dzienna peruka, twarz była szczególnie zadbana, idealnie wygolona, tak jak przystało przedstawicielowi arystokracji. Jean ubrany w swój zielony szustokor, trzymał w ręku cygaro z wolna żarzące się w jego rękach. Malutka struga unosiła się w kierunku sufitu, a gubernator co jakiś czas zbliżał cygaro do ust i wyrzucał z siebie kłęby dymu. Trwał tak w zamyśleniu, spoglądając przez wielkie okna swojego gabinetu. Jean pamiętał, kiedy po raz pierwszy za nim usiadł — było to dwadzieścia lat temu, już wtedy piastował urząd gubernatora Prowincji Kolonialnej. Biurko przypłynęło z kontynentu na specjalne życzenie jego małżonki, która zamówiła je na urodziny Jeana. W szczególności wyrzeźbione lilie po prawej i lewej stronie sprawiały znakomite wrażenie. Swego czasu lubił popisywać się biurkiem przed swoimi gośćmi, wprowadzał ich do gabinetu i długo opowiadał, jaki to wspaniały prezent otrzymał. Aktualnie biurko było mu całkiem obojętne, myśli gubernatora kierowały się na kontynent, a zmusiły go do tego najnowsze wiadomości z La Politique.

Strona tytułowa gazety, oprócz wielkiego napisu na samej górze oraz stopki redakcyjnej, zawierała najistotniejsze informacje dotyczące wydarzeń z kraju i ze świata. Już zapoznanie się z nagłówkami oraz krótkimi opisami, nie napawało gubernatora optymizmem. Trudno mówić w ogóle o jakimkolwiek optymizmie, kiedy czasy, w których się żyje, należą do wyjątkowo niespokojnych. Sytuacja wewnętrzna państwa była nadzwyczaj niestabilna, ale ostatnio nie było to nic nowego. Przez minione dwa lata Francja była dotknięta chorobą, kraj przeżywał okres permanentnych kryzysów, skandali i narastających niepokojów społecznych.

Najnowsze wydanie La Politique, które dotarło do Prowincji z sześciodniowym opóźnieniem, donosiło o poważnym impasie na giełdzie. Jak można było przeczytać bańka spekulacyjna, nakręcona kilkanaście tygodni, a może nawet kilka miesięcy temu w końcu pękła. Spółka braci Chevalier, utrzymująca notabene ścisłe relacje z Société Commerciale Française, ogłosiła bankructwo. Ludzie, którzy postanowili zainwestować w spółkę, uchodzącą zawsze za szczególnie stabilną, nie zarobili ostatecznie na niej ani jednego złamanego liwra. W wyniku bankructwa rozsierdzeni inwestorzy mieli podpalić budynek handlowy oraz jedną z willi braci Chevalier, znajdującą się na obrzeżach stolicy. Bracia z kolei zapadli się pod ziemię. Najprawdopodobniej, jak donosił jeden z dozorców willi, dostali się oni przez kanał La Manche do Anglii i tam postanowili zacząć nowy rozdział w swoim życiu. Jeana interesowało szczególnie, czy francuscy interesariusze będą na tyle zdesperowani, aby próbować ściągnąć braci z powrotem do kraju i osądzić ich na własną rękę.

Drugą istotną sprawą, o której dowiedział się gubernator, była kompromitacja ministerstwa ds. handlu. Minister przed paroma miesiącami podpisał dwustronną umowę z Republiką Wenecką o dostarczenie konkretnych artykułów handlowych, między innymi zboża. Umowa była skutkiem klęski nieurodzaju z zeszłego roku, w wyniku której w paru regionach Francji ludzie zaczęli głodować. Zamówione towary miały zaspokoić rosnące zapotrzebowanie na zboże i próbować ustabilizować już i tak nerwową sytuację. Jak donosiła La Politique pieniądze, którymi miano zapłacić, zostały wykradzione z okrętu, dowodzonego przez siostrzeńca ministra, młodego markiza. Republika Wenecka wskutek niedostarczenia należności, ogłosiła natychmiastowe zerwanie umowy. Król Ludwik XVI nie odniósł się do tej sprawy i nie zdecydował się pociągnąć ministra do odpowiedzialności, chociaż mówiło się o tym, że sam monarcha był w to zamieszany. Polityka ministra nie przynosiła nigdy korzystnych rezultatów dla skarbu państwa. Ostatnia kompromitacja pozwoliła licznym przeciwnikom ministra poszerzyć listę argumentów przeciwko jego działalności. Jean zapoznał się z informacjami tylko pobieżnie i czytał dalej.

Następny artykuł skupiał się na protestach, jakie wybuchały w największych miastach we Francji. Masy ludzkie, które gromadziły się coraz częściej, stawały się zuchwalsze i mniej tłumiły swój gniew oraz niezadowolenie. Jeszcze cztery miesiące temu ulicami miast przechodziły względnie pokojowo nastawione manifestacje, na które to przestraszony rząd z konieczności pozwalał. Podczas ich przemarszów nie działo się nic godnego uwagi, może sporadycznie dochodziło do aktów agresji, ale policja szybko interweniowała, tłumiąc je natychmiastowo. Te wybryki były na tyle incydentalne, że większe gazety nawet o nich nie wspominały. Obecnie natomiast dochodziło do niszczenia konkretnych budynków, nocnych porachunków między prywatnymi przedsiębiorcami, a nawet walk z użyciem broni palnej ze służbami policyjnymi. W pewnym mieście na północy wybuchła otwarta bitwa, w której zginęło ponad trzysta osób, w tym syn wysokiego urzędnika. Państwo francuskie trzęsło się w posadach, było jedną wielką beczką prochu. Wystarczyłaby iskra, a rewolucja wylęgłaby się i utworzyła nowy świat. A może już to się działo?

Gubernator patrzył przez okno na zachmurzone niebo, odczuwał on przytłaczającą niepewność. Z jednej strony był daleko od kontynentu i bezpośrednie sprawy związane z protestami w stolicy czy spaleniem domu handlowego braci Chevalier nie musiały go zajmować. Z drugiej strony przecież wydarzenia w państwie przybywały do Prowincji Kolonialnej nie tylko w formie informacji. Kryzys ekonomiczny odbijał się na finansach prowincji, klęski nieurodzaju, skutkowały potrzebą wysyłania części jedzenia do państwa. Atmosfera rewolucji docierała do domu gubernatora, Jean Terroux wiedział dobrze, że napięcie społeczne w prowincji zwiększa się. Pierwsze protesty widoczne były już dwa miesiące temu i dotyczyły skomplikowanej relacji między Kompanią Handlową a manufakturą braci Durandów. Zdarzyło się również, że jakieś bliżej nieokreślone bandy atakowały nielicznych, tutejszych arystokratów oraz kupców. Jeszcze rok temu byłoby to nie do pomyślenia. Gubernator bał się, że Prowincja Kolonialna zamieni się w miejsce zarządzane przez krew i proch.

Terroux wypuścił kolejny obłok dymu i podniósł się z fotela. Cygaro było już w części wypalone, stopa zmieniła się w popiół, należało go strącić tak, aby nie wylądował on na jego spodniach czy podłodze. Gubernator podszedł do biurka i delikatnie oparł cygaro o popielniczkę, a popiół natychmiastowo odłączył się od reszty. W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

 Oui — zawołał gubernator swoim niskim głosem, a do pokoju weszła młoda kobieta w spiętych, czarnych włosach.

Dziewczyna miała na imię Emma i była członkiem służby domowej gubernatora. Pochodziła z mało majętnej rodziny, mieszkającej na obrzeżach miasta. Terroux zatrudnił ją dwa lata temu i od tego czasu przyjaźnili się. W szczególności cenił jej inteligencję i zamiłowanie do literatury klasycznej, co, trzeba przyznać, nie było popularną pasją wśród kobiet, pochodzących z jej warstwy społecznej. Często zasiadał z Emmą w salonie i rozmawiał na tematy dotyczące filozofii czy bieżącej polityki. Terroux uważał, że to wielka niesprawiedliwość, że tak niesamowicie mądra istota urodziła się w tak biednej rodzinie. Na szczęście miał możliwość spotkać ją na swojej drodze i zagwarantować zatrudnienie. Jak sam sądził był to najlepszy prezent, jaki mógł jej darować. W jego domu Emma, poza wypełnianiem obowiązków, mogła oddawać się przyjemności czytania — gubernator posiadał wyjątkowo okazałą bibliotekę.

— Przepraszam, że przeszkadzam — powiedziała delikatnie, patrząc wprost na niego. — Przybył hrabia Blanchard i domaga się pilnego spotkania. Powiedział, że nie był umówiony, ale zarzeka się, że sprawa jest niecierpiąca zwłoki.

— Blanchard? — zapytał jakby sam siebie. — Nie widziałem go z dobrych kilka tygodni. Powiedział, co go do mnie sprowadza?

— Niestety nie. Wygląda na bardzo poruszonego, coś musiało się stać.

— Niech wejdzie.

Dziewczyna oddaliła się, a gubernator zaczął czekać, aż przyprowadzi do gabinetu niespodziewanego gościa. Niezapowiedziana wizyta wzmocniła w nim to dziwne uczucie niepewności. Blanchard mieszkał w innym mieście i miał w zarządzie dwie okoliczne wsie. Zajmował się w głównej mierze sprzedażą zboża i rzadko pojawiał się w stolicy prowincji. Gubernator widział go ostatnio na spotkaniu zwołanym przez Kompanię Handlową.

Drzwi gabinetu otworzyły się ponownie i w środku stanął czterdziestoletni mężczyzna w brązowym płaszczu, na wierzchnim okryciu widniały krople deszczu. Była to oznaka tego, że sytuacja jest poważna. Jaki bowiem gość nie zostawia swojego płaszcza służbie, tylko wchodzi w nim na salony?

Hrabia lekko zdyszany, bez zbędnych ceremoniałów, nie czekając na żadne powitanie, zaczął rozmowę. Emma nie zdążyła nawet zamknąć za nim drzwi.

— Domagam się natychmiastowej sprawiedliwości — rzucił zdecydowanie hrabia Blanchard. — Bóg mi świadkiem, że jeżeli nie zrobisz porządku z tym starcem, to go zabiję! — po tym zdaniu pewność hrabiego się załamała. Zachwiał się i zakrył swoją twarz rękoma. Zaczął szlochać. Łkał jak mały chłopiec, któremu zabrano jego ulubioną zabawkę.

— Hrabio — odezwał się oszołomiony Gubernator — Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Co ma znaczyć ten ton? Co się tutaj dzieje? — hrabia nie odpowiedział.

Jean przez jakiś moment był oburzony nieeleganckim zachowaniem Blancharda. Wygrażać komuś śmiercią i krzyczeć na gubernatora w jego własnym domu? Takie zachowanie łamało wszelkie możliwe konwenanse. Jednak, kiedy hrabia nadal nie przestawał płakać, gubernator zrozumiał, że musiała zdarzyć się jakaś tragedia. Blanchard należał zdecydowanie do grona osób opanowanych, którym nagłe wybuchy emocji nie zdarzały się bez powodu.

— Hrabio? — ponowił swoje pytanie.

— Oni go zabili — wydusił w końcu z wielkim bólem, słowa z trudem wydobywały się z jego gardła. — Rozumiesz? Zabili mojego jedynego syna. Zabili go jak psa… Jak najpaskudniejszego kundla… Zostawili go tam. Rozumiesz? Moje dziecko jest właśnie zżerane przez robale, bo te enfoirés zaczynają pozwalać sobie na coraz więcej!

Gubernator zauważył, że robi mu się gorąco i że zaczął szybciej oddychać. Patrzył na marną postać hrabiego i czuł, jak jego serce zaczyna przyspieszać.

— O czym ty mówisz hrabio? — pokiwał głową. — Kto zabił… jak? Twój syn nie żyje?

— Nie żyje! — oczy Blancharda płonęły nienawiścią, by zaraz zaszklone znów okazać smutek i nieprzejednany żal. Hrabia wyglądał niczym szaleniec. — Zabili go. Zabili go ci przeklęci głosiciele nowych idei, burzyciele porządku… Od zawsze mówiłem, że nie można im pobłażać. Mówiłem, kiedy wstrętne mieszczuchy zaczęły pozwalać sobie na podnoszenie ręki na nas. Kiedy pojawiały się pierwsze protesty… Nikt nie słuchał. Nikt! — wrzasnął ponownie i uderzył się raz po głowie, a potem znowu i znowu. — Nikt! Nikt! Putain, nikt! Rozumiesz?!

Słowa hrabiego wzbudziły najczarniejsze myśli gubernatora. Jeżeli Blanchard mówił o grupach, które wcześniej słynęły tylko z niegroźnych rozbojów, a teraz odważyły się popełnić morderstwo z premedytacją… Czarne chmury zebrały się nad starym Jeanem Terroux.

— Wzywam cię — ciągnął dalej hrabia — wzywam do wymierzenia sprawiedliwości. Śmierć za śmierć to zapłata za przelaną krew mojej rodziny.

— W pełni rozumiem hrabio — odezwał się gubernator — ale wymierzanie sprawiedliwości nie leży po mojej stronie. Sędzia Lecomte…

— To podły zwyrodnialec, który ma mnie za nic! — przerwał z bojowym okrzykiem hrabia. — Wiem dobrze, gdzie ukrywają się mordercy… Ten starzec nie kiwnie nawet palcem! Umywa ręce od pracy, od wszystkiego, co można nazwać jego obowiązkiem! Jest skorumpowany jak wszyscy w tym przeklętym państwie. Mojego biednego syna znaleziono w lesie… Och kochany Francis… Leżał w błocie, a w jego piersi tkwiła kula. Nawet głupiec wie, że było to morderstwo! Stary Lecomte stwierdził, że nie ruszy swojego tłustego dupska i żadnej rozprawy nie będzie! Wiesz, co stwierdził? Wiesz!? Samobójstwo — pokiwał głową z rezygnacją, po czym przeszył gubernatora wzrokiem i pogroził mu palcem. — Daję ci tydzień gubernatorze, żebyś zrobił z tym starcem porządek. Tydzień! W przeciwnym razie wezmę sprawy w swoje ręce i sam zrobię, co trzeba! Mordercom jak i jemu. To całe prawo, te reformy… Pluję na nie. Lepiej coś z tym zrób. Na razie wygląda na to, że tracisz kontrolę nad prowincją!

Hrabia Blanchard nie czekał na odpowiedź. Co prawda przyszedł do gubernatora, ale jakie chciał konkretnie zadać pytanie i czy w ogóle chciał je zadać? Sam chyba tego nie wiedział. Jasne w tym wszystkim było jedno. Francis Blanchard nie żył i prawdopodobnie został zamordowany, pomyślał gubernator. Taka wersja wydarzeń domagała się pewnych poprawek. Trudno oskarżać rodzica zmarłego dziecka, że ten w najtrudniejszych dla niego chwilach, nie w pełni analizuje wszystkie fakty. Gubernator miał rację, mówiąc, że wymierzanie sprawiedliwości nie należy do jego obowiązków. W zaistniałej sytuacji będzie zmuszony się tym zainteresować. Śmierć arystokraty… W Prowincji Kolonialnej takie rzeczy zdarzały się niezwykle rzadko i to zasadniczo tylko w pojedynkach, które zostały i tak zakazane w poprzednim stuleciu. To Francja zawdzięczała również polityce de Richelieu, szarej eminencji.

Blanchard odwrócił się, otworzył drewniane drzwi i bez słowa wyszedł z pomieszczenia. W zasadzie to wybiegł. Nie minęła chwila, a hrabia był już na drodze przed pałacem gubernatora i wsiadał do karocy.

— Nie dziwię się, że hrabia był w takim stanie — powiedziała Emma, pojawiając się ponownie w otwartych drzwiach. Słyszała całą rozmowę, ponieważ nie oddaliła się od nich nawet na chwilę. — Czy hrabia ma rację co do morderstwa?

— Tego nie wiem — odparł gubernator i odłożył resztę cygara do popielniczki, aby tam zgasło. — Targają nim emocje, ale najgorsze jest to, że może mieć rację.

— O co chodziło z tymi reformami, na które się skarżył? — dopytywała dalej.

— Domyślam się, że mógł mieć na myśli ostatnie reformy sądów prowincjonalnych. Jest to oczywiście pokłosie zmian w naszym państwie, które…

— Zaczęły się w poprzednim stuleciu — dokończyła za niego, a ten spojrzał w jej oczy. — Zabraniały posiadania przez arystokrację zamków obronnych, artylerii i prywatnych armii. Te zakazy zabolały szlachtę chyba bardziej niż próba ujednolicenia sądownictwa, prawda?

— Zdecydowanie. Tamte reformy odbyły się, zanim się urodziliśmy, nawet zanim nasi ojcowie wyszli z kołysek. Dla nas to jednakże już tylko minione dzieje, kojarzone nierozłącznie z kardynałem Richelieu.

— Słyszałam, że sędzia Lecomte cieszy się rzeczywiście złą sławą. Trudno go utożsamiać z pojęciem sprawiedliwości — kobieta zmieniła temat.

— A czym w ogóle jest sprawiedliwość? — Jean pozwolił sobie na marny uśmiech.

— Starożytni opisywali ją w dialogach, ale nie przyniosło to odpowiedzi. Sokrates pytał o nią Eutyfrona, ale Eutyfron wolał uciec, niż przyznać się do niewiedzy. W naszej sytuacji nie jest to aż tak istotne, co oznacza sprawiedliwość, ale…

— Jak człowiek ją postrzega — teraz on jej przerwał. — Muszę zająć się tą sprawą — dodał po chwili milczenia. — Nic dziwnego, że Lecomte nie cieszy się dobrym imieniem. Sędzia prowincjonalny w koloniach obejmuje swym władztwem zbyt wiele spraw. Zresztą stary Lecomte z sędzią ma tyle wspólnego co i ja z kardynałem. Przysłali go z wielką chęcią do Prowincji Kolonialnej szesnaście lat temu, było to jedyne miejsce, gdzie mógł jeszcze piastować swój urząd. W Państwie był już nadto skompromitowany, choć sam uważa, że znalazł się tutaj przez działania zazdrośników, którym nie udało się zrobić dostatecznie wielkiej kariery.

— Czy to właśnie sędziego chce zabić hrabia?

— Nikogo nie zabije. Wie dobrze, że za to grozi najwyższa z możliwych kar. Chociaż cholera… Wyglądał, jakby sam diabeł wlazł mu do głowy. Najlepiej będzie, jak zajmę się tym od razu. Każ przygotować mi karocę. Pojadę do sądu.

Emma skinęła głową i poszła wykonać prośbę gubernatora. Terroux znowu spojrzał przez okno i wziął głęboki oddech. Wiadomość o śmierci młodego Francisa szybko rozejdzie się po prowincji. Ludzie zaczną gadać i dopowiadać do tej historii przeróżne przepuszczenia. Zawsze tak jest. Plotki tworzą równoległe światy. Gubernator miał tylko nadzieję, że sytuacja nie stanie się jeszcze bardziej skomplikowana, niż jest w tej chwili.

Rozdział drugi

Nietrudno wszakże przekonać się dzisiaj, że wystąpienie przeciwko religii było tylko jednym z epizodów Rewolucji, rysem jaskrawym, lecz zmiennym jej oblicza; wytworem idei, namiętności i faktów, które ją poprzedziły i przygotowały, lecz nie dziełem jej geniusza.

Kiedy ulewa się skończyła, a deszcz przemienił się w mżawkę, Emma udała się na pobliski rynek, aby pod nieobecność gubernatora odebrać zamówiony przez niego zestaw porcelanowych filiżanek do herbaty. Jean Terroux był bowiem miłośnikiem tego napoju i spożywał go ze szczególną estymą. Dodatkowo uwielbiał wykwintne porcelany i co jakiś czas pozwalał sobie na zakup nowego kompletu. Można śmiało stwierdzić, że była to jego pasja.

Emma powolnym krokiem, mijając przechodniów, znalazła się na rynku. Część z nich spoglądała na nią badawczym wzrokiem, obserwując, dokąd zmierza. Nie było tajemnicą, że pracuje w domu gubernatora. Powiązanie z zarządcą prowincji pomagało jej w realizacji niektórych spraw, zwłaszcza tych osobistych. Nazwisko Terroux było w stanie zdziałać cuda. Kiedyś nie mogła odnaleźć dokumentu, który miał poświadczyć dokonanie zapłaty właścicielowi kamienicy, w której mieszkała. Pamiętała, że wystarczyło wtedy powiedzieć magiczne słowa:

— Pracuję w domu gubernatora Terroux.

Nagle okazało się, że dokument wcale nie jest istotny, że zaraz można wystawić kolejny i sprawa będzie załatwiona. Nie nadużywała wpływów swojego pracodawcy często, nie widziała takiej potrzeby. Czasami jednak się to zdarzało.

Wśród oczu mieszkańców, lustrujących młodą dziewczynę, można było wyłowić też nieprzychylne spojrzenia. Niektórzy zazdrościli, inni oskarżali ją o to, że pracę swoją zawdzięcza atrakcyjnemu ciału. Takie pogłoski były dosyć powszechne. Nieprzyjemna atmosfera, towarzysząca jej na ulicach prowincji w ostatnim czasie nasiliła się, nie jednak na tyle, aby ludność miała gnać za nią z wyzwiskami. Co to, to nie, tylko jakby częstotliwość tych nieprzychylnych spojrzeń się zwiększyła. Tak przynajmniej jej się wydawało. Emmę cechowało wyraźne poczucie własnej wartości i dzięki niej niespecjalnie się tym przejmowała. Sumiennie wykonywała swoje obowiązki i bardzo ceniła swoją znajomość z gubernatorem. Traktowała go poniekąd jak ojca, swojego prawdziwego nie pamiętała, zmarł, kiedy miała niespełna rok. Terroux wypełnił tę pustkę, był jak najlepszy przyjaciel i wychowawca. Nieraz dziewczyna z zachwytem wypowiadała jego imię, ale nie był to zachwyt, jakim młode kobiety obdarzają arystokratów. Było to poważanie związane z szacunkiem, z poczuciem przyjaźni łączącej pokolenia.

Emma pojawiła się w życiu gubernatora dwa lata temu, należała do ludzi co najmniej interesujących. Charakteryzowała się szczególną inteligencją i, jak to mawiali niektórzy, była wszechstronnie uzdolniona. Jedną z jej największych pasji, poza oczywiście zamiłowaniem do literatury klasycznej i filozofii, było malowanie portretów. Była w tym naprawdę dobra. Teraz bardzo rzadko miała do tego okazję, nad czym ubolewała. Jeszcze kilka lat temu zbierała zamówienia od bogatych mieszkańców prowincji i odzwierciedlała na płótnie ich podobizny. Malarstwo było dla niej niezwykle ważne, bo jak sama mówiła, kiedy trzymała w ręku pędzel, czas jakby spowalniał. Było to błogie uczucie, towarzyszące wszystkim, którzy choć raz zetknęli się ze sztuką w sposób aktywny, to znaczy sami coś tworzyli. Emma nieco żałowała, że urodziła się kobietą. W świecie w pełni zdominowanym przez mężczyzn nie było jej łatwo uzyskać całkowitą samodzielność. Miała natomiast szczęście, że urodziła się po pierwszych zmianach w drabinie społecznej; zwanych Floraison de la rose. Od tego czasu, a nie było to tak dawno temu, swoboda kobiet wygląda zupełnie inaczej niż za panowania, chociażby Filipa Pięknego.

Floraison de la rose, były wielkimi wydarzeniami w historii kraju, tymi, o których bogaci i wielcy mówią z lekkim obrzydzeniem, a maluczcy i biedni z uśmiechem na ustach. Krytyczna sytuacja w państwie kontynentalnym, a przez to i w koloniach, nie była tworem ostatnich lat, czy nawet dekady. Zasadniczo już od czterdziestu pięciu lat, Francja nie mogła poradzić sobie z własnymi problemami. Pokłosiem tego były Floraison de la rose — tak nazwano bunty, które ogarniały małe miasteczka kontynentalne. Niestabilna władza królewska, musiała rozpocząć reformowanie kraju, który dryfował jak tratwa, mogąca lada moment się rozbić. Władza absolutna monarchy stała się łakomym kąskiem dla urzędników i wielkich arystokratów. Każdy pragnął, aby choć odrobina władzy spłynęła właśnie na niego. Panujący przez wiele lat Ludwik V rozpoczął pewne reformy finansowe, które na niewiele się zdały. Jego syn — Ludwik XVI, obecnie noszący wiele niechwalebnych przydomków, oczywiście nieoficjalnie, kontynuował do dzisiaj dzieło ojca, choć zauważyć trzeba, że trudno doszukać się pozytywnych rezultatów jego działań. Ludwik XVI doprowadził do ogromnego rozrostu biurokracji, nowe urzędy powstają jak grzyby po deszczu i nawet sami uczeni ze stołecznej Akademii nie wiedzą, co jest poprawne wedle aktualnego prawa. Nic zresztą dziwnego. Przepisy były niekiedy sprzeczne, przez co sądy miały problem, z wydawaniem wyroków. Ludwik stwierdził, że trzeba zaradzić owej sytuacji i wydał dekret królewski nr 76, zatytułowany W kwestii interpretowania prawa przez sądy królewskie i o usprawnieniu ich działania w Prowincji Kolonialnej. Tytuł dokumentu, choć wiele obiecywał, sprawę jedynie skomplikował. Monarcha nakazał bowiem, że od momentu jego wprowadzenia, jeżeli sędziowie nie wiedzą, który przepis i które prawo należy stosować, do obowiązku urzędników należy wybranie poprawnej wykładni. Najogólniej rzecz ujmując od 1765 roku to sędziowie, jako autorytety, decydują, co prawem jest, a co nie jest. Dekret nr 76, który miał być lekarstwem dla sądu prowincjonalnego, doprowadził do jego podpalenia i kompletnego zniszczenia. Obecnie, prawo zasadniczo nie istnieje, w jednym mieście czynią tak, w innym wręcz odwrotnie, a wszystko to przy uśmiechu królewskim i jego pełnej aprobacie.

Floraison de la rose miały rozpocząć wielką reformę państwa, ale od tego momentu Francja pogrążyła się jeszcze bardziej w chaosie.

W czasach wielkiej niepewności i wyczuwalnego napięcia, widocznego w poszczególnych ludzkich spojrzeniach, Emma stanęła przed wielkim szyldem sklepowym z rysunkiem okrętu. Był to sklep kolonialny, prowadzony przez kupca w średnim wieku o imieniu Hugon. Krople delikatnego deszczu obijały się o szklane szyby, przez które widniały wystawione produkty, a były one przeróżne. Hugon prowadził sklep, który nazwać można uniwersalnym, znajdowały się tutaj podstawowe rzeczy potrzebne do pracy biurowej (papier, kałamarz) i artystycznej (płótna, farby) oraz drogie zastawy stołowe, sztućce czy nawet sekretarzyk. Było w nim wszystko to, czego arystokracja i bogatsi mieszczanie potrzebują.

Emma chwyciła za okrągłą klamkę, przekręciła ją w prawo i weszła do środka. Drzwi musnęły delikatnie dzwoneczek, zawieszony przy górnej części framugi, oznajmiając sprzedawcy, że właśnie pojawił się kolejny klient.

Hugon, który znajdował się za ladą, spojrzał przed siebie, poprawiając małe okulary, a następnie z uśmiechem na twarzy rzekł:

— Bonjour madame — dało się słyszeć typowy, południowy akcent. — Miło mi cię powitać, dawno się już nie widzieliśmy.

— Bonjour — odparła Emma, zamykając za sobą drzwi i podchodząc do sklepowej lady. — Cieszę się, że pana widzę. Jak się miewa pańska żona? Czy wróciła już do sił?

— O tak, zdecydowanie wróciła — odparł mężczyzna. — Dziękuję, że pytasz. Ostatnie tygodnie były dla nas naprawdę trudne.

Żona pana Hugona przed pięcioma tygodniami urodziła córkę. Maleństwo, które było wielkim szczęściem dla sklepikarza, przyniosło i nutę goryczy. Żona jego, Françoise, zapadła bowiem po porodzie w chorobę i to na tyle poważną, że Hugon wzywał już do niej księdza. Dostała ona tak potwornej gorączki, że sklepikarz obawiał się, że jego żona może tego nie wytrzymać i wyzionąć ducha. Na całe szczęście teraz mógł już tylko dziękować Bogu, że ten jej jeszcze do siebie nie wezwał. W zeszłą środę nabrała tyle sił, że opuściła sypialnię i bez większych problemów poruszała się po ich domostwie.

— Panienka zdaje się przybyła po jakieś płótna — kontynuował mężczyzna. — Czy w końcu ktoś zdecydował się na portret?

— Nie, niestety nie — odparła Emma, spoglądając na srebrne sztućce wystawione na półce. — Przybyłam po zestaw porcelanowy dla pana gubernatora. Zamawiałam go trzy tygodnie temu.

— Ach tak, zupełnie o tym zapomniałem. Zaraz go przyniosę.

Mężczyzna odwrócił się i poszedł na zaplecze, otwierając maleńkie drzwiczki. Emma w oczekiwaniu na Hugona zaczęła rozglądać się po sklepie. Kiedy spojrzała na lewą stronę, nic szczególnego nie przykuło jej uwagi. Wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie. Te same trzy półki, na których leżały kolejno od góry; kolekcja porcelanowych figurek, pięknie zdobione maleńkie kuferki przeznaczone do trzymania biżuterii oraz różnokolorowe wachlarze. Obok zaś, na ścianie wisiała mapa prowincji, wykonana przez tutejszego kartografa. Hugon znany był ze swojego zamiłowania do porządku, emanował nim na każdym kroku, przejawiał się on również w systematycznym ułożeniu towarów w sklepie.

Natomiast prawa strona sklepu wyglądała trochę inaczej niż zwykle, na co Emma od razu zwróciła uwagę. Obok regałów z książkami, na ziemi położono kilka kufrów. Część z nich była otwarta i Emma zobaczyła, że skrzynie są wypełnione licznymi przedmiotami, niektóre z nich szczelnie owinięto papierem, inne rzucono swobodnie na górę, były one mimo to posortowane. Obok kufrów, ktoś poukładał trzy stosy różnego rodzaju materiałów, związanych sznurkiem, tak aby tworzyły względną całość.

— O proszę — powiedział mężczyzna, a Emma zwróciła swój wzrok na sklepikarza. — Zgodnie z życzeniem pana gubernatora cały zestaw wraz ze srebrnymi łyżeczkami, specjalnie zdobionymi.

— Dziękuję bardzo — podał jej prostokątne opakowanie przepasane wstęgą. — Jaką wartość jestem winna?

— Piętnaście liwrów — odparł uśmiechnięty Hugon, wyciągając rękę po należność.

Emma sięgnęła do woreczka ukrytego pod fałdą swojej brązowej sukni. Rozwiązała go i wyciągnęła z niego dwie monety; jedną o wartości dziesięciu liwrów oraz jedną o wartości pięciu. Następnie wręczyła bilon sprzedawcy, a ten zacisnął dłoń z pieniędzmi.

— Czyżby dostał pan jakieś nowe produkty od kompanii? — zapytała go, chwytając za pakunek.

— Nie rozumiem — Hugon zmarszczył brwi, chowając liwry do kieszeni spodni.

— Proszę wybaczyć mi ciekawość — tłumaczyła swojemu rozmówcy — ale widzę tutaj wiele kufrów oraz poukładane materiały. Nigdy wcześniej ich tutaj nie było, a sam pan przyzna, że każda rzecz znajdująca się w pańskim sklepie ma swoje miejsce.

— Ach — westchnął mężczyzna i nieco spochmurniał. — O to pytasz, moje drogie dziecko. Nie, to nie żadne nowe produkty. Niestety czasy, jak sama wiesz, są niespokojne. Prowadzenie sklepu, powiedzmy na to luksusowego, w Prowincji Kolonialnej staje się coraz mniej opłacalne. Niedawno urodziła się moja córeczka i chciałbym poszukać czegoś lepszego. Rozmawiałem już z moim przyjacielem, który pracuje dla Kompanii Handlowej i zaoferował mi kontrakt na otworzenie sklepu w starej Brandenburgii.

— Zamierza pan wrócić kiedyś do Francji? — zapytała wielce zdziwiona.

— Niezupełnie. Francja sypie się na naszych oczach. Kompania planuje podbić rynek Cesarstwa. Tam będzie więcej pracy, ale za to warunki godniejsze. Prowincja Kolonialna to nie najlepsze miejsce dla mojej córki.

— Wielce mnie pan zasmucił. Pamiętam ten sklep od czasów jak byłam dzieckiem. Wtedy jeszcze tutaj sprzedawał pański ojciec. To kawał historii.

— Tak, wiem — odparł jej, wbijając wzrok w drewnianą podłogę. — Niestety widocznie muszę napisać własną historię. Dla mojej żony i córki. Może ktoś przejmie ten interes, kto wie?

— Kiedy pan wypływa?

— Nie znam jeszcze dokładnej daty. Prawdopodobnie za miesiąc lub dwa. Lekarz, pan Dubois powiedział, że aby podróż była bezpieczna dla mojej małej Julie, musi ona mieć z dwa lub trzy miesiąca. Sklep jednak zamknę szybciej. Zresztą już zaczynam porządkować wszystkie sprawy, jak sama widzisz — wzrok skierował na kufry.

— Będzie mi pana brakowało — odpowiedziała szczerze.

— Przed tobą całe życie kochana — odparł jej. — Co ci po mnie i tym starym sklepie. Chociaż chciałbym, abyś o mnie pamiętała i wspominała czasem dobrą myślą.

Emma pokiwała głową na znak aprobaty. Lubiła Hugona i on też ją lubił, choć widywali się dość rzadko. Sklep kolonialny był dla niej pewną przystanią, częścią jej życia — przynajmniej tego artystycznego. Kiedyś nawet namalowała kilka portretów z podobizną Hugona i jego żony, a ten wszystkim wokół się nimi chwalił. Była w zasadzie tylko jego klientką, ale żywiła do sprzedawcy i do tego miejsca sentyment.

— Może widzimy się już po raz ostatni, kto wie. Bóg pisze nam niesamowite scenariusze. Każdy dzień to nowa przygoda. Nawet jeśli ma się bardzo wiele wiosen. Poczekaj jeszcze chwilę dziecko. Mam coś dla ciebie.

Po tych słowach Hugon zniknął ponownie za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Minęło kilka chwil, zanim wrócił. W rękach trzymał zwinięty rulon płócien. Wręczył je Emmie, a następnie pożegnał ją, mówiąc:

— Masz wróbelku, portreciści mają niezwykłą moc. Potrafią zakląć duszę człowieka w ruchu pędzla, a jego uczucia w odpowiednim rzucie światła. Maluj, a kto wie, może twoje nazwisko będzie zapamiętane na wieki.

Rozdział trzeci

Rewolucja francuska jest więc Rewolucją polityczną o sposobach działania rewolucji religijnej. Szerzy się ona, podobnie jak religijna, na ogromne odległości i na równi z tamtą posługuje się propagandą i prozelityzmem.

Minęło kilka dni od czasu, kiedy hrabia Blanchard wpadł do pałacu gubernatora i groził samosądem. Stary Jean Terroux postanowił nie ignorować tej sprawy i bardzo szybko udał się z wizytą do głównego sędziego Prowincji Kolonialnej.

Sąd Prowincjonalny był wielkim gmachem, zbudowanym w stylu kontynentalnym, zresztą jak większość głównych budynków w stolicy prowincji. Postawiony na planie przypominającym literę L był przykładem wielkiego kunsztu architektonicznego; słynął z licznych kolumn, balkonów i unoszącej się pośrodku kopuły. Był jednym z najbardziej rozpoznawalnych budynków na wyspie. Sąd był wypełniony licznymi urzędnikami, którzy istnienie swoje zawdzięczali nadmiernie rozbudowanemu systemowi biurokracji. Sama budowla była czterokrotnie pomniejszoną kopią Wielkiego Sądu Królewskiego znajdującego się w Paryżu. Budynek Sądu Prowincjonalnego wpisywał się w styl architektoniczny miasta, które swoje początki miało w roku 1610. Od tego czasu stolica prowincji rozrosła się i można ją było nazwać średniej wielkości miastem, biorąc pod uwagę francuskie standardy.

Kiedy gubernator przybył do budynku, natychmiast został zaprowadzony przez stróża do głównego korytarza. Wspięli się po schodach na drugie piętro i bez zbędnej zwłoki gubernator znalazł się przy stole w jednym z pokoi, w którym akurat podawano posiłek. Budynek sądu był również domem sędziego. Urzędnik dobudował doń jakiś czas temu skrzydło mieszkalne, kiedyś rzecz taka byłaby nie do pomyślenia, teraz nikogo to nie dziwiło.

Sędzia Lecomte był to człowiek stary i otyły, którego sława nie należała do tych najjaśniejszych. Sędzią w prowincji został poniekąd za karę, choć nikt do końca nie wiedział, cóż takiego musiał zrobić na kontynencie, aby wysiedlono go aż na drugi koniec świata. Czasy dziwne to i kara równie dziwna, bowiem sędzia zamienił ją w najlepszy z możliwych snów. Choć utracił wpływy we Francji, pozyskał je ponownie w prowincji. Sporej wielkości majątek zgromadzony przez Lecomte’a na kontynencie, pozwoliły mu zamienić życie w bajkę.

Wcześniej wspomniany dekret królewski nr 76 spowodował, że Lecomte dorobił się pogardliwego przezwiska „Sędzia Warcholstwa”. Stając się jedyną słuszną wykładnią prawa, sprytnie wytworzył on odpowiednie regulacje, pozwalające mu dyktować sprawiedliwość w prowincji. Każde miasto tutaj miało swojego sędziego, którego bezpośrednim przełożonym był Lecomte. Byli to ludzie obsadzeni przez niego na stanowiska i odwoływani bez konieczności najmniejszego uzasadnienia. Mało tego, każdy wyrok, który zapadał w owym czasie, mógł zostać przez Lecomte’a podważony, a sama treść orzeczenia zmieniona. Gubernator miał wiele wątpliwości co do tego stanu rzeczy, niestety sam był bezsilny. Mógł tylko rozmawiać i pisać skargi do samego króla, wiedząc przy tym, że nic to nie zmieni. Powód tego był prosty — państwo miało zbyt wiele poważnych problemów na kontynencie, aby zajmować się jeszcze swoimi koloniami. Na szczęście sędziowie w prowincji mieli niewiele spraw, a już w szczególności tych dotyczących prawa kryminalnego. Takie przestępstwa zdarzały się rzadko. No właśnie, ale miały one czasem miejsce, a teraz po zabójstwie arystokraty trzeba mocno, ale to mocno uważać, aby nie doszło do samosądów.

Sędzia Lecomte, choć cieszący się złą opinią, był człowiekiem obytym w towarzystwie, znającym bardzo dobrze zasady etykiety. Było to widać od początku rozmowy z gubernatorem.

— Gubernatorze — mówił w pewnym momencie rozmowy — rozumiem twoje roztargnienie i rad jestem, że sam podjąłeś inicjatywę i zjawiłeś się w tym gmachu. Masz rację, że morderstwo arystokraty to wielka zbrodnia wołająca o pomstę do nieba. Jednak w tym przypadku muszę cię zmartwić. Nic takiego nie miało miejsca. To zwyczajne samobójstwo, a te zdarzają się w społeczeństwie. Istnieją jednostki tak szalone, a może i tak wielce odważne, że są gotowe targnąć się na własne życie. I tak było w tym przypadku.

— Hrabia Blanchard miał wątpliwości co do tego sędzio — powiedział gubernator, siedząc przy drewnianym stole, drapiąc się po policzku. — Młodego Francisa miano znaleźć z przestrzeloną piersią.

— Wielce szanowny gubernatorze, przecież to jeszcze niczego nie dowodzi — wtrącił od razu Lecomte. — Przecież i tak można skończyć ze sobą. Mało to było przypadków, kiedy ktoś przykładał sobie pistolet do piersi, a później naciskał spust? Przecież to w sercu tkwi ludzkie życie, więc i je najlepiej przeszyć, aby zamknąć oczy na wieki. Rozumiem wzburzenie hrabiego, ale nic nie mogę poradzić. Taka jest sprawiedliwość jego królewskiej mości, a przecież jej podważać nie można.

Gubernator próbował ciągnąć wątek, jednak sędzia, będący sprawnym rozmówcą, znającym retorykę oraz erystykę, manifestacyjnie rozkładał ręce. Sugerował raz po raz, że hrabia jest w ciężkim stanie psychicznym, że przez to doszukuje się spisku i że sprawa już jest zamknięta. Wystarczy parę dni i wszystko wróci do normy. Gubernator wspomniał o tym, że Blanchard groził samosądem na mieszkańcach wsi, że miał szaleństwo w oczach, ale sędzia stanowczo podkreślał swoje zdanie.

— Jaki samosąd, Gubernatorze? — Zapytał ze zdziwieniem stary sędzia. — To tylko puste słowa hrabiego. Wioski są częścią prowincji, a przez to i państwa. Nie trzeba być mistrzem wnioskowania, aby zrozumieć, że przeto należą one do samego monarchy. My jesteśmy tylko jego sługami, wykonującymi pokornie swoje zadania. Blanchard doskonale o tym wie. Jeśliby tylko spalił chociaż jedną chałupę, zniszczył jedno pole zboża, to tak jakby samego Ludwika skarcił, a za to należy się najsurowsza kara.

Jean Terroux, choć nie ufał sędziemu, to jego argumenty wydawały się być przekonujące. Może rzeczywiście przypuszczenia o morderstwie nie miały w ogóle racji bytu, a narodziły się pod wpływem silnych emocji? Kto zresztą może myśleć w pełni racjonalnie po tragicznej stracie syna? Mimo pewnych obaw gubernator postanowił zamknąć sprawę. Po rozmowie z sędzią i powrocie do swojej posiadłości nakazał wysłać list do hrabiego Blancharda ze słowami pocieszenia oraz zapewnienia, że po przyjrzeniu się sprawie nie dopatrzył się udziału osób trzecich. Napisał też, że hrabia może zawsze liczyć na jego pomoc, a on będzie się gorąco modlił za Francisa, aby dusza przedwcześnie zmarłego zaznała spokoju.

— Wszyscy w końcu zmierzamy do Pana — powiedział pod koniec rozmowy Lecomte.

Teraz Gubernator znajdował się w swoim gabinecie i myślami wracał jeszcze do dyskusji z sędzią. Obawiał się, że hrabia może popaść w szaleństwo i posunie się za daleko. Bycie arystokratą dawało z całą pewnością wiele możliwości, mimo wszystko nie były one nieograniczone. Nawet szlachcic może zostać stracony, jeżeli dopuści się niegodnego czynu.

Gabinet Terroux tradycyjnie był lekko zadymiony, a on sam dzierżył w prawej ręce w połowie wypalone cygaro. Było piątkowe późne popołudnie i gubernator czekał na przybycie gości. W ten dzień tygodnia miał w zwyczaju wyprawiać uroczystą kolację dla swoich przyjaciół. Zaliczał do nich generała Wiktora de Mourrona, madame Brüstaff, intendenta Maximiliena de Baude’a d’Argensona oraz biskupa Jacques’a-René de la Croix, który akurat zakończył podróż i na specjalne zaproszenie miał przybyć na dzisiejsze przyjęcie.

Na spotkaniach aranżowanych przez Terroux dzielono się najczęściej refleksjami o bieżącej polityce. Gubernator bardzo cenił sobie owe kameralne wieczory z dwóch powodów. Po pierwsze mógł zobaczyć się z ludźmi, których lubił, którzy towarzyszyli mu od wielu lat, zasadniczo od chwili, gdy został powołany na urząd gubernatora prowincji. Po drugie zaś cenił sobie wymianę poglądów, szczególnie wtedy, gdy rozmówcy nie potrafili znaleźć prostego konsensusu. To trzymało go cały czas w przekonaniu, że świat, zwłaszcza ten społeczny jest bardzo skomplikowany. Poza tym był to dobry trening dla jego starzejącego się już umysłu.

Gdy wybiła godzina dziewiętnasta, wszyscy znajdowali się już w sali gościnnej. Do stołu podano główne dania, a pierwsze butelki wina zaczęły być rozlewane przez służbę. Rozmowy nabierały pikanterii.

— Czasy są niespokojne, to zdecydowanie prawda — mówił intendent Maximilien de Baude d’Argenson, człowiek w wieku trzydziestu siedmiu lat, wielki zwolennik monarchii, konserwatysta, który wierzył, że najwyższa warstwa społeczeństwa jest zawsze zdolna przetrwać. — Nie lubię tego czarnowidztwa i mówienia o upadku naszego państwa. Przecież nie takie kryzysy przechodziliśmy, z pomocą bożą, zawsze jakoś się ostaliśmy, żeby na nowo budować potęgę.

— Bóg wspomaga swe dzieci drogi Maximilienie — odparł mu biskup Jacques-René de la Croix, który miał umysł nazbyt liberalny, jak na przedstawiciela wysokiej władzy kościelnej. — Pamiętać należy o tym, że dla boga człowiek to istota naga, a nie osadzona w danej kulturze. Nie ważne, czy to mieszkaniec tego, czy innego państwa. Bóg nie jest politykiem, a stwórcą. Sprawy ekonomii, walki o władzę — to go nie interesuje. Ważne, co nosimy w duszy.

— Oj daj spokój Maximilienie — wtrąciła się do rozmowy madame Brüstaff, kobieta po siedemdziesiątym roku życia, niepotrafiąca się już poruszać o własnych nogach. Jeździła na drewnianym wózku, a na piątkowe przyjęcia przywożona była przez swoją służbę. Była to zamożna arystokratka, która słynęła z ciętego języka, a otaczającą ją rzeczywistość brała z wielkim dystansem. — Nie mogę już słuchać o arystokracji jako warstwie najwyższej, a już w szczególności o tej arystokracji z naszej prowincji. Nasi przodkowie byli zwykłymi głupcami, którzy przybyli tu nęceni przez króla wielkim bogactwem. Zamiast tego dostali wielkie połacie terenu, wybudowali obrzydliwe miasta, a przez pogodę nabawili się chorób. Jeśli tacy jesteśmy wspaniali, to niech nas czym prędzej piekło pochłonie — zaśmiała się głośno i wypiła kilka łyków czerwonego wina. — Lepiej tak będzie dla nas i świata całego.

— Akurat na bogactwo madame narzekać nie możesz — odrzekł jej intendent de Baude d’Argenson.

— Zawdzięczam to tylko mojemu sprytowi i przedwczesnej śmierci mojego małżonka. Moje kontakty z Kompanią Handlową też odegrały istotną rolę. Zawsze interesowała mnie ta niezdrowa podnieta monarchią. Cóż takiego jest w tej formie rządów?

— Hierarchia — rzekł generał Wiktor de Mourron, łysy, pięćdziesięcioletni mężczyzna, który był typowym wojskowym, zawsze wyprostowanym, o surowym wyrazie twarzy i tak samo surowym stylu życia. — Król jest jak słońce na niebie, które rozświetla drogę mniejszym. To proch, bez którego armaty nie mogą grzmieć.

— Na boga, przecież to niedorzeczne — zaśmiała się madame Brüstaff. — Nasi królowie to idioci. Obecny Ludwik wie o polityce tyle, co ja o chodzeniu teraz. Jego ojciec uganiał się za dwórkami, aż w końcu nabawił się ospy. Słońce z ospą, nawet nie rozjaśni drogi do burdelu.

Choć różnili się w poglądach, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Madame Brüstaff potrafiła tak celnie dobierać słowa, że zawsze wprawiała ich w dobry nastrój. Nawet sam biskup Jacques-René de la Croix pozwolił sobie okazać rozbawienie. Choć przyjaciele gubernatora piastowali poważne urzędy (teraz lub w przeszłości), byli oni wolnomyślicielami, inteligencją, która za zamkniętymi drzwiami pozwalała sobie na to, co w oficjalnych okolicznościach byłoby potraktowane jako zachowanie zbyt swawolne.

— Wznieśmy zatem toast, żeby obecny monarcha nie nabawił się ospy — rzekł Jean Terroux, a zebrani podnieśli kielichy i wypili trochę wina. — Jak tam twoja podróż biskupie? — zwrócił się do de la Croix. — Dawno się nie widzieliśmy przyjacielu, opowiedz nam o niej.

— Jak to w ostatnich dwóch latach — zaczął biskup. — Nastroje społeczne są trudne, a i kościołowi obrywa się coraz mocniej. Biskupa nie wita się w miastach jak kiedyś, nikt już tego nie świętuje. Ludzie raczej spoglądają spode łba, widać w ich oczach złe życzenia. Nie dziwi mnie to nawet jakoś bardzo. Choć nasza sytuacja w prowincji jest zupełnie inna niż na kontynencie, to gazety i hasła przeciwko monarchii robią swoje. Modlę się do boga o zmianę stanu rzeczy, ale czy to coś da?

— Czytaliście ostatnio La politique? — zapytał gubernator.

— Przeglądałem najważniejsze artykuły — odparł mu intendent.

— Spółka Braci Chevalier ogłosiła bankructwo — kontynuował Terroux sięgając po cygaro, które znajdowało się w pudełku na małym stoliku, zaraz koło niego. — Może to odbić się na Kompanii Handlowej, a to trochę mnie martwi.

— Nie oni pierwsi, nie oni ostatni — zauważyła madame Brüstaff. — Zresztą byli to nieudacznicy. Odkąd pamiętam, to ich inwestycje nie przynosiły żadnych zysków, a często wręcz przeciwnie. Musieli dopłacać i dopłacać, aż w końcu skończyły się środki.

— O kompanię bym się nie martwił — wtrącił generał. — To w zasadzie państwo w państwie. Mają własne rady, własną flotę i armię. Są tak potężni, że nie mogą upaść.

— Nie zapomnij, że są wynikiem przerośniętej biurokracji — dorzuciła starsza kobieta. — W którym normalnym państwie istnieje tyle ustaw, tyle rozporządzeń króla, że już nikt nie wie, co jest prawdziwe, a co fałszywe? Spójrzmy, chociaż na urząd gubernatora i intendenta. Nawet sami ministrowie nie wiedzą, czym się zajmują. Sprawy sporne rozstrzygać mają sędziowie, którzy na boga, stali się wyroczniami i wykładnią prawa. A tyle ich jest, ile grzybów po deszczu… Chodzi mi o interpretacje przepisów rzecz jasna — dodała.

— Niestety muszę przyznać ci rację kochana — gubernator pokiwał głową w lekkim zamyśleniu. — Silne państwa charakteryzują się tym, że przestrzegają starych praw, a nie ciągle tworzą nowe.

— Podobno Richelieu tak mawiał, ale powiedzcie to stolicy — odparł generał. — Utrzymywanie wielu urzędów skończyło się tym, że brakuje pieniędzy dla armii. Wojsko ma stare muszkiety, brakuje butów dla rekrutów, nie wspominając już o jakości prochu, który jest dostarczany do prowincji.

— Zgodzę się z wami — rzekł Maximilien de Baude d’Argenson, który również zapalił cygaro — Państwo trzeba uleczyć, ale na zasadach, jakie teraz panują. Na pewno nie to, co proponują te nowonarodzone ruchy. Oni najchętniej pozbyliby się arystokracji, a kto wtedy miałby rządzić?

— Czekałam na tę twoją arystokrację — zaśmiała się starsza kobieta. — Ale powiem wam, że ten problem obchodzi mnie coraz mniej. Życia zostało mi już niewiele, mogą nawet mnie powiesić do góry nogami. I tak nie będę nic czuła.

— Oj kochani — Jean uśmiechnął się szczerze. — Uwielbiam te wasze małe sprzeczki. Ale skończmy się zamartwiać. My dbamy o prowincję, a Francja musi sama sobie poradzić z własnymi problemami.

— Panowie, pora zagrać w Quadrille! — generał trzasnął ręką w stół, a kieliszki delikatnie podskoczyły.

— Madame, czy pozwolisz…

— Jean, pytasz o to zawsze. Nie cierpię tej karcianej zabawy. Grajcie panowie, a ja będę zabawiała się z wami rozmową. Karty to najgłupszy wynalazek ludzkości. No chyba jedynie poza monarchią.

— Służba — wrzasnął gubernator — przynieście karty do Quadrille!

Panowie w chwilę później rozpoczęli rozkładać karty do czteroosobowej gry, rozmawiając przy tym o kolejnych tematach. Madame przyglądała się mężczyzną, a intendent trochę narzekał, że Quadrille wyparł starszą wersję, zwaną Lombr. Jego przyzwyczajenie do tradycji i pielęgnowania zwyczajów było bardzo głębokie. W pewnym momencie rozgrywki, która trwała już dość długo, madame przypominając sobie, rzekła do gubernatora:

— Jeanie — nachyliła się delikatnie w jego stronę. — Miałam już pytać o to ostatnio, ale jak zwykle zapomniałam. Jak dobrze pamiętam, jedna z twoich służących zajmuje się również malowaniem portretów, prawda?

— Raczej zajmowała się wcześniej — odparł gubernator. — Teraz mało kto zamawia portrety. Emma ostatnio nawet narzekała, że nie może realizować swojej pasji.

— Dobrze — pokiwała swoją siwą głową. — Myślę, że mogę jej jakoś pomóc. Chciałabym, abyś przysłał ją do mnie. Powiedz jej, że potrzebuję trzech portretów. Mojego i moich dwóch synów. Zrobisz to dla mnie?

— Oczywiście kochana. Powiem jej o tym jutro.

— Niech przyjdzie do mnie w przyszły wtorek. Albo nie, w środę. Chcę z nią porozmawiać. I wspomnij jej, żeby zabrała przyrządy malarskie. Chcę mieć te portrety, zanim wywiozą mnie na tamten świat. A nie wiadomo, kiedy to będzie — zaśmiała się, a gubernator powrócił do gry.

Rozdział czwarty

Dążąc w większym jeszcze stopniu do odrodzenia ludzkości niż do przebudowania Francji, roznieciła ona namiętności, których nie budziły żadne inne rewolucje polityczne; wytworzyła prozelityzm i propagandę i przybrała wygląd rewolucji religijnej, a raczej stała się czemś na kształt nowej religii, zapełniającej Europę swoimi żołnierzami, apostołami i męczennikami.

Był późny wieczór. Prawie całe miasto spało, a jego ulice, delikatnie rozświetlone przez lampy, ukazywały małe puste uliczki i ściany budynków, które przeżyły już swoją świetność. Gdzieniegdzie jeszcze pojedyncze oberże były otwarte, a pijani goście, zabawiając się głośną rozmową, kończyli ostatnie trunki. Biedacy szukali schronienia w cichych kątach lub w opuszczonych mieszkaniach, a policja przechadzała się, kontrolując, czy gdzieś nie dochodzi do przestępstwa. Niebo tego wieczoru było wyjątkowo przejrzyste i ani jedna kropla deszczu nie spadła na ziemię. Nawet w pewnym momencie wysoko na niebie ukazał się księżyc w pełni. Dla mieszkańców Prowincji Kolonialnej było to zjawisko naprawdę rzadkie.

W swoim małym mieszkaniu na trzecim piętrze siedziała na parapecie całkiem naga Emma. Jej wzrok wbity był w tarczę księżyca. Zupełnie znieruchomiała, sprawiała wrażenie, jakby była wielce zamyślona. W istocie tak było — jej umysł zaprzątały refleksje o egzystencji człowieka.

W mieszkaniu, oprócz Emmy, znajdował się jej partner. Młody, czarnowłosy, dobrze zbudowany Gabriel Delon. Mężczyzna, również nagi, leżał na łóżku i spoglądał na swoją ukochaną, wpatrzoną, od dłuższego czasu, w księżyc. Lubił te momenty, kiedy ta inteligenta kobieta zagłębiała się w swoich myślach. Zawsze podziwiał to, że choć wywodzi się ona z biedniejszej warstwy mieszczaństwa, to jej spostrzeżenia są tak niezwykłe jak rozważania wielkich uczonych kontynentu. Bywało, że nie rozumiał, o czym do niego mówi, choć Emma starała się mu cierpliwie tłumaczyć. Ta tajemniczość chyba wywierała na nim większe wrażenie niż nawet piękno jej ciała.

Gabriel Delon miał dwadzieścia pięć lat. Mieszkał na obrzeżach stolicy prowincji w starym budynku, należącym niegdyś do rodziny arystokratów. Ta popadając w długi, musiała pozbyć się nieruchomości, a wtedy postanowiono przebudować rezydencje na zwykłą kamienicę. Gabriel był człowiekiem, którego pochłonęły, w pełni znaczenia tego słowa, hasła głoszone przez wielkie ruchy rewolucyjne na kontynencie. Był zdecydowanym przeciwnikiem monarchii, głosicielem równości między wszystkimi ludźmi, żywiołowo zaangażowanym w działania obywatelskie. Zaliczał się do członków organizacji LEF, zajmującej się propagowaniem haseł społecznych, namawiających do oporu względem władzy, wszelkiej władzy, która nie wywodzi się bezpośrednio od ludzi. Polityka interesowała Gabriela wyjątkowo mocno i to nie tylko teoretycznie, ale praktycznie.

Organizacja LEF nazwę swoją wzięła od trzech słów, a mianowicie liberté, égalité, fraternité. Powstała ona siedem lat temu na kontynencie, a do prowincji dotarła dwa lata temu. Jej głównym celem była próba polepszenia warunków społecznych w całym państwie. W pierwszym okresie działalności, kiedy to w skład LEF wchodzili głównie przedstawiciele inteligencji i wolnomyślicieli, jej aktywność skupiała się wyłącznie na przygotowywaniu planu reform. Obecnie LEF zrzeszała wszystkie warstwy społeczne i była jedną z największych organizacji, jakie istniały we Francji. Pierwotnie władze państwa chciały ją zdelegalizować, lecz król Ludwik wystraszył się, że taka decyzja może wpłynąć na niepokój społeczny, a jego Rada Ministerialna odradziła wykonywanie pochopnych ruchów, widząc, jak polaryzuję się społeczeństwo francuskie. LEF w ostatnich trzech latach stała się bardziej radykalna. Już nie tylko plany reform stanowiły przedmiot jej pracy, ale również organizowanie protestów, tworzenie spotkań z biednymi, niesienie pomocy potrzebującym oraz powoływanie własnych struktur paramilitarnych. Jej siła rosła z miesiąca na miesiąc, a Gabriel brał czynny udział w tych działaniach. W ostatnich tygodniach każdą wolną chwilę poświęcał na roznoszenie w stolicy gazetek LEF oraz uczestnictwo w zgromadzeniach, aby pokazać prostaczkom, że świat może być dla nich lepszym miejscem.

W jego życiu istniał, poza pracą i działalnością społeczną, jeszcze jeden ważki element, który napełniał go energią. Była to jego ukochana Emma.

— Amour de ma vie — przerwał ciszę Gabriel — już od dobrych kilkunastu minut wpatrujesz się w ten księżyc. Opowiedz mi, co tym razem zamartwia twoje serce.

— Myślę o człowieku. — Odparła po krótkiej chwili, ale nie spojrzała w jego stronę. Dalej wpatrywała się w blask kuli, oddalonej od niej o tysiące kilometrów.

— O mnie? — zaśmiał się delikatnie.

— Generalnie. Człowiek to skomplikowana istota. Więcej w niej bólu i cierpienia niż szczęścia, do którego tak ochoczo dążymy.

Kiedy Emma zaczynała używać nieostrych pojęć, Gabriel wiedział, że czeka go wykład filozoficzny. Choć były one często dla niego niezrozumiałe (chyba że akurat dotyczyły filozofii polityki) i tak lubił patrzeć na jej zaangażowanie i ruchy ciała, kiedy za pomocą słów i gestów starała się wyrazić to, co skrywało się w jej wnętrzu.

— Opowiedz mi więcej o tym problemie. — Skwitował Gabriel, a ta obróciła się na parapecie, podnosząc prawą nogę do góry. Widział teraz kobietę w pełnej okazałości.

— Zastanawia mnie sprawa moralności. Dokładniej mówiąc wolności i pożądania — odparła, patrząc gdzieś przed siebie, ignorując jakby postać Gabriela.

— Zamieniam się w słuch.

— Mówi się, że jeśli moralność rzeczywiście istnieje, to tylko dzięki temu, że człowiek jest wolny. Inaczej istnieć by nie mogła. Dlaczego? Wolność związana jest z możliwością dokonywania wyboru, a moralność znowuż odnosi się do tego co człowiek czyni. Jaka jest jego intencja w konkretnym przypadku, czy przyświeca mu dobro, czy zło. Co jednak w przypadku miłości? Pożądania ciała, zapachu, dotyku drugiego człowieka?

— Myślę… — chciał coś powiedzieć, ale nie dała mu dokończyć.

— Jeszcze nie skończyłam swojej myśli — odparła. — Spójrz. Kiedy zaczynamy pożądać drugą osobę, ze względu na jej fizyczność, dzieje się to nie na nasze zawołanie, nie dlatego, że tego chcemy, ale mimowolnie. Wystarczy spojrzeć komuś w oczy trochę inaczej niż zwykle. Zobaczyć ruch, grację, kawałek ciała tej konkretnej osoby i nagle, i nagle zostaje ona w naszej głowie. Nie możemy myśleć, nie możemy normalnie jeść i pić, chcemy tylko zrobić wszystko, aby unieść się z tą osobą w szalonym tańcu miłości. Jak zatem można oceniać pożądanie, ten silny pociąg w kwestiach moralnych, skoro człowiek nie może myśleć racjonalnie?

— Pijany też nie myśli racjonalnie, kiedy wypija trzy butelki wina, a następnie rozbija szyby w okolicznych domach, a przecież oceniamy go moralnie i skazujemy — odparł Gabriel.

— Nie rozumiesz. To nie jest ta sama sytuacja. W przypadku pijanego — odgarnęła swoje czarne włosy do tyłu — następuje pewne postanowienie: chce się dzisiaj napić. W umyśle pojawia się uporczywe echo tej decyzji. Nie chodzi mi o tego, co pije, bo już nie może przestać. Ale nawet i tutaj, kiedyś był początek i podjęta decyzja, aby wziąć butelkę wina. A w przypadku miłości? Zmysłowości i cielesności? To niezależne od nas. Nikt z nas o to nie prosi, a i tak to dostajemy. Czy można mówić o czynie moralnym i niemoralnym, kiedy tajemnicza siła pcha nas w ramiona drugiej osoby, a my nie mamy wyjścia i się tej namiętności poddajemy?

— Problem jest w tym, że moralność nie istnieje — odparł po krótkim zastanowieniu. — Związana jest z bogiem, a ten zaś jest wymysłem arystokracji. — Gabriel był ateistą.

— Przed chwilą mówiłeś o tym, że oceniamy pijanego rozbijającego szyby przez pryzmat moralności, a teraz mówisz, że ona jednak nie istnieje. Poza tym nie można stwierdzić, czy bóg istnieje, czy też nie — Emma była agnostyczką.

— Nie chodzi mi o moralność jako konstrukt społeczny. W końcu jest ona elementem prawa, które tworzą ludzie. A może nawet moralność jest wyłącznie prawem, niczym więcej? — Dopytywał Gabriel, trochę sam siebie, trochę Emmy.

— Czyli nawet twoje hasła głoszone przez LEF są tylko zwykłymi słowami? Przecież odwołujecie się do idei wyższych — zarzuciła mu kobieta. — Chyba że nie wierzycie w nic więcej, tylko w literalne nakazy?

— Łapiesz mnie za słówka. Oczywiście, że wierzymy w równość społeczną, w sprawiedliwość. Różnica między nami jest taka, że ja próbuję znaleźć rozwiązania tam, gdzie jest to możliwe, a nie tylko teoretyzuję nad zagadnieniami, które nie mają rozwiązania.

— A może to nie tak, że nie ma rozwiązania, może po prostu go nie dostrzegasz? — odparła trochę zgryźliwie, odwracając ponownie głowę w stronę księżyca.

— Moralność, sprawiedliwość to kwestie wolności, ale wolność osiąga się przez ekonomię. Tak działa społeczeństwo i państwo. Jeżeli chcesz być wolna, musisz posiadać odpowiednie warunki życia. Co to za wolność, jeżeli król zżera tyle pieniędzy, ile parę wsi jednocześnie?

— Ja mówię o filozofii, ty o polityce. Zbaczasz z tematu. Rozmawialiśmy o moralności i pożądaniu, a nie o ekonomii i królu.

— Nie zbaczam, po prostu mówię, że wolność, a także miłość są uwarunkowane przez pracę i płacę. Jeżeli pracujesz, aby tylko móc przeżyć, to znaczy, że jesteś niewolnikiem. Obecnie na wolność i miłość mogą pozwolić sobie tylko najbogatsi.

— Czyli ja nie mam twoim zdaniem miłości i wolności?

— Nie taką, jaką mogłabyś mieć — odparł Gabriel.

— Mówisz o dwóch różnych rzeczach — zarzuciła. — Przeczysz sobie. Jeśli coś mam, to mam. Tobie teraz chodzi o jakość tego co już jest. Zatem tylko potwierdzasz to, że można nie być arystokratą, a i tak być wolnym.

— Spójrz na warunki, w jakich żyjemy — ciągnął dalej. — To mieszkanie… Czy to są warunki odpowiednie dla człowieka? Twój gubernator, którego tak cenisz, mieszka w pałacu godnym książąt, jada najlepsze potrawy, pali najlepsze cygara, a ty czy ja? Żyjemy w ruderach. Jeśli jest rzeczywiście taki dobry, za jakiego go uważasz, to powinien dać ci o wiele więcej.

— Zdaje mi się, że masz obsesję na jego punkcie kochanie — spojrzała mu prosto w oczy. — Ale skończmy już tę debatę — dodała po krótkiej chwili. — Zagadnienia filozoficzne to mój problem, polityka to twój. Nie łączmy tego.

Powolnym ruchem zeskoczyła z parapetu i boso zaczęła zbliżać się do Gabriela, wykonując przy tym uwodzicielskie ruchy. Wiedziała, jak go pobudzić, co na niego działa najlepiej. Byli z dwóch odmiennych światów, które różniły się tak bardzo, że trudno było doszukać się jakiejś części wspólnej. Mimo wszystko łączyła ich namiętność. Ona uwielbiała jego ciało, a on jej. I tak zanurzali się w sobie co parę dni, aby choć na chwilę znaleźć się w innej rzeczywistości, bez problemów dnia codziennego. W końcu namiętność to stan, którego racjonalność nie jest w stanie przeniknąć. Ona po prostu się dzieje.

Rozdział piąty

Bywają czasy, kiedy ludzie tak się różnią od siebie, że myśl o wspólnem prawie, stosującem się do wszystkich, wydaje się im niezrozumiała. Są inne doby, w których dość ukazać ludziom prawo takie w oddaleniu i w zarysie ogólnym, aby natychmiast je uznali i dążyli do jego urzeczywistnienia.

Jean Terroux, choć był człowiekiem wiekowym oraz wytrawnym politykiem, który dużo w życiu przeżył i większość spraw była mu już obojętna, to i tak często obwiniał się, jeżeli coś nie poszło po jego myśli. Czuł cały czas poczucie odpowiedzialności za ludzi. Mimo upływu lat i pojawieniu się siwych włosów, nic się w jego postrzeganiu obowiązków nie zmieniło.

Doświadczał wewnętrznego bólu, kiedy jego starania nie przynosiły rezultatów. Jeszcze większy ból sprawiały mu te sytuacje, które przynosiły cierpienie innym, w szczególności, jeśli można było ich uniknąć. Wpatrzony w okno swojego pokoju, które znajdowało się na piętrze pałacu gubernatora, myślał o konsekwencjach swoich działań. Łza spłynęła mu po policzku, dym z cygara wolno unosił się znad biurka, a krople delikatnego deszczu obijały się o szybę. Zapadał się w swoich myślach, pogrążał się w smutku i rozpaczał nad ludzką bezradnością. Sądził, że jest złym człowiekiem.

Wczorajszego dnia hrabia Blanchard dowiódł tego, że zawsze dotrzymuje danego słowa. Cierpliwie czekał na działania gubernatora i sędziego Lecomte’a, które miały mu przynieść sprawiedliwość po śmierci syna. Niestety nie doczekał się tego, czego jego serce tak mocno pragnęło. Postanowił więc sam zostać mieczem sprawiedliwości. Jeden ze świadków złożył gubernatorowi bardzo dokładne zeznania dotyczące masakry w pewnej wsi.

Mówił, że ciemną nocą, kiedy deszcz uspokoił się na chwilę i nawet wiatr ucichł, spokój wsi, został przerwany przez równomierny tętent koni. Słyszalny był już z daleka, ponieważ wieś znajdowała się w dolinie, a przez to echo było w tym miejscu wyjątkowo silne. Odgłos ten nie był najgorszy — widok jeźdźców wyłaniających się za horyzontu, był zdecydowanie bardziej przejmujący. W rękach dzierżyli oni pochodnie, które rozświetlały mrok. Część chłopów zdążyła wyjść przed swe drewniane domy i z pełnym niepokojem przyglądała się nadciągającej fali ognia, choć nie wiedzieli jeszcze, czy grozi im niebezpieczeństwo.

Śmierć nadeszła, kiedy jeźdźcy pojawili się w granicach małej wioski. Ich pochodnie rzucane z zaciekłością upadały na dachy domów, wpadały przez okna do izb, podpalały siano w stodołach i drewno zebrane na opał. Wielki ogień rozświetlił pobliskie pola, krzyk przerażonych ludzi przepłoszył zwierzęta z pobliskiego lasu. Najstraszniejsze jednak miało dopiero nadejść. Jeźdźcy, zaraz po odrzuceniu pochodni, wyciągnęli pistolety skałkowe i odciągając kurki, zaczęli celować w uciekających ludzi. Część kul chybiała, część przeszywała piersi starców, kobiet, dzieci i mężczyzn. Niektórzy chłopi próbowali się bronić, sięgając po własną broń, schowaną gdzieś w domostwach, które jeszcze nie całkiem zajęły się ogniem. Broń ich była stara i pozostawiała wiele do życzenia. Na pytanie, skąd chłopi posiadali pistolety, odpowiedzi udzielić dokładnej nie można. Prawdopodobnie została dostarczona przez skrajny odłam LEF.

Strzały rozbrzmiewały raz z jednej, raz to z drugiej strony. Paru jeźdźców padło, a ich konie pognały dalej przed siebie, jednak mieszkańcy wsi nie mieli żadnych szans. W końcu napadający chwycili po swe szable i w gonitwie za uciekającymi cięli żelastwem bez opamiętania. Trwało to może pół godziny, a może i krócej. W końcu z mieszkańców wsi nie pozostał prawie nikt żywy, prócz garstki, której udało się czy to szczęściem, czy z bożą pomocą ukryć w pobliskim lesie.

Śmierć wreszcie zakończyła zbieranie żniwa, jeźdźcy odjechali, a ogień zgasł. Hrabia Blanchard przepojony nienawiścią osiągnął to, czego pragnął. Następnego dnia wieść o rzezi rozniosła się po okolicy i trafiła w końcu do stolicy prowincji i uszu gubernatora. Stało się to tak szybko dlatego, że część chłopów zatrudniona była w pobliskiej manufakturze należącej do rodziny Durand, oraz dlatego, że jeźdźcy zostali zauważeni już wcześniej, a sam hrabia, wyruszywszy z nimi, nie zakrył twarzy.

Zamyślony gubernator po wypuszczeniu kolejnego obłoku dymu z ust zaczął mówić do siebie:

— Przeklęta okolica manufaktury. Najpierw znaleziono ciało arystokraty, teraz spalono wieś i zadano jeszcze więcej śmierci. Czy naprawdę Blanchard mógł to zrobić? Są świadkowie i to wielu. Ale dlaczego? Putain, dlaczego?! — wrzasnął na cały głos z bezradności.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Oui — odparł Jean Terroux.

Do środka weszła Emma i gubernator odwrócił wzrok w jej stronę. Wyglądał jak osoba, która poznała najstraszliwszą tajemnicę życia, tajemnicę, która odbiera wszelką nadzieję.

— Przybył sędzia Lecomte — odparła dziewczyna. — Chce się spotkać w ważnej sprawie.

— Niech wejdzie — kiwnął głową i w przeciągu kilku chwil on i sędzia siedzieli już przy stole.

Początkowo Lecomte przedstawił całą sprawę i zaproponował jej rozwiązanie. Zasadniczo było ono proste. Wsie należały do prowincji, ta zaś do monarchy. Napad na własność króla karany jest śmiercią, bez znaczenia, kto dopuszcza się tego czynu. Gubernator dalej nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło.

— Nigdy nie sądziłem, że Blanchard okaże się aż takim głupcem — rzekł sędzia. — Nie potrafił przyjąć królewskiej sprawiedliwości, to ta wynagrodzi mu aż zanadto.

— Proszę, przestań do mnie mówić tymi frazesami — odparł mu Jean. — Dobrze wiemy, że wykładnią prawa jest autorytet, a w tym państwie jest nim sędzia. Ludwik nawet się o tym nie dowie. Prowincja jest istotna dla państwa tylko ze względów gospodarczych, cała reszta gówno go obchodzi.

— Gubernatorze — ciągnął Lecomte — jesteśmy tylko sługami jego wysokości, nie nam oceniać jego mądrość, w którą bezgranicznie wierzę. Nasze umysły są zbyt małe, aby…

— Dość! — wrzasnął i uderzył ręką w stół, tak że sędzia przestraszył się i wyprostował w swoim fotelu. — Przestań. Wiemy dobrze, czym to się może skończyć. Ponownym wzrostem niepokojów społecznych. Zginęli ludzie i to jest mój największy problem, a nie to pieprzenie o monarsze. — Po chwili zastanowienia dodał — Spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że nie było ani jednej przesłanki, a nie nawet jednego cienia dowodu na to, że jego syn został zamordowany.

— Nie było — odparł Lecomte po krótkim zastanowieniu, ale Jean mu nie uwierzył.

— Dobrze wiemy, co mówi się o twojej karierze. Żałuję, że gubernatorowie nie mają mocy sprawczej w kwestii wymiaru sprawiedliwości. Obawiam się, że wiele niegodziwości ujrzałoby światło dzienne. Wtedy nie czułbyś się taki pewny.

— Uznam, że nie słyszałem tych insynuacji gubernatorze — odparł sędzia, podnosząc się z krzesła. — Wracam do sądu. Egzekucja odbędzie się za tydzień w południe na Placu Sprawiedliwości. Będę oczekiwał twojej obecności.

Jean nic nie odpowiedział na te słowa, a Lecomte po chwili wyszedł z jego gabinetu. Gubernator długo siedział jeszcze w bezruchu, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Obwiniał się. Uważał, że mógł dopilnować tej sprawy bardziej. Ale co mógł zasadniczo zrobić? Sądził, że obecny porządek jest głęboko przegniły, wierzył, że można go jakoś naprawić, ale czuł przy tym i bezradność, i nienawiść do sędziego. Sam nie mógł nic zrobić. Ba. Nawet intendent był bezradny. Sędzia w tym państwie, jeśli tylko znalazł się w prowincji kolonialnej, był prawie równy monarsze. To bolało gubernatora najbardziej. Bał się tego, jak zareagować mogą mieszkańcy, gdy wszyscy dowiedzą się, że rzeź zaplanował hrabia Blanchard. Miał też nadzieję, że szubienica uspokoi nastroje społeczne. Tak, zdecydowanie ta kara była adekwatna dla tego diabła Blancharda. Takim epitetem teraz go nazywał.

Ze zmartwienia wyrwała go Emma, która dotknęła jego ramienia z taką czułością, jak dziecko przytulające swojego ojca. Nie zauważył nawet kiedy weszła do pokoju. Wyrwany z rozmyślań spojrzał w jej oczy, które patrzyły na niego ze współczuciem. Jej obecność go uspokajała. Uważał Emmę za prawdziwą przyjaciółkę, wręcz córkę, osobę, na którą mógł liczyć w trudnych momentach.

— Słyszałam rozmowę — powiedziała delikatnie, z trudem dobierając słowa. Smutek Jeana nie był jej obojętny.

— Mam wrażenie, że jestem złym człowiekiem — odparł, ujmując jej delikatne dłonie. — Prawo nie pozwalało mi działać, ale mimo to mogłem zrobić więcej. Od razu czułem, że coś musi być nie tak, że Lecomte zawiedzie w sprawie śmierci syna Blancharda, a przecież bez oporu przyjąłem jego argumenty. Jedynie, na co było mnie stać to na wysłanie listu do hrabiego.

— Czasami obwiniamy się o sprawy, które dzieją się niezależnie od nas — odpowiedziała mu, zabierając rękę i siadając naprzeciwko Jeana. — My ludzie tego wieku widujemy rzeczy straszne, nie znaczy to, że musimy upatrywać w nich swojej roli.

— Mówisz tak, aby pocieszyć starego człowieka. Kochana Emmo. Brzemię tego wydarzenia plami moją duszę przed stwórcą.

— Zakładając, że absolut istnieje, nie możemy do końca wiedzieć, co plami nas przed jego obliczem. Nasze rozumowanie jest zbyt małe, a percepcja nie sięga tak daleko.

— Niedoskonałość… To, co nas określa. Co my robimy z tym państwem… Piekło mnie pochłonie, a sam Lucyfer zrobi ucztę na cześć mojej zguby. Oh mon Dieu.

— Znakiem dobrych ludzi jest to, że doszukują się winy w sobie, nawet jeśli nie jest to prawda. Natomiast źli widzą ją wszędzie indziej, a nie we własnym sercu. Myślę, że tylko intencja liczy się w ramach moralności, nawet jeśli nasze działania doprowadzają do tragedii. To jakie idee nam przyświecają podczas czynów, określa to, czy można nazwać nas dobrymi. Człowiek nie zna przyszłości, więc jak można oceniać jego postępowanie, co do którego nie wiedział jakie skutki przyniesie?

— Chyba masz rację. Jesteś dla mnie najprawdziwszą córką — wstał i przytulił ją tak mocno.

— Mon père — odparła mu i łza popłynęła po jej policzku.

— Wiem, że odrzuciłaś to wiele razy, ale chcę dla ciebie jak najlepiej — powiedział, kiedy oboje zwolnili uścisk. — Możesz zamieszkać w moim pałacu jako część służby albo nawet jako pani.

— Niestety, ale tutaj nie będę wolna — odparła mu, uśmiechając się szeroko. — Moje małe mieszkanie, to moja idylla, nawet jeśli nie ma w niej złota i porcelany.

Emma nie skłamała. Jej mieszkanie, choć warunki nie należały do najlepszych, było dla niej potwierdzeniem jej niezależności. Rzadko kiedy zdarzało się, że kobieta mogła mieszkać sama, ona jednak z pomocą gubernatora to osiągnęła. Wielu obgadywało ją przez to, ale dla niej słowa te były zupełnie bez znaczenia. Nie lubiła przepychu, wielkich pomieszczeń i duchoty, która wiała od arystokratycznego stylu życia. Jej małe mieszkanie, było dla niej miejscem najlepszych rozmyślań, tak przez nią umiłowanych. Gdyby tylko była mężczyzną, mogłaby zrobić karierę, pewnie już dawno studiowałaby, na którejś z akademii w stolicy. Czym jednak jest życie jednostki w kontekście wszechświata? — pytała często sama siebie. Emma akceptowała życie, które dostała, nie było one przecież najgorsze, być może też nie najlepsze, ale na pewno uznać je można było za przewrotne.

— Jesteś prawdziwym filozofem, Emmo — Jean uśmiechnął się do niej i pogłaskał po głowie. — Diogenes wziąłby cię za wierną kontynuatorkę jego cynizmu.

— Myślę, że nie — mrugnęła okiem. — Z jego perspektywy, żyję jak najwięksi bogacze jego czasów.

Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, a myśli gubernatora stawały się z wolna coraz bardziej radosne. Emma przedstawiła mu swój egzystencjalny problem, o którym rozmawiała parę dni temu z Gabrielem. Jean uznał go za iście fascynujący.

— Zadajesz trudne pytania — skomentował. — Na nieszczęście tych, którzy zajmują się filozofią, ta przynosi im miłość i nienawiść jednocześnie. Otwarte umysły poszukujące odpowiedzi na niełatwe pytania, ostatecznie zostają z jeszcze większą ilością pytań. Ha! Czym jest wolność i miłość? Dużo o tym myślałem, kiedy byłem w twoim wieku. Teraz na starość, zajmuje mnie już tylko polityka. Zapał młodości przeminął, a próby zdobycia odpowiedzi rozczarowały mnie tak samo jak Voltaire’a pod koniec jego życia.

— To znaczy? — dopytała Jeana Terroux.

— Młody Voltaire — zaczął tłumaczyć gubernator — popełnił traktat metafizyczny. Chciał ująć całą rzeczywistość, zrozumieć ją, co jest typowe dla młodych filozofów. Kiedy pod koniec życia wracał do tego tekstu, był nim zawiedziony. Śmiałe tezy stawiane za młodu, na starość okazały się niezadowalające, a stary poczciwy Voltaire gorzkniał i gorzkniał. Filozofia miała mu pomóc wznieść się do prawdy absolutnej, a tak naprawdę pchnęła go w otchłań niewiedzy.

— Smutna historia — odparła lekko zamyślona Emma.

— I taka może cię również czekać kochana. Filozofia jest niewdzięczną kochanką. Wiele na początku obiecuje, zdaje nam się, że wiele dzięki niej osiągniemy, ale pod koniec naszej drogi, jesteśmy jakby na jej początku. Smutny los istoty, która chciała bezinteresownie poznać prawdę.

Rozdział szósty

Zmiana taka wymagała olbrzymiego przewrotu, gdyż instytucje dawne nie tylko spojone były ze wszystkiemi prawami religijnemi i politycznemi, ale wytworzyły szereg pojęć, uczuć, nawyknień i obyczajów. Wielki wysiłek był niezbędny, aby zburzyć i usunąć z ciała społecznego część, która tak się zrosła ze wszystkiemi jego organami. Dlatego też współczesnym wydawało się, że Rewolucja wszystko burzy.

Nie trzeba było znać madame Brüstaff osobiście, aby zorientować się, że jest ona bardzo, ale to bardzo majętną kobietą. Wystarczyło przejść koło bramy jej domostwa, a można by pomyśleć, że mieszka tutaj sam król albo że przynajmniej monarcha ma tutaj jedną ze swych letnich posiadłości. Był to paradoks tego miasta. Obok rozległych przestrzeni, zabudowanych starymi i zaniedbanymi kamienicami, zamieszkałymi przez najuboższych, pojawiały się piękne arystokratyczne rezydencje (zazwyczaj na obrzeżach). Od błotnistej ulicy po idealnie czysty kamień, od braku szyb w oknach po przepiękne witraże. Tak wyglądała stolica prowincji. Trudno było podczas spaceru nie doznać wręcz oczopląsu; to tak jakby na zmianę, co parę chwil patrzeć na piękno, a zaraz potem na brzydotę i raz jeszcze na piękno. Tam, gdzie jedna kamienica obracała się powoli w ruinę, druga, otoczona przez wielki mur, lub też płot, cieszyła miłośników architektury. Budynki owe były odzwierciedleniem struktury społecznej stolicy. Tutaj na ulicy mieszali się wszyscy, bogaci i biedni, ci, którzy byli zadbani i ci, którzy zadbani nie byli. Jeszcze gdzieś pomiędzy ten tłum ktoś powrzucał niewolników, którzy albo maszerowali w zwartych kolumnach, albo w mniejszych grupach taszczyli jakieś wielkie toboły, niewiadomego pochodzenia. Nietrudno zatem domyślić się, że ta sytuacja prowokowała kieszonkowców i innych złodziejaszków, którzy chcieli, chociaż na chwilę, odmienić swój los przez szybkie zdobycie odrobiny pieniędzy. Sięgali więc do koszy, kieszeni czy niedomkniętych portfelików dam i panów z wyższych sfer. Ci, którzy akurat nie mieli przy sobie żadnej ochrony, często padali ofiarą takich kradzieży, o których, co zresztą znamienne, dowiadywali się zawsze za późno.

To, co było zaś wyjątkowe dla całego obrazu miasta, to właśnie te mury i płoty, które stawiano nie tylko przy pałacach arystokracji, tak jak uczyniono to, przy wielkim domostwie madame Brüstaff, ale i przy zwykłych kamienicach. Czasami wyglądało to komicznie. Robiono tak ze względów bezpieczeństwa, aby ukrócić zapędy bandytów, posiadających na tyle odwagi, aby wchodzić do domów i tam szukać pieniędzy oraz kosztownych przedmiotów, które później można byłoby sprzedać. Mury były wznoszone, płoty pilnowane, ale i tak do końca to nie pomagało. Zawsze bowiem znalazł się ten zuchwalszy, ten bardziej nikczemny, który przedarłszy się przez ogrodzenie, wyminął straż, a później zabrał, to co chciał. Ot taka była codzienność w Prowincji Kolonialnej.

Emma po przejściu główną ścieżką przez piękne ogrody rezydencji, a następnie po grzecznym zapukaniu do wrót wejściowych, w końcu znalazła się na korytarzu za wielkimi dębowymi drzwiami, których zdobienia były tak liczne i tak wielkie, że jeśli tylko chciałby ktoś wszystkie je spamiętać, musiałby poświęcić na to z pewnością szmat czasu. W rękach dziewczyna trzymała wszystko, co potrzebne jest do stworzenia portretu: stelaż, płótno, palety, gąbki, szpachelkę i pędzle. Kamerdyner, który wprowadził ją do środka, kazał zaczekać w pobliskim pokoju, przeznaczonym dla gości, oczekujących na wizytę ze starą Niemką. Dziewczyna posłusznie usiadła więc w poczekalni i zaczęła podziwiać obrazy, które wisiały na wszystkich ścianach pokoju. Były one różne. Jedne przedstawiały militarne zwycięstwa nad Anglikami, inne płótna ukazywały naturę, a jeszcze inne starożytnych bogów. Każde dzieło było wyjątkowe, a Emma czuła się jakby znalazła się na wystawie sztuki w samym Paryżu. Kiedy była małym dzieckiem i już odkryła w sobie pasję do malowania, chciała znaleźć się właśnie w takiej znamienitej galerii, gdzie mogłaby zaprezentować wszystkim swoje dzieła, a ci, którzy byliby nią najbardziej zainteresowani, mogliby kupić je za wiele pieniędzy. W Prowincji Kolonialnej takie miejsca niestety nie istniały, jedynie, gdzie można było coś zarobić na malowaniu to w mieszkaniach arystokratów. Tam Emma, pojawiając się od czasu do czasu, sporządzała odpłatnie portrety.

Tutaj portretów natomiast nie było w ogóle i to chyba zafascynowało ją najbardziej. Te wyraziste kolory, ta wolność tworzenia czegoś innego niż czyjejś fizjonomii, to wydawało jej się najpiękniejsze. Odwracała swoją głowę to raz w prawo, to raz w lewo nie mogąc zdecydować się, który z obrazów oglądać i kontemplować. Nie dane jej było wiele czasu, aby móc dostatecznie nacieszyć się sztuką, kamerdyner bowiem ponownie pojawił się przy niej, a następnie zaprosił ją na pierwsze piętro rezydencji, gdzie oczekiwała na nią już madame.

Stara kobieta siedziała w wózku inwalidzkim pośrodku monumentalnego pokoju, który cały wyłożony został drewnem. Na podłodze wielkie czerwone dywany współgrały z bordowymi zasłonami zwisającymi obok olbrzymich okien. Po prawej stronie znajdował się piękny kominek, w którym delikatnie płonął ogień. Na ścianie po tej samej stronie zobaczyć można było portrety przedstawiające członków rodziny. Sufit pokryty był belkami, które wyrzeźbiono pięknymi wzorami. Poszczególne elementy tworzyły spójną całość i przywodziły na myśl królewską komnatę w Wersalu. Nawet Maria Antonina nie pogardziłaby spędzeniem czasu w takim miejscu. A kto wie? Może i nawet sama zdecydowałaby się przyjmować w nim gości?

— Cieszę się, że przybyłaś dziecko — odparła madame Brüstaff, siedząc jak zwykle z gracją w swoim drewnianym pojeździe.

— Pani. — Emma ukłoniła się, kiedy kamerdyner pomagał rozstawić jej rzeczy — To dla mnie zaszczyt…

— Zaszczyt to malować królową, a nie starą babę — zaśmiała się madame. Ubrana była w czarną suknię, a włosy miała spięte złotą spinką. Patrzyła na młodą dziewczynę swoim pewnym wzrokiem. Pierścień z całkiem sporym kamieniem na lewej dłoni mienił się w blasku dziennego światła, tak samo jak kolia na jej szyi. — Nie musisz mnie tytułować ani czuć się spięta. Traktuj mnie jak przedmiot, który ma pojawić się na płótnie.

— Nie czuję się spięta — odparła Emma. — Przyszykuję warsztat do pracy — mówiąc to zaczęła przygotowywać płótno i stelaż.

— O i to mi się podoba dziecko — kontynuowała madame Brüstaff. — Kobieta musi być silna w świecie opanowanym przez mężczyzn. Pewne stąpanie po ziemi jest lepsze od pięknej twarzy. Gubernator wiele o tobie mówił i z tego co wiem, to posiadasz oba atrybuty.

— Dziękuję — uśmiechnęła się delikatnie, a madame to zauważyła. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że chyba polubi tę starą Niemkę, która już od początku ich spotkania zaczęła łamać wszelkie konwenanse.

— Jak długo będzie powstawał mój portret?

— Myślę, że do trzech tygodni. Rozłożymy pracę na kilka sesji. Nie jest możliwe, aby portret powstał podczas tylko jednego spotkania.

Emma rozpoczęła pracę od szkicowania delikatnym węgielkiem postury starszej kobiety. Miała niezwykły talent i potrafiła malować z wielką precyzją. Cieszyła się, że mogła użyć prezentu od Hugona. Te płótna, które dał jej całkiem niedawno, przydały się bardzo szybko. Jakby sklepikarz przewidział, że jakaś arystokratka zawezwie ją do siebie i zleci namalowanie portretu.

— Czy mam unikać wyrażania niektórych szczegółów? — zapytała, patrząc w oczy kobiecie.

— O nie — zaśmiała się — portret ma być tak rzeczywisty jak tylko to możliwe. Wyłącznie słabi ukrywają to co nazywają skazami swojej twarzy czy postury. Tak jak mój nieżyjący mąż.

— To znaczy? — zapytała Emma, dzieląc twarz na trzy płaszczyzny, aby lepiej uwydatnić jej cechy charakterystyczne.

— Typowy arystokrata — odparła Niemka. — Słaby w wyrażaniu swoich opinii, słaby w małżeństwie i słaby w interesach. Ludzie mówią, że przejęłam jego majątek, ale tak naprawdę to ja prowadziłam go za rękę, jak dziecko we mgle. Nie wiedział, w co inwestować, gdzie włożyć pieniądze. Był małym, głupim i nic nieznaczącym człowiekiem. Jego siłą było nazwisko i herb, który odziedziczył.

— Nie byłaś z nim szczęśliwa Pani?

— Taka rola małżeństwa dziecko. Ojciec wskazuje, ty idziesz i to bez najmniejszego zająknięcia. Najszczęśliwsza będziesz, gdy mąż nie będzie się tobą zbytnio interesował. Ja chciałam być wolną i samodzielną. Wiesz, jak to można osiągnąć?

— Pasją?

— Kochankami — uśmiechnęła się, a Emma na chwilę przestała pracować i spojrzała na kobietę. — Erotyzm to chwilowe uniesienie, które trzyma cię przy życiu. Miałam ich całkiem sporo, bo mąż za bardzo nie wiedział, jak się zabrać do tych spraw. Radzę ci korzystać z życia, póki możesz. Wolność to coś pięknego i naszym obowiązkiem powinno być jej pielęgnowanie i pilnowanie, aby jej nie ubierać w żadne ramy, ani co gorsza, nie oddać komuś innemu. Masz kawalera? — Dodała po chwili.

— Jest jeden — odparła Emma i wróciła do pracy.

— To dobrze — Brüstaff podrapała się po policzku. — Uważaj jedynie, żeby przypadkiem nie trafił ci się z nim ślub. Mężczyźni w większości robią się później okropnie leniwi. Dopóki nie ma ślubu, starają się jakkolwiek, coś próbują zdziałać, ale kiedy już założą ci kaganiec zwany obrączką, zupełnie się zmieniają. Ty, kobieta, jesteś ich trofeum, które może stać na półce i starzeć się wolno niczym dobre wino, wyciągane tylko przy specjalnych okazjach.

— Myślę, że to nie tylko domena mężczyzn pani — nie zgodziła się Emma — lecz człowieka jako istoty. Zresztą nie wszystkie małżeństwa zamieniają się w stagnacje.

— A czy ty chcesz przyjąć inne nazwisko?

— Nie myślę o tym jeszcze. Może kiedyś.

— Odważnie jak na nasze czasy. Ludzie mogą cię wytykać palcami na ulicy, szeptać i plotkować. Patrzcie, to ta stara panna, której nikt nie chce. Niemra jakaś albo co?

— Nie martwię się o to. Ludzie tworzą byty w swoich głowach i myślą, że są one tożsame z tymi, które nas otaczają.

— Byty — powiedziała Niemka z lekką pogardą. — Wy filozofowie zawsze stanowiliście dla mnie zagadkę. Głowa w chmurach, zawiłe myśli, nie dostrzegacie problemów dnia codziennego. No i jeszcze te wasze słowa. Byt, co to do cholery w ogóle oznacza?

— Jedność, niepodzielność — odparła Emma. Kobiety spojrzały na siebie z uśmiechem.

— Podobasz mi się. Kobieta, portrecistka, filozofka wiedząca czego chce od życia.

— Dziękuję.

— Szkoda, że ta filozofia tak pochłania umysły. Jedyne dobre miejsce dla niej to polityka. Wtedy jest użyteczna. Bez niej to gadanie o niczym. Ale dość tego mojego ględzenia. Skupmy się na pracy.

Resztę popołudnia Emma spędziła na malowaniu portretu, który bardzo powoli zaczynał nabierać kształtów. Madame Brüstaff ciągnęła dalej rozmowę, co jakiś czas śmiejąc się, co jakiś czas docinając młodej kobiecie. Emma odbierała to jako wyraz specyficznej życzliwości. W pewnym momencie pomyślała sobie, że na starość chciałaby być właśnie taką osobą jak Niemka: niezależną, niebojącą się wyrażać swoich poglądów, znaną i obytą kobietą. Emmę interesowała niezdrowa relacja Brüstaff z mężem i pewna jej ogólna niechęć do mężczyzn, a raczej do wierności. Z opisu jej kochanków wychodziło na to, że madame nie próżnowała za młodu i chciała poznać wszystkie zakamarki miłości. Pod koniec sesji, kiedy Emma była już zmęczona ciągłym staniem i skupianiem się na twarzy kobiety, ta powiedziała do niej:

— Lubię cię dziecko — poprawiła swój pierścień, który delikatnie się przekrzywił — Przypominasz mi mnie samą sprzed wielu lat. Jeśli istnieją ludzie, którzy są tak podobni do siebie, że nawet ich ścieżki życia wyglądają identycznie, to jeszcze przed tobą najwspanialsze chwile. Tylko błagam cię, nie wychodź za mąż!

Rozdział siódmy

„Chcieliście poprawić nadużycia waszego rządu — mówił Burke do Francuzów — lecz po co te nowości? Dlaczego nie wracacie do dawnych tradycji? Dlaczego nie ograniczyć się do przywrócenia dawnych swobód?”. Autor tych słów nie dostrzegał, że zadaniem Rewolucji było właśnie zburzenie tego prawa, wspólnego całej Europie.

Główna sala sądu prowincjonalnego zbudowana została na kształcie prostokąta. Po obu stronach pomieszczenia znajdowały się drewniane ławy, przeznaczone dla widzów, zaś pośrodku ustawiona została mównica, zazwyczaj zajmowana przez oskarżonych, zwanych również podsądnymi. Całość rozświetlana była przez cztery ogromne żyrandole, które ozdobione małymi, drogocennymi kamieniami dodawały majestatu temu miejscu. Wielka ława z kamiennym stołem sędziowskim stała na końcu sali, naprzeciwko drzwi wejściowych, których zazwyczaj pilnowało dwóch fizylierów (liczba strażników zmieniała się w zależności od sprawy i budzonych przez nią emocji). To właśnie za tym stołem zasiadali sędziowie, rzucając wyroki i zmieniając życia ludzi — jedną decyzją. Za nim, przy ścianie, ustawiona była wielka brązowa figura Temidy, bogini sprawiedliwości, która miała nie tylko podkreślić powagę sali sądowej, ale również być świadectwem sprawiedliwości, personifikacją tego trudnego pojęcia. Jej przewiązane oczy i uniesiona w prawej ręce waga zdawały się mówić, że tylko prawda ma znaczenie. Z kolei miecz, dzierżony w lewej dłoni, przypomina oskarżonym o surowości, jaka może spotkać ich za grzechy i niegodziwości przez nich wyrządzone.

W takim anturażu, na jednym z balkonów przeznaczonych dla najwyższych przedstawicieli władzy znalazł się Jean Terroux wraz z intendentem Maximilienem de Baude’em d’Argensonem. Był czwartek, dochodziło południe, a sala wypełniała się mieszczaństwem po same brzegi. Nie było już żadnego miejsca dla kolejnych widzów, a nie wszyscy zdołali dostać się do środka. Ci bardziej ciekawscy, którzy pragnęli oglądać proces, wspinali się po ścianach budynku, aby móc, chociaż zajrzeć przez wielkie okna do środka. Straż sądu, choć w zwyczaju miała przeganiać takich gapiów, dzisiaj robiła dla nich wyjątek, bo i proces był wyjątkowy. Od jakiegoś tygodnia w oberżach, na ulicach czy nawet w kościołach, najważniejszym tematem była sprawa hrabiego Blancharda. Ludzi podzieliła opinia o nim i o wydarzeniach we wsi. Jedni przeklinali jego nazwisko, mówiąc, że sam diabeł wstąpił w jego duszę, bo przecież normalny człowiek, nie jest w stanie dokonać aż tak podłego czynu. Inni próbowali racjonalizować jego postawę, mówiąc o potwornej rozpaczy po stracie syna, że to właśnie przez to ojcowskie serce pękło, a Blanchard próbował samemu w czystym akcie szału dosięgnąć sprawiedliwości. Nie trzeba natomiast podkreślać, że tych drugich było zdecydowanie mniej.

Mimo dwóch rozbieżnych opinii społeczeństwa prowincji na temat hrabiego można było znaleźć ich wspólny mianownik. A mianowicie szał. Dla niektórych był on dowodem niegodziwości, dla innych zaś wyłącznie objawem bezradności. Przez cały tydzień poprzedzający rozprawę jedni próbowali przekonywać drugich, przywołując argumenty mniej lub bardziej trafne. Powoływano się na biblię, na godność ludzką, na prawo francuskie. Mimo wielu debat, jakie stoczono w stolicy Prowincji Kolonialnej, dwie grupy nie zdołały przekonać siebie nawzajem. Liczba zwolenników i przeciwników Blancharda różniła się, ale nikt nie mógł zaprzeczyć, że dwie interpretacje minionych wydarzeń były w jakiś sposób poprawne.

Jean Terroux widział ze swojego balkonu postać Blancharda, który sztywno wyprostowany, dziwnie spoglądał to przed siebie, to na innych uczestników procesu. Niektórzy mawiają, że oczy są zwierciadłem duszy, że można z nich wiele odczytać, i że są one najprawdziwszym obrazem emocji, jakie w danym momencie odczuwa człowiek. W przypadku hrabiego była to chyba prawda, bo jego oczy pokazywały wielką pustkę, gniew i tęsknotę. Były to oczy człowieka, który z własnej woli uwikłał się w sytuacje, której większość ludzi wolałaby uniknąć, a na samą myśl o niej odczuwałaby przemożny strach.

Choć nie było nic dziwnego w postawie Blancharda, to nie można było powiedzieć tego samego o okolicznościach doprowadzenia go do sądu. Gdyby nie był arystokratą, to policja prowincjonalna zatargałaby go do więzienia i tam natychmiast odczytano by wyrok, bez zbędnych ceremonii. W przypadku hrabiego tak się jednak nie godziło. Każdemu arystokracie przysługiwała rozprawa przed sędzią i możliwość obrony. Lecomte zdecydował się wysłać oddział policji wraz z oficerem, aby ten przedstawił, o co hrabia został oskarżony. Istniało ryzyko, że przyparty do muru Blanchard wraz ze swą strażą pozabija policjantów, a następnie zabarykaduje się w swojej posiadłości. Tak się jednak nie stało. Blanchard wysłuchał oficera, a następnie wraz z nim udał się do gmachu więziennego, gdzie spędził kilka dni. Oczywiście przebywał w części przeznaczonej dla arystokratów, więc warunki miał porównywalne do tych w swoim pałacu. Mimo wszystko zachowanie jego uznano za niepokojące, podejrzewano nawet, że ten mógł postradać zmysły, co zresztą było prawdopodobne, szczególnie gdy przy wygłaszaniu tej opinii, brano pod uwagę jego błędny wzrok.

Sprawa rozpoczęła się już jakiś dobry kwadrans temu. Mieszczanie, którzy znajdowali się w środku budynku, raz po raz podnosili okrzyki, domagając się najwyższego wyroku. Sprawę prowadził sam sędzia Lecomte, co było również czymś wyjątkowym. Zazwyczaj raczej inni sędziowie, niżsi w hierarchii zajmowali się prowadzeniem rozpraw. Lecomte co jakiś czas podnosił rękę, wskazując na straż, aby ta uspokoiła tłum. Mimo oczywistości sprawy i wyroku stary sędzia, widać chciał przeprowadzić proces, jak należy.

— Myślisz, że skaże go na śmierć? — zapytał intendent, kiedy Lecomte przedstawiał zarzuty dostarczone przez rodzinę Durandów.

— Nie widzę innej drogi — odparł, zakładając nogę na nogę Gubernator. — Jedynie na co może teraz liczyć Blanchard to szybka i bezbolesna śmierć przez ścięcie. Gdyby biedak był zwykłym mieszczaninem, łamaliby go pewnie na kole.

— Miejmy nadzieję, że jego śmierć uspokoi trochę atmosferę.

— Na to liczę. Nie sądziłem, że pod moim urzędem jest w stanie zginąć tyle ludzi jednej nocy — gubernator smętnie pokiwał głową.

Maximilien nie odparł nic. Widział, że Jean cały czas obwiniał się za zaistniałą sytuację. Nie wiedział czemu, przecież to nie do gubernatora należy obowiązek rozwiązywania konfliktów w prowincji. Obaj mężczyźni wsłuchiwali się teraz w głos sędziego.

— Mam zatem nadzieję, hrabio — Lecomte wiercił się podczas mówienia — że w pełni rozumiesz powagę sytuacji, w jakiej się znalazłeś. Rodzina Durandów jasno wskazała, kto jest winny zamordowania ich dwudziestu ludzi, pracujących w manufakturze. Nie dość, że napadłeś na królewską własność, to jeszcze przy tym naraziłeś na straty inną rodzinę arystokratyczną. Nie wspomnę już, że ta dwudziestka robotników to nie wszystkie ofiary, które poniosły śmierć z twojej ręki. Poza pracownikami manufaktury zginęli jeszcze zwykli chłopi, parający się uprawą roli. Czy przyznajesz się zatem do zarzucanych czynów hrabio?

Nastała chwila ciszy, w której Blanchard przeszywał wzrokiem sędziego. Nagle ktoś wrzasnął z prawej strony:

— Répondez!

 Cisza! — odparł sędzia, uderzając ręką w stół. — Hrabio, zadałem ci pytanie — dodał.

— Przyznaję się do odebrania tego, co sprawiedliwe sędzio — hrabia mówił nadzwyczaj spokojnym tonem. — Prosiłem o ukaranie tego kto zamordował mojego kochanego syna, ale nikt nie ruszył nawet w tej sprawie palcem. Dobrze wiedziałem, że zabójca pochodzi z pobliskiej wioski, więc sam to załatwiłem. Ot tyle. Nie mam sobie nic do zarzucenia.

— Le meurtrier et le diable!  ponownie krzyki rozbrzmiały w sali po skończonej wypowiedzi hrabiego.

— Cisza! — sędzia uderzył ręką w stół kilka razy.

Terroux i de Baude d’Argenson rozglądali się po widowni — zarówno tej po prawej jak i po lewej stronie sali sądu. Czasami ktoś patrzył na nich, a nie były to spojrzenia przychylne.

— Ci, którzy są tutaj, gdyby tylko mogli, zepchnęliby nas w najgłębsze kręgi piekła — skomentował intendent.

— Martwią mnie te oczy przyjacielu. Myślę całymi dniami nad naszą prowincją i jej przyszłością. Nie wiem, do czego nas to wszystko doprowadzi.

— Trzeba zaakceptować to, co pojawia się w naszym życiu. Wiesz, ja już nawet się nie angażuję w to tak emocjonalnie. Sytuacja Francji jest tak skomplikowana, że postanowiłem już nie walczyć i zawierzyć się losowi. My arystokraci możemy przetrwać wiele kryzysów. Najważniejsze, aby zachować tradycję i hierarchię. Jeśli ona przetrwa, to i nasz świat również. My przeminiemy, ale odwieczny porządek tego świata się ostanie.

— Naprawdę jesteś tego taki pewien? — zapytał Jean.

— To znaczy?

— No tego, że to, co zastaliśmy, cały porządek społeczny, to, że arystokracja jest predestynowana do władzy, jest tym stanem właściwym?

— Bez najmniejszej wątpliwości. To w końcu najbardziej naturalna rzecz na świecie.

— Ja już nie jestem tego taki pewien — odpowiedział gubernator, kiedy sędzia Lecomte w tle kontynuował swoją wypowiedź. — Może z dziesięć lat temu nie miałbym co do tego najmniejszej wątpliwości. Teraz kiedy widzę i wyczuwam ten narastający konflikt i niemoc zarówno z mojej strony jak i niemoc króla… Nie wiem, czy nasz system jest naturalny.

— Drogi Jeanie, konflikt jest na dobrą sprawę podstawą każdego społeczeństwa. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że bez niego społeczeństwo nie mogłoby się organizować. Konflikt jest tym, co pcha nasz rozwój, tworzy rywalizację, daje siły ludziom, aby ulepszać rzeczywistość. Zgodzę się, że jeśli wrogość jest niepohamowana, to mamy sytuację stanu naturalnego, poprzedzającego istnienie państwa. To jest właśnie wojna wszystkich ze wszystkimi, opisywana przez Hobbesa. Państwo, kiedy powstaje, nie usuwa konfliktu, bo nie jest w stanie tego zrobić. Ono ubiera go tylko w bardziej cywilizowane ramy i tu mamy paradoks, że dostosowuje do siebie coś, co jednocześnie jest podstawą jego istnienia.

— No dobrze — gubernator odwrócił się w stronę intendenta, który ożywił się tą debatą. Oboje tylko co jakiś czas spoglądali na salę sądu, aby mniej więcej wiedzieć, co się dzieje. — Skąd natomiast pewność co do naszego stanu? Dlaczego naturalne jest, że to arystokracja ma prawo sprawowania władzy w imieniu króla? Przecież my też jesteśmy tylko wytworem społeczeństwa.

— Jesteśmy. To prawda. Natomiast uważam, że tylko nasz stan posiada przedstawicieli, mogących dzierżyć władzę. To dzieci arystokratów przecież uczą się wszystkiego tego, co przydaje się podczas sprawowania władzy. Mamy pieniądze, zatem nie musimy się martwić o to, o co martwić się musi stan trzeci. Naszym zajęciem może pozostać państwo i tylko ono.

— Nie jest to zasada generalna — zauważył Jean Terroux. — Przecież i w naszym stanie znajdziesz szaleńców, głupców, skorumpowanych urzędników, którzy zamiast budować lepszy świat, wiodą Francję na skraj przepaści i to nie od wczoraj. Rozumiem, że nie można oczekiwać od wszystkich całkowitej nieskazitelności, gdyby było to możliwe, stalibyśmy na równi z bogiem. Obawiam się, że zachwyt nad naszym małym stanem, doprowadzi nas do zguby. Sama wola i przekonanie o wyjątkowości nie wystarczą.

— A co ze stanami generalnymi? Spójrz, co się wydarzyło. Ludwik zwołał je w maju, aby pokazać, że wsłuchuje się w głos ludu. Nasz jaśnie panujący monarcha chciał włączyć ich w proces decyzyjny. Do czego to doprowadziło? Najpierw problemy z mandatami, potem odłączenie się przedstawicieli kleru, aż w końcu wszyscy uważają się za przedstawicieli całego narodu i roszczą sobie prawa do samodzielnego podejmowania decyzji. Wystarczyła chwila i uznali się już za Zgromadzenie Narodowe. Król nie wiedział za bardzo co zrobić, ale w zasadzie postąpił najlepiej jak mógł. W czerwcu Ludwik nakazał zamknąć salę obrad i w tym momencie pojawił się nasz zdrajca. Na wezwanie przewodniczącego Jeana Sylvaina Bailly’ego deputowani Zgromadzenia Narodowego udali się do pawilonu nieopodal, zwanego o ironio salą do gry w piłkę. Wielkie, potężne zgromadzenie zasiadło w zwykłej sali do gry w piłkę — zaśmiał się z własnego żartu intendent. — Najciekawszy w tym wszystkim był 23 czerwca. Król ogłosił uchylenie swoich dotychczasowych decyzji. Mówię ci przyjacielu, pamiętna będzie to data w historii. Monarcha nakazał oddzielne obradowanie poszczególnym stanom i jakby tego było mało, stwierdził nieusuwalność przywilejów arystokracji bez ich zgody. Jednocześnie obiecał równość podatkową między stanami, wolność osobistą i wolność prasy, a także regularne zwoływanie Stanów Generalnych, ale wyłącznie do uchwalania podatków. Zobacz, ile złych rzeczy wydarzyło się od momentu próby porozumienia się z ludźmi, którzy nigdy wcześniej nie dzierżyli władzy. Co nam to przyniosło? Jeszcze większy niepokój. Mówi się, że w końcu król stworzy konstytucję, ale ja w to nie wierzę. Myślę, że Ludwik nauczony błędami, szybko zakończy działalność Zgromadzenia. W przeciwnym razie motłoch wejdzie mu na głowę, a wtedy przy okazji i nam.

Gubernator zamyślił się na chwilę po tej wypowiedzi intendenta. Z jednej strony chciał przyznać mu rację, rozumiał jego argumenty dotyczące przekazywania władzy osobom, które nigdy wcześniej jej nie miały i niebezpieczeństw z tym związanych. Taka sytuacja rzeczywiście może doprowadzić do tragicznych wydarzeń. Z drugiej jednak strony nie wierzył w specjalną predestynację arystokracji. Może gdyby żył za czasów Filipa Pięknego, to owa predestynacja nie stanowiłaby żadnego przedmiotu do namysłu — przyjąłby ją za pewnik. Teraz jednak uważał ją czasami za zwykłą śmieszność. Ale nic po jego rozważaniach. Za parę dni i tak tygodnik La politique zostanie położony na jego biurku i tylko z niego będzie mógł dowiedzieć się, co nowego wydarzyło się w Paryżu.

Rozprawa trwała. Czasami sędzia mówił spokojnie, a widownia słuchała, czasami natomiast pojawiały się krzyki, a raz nawet przepychanki, na które zareagować musiała straż. Cały proces można zdecydowanie uznać za emocjonujący i burzliwy.

Po ponad godzinie rozprawy, sędzia Lecomte udał się do małego pomieszczenia, przechodząc koło pomnika bogini Temidy, aby przygotować wyrok. Ludzie czekali z wielkim zniecierpliwieniem na decyzje starego sędziego, zastanawiali się jakie słowa zakończą historię brutalnego wybryku hrabiego Blancharda. Czy zakończy on swoje życie na szafocie, czy może jakimś cudem uniknie sprawiedliwości i powróci do swojego pałacu wraz ze swoim szaleństwem w oczach?

Lecomte po niecałych dziesięciu minutach wyszedł z pokoju powolnym krokiem. Kiedy publiczność zobaczyła, jak otyły mężczyzna wspina się za stół nastała grobowa cisza. Ciekawość była tak silna, że nikt nie śmiał nawet zbyt głośno oddychać. Wszyscy oczekiwali wyroku. Lecomte zasiadł w końcu na swoim wygodnym krześle i przemówił tymi słowami:

— Po rozpatrzeniu sprawy hrabiego Blancharda, jestem gotowy podjąć wyrok w tej sprawie — odchrząknął i zaczął mówić głośniej. — Z Bożej łaski Arcychrześcijańskiego króla Francji i Nawarry, który dał mi możliwość ogłaszania wyroków, wierząc w nieomylność sądów, czynię to, co jest słuszne. Korzystając zatem z tej boskiej władzy, ja sędzia Lecomte zdecydowałem. Po pierwsze rodzina Blanchardów zostaje obciążona i zobligowana do wypłacenia zadośćuczynienia rodzinie Durrandów za poniesione szkody w postaci utraty dwudziestu chłopów. Po drugie zaś, skazuję hrabiego Blancharda za popełniony czyn na najwyższą z możliwych kar, karę śmierci przez ścięcie mieczem. Wyrok zostanie wykonany za siedem dni na Placu Sprawiedliwości. Zamykam rozprawę — to powiedziawszy, wstał od stołu.

Nagle rozległ się ogromny wrzask publiczności, który wyrażał radość i aprobatę dla decyzji, jaką podjął sędzia. Niektórzy klaskali, niektórzy krzyczeli, inni kopali w ławy, jeszcze inni mocno tupali. Hrabia został szybko wyprowadzony przez fizylierów, ale kiedy prowadzili go na tyły sądu, zdołał on jeszcze spojrzeć na balkon, gdzie siedział gubernator wraz z intendentem. Przeszył obu wzrokiem i zdawało się, że delikatnie się uśmiechnął. Jean zapamiętał ten widok na długo, a był on na tyle wyraźny i na tyle niepokojący, że nie raz mu się przyśnił w nocy.

Rozdział ósmy

„Podział spadków — pisał Turgot na 25 lat przed Rewolucją — jest taki, że własność ziemska, zaledwie wystarczająca na jedną rodzinę, dzieli się między pięciorgiem lub sześciorgiem dzieci. Dzieci te i rodziny ich nie mogą się utrzymać z samej ziemi”. W kilka lat później Necker wspomina, że Francja ma mnóstwo drobnych właścicieli ziemskich. Toż samo znajdujemy w relacji zakomunikowanej jednemu z intendentów na kilka lat przed Rewolucją.

W dzień przed zapowiedzianą egzekucją hrabiego Blancharda Emma ponownie odwiedziła madame Brüstaff, aby kontynuować pracę nad jej portretem. Tak jak ostatnio, wielkie drzwi do pałacu starej Niemki otworzył Emmie kamerdyner, a następnie poprosił, aby ta zaczekała w małym pokoju, aż ten po nią przyjdzie. Było to może i nieco osobliwe, w końcu nie była tutaj pierwszy raz, a ponadto była gościem zapowiedzianym. Pomijając konieczność oczekiwania na wizytę, nie można było odmówić całości sytuacji pewnej kurtuazji.

Emma, zostając sama w kwadratowym pomieszczeniu z ławami i małym, okrągłym stolikiem, zaczęła znowu podziwiać obrazy rozwieszone na ścianach. Tym razem skupiła swój wzrok na dziele, które przedstawiało nagie kobiety siedzące w ogrodzie. Urządzały chyba jakiś piknik. Wokół nich zebrały się zwierzęta, lisy i piękne ptaki, a zza krzaków spoglądał na całe zajście młody mężczyzna, ukrywający się przed wzrokiem kobiet. Obraz był pięknie wykonany i chyba nie był aż tak bardzo wiekowy. Postacie odwzorowane były bardzo szczegółowo, a spoglądając dokładniej, można było zauważyć nawet sierść lisów. Emma była ciekawa, kto był autorem tego dzieła, nie mogła bowiem nigdzie znaleźć podpisu artysty. Pewnie jest gdzieś z tyłu, pomyślała, zadzierając głowę do góry.

— Piękny prawda? — Z zamyślenia wyrwał ją nagle męski głos, który dochodził zza jej pleców.

Emma odwróciła się i ujrzała młodego, niskiego mężczyznę, ubranego w ciemny niebieski kombinezon — ostatni szyk mody. Twarz jego posiadała ostre rysy, małe, zielone oczy spoglądały na dziewczynę. Usta złożone w uśmiechu wydawały się dodawać mu odrobinę przyjaznego wyglądu. Krótko ścięte włosy zaś pokazywały zarys jego czaszki. Nie miał ubranej dziennej peruki. Mężczyzna delikatnie przestraszył Emmę.

— Tak, ma pan rację — odparła po krótkiej chwili.

— Marcus Brüstaff — przedstawił się i uścisnęli sobie dłonie. — Jestem synem, młodszego z synów madame Brüstaff — wyjaśnił.

— Emma, pracuję w domu gubernatora — wyjaśniła dziewczyna. — Nie jestem arystokratką.

— Oj, przecież to nic nie znaczy — uśmiech nie schodził mu z twarzy. — No, chyba że pytasz konserwatystów, dla nich to ważniejsze niż świeże powietrze. Malujesz portret mojej babki?

— Tak, zgadza się — podrapała się po ramieniu. — Dzisiaj dopiero drugi raz się spotykamy, aby kontynuować pracę.

Mężczyzna wytwarzał dziwną aurę wokół siebie. Zdawał się być skryty i nieco nieśmiały, jakby przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, ale również rysy jego twarzy ukazywały mężczyznę pewnie stąpającego po ziemi.

— Fantastycznie — spojrzał na chwilę na bok i zamyślił się. — Bardzo lubię ludzi, którzy zajmują się szeroko pojętą sztuką. Moim marzeniem było malować piękne krajobrazy, niestety bóg ma do mnie chyba inne plany, bo nie dał mi za grosz talentu. Zawsze, kiedy brałem pędzel do ręki, wychodziły mi pokraczne linie, nieprzypominające w ogóle nic z tego, co wcześniej było w mojej głowie.

— Czasami wystarczy więcej praktyki, panie, i wtedy linie zaczynają nabierać takich kształtów, jakie chcemy. Piękno można wydobyć ze wszystkiego.

Kamerdyner dalej nie pojawiał się w pokoju, a rozmowa między nimi zaczęła nabierać tempa.

— Piękno to w ogóle ciekawe stwierdzenie — skomentował Marcus, zapraszając ruchem ręki Emmę w stronę stolika. Po chwili oboje zasiedli na drewnianych krzesłach. — Bo cóż to słowo w ogóle oznacza? Jak sądzisz?

— Hmm… — zamyśliła się na chwilę. — Chyba nie potrafię odpowiedzieć tak od razu. Ludzie zwracają uwagę na przedmioty i nazywają je pięknymi, kiedy te takimi im się wydają. Ale piękno można odnieść też do ludzi oraz do czyiś zachowań. To pewien rodzaj zachwytu, coś, co odciska piętno w naszej duszy. Ale chyba nie można zdefiniować piękna w oderwaniu od przedmiotu, osoby czy stanu, co do których człowiek afekt odczuwa.

— Dokładnie tak! — Marcus uniósł głowę z radości. — Ależ dokładnie tak! I tutaj pojawia się jeszcze większy problem. A mianowicie obiektywność tego piękna. Ludzie mają różny gust, różnimy się precyzją naszych zmysłów, a zgadzamy się, mówiąc o tym czy innym obrazie, że jest on piękny albo nawet i przepiękny! Zgadzamy się w sądach estetycznych jako rodzaj ludzki, ale przecież mogą znaleźć się i tacy, którym dane dzieło w ogóle się nie podoba. Co wtedy z obiektywnością piękna?

— W takim razie, to rzecz tylko subiektywna — odparła i uśmiechnęła się do Marcusa. Bardzo dobrze jej się z nim rozmawiało, choć pierwsze wrażenia były nieco mieszane. Rzadko kiedy mogła rozmawiać z kimś o sztuce na tak wysokim poziomie. — Może obiektywność jest tylko sztucznym tworem naszego umysłu. Byty w naszej głowie to co innego niż byty realne, te, które nas otaczają.

— Ciekawe spostrzeżenie z tymi bytami. Kto to powiedział? — zapytał szczerze zaciekawiony.

— Święty Tomasz.

— Hmm, rzadko kiedy ktoś przywołuje tę postać, przynajmniej w rozmowach ze mną. Jesteś chrześcijanką?

— Kiedyś nią byłam, jeszcze za czasów, gdy opiekowała się mną moja matka. Teraz jestem agnostyczką.

— Wróćmy może do początku. Piękno było przedmiotem naszych rozważań. Ostatnio myślałem nad problemem obiektywności i ukułem pewną teorię. Pozwolisz, że ci ją przedstawię?

— Naturalnie — odparła Emma.

Mężczyzna zaczął prawić z wielkim zapałem, dobierając przy tym dość ładne słowa. Miał delikatną wadę wymowy, mówił szybko, ale zrozumiale.

— A zatem myślę, że możemy mówić o pewnego rodzaju względnej obiektywności piękna. Nie chodzi jednak o piękno jako takie, tutaj wspólnie zgodziliśmy się co do tego, że pozostaje ono indywidualną kwestią każdego człowieka. Nasze upodobania i to, co nas pociąga, kształtują osobiste rozumienie piękna. Nie ma więc mowy o obiektywności, musiałaby ona być totalna, a przecież nie ma dzieła, obrazu, posągu, który by wywierał to samo uczucie na każdego człowieka jednocześnie. Znaleźć natomiast można tylko jeden, maleńki, bardzo subtelny szczegół w kontakcie ze sztuką, którego status może być uznany za obiektywny. Mianowicie mam tutaj na myśli tę nieodpartą chęć w naszym ciele, ten głos, nakazujący nam przekonać innych do tego, że dzieło właśnie oglądane jest piękne. Ileż to razy człowiek pokazuje swym przyjaciołom obraz, nuci pieśń, przedstawia taniec z wielką nadzieją na to, że one też wzbudzą w nich podziw? Myślę, że może nawet ta skłonność do dzielenia się pięknem jest wyznacznikiem naszego człowieczeństwa i to właśnie odróżnia nas od zwierząt. Bowiem czy jakaś istota żyjąca czyni tak poza nami?

Emma zastanowiła się chwilę nad tym co powiedział Marcus. Zaskoczyło ją to, że mężczyzna potrafi być aż tak czuły pod względem odczuwania piękna. Czasami rozmawiała, a raczej próbowała rozmawiać na ten temat z Gabrielem, ale on nie czuł jej myśli; obrazy i sztuka nie były dla niego aż tak znaczące jak dla niej. W ogóle mężczyźni, których znała, nie interesowali się za bardzo kwestiami estetycznymi. Marcus zmusił ją do przemyślenia raz jeszcze zagadnienia subiektywności piękna. Arystokrata, pochodzący ze słynnej rodziny niemieckiej, zainteresowany tak szczegółowo zagadnieniami filozoficznymi, zadziwił ją. Nie sądziła, że spotka kogoś takiego.

— To bardzo ciekawa myśl, panie — odparła zainteresowana. — Nigdy wcześniej nie rozważałam tego w ten sposób.

— Mów mi Marcus — skłonił głowę. — Tytuły są dla ludzi maluczkich, którzy określają swoją osobę wyłącznie przez fakt, że przez zupełny przypadek, przed ich nazwisko trafiło kilka dodatkowych liter.

— Myślę, że twoja koncepcja jest dosyć smutna — wróciła do tematu.

— Dlaczego?

— Sądzę, że rzadko kiedy można przekonać drugiego człowieka do tego, że coś, co oglądamy, jest piękne. Nasz zachwyt jest kwestią emocji i serca, nie zaś rozumu i logiki. Jesteśmy chyba w tym samotni, samotni w kontemplacji piękna.

— Może piękno jest pięknem tylko przez samotność? — zapytał jakby sam siebie. — To prawda, że ta nasza wielka chęć przekonania innych o pięknie przedmiotu doprowadza nas często do rozczarowania. Może to kwestia chwili, tej odpowiedniej, na którą trafiamy jakby przypadkiem, piękno wtedy chwyta nas za serca, ale wyłącznie na moment? Później już nie sposób tego powtórzyć, nie sposób opowiedzieć o tym drugiemu człowiekowi. Ale chyba potrafię to docenić. Przeżyte w samotności objawienie tego, co piękne, pozwala napawać się nim w pełni.

— Skąd twoje zamiłowanie do sztuki, jeśli mogę wiedzieć? Rzadko zdarza się to wśród mężczyzn, a co dopiero w prowincji kolonialnej, na samym końcu świata.

— Taki po prostu jestem — Marcus uśmiechnął się, drapiąc się trochę niezdarnie po nosie. — Obrazy pozwalają mi uciec do świata wyobraźni, snuć refleksje na różne tematy. Czasami jestem zmęczony tą całą polityką, problemami państwa, o których słyszy się praktycznie codziennie. Sztuka to moja arkadia. Najbardziej lubię rozmyślać podczas spacerów w pobliskim lesie. Z dala od zwyczajnych ludzi, od spraw, które mnie nie dotyczą. A ty? Skąd w tobie zrodziła się miłość do piękna?

Kiedy chciała udzielić odpowiedzi, do pokoju wszedł kamerdyner i zaprosił ją na górę. Emma w grzeczny sposób pożegnała się z Marcusem, a ten wyraził nadzieję, że jeszcze kiedyś będą mieli okazję porozmawiać.

Emma po raz drugi znalazła się w wielkim pokoju madame Brüstaff. Starsza kobieta siedziała na swym drewnianym wózku, ubrana w suknię zwaną robe à la lévite. Dziewczyna przywitała się z arystokratką i podeszła do sztalugi, na której znajdował się niedokończony portret. Kiedy przygotowywała farby i pędzle, madame zaczęła rozmowę, poprawiając przy tym swój wielki, błyszczący pierścień.

— Mam nadzieję, że nie zanudził cię rozmową — rzekła w typowym dla siebie tonie.

— Słucham, pani?

— Mówię o Marcusie — wytłumaczyła. — Prosił starą babkę, żeby pozwoliła mu chwilę z tobą porozmawiać. Więc się zgodziłam. Dziwak z niego, chodzi z głową w chmurach i w zasadzie na niczym się nie zna. Jest też bardzo nieśmiały, ale kiedy usłyszał, że w naszym domu pojawia się artystka, trochę oszalał.

— Żadna ze mnie artystka, maluję tylko portrety.

— Dziecko, nie bądź już taka skromna. To co, nie zamęczył cię? Tylko mnie nie okłamuj.

— Bardzo przyjemnie mi się z nim rozmawiało — odparła szczerze. — Niewiele znam osób, które tak subtelnie podchodziłyby do tematu sztuki.

— To dobrze. Jego ojciec uważa go za zakałę rodziny, a ja myślę, że jest po prostu wyjątkowy. Teraz pewnie będzie się za tobą rozglądał, jak tylko pojawisz się w moim domu. Ale może to i lepiej. To nie taki zły chłopak, tylko może lekka fajtłapa. Nie musisz się go też obawiać. Z libertynizmem nie ma on za wiele do czynienia. Nawet nie wiem, czy potrafi obcować z kobietą. A niby jesteśmy z tej samej rodziny — zaśmiała się rubasznie, a Emma przystąpiła do kontynuacji pracy nad portretem.

Rozdział dziewiąty

Szlachta francuska od dawna już miała tylko jeden punkt zetknięcia z zarządem wiejskim. Możniejsi wśród panów, zachowali prawo mianowania sędziów, którzy sądzili w ich imieniu; wydawali też przepisy policyjne w granicach swego majątku. Lecz władza królewska ograniczała ustawicznie jurysdykcję obywateli, a ci wśród nich, którzy ją zachowali, uważali ją nie tyle za objaw władzy, ile za źródło dochodu.

Następny dzień był obfity w opady. Nad całą prowincją zawitały ciemne chmury, a deszcz sprawił, że ulice miast pokryły się błotem, po którym ciężko się chodziło, a pojazdy grzęzły i trzeba było je z trudem wyciągać. W takim anturażu miał dokonać się wyrok nad Blanchardem. Niektórzy może i przypisaliby tej pogodzie jakieś znaczenie, że o to właśnie w dniu, kiedy głowa hrabiego miała zostać oddzielona od korpusu, nawet niebo dało znać, że wyrok ten jest sprawiedliwy albo i nie; wszystko zależało od odpowiedniego odczytania. Dla mieszkańców Prowincji Kolonialnej jednak owy deszcz nie był tylko elementem zgrabnej interpretacji. Deszcz był codziennością, więc może gdyby przez kilka dni w ogóle nie padało, mieszkańcy stworzyliby opowieść o tym niezwykłym wydarzeniu. Tak się jednak nie stało.

Plac Sprawiedliwości, jeszcze przed samym południem zaczął zapełniać się gapiami, chcącymi zobaczyć spektakl, zwany egzekucją. Nieczęsto zdarzało się w Prowincji Kolonialnej, aby arystokrata był ścinany. Sprawa była głośna, a obywatele stolicy pragnęli krwi, oczekiwali śmierci hrabiego, który podniósł swą szablę na niewinnych chłopów i niewolników (choć ta druga grupa nie była specjalnie przez nikogo wspominana, chyba że w ramach strat ekonomicznych rodziny Durandów). Sędzia Lecomte, obawiając się o bezpieczeństwo, nakazał zwiększyć ilość oddziałów policji wokół placu, a przy samym podeście egzekucyjnym ustawiono oddział fizylierów, który miał pilnować, aby zebrana tłuszcza nie zaczęła się awanturować. Żołnierze w niebieskich, przemokniętych mundurach, dzierżący w rękach muszkiety z zamkiem skałkowym, patrzyli przed siebie, ustawieni w równej linii, kilka metrów od miejsca kaźni. Ich oficer przechadzał się za nimi to raz w prawo, to raz w lewo, spoglądając na zwiększającą się liczbę zgromadzonych. Patrzył on na twarze, postury i ręce mieszczan, próbując wykryć coś, co mogłoby wydać się podejrzanym. Jak na razie tłum zbierał się w spokoju, jeśli tak można nazwać głośne rozmowy i rzucane co jakiś czas wyzwiska; jednak nikt nie wszczynał bójek i nie ciskał przedmiotów w powietrze.

Również Emma i Gabriel podążali na Plac Sprawiedliwości. Dziewczyna nie była zbytnio zainteresowana oglądaniem egzekucji, lecz Gabriel prosił ją, aby mu towarzyszyła. Mówił, że to wyjątkowe wydarzenie, że historia jest pisana na ich oczach i warto ujrzeć, jak morderca ponosi odpowiedzialność za swoje czyny — zwłaszcza że był arystokratą. Z początku odmawiała mu, ale ostatecznie się zgodziła. Pomyślała, że oglądanie czyjejś śmierci jest niezwykłym przeżyciem, które może wpłynąć na duchowość i myśli człowieka. To chyba w ostateczności przekonało ją najmocniej. Zdecydowała, że uda się na plac i ujrzy, jak kat podnosi wielki miecz do góry, a następnie bez najmniejszego zawahania opuszcza go na kark skazańca.

Emma i Gabriel szli pod parasolem przez błotnistą drogę, ostrożnie stawiając kroki, aby przez przypadek nie poślizgnąć się na podmokłym terenie. Większość dróg w stolicy zbudowana była z ubitej ziemi, tylko najważniejsze z nich, znajdujące się w centrum, wyłożone zostały brukiem.

— Jestem ciekawa, jak zachowa się hrabia — rozpoczął Gabriel, trzymając czarny parasol nad ich głowami. — Arystokraci w obliczu śmierci często zachowują się jak małe dzieci. Płaczą, krzyczą, popadają w obłęd.

— Nic dziwnego — skomentowała Emma. — Lęk przed nieznanym jest bardzo silny. Straszniejszym jest jedynie to, że niektórzy czerpią przyjemność z oglądania egzekucji.

— My przecież nie idziemy tam z przyjemnością.

— Nie mówię o nas, mon cheri. Chodzi mi raczej o całokształt ludzi, którzy tam dzisiaj się pojawią.

Skręcili w mniejszą uliczkę, będącą skrótem do ich celu. Znaleźli się na małym placu, zamieniającym się co wtorek w targ. Później przeszli jeszcze przed dwie ulice, aż w końcu znaleźli się tam, dokąd zmierzali.

Zbliżała się godzina dwunasta, a pod szubienicą zrobił się już spory tłok. Emma i Gabriel zaczęli przedzierać się przez tłum, aby móc podejść trochę bliżej. Po drodze spotkali wielu znajomych Gabriela, którzy tak jak on, należeli do organizacji LEF. Po paru minutach dobrnęli do połowy drogi i dalsze przeciskanie się przez zgromadzonych nie było już możliwe. Ludzie stali zbyt blisko siebie i cały czas ktoś, kogoś popychał; umyślnie czy też nie. Na szczęście znaleźli się na delikatnym wzniesieniu, skąd całkiem dobrze było widać podest egzekucyjny. Kat, w czarnym kapturze i zakrytej twarzy, czekał już na hrabiego, podpierając się o wielki miecz.

— A któż to pojawił się w tę obrzydliwą pogodę na tak wspaniałym wydarzeniu? — odezwał się nagle głos, gdzieś z prawej strony Emmy i Gabriela. Para odwróciła się i po chwili zauważyła dość niską kobietę, ubraną w suknię typu redingote d’homme. Kreacja charakteryzowała się wykładanym kołnierzem, zdobionym guzikami stanikiem oraz długimi i wąskimi rękawami. — Czyżby hrabia Blanchard aż tak cię interesował Gabrielu? — uśmiechnęła się.

— Jestem tylko ciekaw, jak się zachowa — odparł mężczyzna. — Poznajcie się. Emmo to Alina Noiret, jedna z głównych działaczek w LEF — kobiety wymieniły uprzejmości, podając sobie ręce.

— Więc to jest ta piękność na usługach gubernatora — powiedziała Alina, po krótkiej chwili milczenia. — Jesteś szczęściarą. Ja dobierałam się do niego — poklepała Gabriela po plecach — ale bez skutku. Też wspierasz LEF?

— W mniejszym lub większym stopniu — odparła zachowawczo Emma.

— Czyli jednak życie wśród arystokracji odciska piętno — mrugnęła do niej. — Ale spokojnie, może jeszcze się do nas przekonasz.

Nagle na placu rozbrzmiały głosy i gwizdy. Niektórzy poczęli krzyczeć i machać rękoma z zaciśniętymi pięściami. Emma, Gabriel i nowo poznana kobieta odwrócili się do tyłu. Więzienny powóz wjechał właśnie na Plac Sprawiedliwości i zmierzał, wyznaczoną przez środek drogą, do miejsca egzekucji. Hrabia Blanchard przybył na swój ostatni występ.

Z tłumu zaczęły lecieć zgniłe warzywa, które rozbijały się o powóz i jego kraty wmontowane w małe okienka. Motłoch krzyczał hasła obrażające rodzinę Blanchardów, a samemu hrabiemu życzył długich mąk w piekle. Emma, będąc w samym środku tej fali nienawiści, wielkiego poruszenia i podniecenia, poczuła się nagle nieswojo. Głośno przełknęła ślinę, a jakiś mężczyzna po lewej stronie nieumyślnie ją popchnął.

Więzienny powóz zdążył zatrzymać się już w ostatecznym miejscu. Dwóch strażników podeszło do tyłu karocy i otworzyli małe żelazne drzwi, które żałośnie zaskrzypiały. Nikt oczywiście tego nie usłyszał, poza nimi samymi, ponieważ wrzawa wśród tłumu cały czas nabierała siły. Jakby wszystkie diabły postanowiły zebrać się na ucztę. Kilka chwil potem, wyprowadzono skazańca, który ubrany w spodnie i kamizelkę koloru ciemnej zieleni, z rękoma związanymi z tyłu, począł wchodzić na drewniane schodki. Nic nie byłoby w tym nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że jego twarz została zasłonięta workiem. Kilka pomidorów poleciało w stronę hrabiego, ale zdaje się, że tylko jeden trafił go w pierś, zostawiając na niej czerwoną plamę.

Skazaniec z pomocą straży wspiął się na platformę i został doprowadzony do kata, czekającego w tej samej pozycji co wcześniej; podpartego o swój miecz. W tym samym momencie pojawili się na szafocie ksiądz katolicki oraz delegowany urzędnik sędziego. Kiedy ten ostatni podniósł wysoko ręce do góry, tłum z wolna ucichł. Wszyscy czekali na ostatnie słowa, które były powtórzeniem wyroku. Gdy zrobiło się już dostatecznie cicho, młody urzędnik przemówił:

— Przez wzgląd na prawo, którego wyznacznikiem jest z Bożej łaski Arcychrześcijański król Francji i Nawarry, Ludwik XVI z dynastii Burbonów dokona się czyn sprawiedliwości na człowieku, który przez swą niegodziwość przyniósł śmierć i zniszczenie bezbronnym ludziom, którym nasz król gwarantuje swą opiekę. — Ponownie odezwały się okrzyki, ale teraz trwały dość krótko. — Hrabia Blanchard dzisiaj poniesie śmierć. Miejmy nadzieję, że sam dobry bóg wybaczy mu jego haniebność i nie skaże go na wieczne potępienie.

Po zakończeniu przemowy urzędnik postąpił parę kroków do tyłu, zaś do hrabiego podszedł ksiądz. Wyciągnął on ręce nad głowę skazańca i zaczął modlić się za jego duszę. Trwało to zaledwie moment, aczkolwiek dla osoby wierzącej w Jezusa, a hrabia taką osobą był, stanowiło to zapewne wielkie pocieszenie. Zresztą znamienne jest to, że kiedy człowiek wie już, że zaraz przyjdzie mu wyzionąć ducha, bóg staje się dla niego bliższy, bardziej rzeczywisty. Wtedy bardziej boimy się wielkiej niewiadomej, a sam stwórca zdaje się być opoką w takiej sytuacji. Słowa modlitwy same cisną się na usta, łączą się z próbą rachunku sumienia i poczucia dziwnej podniosłości. To czuje skazany w ostatniej ze swoich chwil, która z jednej strony jest bardzo intymną, osobistą, a z drugiej publiczną, wystawioną na pokaz jak w teatrze.

Kiedy ksiądz zakończył odprawiać obrządek, urzędnik ponownie podszedł bliżej tłumu i rzekł:

— Jako, że hrabia Blanchard i jego rodzina była zasłużoną dla naszej prowincji, a ich praca przynosiła chwałę naszemu królowi, sędzia postanowił przystać na prośbę hrabiego, aby egzekucja dokonała się bez ukazania twarzy. Kacie wykonuj swoją powinność — zakończywszy, urzędnik skierował się w stronę schodów.

Decyzja sędziego wprawiła tłum w poruszenie, chcieli bowiem ujrzeć twarz hrabiego. Nigdy nie zdarzało się tak, aby przez cały proces zbrodniarz miał zasłonięte oblicze. Było to wręcz nie do pomyślenia. Ukazanie wizerunku osoby prowadzonej na szafot było wręcz czymś obowiązkowym. Nie w momencie zadawania ostatecznego ciosu, ale chociaż chwilę przed nim. Było to ważne dla nasycenia pałającego nienawiścią tłumu i potwierdzenia, że skazany to skazany.

— Coś kombinują — powiedziała Alina Noiret do Gabriela. — Dlaczego niby nie pokazują jego twarzy?

— Bo jest pieprzonym arystokratą — odparł jej. — Za pieniądze i tytuły kupisz wszystko, nawet sposób śmierci.

— Pewnie i na tym Lecomte, ta stara świnia coś zarobił — odparła mu kobieta i zaczęła skandować wspólnie z tłumem.

Emma przyglądała się zajściu w milczeniu. Najpierw kat poprowadził skazańca pod drewniany pień ze specjalnie wyprofilowanym żłobieniem na szyje. Hrabia uklęknął przed nim, a następnie z pomocą położył na nim swoją głowę. Był zupełnie cicho, ruchy jego zdawały się być otępiałe. Widać, całkowicie postradał już zmysły. Tłum dalej skandował. Teraz wszyscy wspólnie krzyczeli:

— Visage, visage, visage! — domagali się, aby ujrzeć oblicze hrabiego.

Kat odsunął się na dwa kroki od skazańca, który cierpliwie czekał na koniec przedstawienia. Pochwycił on wielki miecz w swoje ręce, uniósł go wysoko nad swoją postać, zaczekał chwilę, z całej siły zamachnął się i trafił hrabiego. Niestety, za pierwszym razem, nie udało mu się oddzielić głowy od reszty ciała. Ostrze delikatnie zboczyło z toru i trafiło w prawe ramię. Kat, szybko wyciągnął miecz ze skazańca i powtórzył swój ruch, ale i ten okazał się nie być wystarczający. Krew zaczęła tryskać z rany i zalewała białą koszulę i kamizelkę hrabiego. Ostrze kata musiało przeciąć jakąś tętnicę. Mistrz małodobry ponownie podniósł miecz i także po dłuższym zastanowieniu opuścił go. Głowa ukryta w worku upadła na podest, a ciało zwaliło się wraz z nią na deski szafotu. Krew zalewała drewniane podium, a tłum wiwatował, choć jego radość była tak naprawdę ciągłym skandowaniem tylko jednego słowa:

— Visage, visage, visage!

Czasami zdarza się tak, że jednostka w tłumie, w dużych zbiorowościach zaczyna zachowywać się zupełnie inaczej niż w prywatnym życiu. Mechanizmy takie jak: przyjęcie tożsamości zbiorowej, rozmycie odpowiedzialności czy podatność na konformizm sprawiają, że ludzie wyzbywają się indywidualności na rzecz masy. Masy, która niczym jeden organizm, wykonuje te same ruchy, wyraża te same myśli, tak samo interpretuje rzeczywistość. Jak beczka prochu, składająca się z wielu małych ziarenek, zdolnych do szybkiego zapłonu, tak i głowy i serca ludzkie w tłumie zdolne są do wybuchu. Tak było i tym razem.

Zgromadzeni pod szafotem, niezadowoleni z faktu, że nie mogli ujrzeć w pełni wizerunku hrabiego Blancharda, zaczęli napierać na oddział fizylierów. Wyzwiska rzucane wcześniej na samego arystokratę, skierowane zostały w stronę władzy i ogólnej niesprawiedliwości. Oficer stojący za kolumną żołnierzy, niespokojnie rozglądał się wokół, wzywając swoich strzelców do utrzymania szyku. Sytuacja zrobiła się napięta. Ksiądz wraz z urzędnikiem, znajdujący się za platformą wymieniali nerwowe spojrzenia. Ktoś nagle rzucił się na jednego z żołnierzy, a ten w odpowiedzi uderzył go kolbą. Szereg fizylierów zmuszony został do powolnego wycofania się. Choć policji i przedstawicieli armii było dosyć sporo, to tłum był zbyt duży. Najważniejsze to nie dać ponieść się emocjom. Strzały w takich sytuacjach nie odstraszają, lecz wręcz przeciwnie — zachęcają do jeszcze większej przemocy.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ani ksiądz, ani urzędnik, ani nawet żołnierze nie zauważyli, kiedy kat sięgnął, przestraszony, a może i nie, po czerwony od krwi worek, leżący na brzegu platformy i wyciągnął z niego głowę, podniósł ją wysoko i pokazał tłumowi. To, co miało uspokoić sytuację, zaogniło ją jeszcze bardziej. W rękach kata nie było bowiem głowy hrabiego Blancharda!

Minęło trochę czasu, zanim informacja rozniosła się po zgromadzeniu. Pierwsze rzędy krzyczały, że to nie hrabia, że to zupełnie ktoś inny, że wszyscy zostali oszukani. Tłum szalał. W przytomności umysłu Gabriel chwycił mocno Emmę za rękę i spojrzał jej głęboko w oczy.

— Musimy stąd uciekać. Jeszcze dojdzie do tragedii.

Pociągnął ją za sobą i zaczął przebijać się przez tłum w stronę wyjścia. Ludzie krzyczeli, popychali się nawzajem, a Gabriel z trudem torował drogę przez zwartą masę. Przestraszona Emma z całej siły trzymała jego dłoń, będąc tak blisko niego jak tylko się da. Ktoś nadepnął jej na nogę, ktoś ją popchnął. W pewnym momencie poślizgnęła się i upadła, ale Gabriel szybko ją podniósł.

— Trzymaj się blisko. Już prawie nam się udało.

Tłum dalej nacierał w stronę platformy egzekucyjnej, a armia i policja zdecydowały się użyć otwartej siły wobec zbuntowanych mieszczan. Bito ludzi kolbami, kopano po nogach, tak że ci się przewracali, wszystko po to, aby rozpędzić tłumy. Nie przynosiło to jednak zbyt wielu efektów. Masa cały czas naciskała w kierunku szafotu.

Kiedy Gabriel wraz z Emmą wydostali się z tłumu, biegli cały czas przed siebie, aby jak najszybciej znaleźć się z dala od Placu Sprawiedliwości. Przemierzali dokładnie tę samą drogę, którą tutaj przyszli. Kiedy skręcili w małą uliczkę, będącą skrótem, nagle usłyszeli dźwięk wystrzałów. Kolumna fizylierów oddała pierwszą salwę…

Rozdział dziesiąty

Pańszczyzna prawie wszędzie znikła. Opłaty drogowe zniżone są lub zniesione, jednak spotykają się jeszcze w wielu prowincjach. Podatki targowe zbierane są przez obywateli we wszystkich prowincjach. Sami tylko obywatele mają prawo polować, oni też tylko mogą utrzymywać gołębie. Prawie wszędzie zmuszają wszystkich mieszkańców do mielenia we własnym młynie oraz do zwożenia winogron do pańskiej prasy. Wszędzie spotykamy uciążliwy podatek ze sprzedaży majątków (droit des lods et ventes) opłacany przy każdym kupnie i sprzedaży. Wreszcie wszędzie ziemia obciążona jest podatkiem (cens) rentą gruntową i serwitutami naturalnemi lub pieniężnemi na korzyść obywateli, od których nikt nie może się wykupić. Cechą wspólną wszystkich tych trzech ciężarów jest ta, że spadają one na uprawiającego ziemię.

Karoca z wolna jechała przez centrum stolicy prowincji. Był poranek, słońce na chwilę wyjrzało zza chmur, aby ogrzać rozmokłe ulice miasta. Okna pojazdu zostały zasłonięte, tak aby nikt nie mógł zajrzeć do środka. Wewnątrz, przodem do jazdy, siedział zamyślony i pogrążony w smutku Jean Terroux. Myśli kłębiły się w jego głowie niczym kruki, zwiastujące śmierć. Czuł się stary, słaby i bezsilny.

Trzydzieści siedem dusz, tyle przywitało się wczoraj ze stwórcą. Zamieszki po egzekucji udało się uspokoić salwą z muszkietów i krótką walką wręcz, które pokazały napierającym, że nie mają szans z dobrze wyszkolonymi fizylierami. W niecały kwadrans tłum rozbiegł się po mieście, depcząc ciała tych, którzy zginęli i tych, którzy dogorywali. Gubernator nie mógł w to uwierzyć. Jak mogło dojść do takiego zdarzenia? Poczucie bezradności sprawiało, że nie mógł normalnie funkcjonować. Nie podejrzewał, że sędzia Lecomte może stworzyć taką farsę. Dał ściąć jakiegoś przypadkowego człowieka, otumanionego wcześniej alkoholem albo jakąś trucizną. Przecież od początku było wiadomo, że nie da się tego ukryć, że ta cała mistyfikacja prędzej czy później wyjdzie na jaw. Egzekucja, która miała uspokoić obywateli, tak naprawdę jeszcze bardziej ich rozsierdziła.

Blanchard zniknął, Lecomte jest bezkarny, a tłum wściekły. Terroux już teraz był pewny, że nie skończy się wyłącznie na zamieszkach na Placu Sprawiedliwości. Wściekły tłum da jeszcze o sobie znać i to pewnie prędzej, niż można by się tego spodziewać. W jego głowie zrodziła się czysta niechęć, a raczej nienawiść do Lecomte’a. Chciał, pragnął tego bardzo mocno, aby sędzia zniknął. Za wiele złego wyrządził już w prowincji. Trzeba jakimś sposobem ukrócić jego bezgraniczną władzę. Pytanie brzmiało tylko jak tego dokonać? Dekret królewski był jednoznaczny, gubernator nie był w stanie za wiele uczynić. Zdecydować się na działanie poza prawem, to tak jakby prosić się o szybki wyrok. Rozmowa? Było ich już wiele, aż za wiele. Sprowadzały się zawsze do jednego; Lecomte robił i tak co zechciał.

Karoca skręciła, a ludzie schodzili jej z drogi. Woźnica, który co jakiś czas przyspieszał, to zwalniał tempo koni, spoglądając na mury budynków, widział wiele plakatów organizacji LEF, wzywających wszystkich obywateli do przyłączenia się do jednego, prawdziwego ruchu demokratycznego. Niektóre z nich informowały o ciągłych pracach Zgromadzenia Narodowego, inne wspominały o tym jak wiele kosztuje utrzymanie całego Wersalu wraz z rodziną królewską. Z tygodnia na tydzień, takich plakatów przybywało, a wielu przechadzających zatrzymywało się przy nich, czytając zamieszczone tam wiadomości.

Terroux jechał do budynku dyrekcji Kompanii Handlowej. Dostał on przed paroma dniami notatkę o tym, że kompania przeżywa obecnie wewnętrzną reorganizację swoich struktur. Po części spowodowaną kryzysem w państwie, po części zaś otwarciem się nowych rynków i wraz z tym zwiększonym zapotrzebowaniem państw Rzeszy na towary z Azji. Jean chciał poznać szczegóły tych zmian, aby móc dowiedzieć się, jak one wpłyną na prowincję kolonialną.

Nie trzeba podkreślać, jak wielkim wysiłkiem było dla niego to spotkanie. W jego głowie cały czas kołatały myśli o Blanchardzie i ofiarach wydarzeń na Placu Sprawiedliwości. Najchętniej zamknąłby się w którymś ze swych pokojów i tam oddałby się kontemplacji. Był to jednak człowiek nad wyraz obowiązkowy i skrupulatny. Wiedział, że jego stan psychiczny nie może wpłynąć na zadania, które musi osobiście wykonać gubernator.

Siedziba Kompanii Handlowej znajdowała się w północnej części miasta. Był to budynek, otoczony pięknymi ogrodami, wzniesiony na planie litery L. Wielkie okna i balkony spoglądały na przyjezdnych, którzy byli wpuszczani do środka przez metalową, zdobioną bramę. Na dachu głównej części budynku, na szczycie majestatycznej kopuły powiewały dwie flagi. Pierwsza z nich była to biała flaga ze złotymi liliami — symbol Królestwa Francji. Druga była koloru kremowego z podobizną lwa i trzema literami SCF, będącymi skrótem od Société Commerciale Française.

Kiedy karoca gubernatora wjechała na teren Kompanii Handlowej, Jean odsłonił prawe okno swojego powozu, aby przez chwilę pooglądać wspaniałe ogrody Kompanii. Wśród krzewów i drzew znajdowały się również liczne fontanny (przywożone do prowincji przez lata) projektowane przez wielkie nazwiska Francji. Kompozycja całości była piękna, choć kto raz ujrzałby doskonałe ogrody Wersalu, to te tutaj nie zrobiłby na nim aż tak wielkiego wrażenia. Mimo to gubernator próbował napawać się ich widokiem.

W końcu woźnica zatrzymał powóz przed głównym wejściem do budynku. Jean wysiadł z pomocą stangreta, a następnie wspiął się po wielkich schodach. Przy drzwiach został przywitany przez tutejszą gwardię, a później, już w środku przez urzędnika, z którym wymienił uprzejmości. Gubernator zaanonsował mu cel swojej wizyty, a ten odparł:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 65.27
drukowana A5
Kolorowa
za 97.31