E-book
Bezpłatnie
Grzechy Cudze

Bezpłatny fragment - Grzechy Cudze

Objętość:
50 str.
ISBN:
978-83-8221-264-8

Pobierz bezpłatnie

Mateusz P. Barczyk WSPOMAGAJ NAS W WALCE

Na początku był Niebyt, a więc nie było niczego. Panowała zatem Pustka, Próżnia, Nicość, Nieistnienie, Brak. Zadziwiające, jak wiele w istniejącym świecie powstało antonimów wyrazu „egzystencja”, jakby słowa te miały zaspokoić jakąś potrzebę.

Potem Wszystko stało się naraz, skupione w nieskończenie małej formie; prawa fizyki zamknięte w mikroskopijnej sferze, masa i energia znanego Wam Wszechświata oraz wszechświatów Wam nieznanych, ściśnięte do rozmiarów atomu.

I ta energomaterialna okruszyna była piękna. Subiektywnie i obiektywnie, albowiem nie mogła być postrzegana z innej perspektywy, jak jedynie z własnej. Samouwielbienie zalążka świata to konieczność, by świat mógł się wydarzyć i powołać czas do istnienia. I wtedy też powstał pierwszy z nas. Pycha. Superbia.

I tak w nieskończonym umyśle Wszechrzeczy narodziła się idea rozwoju. Pomimo świadomości własnego piękna, Wszechświat zapragnął poszerzyć się. Nie pojmował tego jako zmiany, pozostając wciąż sobą w swej istocie, zapragnął zabrać dla siebie część nieskończonej pustki, wypełnić ją sobą. Czy była to czysta chęć rozwoju, czy wynikała z poczucia jakiegoś wybrakowania — nikt nie jest w stanie tego określić, a z pewnością nie Wy. Prawda powstała razem z Historią, a opisane tu rzeczy miały miejsce przed początkami dziejów. Ale objawił się wtedy drugi z nas. Chciwość. Avaritia.

Dwoje z nas starczyło. Byliśmy tymi, którzy powołali do istnienia Czas, a z nim Prawdę. Żadna historia nie wydarzyłaby się bez nas. Pośród gwiazd nie zakwitłoby żadne życie. Byliśmy przed ustanowieniem wszechrzeczy. Byliśmy zanim było cokolwiek innego. Byliśmy warunkiem koniecznym, i wciąż jesteśmy warunkiem każdego istnienia. Mówimy jednym siedmiogłosem. Jeśli na początku było słowo, to było to nasze słowo.

Superbia, Pierwszy, zainspirował absolut, by ten zrodził Avaritie. A gdy oni dwaj już istnieli, zainspirowali się wzajemnie. Pycha i Chciwość zamknięte w skompresowanym mikrowszechświecie pośród pustki. Zrodziła się wtedy idea trzeciego z nas. Podniosło się ciśnienie wewnątrzwszechświatowe. Wszechmasa jęła drżeć pulsacyjnie, a w środku idea gwiazd, planet i życia rwała się do istnienia.

I wtedy nastąpił Wybuch, który po wsze czasy zwany będzie Wielkim. A stworzył go najpotężniejszy z nas. Gniew. Ira.

W wielkim wybuchu, jaki stworzył Ira, powstał Czas, powstała Prawda, powstały prawa fizyki, pojęcia energii i materii, jakimi posługujecie się, by opisać świat. Materia jęła formować się w planety, gwiazdy, asteroidy, skały kosmiczne. Energia z siebie samej stworzyła światło, grawitację, ciśnienie. I ku naszej uciesze mieszać się poczęła energia z materią, na wspomnienie tego, że wszystko było kiedyś tym samym. I tak właśnie zajaśniały gwiazdy w kosmosie, rozświetliły się kwazary, czarne dziury jęły gnieść wszystko włącznie z Czasem, galaktyki rozświetliły się i zajaśniały pośród superzbiorów. Planety jęły odbijać ich światło w swych księżycach, czarna materia wraz z czarną energią wypełniły większość absolutu, za pożywkę biorąc sobie światło, które weń ginęło.

Wszystko ze wszystkim się mieszało, pod naszym czujnym okiem, by powołać do istnienia kolejnego. Tak oto dołączył do nas Nieczystość. Luxuria.

Poświęćmy jednak chwilę temu, co nie powstało. Wciąż przecież są zjawiska nieopisane, nie mieszczące się w kategoriach materii czy energii, nie mieszczące się w jakichkolwiek kategoriach naszego świata. Nie powstały przecież gortyńskie amfony, po dziś dzień nie ma rozpiętrzonych aglatin ni pięknych neksenów. Erpińskie kortony zatraciły się w swej idei. Bowiem nawet pośród nieskończoności prawdopodobieństw we wszechświecie, są rzeczy, które po prostu nie powstały, a powodów ich niesitnienia wciąż dociekacie. Nie istnieją bowiem, choć mogłyby istnieć. I owe nierzeczy nierzeczywiste mają swego patrona, którego zrodziło ich nieistnienie. A zwie się on Lenistwo. Acedia.

Jesteśmy zatem obecni zawsze i wszędzie, czuwamy nawet nad tym, czego nie ma. I dbamy, by świat rósł. Rozrost jest przecież jego siłą napędową. Pilnujmy, by rozszerzały się granice Wszechświata, ów ruch, owa ekspansja na pustkę jest siłą napędową, która pozwala kręcić się planetom i wskazówkom zegara. Taka jest bowiem natura istnienia, które przyrównać można do choroby. Stara się bowiem pochłonąć nieistnienie. Pomimo ciągłej egzystencji, wszechświat wciąż się rozszerza, pochłaniając pustkę na swej drodze. A na czele tego stoi Łakomstwo. Gula.

Jesteśmy strażnikami istnienia. Jesteśmy od początku i będziemy na zawsze. Zanurzeni w przesądach i wiarach bierzecie nas za akt przeciwko absolutowi, za akt przeciw Bogu. Naiwne myślenie bogobojnych istot, których narodziny i śmierć całej cywilizacji nie stanowią nawet kropli w oceanie bezczasu, w jakim jesteśmy od powstania Wszechświata. My jesteśmy Bogiem.

Jesteśmy i musimy być, bo w pewnym momencie, pozbawionym znaczenia punkcie pośród Czasu, stworzyliśmy coś, co zdawało się inne od wszelkiej dotychczasowej formy istnienia. Na pewnej planecie, nieróżniącej się niczym od milionów innych jej podobnych, kolorowe krople pierwiastków ściekły z kryształowych gór i jęły przetaczać się po nich, pchane swoją własną energią. By egzystować same przetwarzały atmosferę i jęły krążyć po planecie. W uproszczeniu można nazwać to życiem. A niewiele później na tejże samej planecie owe krople pierwiaskowe przybrały kształty bardziej owalne, wzbogaciły atmosferę planety i wyryły schronienie w górach kryształowych, łącząc się ze sobą i tworząc kolejne formy istnienia. I nazwali się, nadali sobie imię, a wtedy właśnie powstała świadomość.

Planety, gwiazdy i wszelkie inne miejsca we wszechświecie odczuły, że na tej jednej planecie pojawiło się świadome życie. Pomimo nierozumienia poczuły, że stworzy to dysharmonię, albowiem jak wie cały organizm wszechświata, każde istnienie dąży do wszechmocy i wszechdominacji. Jednakże to ta jedna planeta stał się kolebką czegoś nowego, a wszystkie inne planety i ciała niebieskie też chciały odznaczyć się w historii. I tak powołały do istnienia czarną dziurę nieopodal gwiazdozbioru zawierającego kolebkę życia, a dziura ta wchłonęła bluźnierczą planetę, nim jej mieszkańcy zdążyli ją opuścić.

Ale było już za późno. Inne planety także postarały się, by powołać prowadzące do świadomości życie na swej powierzchni. Tak też istnieć zaczął ostatni już z nas. Zazdrość. Invidia.

Wraz z nim narodziły się tysiące żyć, tak rozmaitych, że większości nie sposób opisać korzystając ze stworzonych przez Was pojęć. Abstrakcyjnych, to słowo najlepiej oddaje feerię istnień jakie wtedy powstały. Cywilizacje tworzyły się i upadały. Chełpicie się, że na tym etapie, po tysiącach lat rozwoju, pojmujecie podstawowe zasady Wszechświata i jesteście w stanie zajrzeć na jego najodleglejsze krańce, ale sami wciąż ledwo wychyliliście się poza własną planetę. Zaś wizerunki ciał niebieskich, które oddalone są od Was o miliardy parseków, to tylko dogasające światła dawnych dziejów, czasy sprzed eonów. Widzicie światła gwiazd, które dawno już zapadły się w sobie, by przedzierzgnąć się w czarne dziury. W miejscu, które widzicie, mogła w międzyczasie powstać i wymrzeć cywilizacja. Wasza planeta jawi się we Wszechświecie niczym ziarnko piasku na plaży. A z perspektywy ziarnka odpływ jest przecież niewidoczny.

Małgorzata Banek A PRZECIW NIEGODZIWOŚCI I ZASADZKOM ZŁEGO DUCHA

Ciężkie drewniane drzwi zaskrzypiały pod naporem moich dłoni. Poprawiłem garnitur i odrobinę rozluźniłem krawat zaciskający się wokół mojego gardła. Zająłem miejsce w pierwszym rzędzie obok drobnej kobiety. Dłonie zaciskała w pięści, tak silnie, że jej kłykcie zbielały od siły nacisku.

— Proszę wstać, sąd idzie. — Rozległ się dudniący głos, który wymusił na mnie podniesienie się z wygodnego miejsca.

Westchnąłem z ulgą, gdy nareszcie dopełniono wszystkich formalności: kto, kogo, za co skazuje. Wszyscy wbijali wzrok w opasłego sędziego, który stanowił dla nich uosobienie potęgi. Decydował o tym, jak ciężki był popełniony czyn oraz co trzeba zrobić, by go odpokutować. Często zastanawiałem się, jaki to w ogóle ma sens i trochę się w tym gubiłem. Czy wsadzanie mordercy do więzienia miało odseparować go od społeczeństwa, czy stanowiło zadośćuczynienie? Jeśli ponoszenie kary prowadziło do oczyszczenie duszy, to czy według nich naprawdę parę lat spędzonych w celi sprawiało, że dusza stawała się wolna od grzechu? Wszystkie te sztywne procedury przypominały mi nieudolną podróbkę sądu ostatecznego i poniekąd to rozumiałem. Ludzie uwielbiali zrzucać odpowiedzialność na kogoś innego, ale żeby od razu składać możliwość podejmowania takich decyzji w ręce palanta z za dużym brzuchem. Wart był dokładnie tyle samo co wszyscy inni na sali, czyli niewiele. Ich dusze miały niby jakąś wartość, ale ciężko mówić o tym, że którekolwiek z nas było zainteresowane tym czymś. Kiedyś czyste dusze rzeczywiście były w cenie, a jakby na to nie spojrzeć ludzie od zawsze mieli skłonności do samodestrukcji, ale obecne czasy nie dorównywały żadnym wcześniejszym swą rozpustą. Te podróbki boże ulegały tak łatwo i szybko, że całe to kuszenie straciło swój urok. Teraz wystarczyło mieć kawałek nadgniłego owocu, żeby wszyscy wystawiali języki dla odrobiny stęchłego soku i pogoni za tym czego nie mają, nawet jeśli to coś było zupełnie bezwartościowe.

Słuchałem oskarżeń, jakie wniosła ofiara, ale nie tylko ja przysłuchiwałem się temu uważnie. Oskarżony również pochłaniał każde słowo wychodzące z ust sędziego. Milczał i wyglądał w tym milczeniu naprawdę profesjonalnie. Jak prawdziwy lekarz, który ratuje życie niewinnym. Wchodząc na mównicę trzymał dłonie luźno wzdłuż ciała, sprawiając wrażenie zupełnie spokojnego.

— Przystępujemy do przesłuchania oskarżonego. — Musiałem zdusić w sobie chęć wykrzyknięcia „nareszcie”. — Proszę się przedstawić.

— Nazywam się Mariusz Wrona i od dwudziestu lat pracuję jako ginekolog-położnik — powiedział, przenosząc wzrok na zgromadzonych.

Wyglądał przeciętnie. Miał zmęczone spojrzenie, które świadczyło o nieprzespanych nocach lub wyrzutach sumienia, choć nie wyglądał na kogoś, kto takowe posiadał. Był naprawdę przeciętny, gdyby nie te oczy, ta szalona pewność siebie, która chwytała za krtań. Miał jej w sobie więcej, niż na przeciętnego człowieka przystało. Przyglądał się z uwagą twarzy sędziego, gdy ten zadawał mu pytania, po czym grzecznie na nie odpowiadał.

— Nie, proszę sędziego. Nie uważam, że w moim postepowaniu zaszła jakakolwiek pomyłka. — Splótł przed sobą ramiona, które wcześniej trzymał luźno na blacie. — Wykonałem wszystko zgodnie z procedurami.

Zatrzymał wzrok chwilę dłużej na kobiecie siedzącej obok mnie. Wbijała w niego nienawistne spojrzenie. Wyglądała, jakby zaraz miała się rozpaść, wybuchnąć z powodu nieposkromionego gniewu.

— Biegli dopatrzyli się szeregu nieprawidłowości — powiedział sędzia. — Nie dokonano stałego zapisu KTG, a także nie był pan obecny podczas samego porodu.

— Wysoki sądzie, oskarżony pracuje w tym zawodzie od dwudziestu lat, jest naprawdę doświadczanym lekarzem — powiedział adwokat nachylając się w stronę ławy przysięgłych. — W szpitalu znajdowało się więcej ciężarnych kobiet, którymi także musiał się zająć, ta sytuacja wymagała od niego podjęcia takich kroków.

— Skoro jesteś tak wspaniałym lekarzem, dlaczego moje dziecko przez ciebie nie żyje!? — wrzasnęła kobieta, wstając z miejsca tak gwałtownie, że musiałem się odsunąć, by nie uderzyła w moje ramię.

— Bardzo proszę się uspokoić. — powiedział zimnym tonem sędzia, sięgając po młotek. Jednak nie miał zamiaru na razie z niego korzystać, bo jego dłoń zawisła w powietrzu.

— Było całe sine! — wrzeszczała. — Wiesz, co czułam biorąc do rąk to zakrwawione małe ciałko? Wiesz, do kurwy nędzy, co czułam? — upadła na ziemię łkając. — Trzymałam je w ramionach. Wątłe, bezwładne, moje martwe dziecko. Nie masz prawa nazywać się lekarzem!

— Podważa pani moje kompetencje?

— Tak! — wydyszała. — Podważam to, że jest pan dobrym lekarzem i podważam to, że jest pan dobrym człowiekiem!

— Proszę o spokój, bo będę musiał ukarać panią grzywną. — Tym razem sędzia odważył się użyć młotka sprawiając, że po sali rozszedł się huk uciszający każdy najmniejszy szept.

Kobieta opadła na swoje siedzenie. Zakryła dłonią usta, jakby bała się, że gdy cofnie knebel, znowu wybuchnie, tym razem zalewając całą salę swoim jadem.

— Nie chciałem poruszać tego tematu, wysoki sądzie — westchnął mężczyzna, patrząc z rozżaleniem w stronę kobiety — Jednak muszę o czymś wspomnieć. Dziecko nie umarło przeze mnie. Ta kobieta jest alkoholiczką i zdarzało się jej popijać także w trakcie ciąży. Nie raz czułem przetrawiony alkohol, gdy przychodziła do mnie na badania kontrolne. A sekcja zwłok niemowlaka jasno wykazała, że matka piła w czasie ciąży. I to właśnie było prawdziwą przyczyną jego śmierci.

— To nieprawda, wysoki sądzie — krzyknęła matka zrywając się z miejsca. — Nieprawda! Nie piłam, gdy byłam w ciąży. Nigdy w życiu nie zrobiłabym tego mojemu dziecku!

— Oto dokumenty wyraźnie mówiące, że oskarżyciel posiłkowy leczył się w poradni uzależnień — powiedział obrońca podchodząc bliżej z papierami. Sędzia przejął je i zaczął uważnie czytać. Gdy przewertował wszystkie karty, podniósł wzrok i kazał podejść kobiecie do mównicy.

— Czy to prawda, że miała pani wcześniej problemy z alkoholem?

— Tak — szepnęła — ale to było dawno temu. Już nie piję od lat.

— Z tego, co widzę w dokumentach, nie ukończyła pani leczenia.

— To prawda, ale po prostu nie mogłam tam zostać. Ludzie stamtąd źle na mnie wpływali.

— Czy ktoś ma jakieś jeszcze pytania do świadka — zapytał sędzia i spojrzał w stronę prokuratora i obrońcy.

Kobieta stała tam zupełnie sama. Była samotna pod każdym względem. Straciła męża, który zostawił ją dla innej kobiety, a teraz straciła dziecko. Dalszej rodziny nie miała, ponieważ środowisko, do jakiego przynależała, nie było środowiskiem, do którego chciała przynależeć. Jedyne, czego pragnęła, to zacząć normalne życie, wreszcie poczuć się kochaną i obdarzyć kogoś szczerą miłością.

Podczas badań prenatalnych lekarz odkrył, że dziecko ma Zespół Downa. Powiadomił o tym matkę. Jednak ona postanowiła donosić ciążę i urodzić dziecko. Żadne słowa nie zdołały jej powstrzymać. Za bardzo pokochała swoje jeszcze nienarodzone dziecko, bez względu na to jak miało wyglądać. Jednak doktor miał inne plany. Nie wspomniał o tym, że tabletki, które kazał jej brać, uszkodzą płód. Nie chciał dopuścić do przyjścia na świat kogoś tak zdeformowanego. Kobieta nie miała pojęcia, że jej organy zostaną zniszczone pigułkami do tego stopnia, że straci jakąkolwiek możliwość na potomstwo.

Sędzia odesłał ją na miejsce a po ogłoszeniu przerwy opuścił salę rozpraw. Kobieta nie kryła swojego rozżalenia. Fala szeptów podtapiała jej bezsilne ciało. Wszyscy mieli ją za alkoholiczkę i morderczynię, która doprowadziła do śmierci własnego dziecka. Była skończona.

Po krótkiej chwili na salę rozpraw powrócił sędzia. Zasiadł na swoim ogromnym, przypominjącym tron krześle. Ogłosił wyrok:

— Sąd uznaje oskarżonego za niewinnego zarzucanego mu czynu…

Otwarłem oczy szerzej, hamując wybuch śmiechu. To nie był pierwszy raz, gdy doktorek pozwalał sobie decydować za innych. Jednak wiedziałem to tylko ja, mający wgląd w jego myśli i on, który musiał żyć z nimi na co dzień. Choć nie wydawał się przytłoczony tym, że ponosi odpowiedzialność za śmierć ponad dziesięciu osób.

Gdy wychodził dumnie z sali rozpraw, spojrzał mi w oczy. Nie mogłem w to uwierzyć. Wytrwał w swej pewności do samego końca, do momentu, gdy nie zniknął za drzwiami. Wiedziałem, że nie miał w sobie pokory. Nie było w nim ani odrobiny poczucia winy. Był tak pewny swoich racji, że mógłby za nie nawet umrzeć. W jego oczach widziałem siebie.

Aleksandra Stupera BĄDŹ NASZĄ OBRONĄ

Złote monety. Lśniące złote monety, a każda z nich wyjątkowa, niepowtarzalna, jedyna w swoim rodzaju. Wszystkie należały do mnie. Nawet ta, którą znalazłem pewnego deszczowego dnia wdeptaną w błoto. Leżała tam samotnie. Czekała, aż po nią przyjdę i zabiorę do ciepłego domu. Od tej pory była moja. Nie mogłem nią wzgardzić i zostawić na pastwę stóp i kopyt, które każdego dnia przemierzały tę drogę. O, tę też dobrze zapamiętałem. Znalazłem ją na mieniącym się od słońca piasku — niemal się z nim zlała. Nikt jej nie dostrzegł, poza mną. Głupcy, którzy sądzą, że znają prawdziwe bogactwo, a nie zauważają tego, które leży u ich stóp.

Monety. Moje monety otaczały mnie ze wszystkich stron. Leżały po moich bokach, pod głową, u stóp, wszędzie. Tuliłem je do siebie, przeliczałem, wciąż upewniałem się, że nie brakuje ani jednej. Gdybym je stracił, nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Były przecież cenniejsze od wszystkiego. Od każdego przedmiotu i życia, jakie kiedykolwiek istniały. Nie pozwalałem sobie nigdy na roztargnienie i pilnowałem, by mieć moje monety w zasięgu wzroku. Nawet wtedy, gdy zjawiali się ludzie pragnący posiąść moje bogactwo.

— Co się dzieje? — pomyślałem głośno, gdy coś zatrzęsło moim domem pełnym złotych monet. — Nie oddam moich skarbów. Nikomu. — Wygrażałem pięścią nieznanemu mi jeszcze przeciwnikowi.

Ucałowałem monety leżące najbliżej mnie, po czym wspiąłem się po wnętrzu sakiewki, by zobaczyć, kto śmie zakłócać mój spokój. Nigdy nie cieszyłem się nim długo. Ludzie pojawiali się jak mrówki. Podnosili mieszek, zaglądali do środka i sądzili, że pozwolę im odebrać sobie monety. Żadnemu się to nie udało i nie zamierzałem żadnemu na to pozwolić.

Wyjrzałem ostrożnie z sakiewki, by ujrzeć kolejnego człowieka. Ten był dosyć młody. Przeżył pewnie z siedemnaście zim, może trochę więcej. Przyjrzałem mu się dokładnie od stóp do głów i już po chwili wiedziałem o nim wszystko. Wychudzony, w postrzępionym ubraniu. Pewnie sierota lub syn ubogich chłopów. Jego ciemne włosy częściowo zakrywała czapka z owczego runa — pewnie prowadził te zwierzęta na pastwiska. Najbardziej jednak moją uwagę przykuwały jego oczy. Piękne, podobne do dwóch złotych bursztynów wyrzuconych przez morze. Brakowało czegoś takiego w mojej kolekcji. Miałem w niej już idealnie gładkie perły zerwane z szyi starej kobiety, onyks podobny do bezgwiezdnej nocy skradziony z sygnetu i błyszczące rubiny, które ktoś śmiał trzymać w zamknięciu — musiałem je uwolnić. A bursztynowe oczy pasowałyby do nich wręcz idealnie.

Młodzieniec sięgnął do mojej sakiewki i wyciągnął jedną złotą monetę, którą z trudem zdobyłem. Musiałem po nią wskoczyć do pyszczka ryby, ale nie nacieszyłem się nią długo, bo zaraz pojawił się młody mężczyzna, wyrwał ją z moich ramion i zabrał ze sobą. Minęło wiele dni, zanim zdołałem ją odzyskać i powrócić z nią do mojego domu. Nie chciałem znów jej stracić.

— Odłóż to — warknąłem na chłopca, a ten wypuścił monetę z rąk.

Uśmiechnąłem się, słysząc dobrze znany mi brzdęk. Moneta uderzyła o swoje siostry.

— Złoto — szepnął chłopak, po czym rozejrzał się wokół.

Ludzie zawsze reagowali tak samo. Gdy tylko znajdowali moją sakiewkę, upewniali się, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby im ją skraść. Nie wiedzieli, że prawdziwego bogactwa nie da się odebrać jego właścicielowi.

— Nie ma tu nikogo, do kogo mogłoby należeć — mówił do siebie, mnąc brzeg sakiewki. — Ktoś musiał to zgubić albo zostawić. Powinienem oddać to rodzicom. Na pewno się ucieszą.

— Śmiesz sądzić, że pozwolę ci zabrać moje złoto i je roztrwonić? Nie, chłopcze, ale pomogę ci zebrać własne — powiedziałem, zacierając ręce.

Nie słyszał mojego głosu. Docierał do niego jedynie sens wypowiadanych przeze mnie słów, który brał za własne myśli. Ludzie byli głupcami, którym wydawało się, że sami wpadają na wspaniałe pomysły. Nikt z nich nawet nie pomyślał o tym, że to ja, we własnej osobie, szepczę im na ucho plany, które oni realizują. Z tym zawsze było zabawy co niemiara. A skoro młodzieniec sam do mnie przyszedł, to nie mogłem go przecież zostawić w potrzebie.

Wspiąłem się po jego ręce na ramię i tam przysiadłem, by mieć doskonały widok na wszystko, co będzie się dziać.

— Zacznijmy od tego, że więcej nie ruszasz moich kochanych monet — szepnąłem mu do ucha.

— Nie powinien ruszać tych monet. Może lepiej je tu zostawię, jeśli pojawiłby się ich właściciel — powiedział i już odkładał mieszek, ale go powtrzymałem.

— Nie, nie. Sakiewka zostaje przy mnie. Masz jej strzec jak swoich bursztynowych oczu, które mi potem podarujesz. A teraz przejdźmy do twojej roli. Potrzebujesz złota? W takim razie ruszajmy, by je znaleźć. Idź do miasta. Tam zawsze znajdzie się ktoś, kto chętnie rozstanie się ze swoim mieszkiem.

— Powinienem udać się do miasta. Może znajdę tam kogoś, do kogo należy ta sakiewka — rzekł chłopak.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.

Pobierz bezpłatnie