Wstęp
NES, czyli Nintendo Entertainment System, to jedna z najbardziej popularnych konsol w latach 80”. W Polsce natomiast sławny był tani, chiński klon, znany jako Pegasus. „Podróbka” japońskiego NES-a występowała w wielu różnych wariantach, a wśród najbardziej znanych modeli był tak zwany Terminator, czyli czarna wersja konsoli, z niebieskimi, okrągłymi przyciskami. Pegasus cechował się przede wszystkim niską ceną, ale przede wszystkim łatwym dostępem do gier. Oprogramowanie mieściło się na kartridżach, a te sprzedawane były głównie na targach za niesamowicie niską cenę (często w granicach od 2 do 10 zł).
W książce tej postanowiłem zebrać kilka najbardziej znanych gier z Pegasusa i opisać je w formie recenzji. Pominąłem te najbardziej rozbudowane gry, skupiając się raczej na tytułach bardziej popularnych. Większość z nich dostępna była na różnego rodzaju składankach, czasami dołączanych do zestawu z samą konsolą. Zapraszam do lektury.
Battle City
W roku 1980 na automatach arcade pojawiła się gra japońskiej firmy Namco pod tytułem Tank Battalion. Prosta strzelanka, w której gracz sterował czołgiem i miał za zadanie obronić bazę oznaczoną symbolem orła oraz zniszczyć dwadzieścia czołgów wroga na każdym z poziomów nie dając jednocześnie trafić siebie. Prosta gierka, mocno uproszczona grafika, łatwe zasady… Produkcja, z czasem przeportowana także na komputer MSX, przeszła jednak bez większego echa i dziś pamięta o niej niewielu graczy.
Firma Namco nie porzuciła swojego pomysłu i pięć lat później, 9 września 1985 roku, wydała grę bazującą na Tank Battalion tym razem na nową konsolę domową, jaką był szybko zdobywający popularność NES. Swoją nową grę nazwali Battle City (bardziej znana wśród polskich graczy jako „Tanki”), dopieścili pod każdym względem i stworzyli tytuł, który podbił serca graczy na całym świecie, stając się jedną z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych gier na NES. Każdy, kto miał tę konsolę (u nas w Polsce rzecz jasna rządziły podróbki, czyli Pegasusy) przynajmniej raz musiał zagrać w Battle City.
Sama gra przypomina Tank Battalion pod względem rozgrywki. Gracz steruje czołgiem w kolorze żółtym i stara się obronić bazę oznaczoną symbolem orła przed dwudziestoma wrogimi czołgami na aż 35 mapach. Na pierwszy rzut oka nie wiele się zmieniło, jednak szybko okazuje się, że gra ma znacznie więcej do zaoferowania. Każda mapa składa się z wielu elementów mogących wspomóc lub utrudnić walkę z przeciwnikiem — mury, które można niszczyć, mocniejsze ściany wytrzymujące większość pocisków, woda, przez którą przelatują pociski, ale nie da się przez nią przejechać, las, w którym trudno dostrzec wroga czy lód sprawiający, że nasz czołg wpada w poślizg. Wszystkie te elementy są ustawione tak, aby każdy poziom wyglądał inaczej, wprowadzał pewne utrudnienia i zmuszał do przemyślenia jak stoczyć każdą kolejną bitwę. A jest nad czym się zastanawiać, bo chwila nieuwagi i wróg zmiecie naszą bazę, co kończy automatycznie grę napisem Game Over bez względu na liczbę posiadanych żyć.
Samych przeciwników jest czterech — różnią się od siebie wyglądem, szybkością oraz wytrzymałością. Im dalej, tym częściej natrafiamy na tych najsilniejszych wrogów, w których trzeba strzelić kilka razy, aby skutecznie się z nimi rozprawić. Wrogowie nie mają oczywiście żadnej inteligencji — jeżdżą losowo w różnych kierunkach, co chwilę strzelają, nie próbując nawet trafić w gracza. Nie oznacza to jednak, że jest łatwo, bo atakują gracza zawsze cztery czołgi na raz (po zniszczeniu jednego od razu pojawia się kolejny) co zmusza do szybkiego reagowania. Właśnie ta ich bezmyślność nie raz potrafi zaskoczyć, gdy nagle okazuje się, że nasza baza jest atakowana z dwóch stron, a dodatkowo trzeci czołg strzela gdzieś z drugiego końca planszy. W tej grze oczy trzeba mieć skupione na całej mapie — obserwować każdy ruch i natychmiast eliminować przeciwników, gdy tylko nadarzy się taka okazja. a także trzymać ich jak najdalej od orzełka.
Żeby było ciekawiej, niektórzy wrogowie są podświetlani na czerwono — trafienie w nich sprawia, że w losowym miejscu na mapie pojawia się power–up. Tych jest kilka i każdy z nich mniej lub bardziej przydatny. Granat niszczy wszystkie czołgi widoczne na mapie, zegar sprawia, że przeciwnicy na kilka sekund nie mogą się poruszyć, łopata natomiast zabezpiecza na chwilę naszą bazę, przez co na spokojnie możemy zająć się eliminowaniem wrogów, nie martwiąc się o orzełka. Najważniejszym power–upem jest jednak gwiazdka, która ulepsza nasz czołg — po zebraniu jej dwukrotnie nasz czołg jest w stanie zniszczyć z łatwością wytrzymałe, białe mury. Oczywiście walka z przeciwnikami też staje się o wiele łatwiejsza, więc utrata życia i ponowna konieczność zbierania ulepszeń może zaboleć.
Najmocniejszą stroną w Battle City jest natomiast tryb dwuosobowy. Na NES większość dostępnych gier posiadała multiplayer dla dwóch graczy, w którym grało się na zmianę — gdy jeden stracił życie, wkraczał drugi. Tak było m.in. w przypadku Super Mario Bros czy Arkanoid. Niby fajnie, że można grać we dwóch, ale często bywało nudne oczekiwanie na to, żeby jeden z graczy popełnił błąd i przyszła kolej na drugiego. Battle City było jedną z niewielu gier, w których dwoje graczy mogło ze sobą współpracować — drugi wcielał się w zielony czołg i wspólnie z pierwszym (żółtym) mieli za zadanie walczyć z przeciwnikami i bronić orzełka. Trzeba było jednak uważać, aby nie strzelić w czołg swojego kolegi, bo powodowało to jego unieruchomienie na kilka sekund, przez co stawał się bardzo łatwym celem dla wrogów. Zabawa odbywała się na tych samych mapach co w trybie dla jednego gracza, a zasady były dokładnie takie same, ale radość z rozgrywki dwukrotnie większa. Granie ze znajomymi to właśnie najlepsze co może być w Battle City.
Niewątpliwie ogromną zaletą Battle City był wbudowany w grę edytor poziomów, w którym od podstaw każdy mógł stworzyć swoją własną mapę, a później rozegrać na niej bitwę. Spora część graczy właśnie na budowaniu kolejnych map spędzała najwięcej czasu, dawało to niezwykle dużo zabawy. Sam edytor jest banalnie prosty — w dowolny sposób można ułożyć wszystkie dostępne w grze obiekty, a następnie wystarczy wybrać Start i zacząć grę. Niestety gotowych map nie dało się w żaden sposób zapisać, więc każdy reset konsoli sprawiał, że wszystko, co udało się stworzyć, przepadało. Mimo wszystko zabawa w układanie nowych poziomów za każdym razem cieszyła tak samo.
Od strony graficznej Battle City jak na rok 1985 wygląda dość dobrze. Oczywiście bywały gry bardziej dopracowane wizualnie, ale każdy element w grze jest wyraźny, a animacje płynne. Czołgi przeciwników czy graczy, mury, lasy, woda… Wszystko to wygląda dobrze i nie mam nic do zarzucenia pod tym względem. Niestety tego samo nie mogę powiedzieć o dźwięku. To, co przeszkadza najbardziej to brak jakiejkolwiek muzyki — ani w menu, ani podczas samej rozgrywki. Jedyna melodia, jaką można w Battle City usłyszeć, odgrywa się przed rozpoczęciem nowego poziomu i trwa zaledwie 5 sekund. Samych dźwięków w grze też nie ma wiele — strzelanie, silnik czołgu, wybuchy. Wszystkie dałoby się wyliczyć na palcach jednej dłoni i niestety nie brzmią one rewelacyjnie, choć na szczęście też nie przeszkadzają. Przez większość rozgrywki towarzyszy cisza przerywana pyknięciami, burknięciami i innymi piskami. I nie jest to tylko czepianie się, wymówką wcale nie jest też, że gra mała i w ogóle takie czasy, bo wydany kilka dni później Super Mario Bros pod tym względem oferował znacznie więcej. Jest to jednak mimo wszystko jedyna poważna wada gry od Namco.
Battle City to wciąż jedna z najlepszych gier na konsolę NES. W czasach, gdy w moim domu królował Pegasus, grałem w nią całymi godzinami, wracałem do niej setki razy i do dziś gra mi się w nią bardzo dobrze. Jest to naprawdę rewelacja, że przez tyle lat gra wciąż się nie nudzi i dostarcza tyle samo zabawy co kiedyś. Występowała na wielu składankach — od klasycznych 999999999 in 1 po bardziej rozbudowane jak Contra 168 in 1, była dzięki temu dostępna dla niemal każdego posiadacza konsoli. Jest to także tytuł, który żyje do dzisiaj. Dzięki łatwej modowalności fani wciąż tworzą nowe wersje gry, które wprowadzają drobne poprawki, zmieniają grafikę lub dźwięki czy wprowadzają nowe mapy. Istnieją także mody zmieniające elementy gameplayu, np. pozwalające grać w multiplayerze aż czterem osobom jednocześnie lub sprawiają, że na raz może atakować nas sześć zamiast czterech czołgów przeciwnika. Część modyfikacji zmienia jednak Battle City w zupełnie inne gry — Star Wars będący prostą strzelanką platformową, Pac–Man Saw, w którym wcielamy się w samego Pac–Mana i zjadamy owoce, unikając zderzenia ze ścianą, a także Battle Road, w którym pędząc niekończącą się autostradą, eliminujemy nadjeżdżające samochody i motory. Istnieją nawet polskie modyfikacje takie jak Warsaw City, w którym toczymy bitwy polsko–niemieckie — orzełek oznaczający bazę z symbolem Polski Walczącej, który po zniszczeniu zmienia się w swastykę.
Battle City to gra obowiązkowa dla każdego, kto lubi strzelanki. Młodsze pokolenie powinno czym prędzej nadrobić zaległości, jeśli jeszcze nie grali. Naprawdę warto, a gra, mimo iż wygląda dziś bardzo prosto, nadal potrafi bawić i zatrzymać na dłużej — szczególnie jak gra się ze znajomym w trybie dwuosobowym. Starsi gracze, którzy wychowali się z Pegasusem w domu, mogą (a nawet powinni) wrócić do gry i przypomnieć sobie jak to było kiedyś, gdy grało się w „Tanki”.
Duck Hunt
Duck Hunt to prosta gra akcji, w krórej liczy się nie tylko refleks, ale i celność gracza. Celem jest ustrzelenie minimum ośmiu z dziesięciu kaczek, za pomocą specjalnego pistoletu celując w telewizor. Jeśli się to uda, gracz przechodzi do następnej rundy polegającej na trafieniu kolejnych kaczek i tak w kółko. Warunkiem jest minimum osiem celnych trafień na rundę, jeśli będzie ich mniej, gra kończy się napisem Game Over. Podczas zabawy, myśliwemu, w którego się wcielamy, towarzyszy pies, który po celnym strzale dumnie unosi w górę upolowaną kaczkę, natomiast kiedy nie uda się trafić, ten wyskakuje z krzaków i zaczyna się z gracza naśmiewać, co często doprowadzić może do szewskiej pasji. Na każdą z kaczek można maksymalnie oddać trzy strzały, jeśli się nie uda i amunicja się skończy, to jest się skazanym na porażkę. I to w sumie tyle o samym gameplayu. Rozgrywka jest banalnie prosta, a strzelanie praktycznie nigdy się nie kończy (choć po ukończeniu 99 poziomów licznik się zeruje, a gra zaczyna krzaczyć i niemożliwe jest dalsze granie). Duck Hunt posiada jeszcze dodatkowy tryb, w którym na raz zamiast jednej pojawiają się dwie kaczki. Jest jednak jeszcze trzeci tryb, w którym zamiast kaczek mamy wystrzeliwane talerze na łące służącej za strzelnicę. Różnica jest taka, że cele poruszają się szybciej niż kaczki i cały czas oddalają się od gracza, przez co z każdą kolejną sekundą są trudniejsze do trafienia.
Od strony graficznej Duck Hunt prezentuje się dość dobrze. Gra nie daje powodów do zachwytu, ale widać wyraźnie co jest czym. Obiekty są dość duże, całkiem ładnie animowane. Tło jest zawsze takie samo, więc po pewnym czasie może już nudzić, ale ogólnie do grafiki nie można się przyczepić, bo nawet dziś nie razie po oczach. Trochę gorzej jest z dźwiękiem, ponieważ muzyki w tle nie ma żadnej, a jedynie przy przechodzeniu z jednej rundy do drugiej. Dźwięków też nie ma wiele, ale te, które już są, brzmią dość dobrze (choć śmiech psa może czasem doprowadzać do furii.