Kroniki Jagiellońskie
Grunwald 1410 tom 3
Dedykuje mojej Basi Ukochanej
Tom III Część I
Lata poprzedzające bezpośrednią wojnę, pomiędzy zakonem Najświętszej Marii Panny, krzyżakami zwanych wszędzie tam, gdzie zakon ten znany, był ze swej złej sławy. A naszym królem Polskim, Władysławem Jagiełłą i wielkim księciem Litewskim Witoldem wypełnione były, różnymi staraniami dyplomacji i poselstw, a szczególnie księdza Arcybiskupa Gnieźnieńskiego. Kanclerza tytularnego Koronnego, Mikołaja Kurowskiego. Oraz jego imiennika, i zastępcy swojego Podkanclerzego i notariusza Koronnego, księdza Mikołaja Trąby o to, aby pokój jako taki, z zakonem Najświętszej Marii Panny, zachować. I nie przyczyniać się do rozlewu krwi pomiędzy chrześcijany.
Rok 1408
Jest przeto miesiąc grudzień roku pańskiego 1408 stosunki pomiędzy, zakonem a królem polskim są z dnia na dzień coraz gorsze, i tylko jedna nierozważnie zapalona iskra może, doprowadzić do długotrwałej, krwawej i strasznej wojny. Ksiądz Arcybiskup Gnieźnieński Mikołaj Kurowski jako że to był, i krewki szlachcic, a co gorsza dla zakonu krzyżackiego, jego zacięty i nieustępliwy wróg. Król Władysław Jagiełło, zawsze i chętnie obdarzał go misjami, których on tylko mógł być zwycięzcą. Tak za pomocą własnego, ostrego dowcipu. Arcybiskup Kurowski, za pomocą owego konceptu jak i kwiecistego języka dyplomaty, zawsze zwycięsko wychodził z każdej powierzonej mu misji. Jak też i dzięki godności Arcybiskupiej, zawdzięczał szacunek i uznanie. Godności swej, nie nadużywał nigdy, nad tą którą to sprawował w koronie, od bardzo dawna. Jeździł on, do Malborka kilkakrotnie, i znał tam wszystkich dostojników zakonnych. Zaś za to, poselstwo zakonu Krzyżackiego, do Krakowa jeszcze częściej wędrowało. Piotr Malarczyk oraz jego kompan pisarczyk królewski imć, czyli ja sam na swoje też nieszczęście, obaj byliśmy przy każdym niemal, poselstwie które przyjeżdżało do Krakowa. A za każdym razem z Kanclerzem Kurowskim, do Malborka stolicy krzyżackiej tako samo, wędrowaliśmy chcąc, czy nie chcąc. Od naszego szpiegowania na rzecz króla naszego w roku ubiegłym. Byli my, od powrotu z ziemi zakonnej, oddani niemal do wyłącznej, dyspozycji księdza podkanclerzego Mikołaja Trąby, któremu obaj pisaliśmy listy na wszystkie ważniejsze dwory europy. A Malarczyk Piotr, owe listy w piękne litery i obrazki wymyślne malował. Bo oto, ksiądz Mikołaj Trąba właśnie, był do tej roli przez króla Jagiełłę wyznaczony, i robił co mógł aby wojny z zakonem uniknąć. A przynajmniej zachować pozory, dla utrzymania pokoju z Krzyżakami. Chociaż i on jako szlachcic, herbu Trąby za nią bardzo obstawał, po cichu. Mawiał do pisarczyka i gęby mojej często, tak właśnie jako i teraz. Wiesz ty co? Mój skrybo niesforny? Im prędzej urwiemy łeb, tej hydrze z krzyżem czarnym na piersiach, tym spokój i sen dobry w nocy, będziemy mieli wszyscy. Ja tam śpię po nocach spokojnie raczej, rzekłem na to księdzu. A wasza miłość, księże mój miły, co? Sypiać nie może? Zależy jaka nocka wypadnie, powiedział ksiądz podkanclerzy machnąwszy łapą. Jak wasza miłość sypiać nie może? To do medyka, naszego Kuny kolejkę mogę księdzu zająć. On driakwie nasenne ma bardzo znakomite, jako mi sam nieraz przy kielichu, o nich powiadał. Nie chce ja driakwi żadnych, od niego. Medyk nasz, Kuna sam niech je, sobie połyka. I w zdrowiu, za naszym królem łazi. Albo krzyżakom lepiej niechaj, je zada. Prędzej miał by król nasz z nimi koniec poczęty i to, bez wojny żadnej. Rzekł wzdrygając się nagle, ksiądz Trąba. Jam mu to samo, zawsze powiadał. A on gada com głupi osioł jest, i na medycynie nowoczesnej, się nie wyznaję. Gada on tak samo jako i ty, bo razem przy piwsku siadacie. Bardziej niźli często. A z czego to wasza miłość wie? Bom widział nie raz, was razem w komitywie wielkiej. A juści prawda. Rzekłem na to, zawiedziony że ksiądz Mikołaj. Więcej wie o mnie samym, niż ja sam, o sobie. Ale co tam, powiadam półgłosem. Na co ksiądz Trąba powiada. Co mruczysz tam cichcem? Nic, list czytam do króla od wielkiego mistrza. No i co? Pyta ksiądz. Ano poselstwo idzie, powiadam owemu zgodnie z prawdą. To wiem i ja, na to ksiądz mruknął znudzony. Bo to przecie. Także i tym razem w tym roku, zapowiedzieli się posłowie Wielkiego Mistrza. A król Władysław już jesienią 1408 roku w Nowogródku spotkał się ze swym bratem stryjecznym wielkim księciem litewskim Witoldem i o bardziej niż, rychłym wypowiedzeniu, wojny bezwzględnej zakonowi i krzyżakom, wspólnie podjęli jakieś tajemne decyzje. Ale nikt o tym, nie wiedział nic bliżej. A Krzyżacy najmniej. Aby zorientować się co król Polski, Władysław II Jagiełło, zamierza w sprawie Żmudzi czynić. Czy też wspomoże swego brata stryjecznego księcia Witolda na Litwie? Wielki mistrz Ulryk von Jungingen, tak starał się przekonywać króla polskiego, o swoich pokojowych zamiarach, że posłowie krzyżaccy sami uwierzyli w to. Co za każdym razem, mówili. A mówili wiele, a ciągle jeszcze więcej czynili, w tym najwięcej napadów. Tak na granicach jak i zamieszkujących ich tereny mieszkańców Polskiego pochodzenia. Sprawowali wiele, sądów nad Polakami i innymi mieszkańcami swego państwa. Wszystko było ubrane w szaty odświętne, i nie warte nawet jednego ich słowa. Pod spodem zaś, brudne plugawe, i krwią sąsiadów zbrukane. Każde ze czcią wypowiedziane gdziekolwiek ich słowo, zawsze było tylko i wyłącznie samym pozorem prawdy przecie. Toteż o zbrodniach swoich milczeli i udawali pokojowo nastawiony zakon rycerski w stosunku do króla polskiego. Jeno gromy, jak zwykle, waliły się na niepokorną Żmudź, na Litwę i Ruś że zakonowi okoniem stoi. A król nasz też wobec zakonu nie chciał być, zbytnio szczery i odpowiadał krzyżakom zawsze mgliście jak i oni sami. Jagiełło był jeszcze bardziej szczwany lis, niż wielki mistrz. Kręcił zakonem jak, na sznurku z uwiązanym kamieniem. Puszczonym przez wyrostka wioskowego, w ruch i nagle wypuszczonym jak z procy. Poselstwo Krzyżackie, właśnie przypłynęło do Krakowa Wisłą, dwoma szkutami zakonnymi. A teraz siedli na olbrzymie konie, i jechali w dużym orszaku, w białych płaszczach. Z czarnymi teutońskim krzyżami na wszystkim co prawie, mieli na sobie. Było to już trzecie poselstwo od wizyty Arcybiskupa Kurowskiego w Malborku w 1407 roku. Ten zaś umówiony z wielkim mistrzem na rok przyszły a 1409,nie dziwił się też natrętności zakonu. Bo poselstwo ich za poselstwem do Krakowa szło. Jam jako pisarczyk tak, o tych częstych poselstwach krzyżackich, do Krakowa właśnie do księdza Trąby teraz tak powiadał. Wasza miłość. No? Powiada ksiądz Trąba. Jak gospodyni z kuchni swej, do rybaka na rzece Krzyżacy lezą co chwilę, że to jej nieświeżą i cuchnącą rybę sprzedał. I chce ona gwarancji nowej i rybę, inną świeżą. A rybak do baby powiada. Ryba moja świeża, była. Jeno jak oście, ją moja gospodyni, miła trzymali tydzień w komorze to się, i zaśmiardła ze starości. A owa gospodyni mu na to. Sam, eś jest nieświeży i śmierdzący rybami swoimi, trutniu rzeczny. A mnie rybę dawaj nową bo jako nie? Takoż cię szmatą przez łeb twój rybi, przejadę aż ci się morskie odmęty, przed ślepiami rozewrą. Takoż i samo z krzyżakami u Jagiełły było. Jeno zaprawdę nie wiadomo jest, kto tu baba a kto rybak? Na co i Malarczyk zawsze powiadał jako i teraz właśnie. No. Zamiast księdza Trąby, któremu powiadać nic ten truteń, na to nie dozwolił. Jak my spojrzeli, akurat przez okno. Poselstwo krzyżackie właśnie wypełzło ze szkut swoich, i lazło względem Wawelu. Jak owa baba do rybaka, nie patrząc na nic. Swego chcieli wiedzieć i otrzymać, co im się przyśniło od króla i kwita. Cały Kraków niemal, wyległ nad Wisłę i błonia, poselstwo krzyżackie oglądać. Bo zawsze dla gawiedzi dziw to był, nie byle jaki. Lepszy nawet, od występów kuglarzy na starym rynku, czy ścinanie jakiegoś obwiesia przez kata grodowego. Na spotkanie posłów, nawet na dziedziniec Wawelski wyległo wszystko, co ciekawe było rycerzy w białych płaszczach. Mieszczki w sowitych spódnicach kraśnych Krakowskich. Wraz z wystrojonymi bardzo bogato i odświętnie mieszczanami, pomieszani z naszym rycerstwem, stali na błoniach tłumnie i wszyscy gwarzyli o Krzyżakach, jak na Krakowian zgodnie. A najwięcej psi z grodu byli uradowani, bo głośno obszczekiwali krzyżaków dookoła i bardzo namiętnie. Idziemy i my, rzekł ksiądz Mikołaj Trąba. Poszliśmy zaś po schodach trzeszczących na dół, względem poselstwa krzyżackiego. Piotr ze mną pisarczykiem, takoż za sutanną księdza Arcybiskupa Kurowskiego, i księdza Trąby, skromnie my sobie stanęli. I jak zwykle byliśmy dobrze za księżmi, schowani. Jadą, patrzaj! Jadą krzyżackie psubraty! Zakrzyknąłem z cicha. Na przedzie poselstwa, jechał sam komtur ze Szczytna, Kuno von Lichtenstein, wraz z odwiecznym i najgorszym wrogiem królestwa polskiego. A znajomkiem naszym bardziej niż, niesławnym. Komturem Tucholskim, Heinrichem von Szwelbornem. Który miał jeden miecz, przy swoim złotym szerokim zakonnym, pasie rycerskim przytwierdzony. Owe krzyżackie miecze były jak i większość broni krzyżackiej, w tucholskich kuźniach zakonu, kute jak w ogniu piekielnym. Wiózł jeszcze jako zwykle, dwa inne obnażone bez pochew miecze, na wozie, który z podarkami świetnymi, dla króla jechał z tyłu za poselstwem. Jechał z nimi też i komtur Świeckiej komturii podstępny, Heinrich z kolei V von Plauen. Od 1407 roku pańskiego zarządzający zamkiem komturii, w Świeciu. Kto wie, czy nie odpowiedzialnym był on, za napaść na wieś Gruczno w swojej dzielnicy? Jechali owi posłowie w białych płaszczach dumnie, z głuchym stukotem kopyt, po brukowanym kocimi łbami pochyłym podjeździe, zamku na Wawelu. W otoczeniu, kilku najważniejszych rycerzy zakonnych. Było u nich też tak, w zwyczaju że im ważniejsza postać. Tym bardziej wykrzywiona gęba, z pod hełmu dumnie nawet, na króla naszego patrzyła. Nie mówiąc już o tym, z jaką pogardą w oczach, na pospólstwo krakowskie zgromadzone na błoniach, ślepiami zimnymi patrzało. Prowadził poselstwo jako zwykle, rycerz królewski Powała z Taczewa. Oraz sam prześwietny, Zyndram z Maszkowic, w którego otoczeniu Krzyżacy czuli się nieco pewniej. Bo to jego właśnie i często, król Władysław do takiej roli przeznaczał. Bowiem to Powała i Zyndram chociaż z pochodzenia Niemiec. W świecie rycerskim niewiele mniej byli znani niż sam Zawisza Czarny z Garbowa. Krzyżacy lubujący się w sławie rycerskiej, za zaszczyt sobie brali iż to właśnie ci rycerze ich do króla polskiego prowadzą. Ale gdyby wiedzieli, o tym kto ich knechtów w Grucznie wyciął, zamiast szacunku w nienawiść by swoje, uwielbienie obrócili. Ale tego, też nie wiedzieli jeszcze na szczęście swoje. Teraz gdy z dumą i z podniesionym przyłbicami. Wkraczali do tej prastarej stolicy, Orła Białego. Jako jeszcze proszący o pokój, zakonnicy. Jechali z pokorą i niby z modlitwą na ustach. Ale i przepychem, który jeden drugiemu zaprzeczał. Ciekaw jestem, jakoż to komtur Szwelborn, mordę swoją ucieszoną, z widoku gęb naszych, pokaże? Rzekłem po cichu do Piotra. Jeno zamartwiam, się takoż jako i w Malborku, co by nas nie przywitał wylewnie, za jego durnym sposobem. Czy tu na dworze naszym, nie palnie nas przez grzbiet, z uradowania swego? I nie zawrzaśnie, jako by zwierza dzikiego w boru ujrzał? Boć to u niego wesołość takoż się ma, jako u postrzelonego przez rozum z kuszy przez zbója na gościńcu. Co to uciechę ma z tego, jakoż z ostatnich portek kupca, na onym trakcie obedrze i jeszcze, przez łeb mu na ostatek pałą przyłoży. Aż tamtemu gwiazdy w oczach się pokażą jako i nam, tam u nich na refektarzu. Toż to, przy miłościwym panu naszym i dworze całym, nie będzie się chyba? Takoż samo jako dzikus jaki, brał do powitań i nie leciał z łapami rozwartymi? Jako by niedźwiadka grubego, chciał do drzewa w boru docisnąć. Rzekł nieco z obawą pan Piotr. Rzeknę ci ja że, może lepiej dla nas obu będzie niźli w Malborku? Jako my, dworzanie bardzo stateczni, unikać będziemy jego samego i onej parchatej gęby brodatej. Rzekłem mu na to. Na takie coś, łacniej raczej nie obliczaj, się. Bo król nasz najpierwej. Pewnikiem sam, dla własnej uciechy popchnie nas, do przodu. Co byśmy z tym obwiesiem się miodu, albo piwska opili. I korzyści dla królestwa naszego, z tego parchatego komtura wywlekli. Rzekłem na to znowu. Wiesz ty co? Toć rzeknę ja ci, com to obmyślił szybko. Rzekłem owemu cichcem, tak aby stojący z przodu księża nie posłyszeli. Rzekniemy naszemu księdzu Mikołajowi Kurowskiemu, albo ojcu temu wielebnemu, Trąbie zatrąbimy. Że nas coś zmogło nagle. I zachorzali my oba, obłożnie co? Jako szybko u ciebie? Takoż i głupio jako zawsze. Zdurniał ty? Odparł mi zaraz Malarczyk. Król nasz, owsem nie jest karmiony, czy jakim innym frykasem zamorskim. I zaraz by, do głowy swej poszedł. Że, nasz to wybieg jest, przed Szwalbornem się uchować bezpiecznie. I pewnikiem jest to, jako ci teraz powiadam. A wiem to ja, na pewno. Że niby co? Zapytałem go. Po raz drugi. A to, że sam by nas, król do mistrza posłał. Na rynek co by z katem dogodny dla niego, termin łbów naszych ścięcia wyznaczył. I jeszcze wrócić do siebie by nakazał. Z potwierdzeniem na piśmie przez kata, na karteluszku. Że to termin przyjął i na nasze łby, mistrz katowski niecierpliwie czeka. Teraz toś ty, chyba ogłupiał? Zaś za takie coś? By nas Jagiełło o łeb, skrócić zechciał? A i pewnie. Rzekłem mu na to. Słyszałem od Janoty, bo przecie i on Litwin, jako i Jagiełło. Że takie ci on w Wilnie, cuda wyprawiał. Nim u nas królem się został. Że ze strachu przed nim, niejeden wolał do wody jeziora wskoczyć. Albo obwiesić się, jeszcze prędzej szedł. Niż na niezadowolenie księcia jakim on, wówczas by miał się kto narazić. Tu nie jest Litwa jeno, Kraków i królestwo Polskie trutniu. Rzekł mi na to Piotr. Zawszeć ci, ja powiadał. Że takoż samo, król by cię chciał o łeb skrócić. Boś to mu zawsze, przez ramie zaglądał co pojada. Albo co to ciekawie, zaglądał ty do kiesy jego. Rzekłem trutniowi. Sam gadasz jak ten komtur Szwelborn, z tym drugim durniem, co to komturstwo objął w Świeciu. Odciął się zwykłym trybem Malarczyk. I powiada. Idziemy lepiej za księdzem Arcybiskupem Kurowskim, i Trąbą wielką, a do nich się doszyjemy i za nimi schowamy. Bo przecie gdyby nie Kanclerz Kurowski? Takoż nas, on przecie już z niejednej przygody z, ratował. Z, ratuje i teraz. Sam król nasz z jego słowem się liczy, jako z żadnym. Ale nie cierpi go też, za coś, czego nie wiem jeszcze co. Rzekłem owemu znowu. Ale krzyżaki, boją się jego majestatu Kanclerskiego, jak ognia samego. Chociaż to i nie rzekł im nic jak do tej pory groźnego, ani nie miłego. To chodźmy za nimi, powoli. Bo i ksiądz Kurowski już za nami palcem kiwał. Poselstwo tymczasem z prześwietnymi podarkami. Stanęło z głośnym chrzęstem zbroi na dziedzińcu Wawelu. Trębacze krzyżaccy, w trąby zadęli raz jeden najpierw. Ale za to głośno i donośnie. Jakoż w zwyczaju na dworach w europie było. Że to poselstwo, opowiada się pod zamkiem do króla. Zaś i drugi raz w długie trąby, pod bramą zamkową zadęli że umarły w trumnie zbudził by się. A nie wzywany król. W końcu dowódca straży a dziś odźwierny Marcin wrota, Wawelu ze skrzypieniem otwarł. Poselstwo do środka zamku weszło wraz, z prowadzącymi ich polskimi rycerzami. Orszak królewskich, wraz z posłami udał się do sali tronowej. Gdzie już król Władysław był i czekał. Usiadł właśnie, na tronie swoim i łaskawie zapraszał poselstwo do środka. Ci z przepychem i w świecących zbrojach. Stanęli w szyku przepysznym przed królem. Rycerskim obyczajem, z odkrytymi głowami. Z szyszakami w ręku, kłaniali się nisko z dobrze udawanym, szacunkiem. Dary przez knechtów niesione postawili przed królem. Jagiełło jako gospodarz Wawelu. Rzekł swoim mocnym głosem. Aż echo od ścian się odbiło. Witajcie, szlachetni rycerze i bracia zakonu, Najświętszej Marii Panny. Witam was, jako i wy witacie godnie poselstwa moje, do Wielkiego Mistrza w Malborku. Przecie i tę nadzieję mam ja, w majestacie moim. Że owe posłania nasze wzajemne. Pokój wam i królestwu mojemu, poszanowanie pokoju na zawsze przynoszą. Jako Władysław II Jagiełło, król korony Polskiej i Litwy to oznajmiam. Wam szlachetni rycerze. Ale i też nadzieje mam, że przez obie strony nasze, będą miały zachowane takie na długie lata. A państwa nasze w przyjaźni i chwale kwitnąć będą. Na chwałę królestwa niebieskiego i chrześcijańskich królestw na ziemskim padole. Zakończył powitanie Jagiełło. Na to, Kuno von Liechtenstein orzekł. Witaj nam królu Władysławie, prześwietny. Mistrz naszego zakonu, Ulryk von Jungingen wasza królewska mość, przez nasze usta. Nakazał rzec nam, że wielce jest, wdzięczny waszej królewskiej, mości. Za okazaną nam zakonnikom ubogim przyjaźń i przywiązanie. I kazał głosić nam w imieniu swoim. Iż ma tą nadzieję że, wasza królewska mość, przeciw zakonowi nie poprze Żmudzinów, Litwy i Rusi, w ich to nieposłuszeństwie i ciągłym wzniecaniu. Pochodni i ognia wojny pomiędzy, zakon nasz a Waszą miłość królu. Na to Jagiełło że był raczej spokojnego usposobienia, powiedział mu po krótkim namyśle. Nie ja, wszczynam zamęt na pograniczach, jeno przygraniczne komturie wasze. Ogień i miecz, otwarcie noszą i nimi chcą chrześcijaństwa nauczać. Nie patrząc w pismo święte i jego, tam nauki zawarte. Ale według swoich zasad przeciw, ludom graniczącym z ziemiami waszymi, miecz i pożogę zanoszą. A nas chcecie, wciągnąć w tą wojnę? Zarzuty mi czyniąc że to z schizmatykami i heretykami się łącze przeciw zakonowi waszemu? To nie jest tak, jako powiadacie pośle Kunonie. Na to krzyżak, prędko powiada. Wielki Mistrz nasz chce wiedzieć jeno czy królestwo wasze Panie? Stanie przeciw nam z Litwą się łącząc? Jagiełło na to tak rzekł. Jam jest, chrześcijański władca i królestwo polskie takoż samo, jako i Litwa i Ruś, a Żmudź o swobody swoje się dopomina jeno. Pytacie mnie rycerzu, przeciw komu ja stanę na wypadek wojny? A o jakiej to wojnie mi powiadacie? Czy ja jako król Polski, wojnę zakonowi Najświętszej Marii Panny, zapowiadam? Zapowiadam ja, jeno wam to co, dawno już wam mawiałem i sami dobrze wiecie. Że nie do wojny królestwo moje, ja ciągnę z waszym zakonem. Jeno chcę w pokoju trwać i mieszkać w zgodzie, na tej ziemi razem ze wszystkimi. Zaś i waszym zakonem tak samo. Wobec tego pytam was. Czy to wy? Mi wojną grozicie? Jeśli poprę ja jako król Polski kogokolwiek z sąsiadów naszych? To co wam, do tego kogo poprę? Może poprę kogoś? A może i nikogo, takoż samo jako i zakonu waszego, ja nie popieram w waszych poczynaniach. Wasz zakon nie wie właściwie, gdzie oczy zwrócić, bo wszędzie wokoło same kraje które, krzyżem świętym się żegnają. Litwa i Ruś i Żmudzkie plemiona, nam zagrażają. Odciął się poseł. I kto jeszcze? Zapytał posła niespodziewanie, Jagiełło. Nie czekam, od was takiej odpowiedzi. Sam ci pośle Kunonie, na to odpowiem. Nikt zakonowi Najświętszej Marii Panny z sąsiadów waszych, wojną nie grozi. Jeno wy sami. Nie chcecie siedzieć w spokoju, w swych komturiach i sami swary szukacie. Na to poseł, rzekł. Zakon nasz nie dla siedzenia w pokoju został, ustanowiony. Jeno po to aby nauki chrystusowej nauczać, sąsiadów swoich. No to tu, nie ma kogoś kto by, nie chrzczony był i w pogaństwie się plugawił. Rzekł król. A Żmudzini? Przecie to iście pogańskie plemiona, odparł poseł. Żmudź, to wielkie połacie ziemi a wam jeszcze więcej potrzeba, bo tych co wam książę Konrad Mazowiecki nadał. Za mało macie? I dusicie się w nich, jako wściekły wilk we wnykach. Dziś gdyby mnie jako królowi Polski, Konrad Mazowiecki gdyby żył? Jakiś jeszcze, podobny do tamtego traktat zapowiedział? Jako dobry, na odpór plemion nie znających pisma świętego. To pod topór katowski by ów książę poszedł, nim z wami by traktat jaki podpisał. Na to odrzekł król. Wasza królewska mość, tak powiada jako by wrogiem zakonu był, a nie sąsiadem który o pokój zabiega. Rzekł poseł Kuno Liechtenstein. Nie ja, o pokój zabiegam ciągle. Jeno, was jako zakon wzywam do jego utrzymania. To wy Przecie co do Krakowa poselstwo przyślecie, to jedno ciągle słyszę. Czy będę stał po waszej, lub czyjeś innej stronie? Albo czy będę przyglądał się z boku? Jak mnie jako władcy tego tu królestwa Polskiego, ktoś miecz w bok wsadzi? To co mam czynić? Jak wojna wybuchnie? Stać spokojnie z boku? Jednym cięgiem powtarzam to samo i już dziś po dwakroć. Kto o wojnie ciągle powiada? Nie my. Ale z założonymi rękoma stał nie będę. Jako łan zboża na polu. I czekał na żniwiarza, kiedy to z kosą łaskawie będzie pole swoje. Chciał ze zboża i chwastów wykosić. Przeto nie powtarzajcie, mi cięgiem owego, zapytania. Kiedy wojna wybuchnie? Nie mnie ona potrzebna. Zakończmy na teraz, debaty i pójdźmy razem do stołu. Zapraszam was szlachetni posłowie i świetni rycerze na wieczerzę. A jutro dalej gwarzyć będziemy, co poczynić i mnie jako królowi, i wam jako zakonowi lepsze na dalsze wieki, widoki ukosić. Król wyszedł, za nim rada. Zostali Powała z Taczewa i Zyndram z Maszkowic, posłowie i Kanclerz Koronny aby gości do stołów poprowadzić. Kuno Liechtenstein zaś po cichu, do komtura Szweborna rzekł. Co też ten dzikus, Jagiełło o ukoszeniu, czegoś tam na polu powiada? Toś nie pojął bracie mój jeszcze? On podstępem nam powiada, o tym co jeszcze mamy zamiar, mieczem z pogaństwa wydrzeć. Ten dziki Litwin, do desperacji mnie doprowadza. A gada sobie, do nas jako władca udzielny. Lubo jako sam nasz, cesarz niemiecki. Albo za papieża i ojca świętego się ma czasem. Dzikus litewski i poganin. A w gębie nie masz u niego żadnej ogłady. Co powiadacie, szlachetny rycerzu Kunonie? Zapytał podchodząc bliżej do krzyżaków Powała z Taczewa. Nic, takowego jeno powiadam, że król wasz Władysław, cięty język posiada i trudna z nim dysputa. A jakoż coś postanowi. To tak, jakoby zamek na skale postawił, a tego już nic wzruszyć nie może. Król nasz od małego, w ciągłym kołowrocie był. A to z krewnymi, co go to, z dziedzictwa i tronu książęcego chcieli usunąć. Czy to i z księciem Witoldem, i ojcem owego księciem Kiejstutem o władze na Litwie, i z wami jako zakonem ciągłe utarczki miewał. Bo każdy co innego chce od króla, nic w zamian właściwie mu nie dając. Jeno zgryzoty i utrapienie. To i nie dziwota że jest jako, skała. Jako Piotr apostoł niemal. Rzekł Powała. Nie równajcie wy rycerzu, Powało króla waszego do świętego Pietra, bo po pierwsze nie uchodzi. A po drugie to nie on, jako skała chrześcijaństwa tu stoi. Jeno zakon nasz i rycerze jego, w znoju i w pocie czoła a rozlewem krwi naszej zakonnej na straży wiary chrześcijańskiej stoimy od wieków. Powałę, choć w gębie i w ręku był mocny. Zatkało niemal na takie porównanie. Ale nie odrzekł nic. Jeno prawicę swoją śmiertelną dla każdego rycerza wyciągnął. I nie spadł żaden łeb zakonny. Lecz prosił do stołu posłów, z godnością. Przed którą wszyscy Krzyżacy głową chylili czoła. Imć Malarczyk wraz ze swoim kumotrem pisarczykiem królewskim, takoż samo chcieli my za królem się wymknąć, bocznymi drzwiami. Jeno jakoż, to u nas zawsze bywało. Że nic nigdy po naszej myśli nie poszło. Tak i tym razem chcąc się, przed komturem Szwelbornem ukryć. Wpadli my na niego jakby, na gościńcu prostym, podróżny w kamień prosto kopnął. I klął w niebo głosy. A ten łapy w żelazo okute, do góry uniósł. I jako zwykle zawrzasnął aż echo po sali audiencyjnej poszło. Maine frounde. Wilkomen. I dalej do obydwu nas, jako tur albo niedźwiedź, szarżujący ruszył. My zaś dwaj chcieliśmy jako zwykle za Arcybiskupa Kurowskiego się schronić. Jako zawsze w nim z, ratowania od wszelakiej obierzy szukając. Ale ten razem z królem przecież, poszedł. I nie było ani jego w tej sali. Ani też księdza Trąby. To zaś szybko za Powałę, się my nieco schowali. A Szwelborn siłą rozpędu na Powałę wpadł. Po czym odbił się od niego, jako by od dębu rosłego odskoczył. Ten musiał go podtrzymać pod łapę. Bo by sam rozłożył się jak, żaba na marmurowej posadzce. Takoż samo jako ja biedny pisarczyk w Malborku. Zważajcie mój komturze Heinrichu, bo przecie na Wawelu posadzki śliskie są bardzo. I takoż samo, się można na nich przejechać, jako po jeziorze w mrozie. A juści prawda. Rzekł Szwelborn. Ale na impecie i na swoim animuszu powitalnym już nieco utracił. Ale powiada dalej już do nas po polsku. To jam z, wiedział się, dopiero w Tuchel, jakom z Marienburga wrócił. Żeście to wy oba meine freunde, do mnie na gościnę do zamku w Tuchel, przyjechali powiadał mnie ksiądz Szmidt. A mnie nie było w domu. Je, nośmy się to u wielkiego mistrza w Malborku, przy poselstwie waszym u, widzieli. To jakoż to? Z Tuchel wy na Malbork za mną jechali? I tam nic nie powiadali? Nie powiada się Tuchel komturze jeno Tuchola. Jakoś to przylazł. Pomiędzy wrony to i krakać trza wam jako one. Rzekłem krzyżakowi szybko. Ale po komturze Szwelbornie owe wywody spłynęły jak woda po kaczce. Nie było kiedy. Przerwał mi Piotr. Boście rycerzu, nas takoż w Malborku, palnęli przez grzbiet. Że to i nas zatkało do cna, od uprzejmości dworskiej i waszej rycerskości. A no, i juści dodałem jemu, prosto w ślepia. I poszli my obaj, pod stół z powyłamywanymi nogami. Owe traktaty spisywać. Może powtórzycie za mną takie coś. Zaproponowałem komturowi złośliwie i rzekłem, mu jako że na pisarstwie bzdurstw i głuptactw, wyznawałem się lepiej niż zakon krzyżacki na kłamstwie i szalbierstwie. Szwelborn nawet nie próbował powtórzyć i dowiedzieć się co to jest ów stół z nogami, po coś tam czy jakoś tam coś. I pozostał przy tym moim naukowym wyjaśnieniu. Tak też pogadując przyjaźnie. W końcu, wszyscy goście i gospodarze Wawelu, weszli do sali, gdzie w czworokąt ustawione stoły, uginały się od zastawy jadła i wszelakich frykasów. A rzeźbione krzesła od ciężaru posłów i gości króla Władysława. Powała z Taczewa, słysząc owe moje pokpiwanie z komtura Szwelborna. Podszedł do nas jeszcze bliżej niż jako był do tej pory. Odgrodził swoją potężną osobą od komtura i rzekł dwornie. Darujcie wielce miłościwy komturze Heinrichu Szwelbornie, dozwólcie onym dwóm rzec coś, na boku o obowiązkach ich na dworze. A ten piwsko krakowskie żłopiąc jak koń wodę z cebra, obtarł zarośniętą gębę i zabełkotał uprzejmie. No ja, ja bitte. Zważajcie komturze mój miły, cobyście się nie zadławili piwskiem, bo żłopiecie owe piwsko jasne, jak wasz koń z cebra, i bekacie jako kobyła co, jej bulgoce w trzewiach po trawie. Ja, ja das ist gut. Apetitit jest to, und gesund ist da. U nas takoż przy stole za dobry obyczaj uchodzi beknąć zdrowo i głośno, po napitku. A gospodarz pochwala takie bekanie, bo to świadectwo daje iż, strawa ci u niego smakowita jest. Powiadam owemu z za Powały się wyginając, bo mnie odgrodził całkiem, od krzyżaka. Gut bier. Rzekł Szwelborn. Ja, ja, a jam mu na to. Szczególnie jako darmo z piwnicy królewskiej podane jest. Bo tu u nas, jeno w chlewie! Jako świniowie i wieprzowie, bekają głośno, i wiatry puszczą. To takoż samo kmieć zadowolenie ma, że to jego wieprzowie dobrze obżarte. Na zakończenie dodałem owemu szwabowi uprzejmie. Powała z Taczewa zaś co prędzej, odciągnął nas obu nieco, bardziej na bok i powiada po cichu. Idźcie mi lepiej do siebie, robót swoich się imając. Bo komtur wprawdzie głupi jest jak ciżma, z lewej nogi. Ale w końcu, pojmie co mu to wygadujesz za bzdurstwa i chcecie go wspólnie obrazić. I jeszcze, czasami co nie daj bóg dla was, tego komtura drugiego, jeszcze bardziej durnego Kunona von Lichtensteina posła, namówi do zerwania poselstwa, a wtedy wojna już przed, bramami królestwa stoi. Jako ja przede tobą, trutniu jeden z drugim. A wy do kupca Firleja, po czerwone sukno nawet, nie zdążycie dojść. Bo wtedy i król was, gotów sam o durne łby skrócić. Nie czekając na kolejkę do mistrza katowskiego, Antoniego. Wasza miłość, rzekłem mu, Powało miła. Ale żaden Szwabowski krzyżak, nie da rady rzec jako my. Stół z powyłamywanymi nogami. Ano nie da rady. A wasza gęba sławna na cały świat radę da? Bo jakobyś wasza miłość nie poradził rzec, stół z powyłamywanymi nogami? Toś wasza miłość, Niemiec jako żywo. Sam, eś Niemiec jest ty zakało dworska. W końcu i Powała z tego się obśmiał i rzekł. Dam ja ci, radę rzec to na pewno. Jeno nie nie czas mi teraz, na to. Ale ja powiadam ci jedno. Nie próbuj mi takich bzdurstw i sztuczek czasem, z Zyndramem z Maszkowic. Boć on może czegoś takiego nie powie dobrze. A czemu to? Zapytałem zaciekawiony niezmiernie. Gotów już był ja, lecieć do Zyndrama zaraz i mu zlecić, aby rzekł choć takie coś jak. Powiem mu, żeby mi rzekł Zyndram. W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie. Tyś chyba na łeb, z chałupy zleciał? Albo cię Krzyżacy na szpiegostwie waszym nakryli? I z rozumu obrali, a przed tym kijami grubymi po łbie obili. Przecie Zyndram z pochodzenia jest Niemiec. I takie coś może i powie albo i nie, a sprawdzać nie mam ochoty. I wam tegoż waruje. Idźcie mnie kiedym dobry. To idziemy. Wasza miłość rycerzu nasz, Powało? Czego jeszcze? A zaś wasza miłość potrafi rzec takie coś? Lepiej nie pytaj się mnie już nic dziś. Bo rzeknę królowi, że to źle ciebie na urzędzie postawił. Zamiast pisarczykiem cię, swym uczynić. Winien był cię błaznem nadwornym zrobić. Nic to dla mnie nowego takie coś, król nasz nie raz mi to powiadał. Rzekłem Powale. Żarty się skończyły więc oba poszli, wy mi od stołu. Powiada Powała. W prawdzie jeszcze króla tu nie było, a sala już pobrzękiwała muzyką, z gęśli i lutni, co to muzykanty, przyszli na tą ucztę z Krakowa. Rycerze polscy i Krzyżacy gwarzyli ze sobą nawet dość przyjaźnie, jak na słowa króla które, rzekł wobec zakonu. A ten przez usta posła, dłużny nie był nic. Słowo za słowo na razie szło. I to pocieszało jeszcze króla naszego. Chociaż w komnacie królewskiej król się sposobił do wieczerzy z posłami. Była tam cała rada i najzaciętszy wróg zakonu Arcybiskup Mikołaj Kurowski. I tak też powiada, akuratnie do króla. Wasza królewska miłość. Nie dawaj wiary wielkiemu mistrzowi, ani nikomu co by od wojny z tym szatańskim zakonem cię odwodził. Bo zakon uderzy w nas jako serce w dzwon, bo gdzie indziej nie może. Nie dziś jeszcze i nie jutro może. Ale czeka tylko okazji, do wojny. Wiem to ja od szpiegów naszych. Od naszych obwiesiów krotochwilnych takoż samo to ksiądz wie? Zapytał król. Obwiesie są wprawdzie oba. Ale, rozkaz królewski spełniali jako mogli, najlepiej. I od nich i od inszych to wiem. Najwięcej zaś od Mikołaja i Fryderyka tkaczy owych z Chełmińskiej komturii. I takoż same zdanie ma, ów czeladnik szewski Andrzej, co pod Szwelbornem w grodzie na Tucholi siedzi. Zewsząd gdzie mam swoich szpiegów, a mam ich w imieniu Waszej królewskiej mości wielu. Każdy powiada w pismach do nas. Zakon do wojny się sposobi. Obaczymy jako będzie, rzekł Jagiełło. Pójdźmy zaś wasze miłości do posłów. Bo czas już ku wieczerzy. I poszli wszyscy, król Władysław w długiej do ziemi szarej lnianej sukmanie krakowskiej. Ze złotym łańcuchem na piersiach, na którym wisiał medalion, emaliowany Orzeł Biały znak państwa polskiego. Na głowie Jagiełło, miał włożoną delikatną wąziutką złotą, wysadzaną rubinami koronę. Po chwili i sama królowa Anna Cylejska weszła do komnaty króla, ustrojona jak na taką okazję przyszło. Zaś rękę podał Jagiełło podał małżonce i razem do krzyżaków poszli. Za nimi rada i znaczni rycerze. Drzwi biesiadnej sali paziowie królewscy otworzyli na oścież. Zagrały fanfary, a w sali wszyscy z godnością powstali. I złożyli pokłon swemu władcy i władczyni królestwa. Herold zwany krzykaczem, ogłosił wszem i wobec. Król Polski Władysław II Jagiełło z królową Anną idzie. A Krzyżacy także nisko pokłon złożyli, swemu wrogowi śmiertelnemu. Jak też królowej mniej mściwie. Bo na każdą niewiastę nawet królową pożądliwie ślepia podnosili. Królestwo usiadło godnie jak przystało na władców, w otoczeniu rycerstwa. Jagiełło już kielich podnosił z wodą źródlaną do góry. Kiedy nagle twarz mu zbladła a zaraz czerwona i zrobiła się jak z kamienia. Swoim stalowym głosem rzekł do Powały stojącego za nim. Kto to postawił? Na stole? Zabrać mi to, zaraz. Daruj wasza miłość, ktoś musiał przeoczyć. A poseł komtur Kuno Liechtenstein, zapytał uprzejmie. Cóż to waszej królewskiej mości przeszkadza? Nic już takiego, mój drogi pośle Kunonie. Jeno nie znoszę zapachu jabłek świeżych, ani w innej postaci. A skórek z nich obranych, po prostu już nie cierpię, ani widoku onych a jeszcze gorzej zapachu. Ot co, cała to moja jest przywara. Jeśli to jest jedyna waszej królewskiej mości przywara? Mniemam tedy jako poseł, że pokój między nami zachowany będzie po wieki. Bo innych przywar u waszej królewskiej mości nie widzę. Pięknie, to rzekłeś pośle Kunonie. Pięknie i szlachetnie. Jeno rozmowy z wami bardzo trudne są. I z roku na rok, coraz bardziej trudniejsze. Odparł król. Bo to i zakon nasz cięgiem, ma wszystko na głowie swojej, a nie wiadomo gdzie się obrócić trzeba. Każdy wrogo popatruje na nas jakoby, diabła samego zobaczył. Temu to i my stali się trudni, w rozmowach i pożyciu z sąsiadami. Rzekł poseł krzyżacki skłaniając się nisko. Nie spodziewałem się ja takiej, z twojej strony odpowiedzi, Kunonie. Rzekł Jagiełło. Ale, za to jest ona takaż w pełni prawdziwa, aż zdumienie mnie bierze jakoś to trafnie opisał. Jagiełło kiedy to powiedział, zauważył uśmiech dyskretny na twarzach większości zebranych. Oczywiście z wyłączeniem krzyżaków siedzących przy stołach. Gdyż Liechtenstein dopiero po chwili zorientował się jaką, gafę popełnił mówiąc o diable, ale było już nieco za późno. Więc aby, gafę o diable ukryć. Prędko powstał. Kielich z winem reńskim podniósł wysoko, po czym wygłosił, toast na cześć króla i królowej Anny władców polskiego królestwa. Król podziękował dwornie, bo i to miał we krwi swojej książęcej, po swoim ojcu kniaziu Olgierdzie w charakterze zapisane, takoż takt i obycie. Królowa Anna zaś tylko lekko głową skinęła. Jagiełło miał w sobie postać wielkiego pana i rodu znacznego. Ale i bardzo wielką zapalczywość i odwagę wobec wrogów swoich. Jedno i drugie, w obliczu tego wspaniałego monarchy było ze sobą połączone jak woda z ogniem. I niczym nie raziło nikogo, bo była w tym królu pełna harmonia wszystkiego czego się tknął, co rzekł czy też, z kim rozmowę toczył. Albo co czynić zapragnął. Wszystko było widoczne jak na dłoni a wynikało to z wielkiej i godnej krwi której był dziedzicem. Kuno Liechtenstein widocznie zauważył te wszystkie zalety króla. Bowiem po wypiciu toastu stał jeszcze chwile i właściwie z podziwem przyglądał się Jagielle. Spocznijcie rycerzu, rzekł Jagiełło. Ja wohl, dzięki wasza królewska mość. Odparł nieco speszony Kuno von Liechtenstein. Jagiełło zaś powrócił do istoty tego spotkania poselskiego i rzekł. Rzekniecie, pośle Kunonie wielkiemu mistrzowi że przecie. Na rok przyszły 1409 zaprosił księdza Arcybiskupa Mikołaja Kurowskiego do złożenia, poselstwa w Malborku i załatwienia sporów wynikłych pomiędzy nami, i rozważenia ich i załagodzenia, wszelkich spraw konfliktowych. Będziemy czekali na waszą miłość, rzekł Kuno i zwrócił kielich w stronę siedzącego w pobliżu Arcybiskupa Gnieźnieńskiego. Czekać będziemy z niecierpliwością na wasze poselstwo. Przyjadę ja na pewno jakoż mi zdrowie pozwoli, odparł ksiądz Kurowski. Na to Kuno jeszcze raz do niego kielich zwrócił. Przecie widać że wasza miłość w zdrowiu, i tego życzymy my wszyscy. Dziękuję pokornie odparł ksiądz Kanclerz. Ale wasza, królewska mość? Powiada nagle Liechtenstein. Tu odwrócił się całą swą sylwetką w stronę króla. Odstawił kryształowy kielich i rzekł. Wielki Mistrz nasz, prosi pokornie Waszą królewską mość i mnie samego. Abyś to wasza królewska mość, za tym poselstwem opowiedział się. I orzekł czy Żmudź wspomożesz? Czy przeciw zakonowi naszemu wystąpisz? Jeśli my jako zakon na, Żmudź ruszymy swojej wolności i przywilejów bronić? Pytam o to ponownie bo to dla nas najważniejsza rzecz jest. Jagiełło ze spokojnego oblicza, nagle jak by zmienionego w mgnieniu oka, iskry mu się z oczu posypały. Takoż przynajmniej sprawiła twarz króla, na pośle wrażenie. Bo oto twarz mu poczerwieniała, jako by się wina opił. A że wszyscy zebrani dobrze wiedzieli, że król nigdy nie pijał niczego prócz wody źródlanej, czy czasem mleka. Jasne było że, to albo zaraz gniewem wybuchnie, albo posła czym przez łeb trzaśnie. Ale że był to i dyplomata tak samo dobry jako i król Polski. Powietrza nieco nabrał, odsapnął i rzekł całkiem spokojnie. Kunonie von Liechtenstein, pośle wielkiego mistrza. Rzekniesz po powrocie do Malborka, tak. Że oto król Polski Jagiełło, taką odpowiedź w sprawie Żmudzi i Litwy waszemu zakonowi dał. Oto ja jako prawy władca korony polskiej, nie mogę dyspozycji waszemu świetnemu zakonowi, Najświętszej Marii Panny żadnych wydawać. Ani co do jego planów wojennych, wskazówek żadnych nałożyć. Nie mogę też żądać od was niczego. Jeno tylko tego. Aby pokój w granicach korony polskiej zakon zachował. Na takie coś, posłowi nerwy puściły i rzekł. Wasza królewska mość cięgiem o pokoju powiada. A kto wyciął oddział rycerzy tego to komtura Świeckiego obecnego tu, w Krakowie teraz z poselstwem? W osadzie Gruczno wedle Bydgoszczy? Przecie sami się to nie pozatracali, wzajem ze sobą i porąbali na dzwona. Na samej granicy, war ktoś z korony uczynił. Takie same zarzuty mogę i ja wam postawić. A pewno i więcej. A że to rycerze zakonu wdarli się poza granice, i spalili i usiekli albo to porwali kupców czy podróżnych z naszej strony. Szkuty nasze, z drewnem co do Gdańska ciągły. W niewolę nie raz już przecie wzięliście. Twierdząc że broń, na nich dla Żmudzi szmuglujemy. Z tym musimy skończyć po obu stronach naszych granic, rzekł król. A zaś będziemy myśleć komu dopomóc w jego praw i wolności czy przywilejów zachowania. Takąż odpowiedź zawieź mistrzowi Kunonie. Dodał. A Liechtenstein na to, odpowiedział tak. Wasze statki broń dla zbuntowanej Żmudzi przewoziły, a nie drewno do Gdańska, Wasza królewska mość. Stara to śpiewka rzekł Jagiełło już, znowu na gębie czerwony. Na to Kuno von Liechtenstein, tak odrzekł. Jak mistrzowi naszemu przekażę Waszej królewskiej mości odpowiedź. Zrozumie on z tego tyle co i ja sam, czyli niczego. Z tego nikt nie pojmie, co Wasza królewska mość, ma na myśli. Bo to i dalej nic nam nie wiadomo. Czy to wasza miłość wesprze zbrojnie Żmudź przeciw zakonowi powstającą? Na to Jagiełło, znowu. Pokój zachowajcie i ogniem nie nawiedzajcie granic naszych. Takoż samo ja Waszej królewskiej, miłości rzeknę. Granic się swoich, trzymajcie i nie mordujcie braci zakonnych potajemnie. I taką też odpowiedź króla polskiego mistrzowi zawieziemy. Jam nikogo nie mordował, rzekł Jagiełło. Ale ludzie wasi rycerzy zakonnych pomordowali. A dowody na zbrodnię taką macie? Zapytał król. Nie mamy, ale mieć kiedyś będziemy. Jeśli zaś nie macie dowodów przeciw rycerzom koronnym, dajcie mnie spokój święty. Jak będziecie je mieli, skargę do mnie złóżcie. Ja wohl. Wasza królewska mość. Koniec na dziś posłuchania. Rzekł król. Jutro wasza królewska mość chcemy z rana Kraków opuścić. Żegnajcie zatem świetni rycerze, pożegnał ich król nieco oschle ale i tajemniczo. Świętujcie razem dalej panowie rycerze, ja do swoich komnat muszę. Rzekł Jagiełło. Po czym wstał z krzesła wraz z królową Anną, i wyszedł powoli.
Królowa jednak widać było zaraz, nie bardzo chętnie od stołu odchodziła. Bo lubiła biesiady i towarzystwo świetnych rycerzy. Ale co miała robić? Jagiełło wychodził to i ona musiała za mężem podążyć. Poszli oboje w otoczeniu rady królewskiej. Na widok wychodzących władców, wszyscy powstali z miejsc i kłaniali się majestatowi królewskiemu. Powała z Taczewa na wszelki wypadek, ruszył zaraz za królem wraz z księdzem Kurowskim. Kiedy zamknęły się drzwi. Królowa Anna z dwórkami na swoje pokoje poszła. Jak już pusto w komnacie było. Jagiełło do Powały zaraz, podszedł blisko i rzekł mu w oczy. Nie wstyd ci? Że jam, musiał kłamstwem swój majestat splamić? Tyś przecie winny jest tego pogromu albo i Kurowski. Ale za to nie mogę ci i księdzu przyganiać, bo to w obronie niewinnych kmieci to żeście uczynili. I zapomnijmy o tym, raz na zawsze. Wasza miłość się nie turbuje. Zakon dzień w dzień waszej królewskiej mości kłamie, na relikwie świętego Liberiusza z Paderbornu się zaklinając i nic mu. Jam nie zakon jest, jeno król twój Powało i kłamstwem pożywiać się nie mam zamiaru. Na to Jagiełło rzekł. Idź mi teraz do onego Kunona, boś przecie w tamtym poselstwie był. I może to dziwne się im zaraz wydać żeś to nagle ich opuścił. Aby sprawy tego nieszczęsnego Gruczna mi objaśniać. Wasza królewska mość jako sam król Salomon powiada. Rzekł Powała. Nie powiadaj mi tu bzdurstw. Jako mój pisarczyk z naszym Piotrem, Malarczykiem razem do kupy wzięci. I pilnuj ich obu, bo to gęby nie wyparzone mają oba, chyba gorzej niźli krzyżaki. I jeszcze, tamtym jakąś zniewagę poniosą. Już dziś próbowali onych posłów, języka polskiego nauczać. Rzekł Powała. Po co? I co? Zapytał król. Nic. Przecie, m wziął obu za chałaty i przy sobie trzymał, jakoś bez obrazy tam poszło. To idź, i ty Powało. Bo i ty nic nie lepszy, od moich obwiesiów nie jest. A Krzyżacy? W pierwszej kolejności, z twoich rąk jestem pewien, poginęli. I wy idźcie wszyscy i sprawcie się dobrze w moim imieniu. Powała a z nim rada królewska, poszła aby towarzystwa posłom dotrzymać. Król usiadł na zydlu swoim. I w myślach, się swoich zatopił Ale że zimno się w komnacie jakoś zrobiło, bardziej niż do popołudnia, Jagiełło wezwał pazia Józka. Weź mi Józku, podłóż kłody do kominka bo widać mróz coś idzie i to tęgi. I nagle przypomniał sobie że, przecie Krzyżacy szkutami przypłynęli. Powiedział sobie w myśli. Jak by rozumu nie mieli, widząc że zima za nimi idzie. Wisła przecie lodem będzie skuta, i powrotu rzeką do Torunia. O dotarciu do Malborka, nie mówiąc. Aż do roztopów na wiosnę żadnych rejsów Wisłą, być nie może. Co za naród głupi, i mocno nierozważny. Jakoż to można było im rzeką płynąć w końcu listopada? Jednak zaraz, uśmiech mu na twarz wrócił. Bo pomyślał sobie, jeśli przeciwnik mój rozumem nie grzeszy, moja w tej wojnie musi być wygrana. Józku, skocz mi ino do biesiadnej sali, I rzeknij Powale i księdzu Kurowskiemu. Że chcę ich widzieć i to zaraz na chwilę tylko jedną. Ten poleciał migiem i za chwilę, pukanie w drzwi się rozległo. Wejdźcie obaj. Ksiądz i Powała z Taczewa. Stanęli owi dygnitarze wedle króla. Z zapytaniem, co wasza królewska mość rozkaże? Siądźcie sobie obaj wedle mnie i u, gwarzymy chwilę. Bo to ja przecie, muszę jeszcze. O tych durnych posłach pomyśleć co by ich bezpiecznie choć do granicy zakonnej jakoś odprowadzić. Księże Arcybiskupie który dziś mamy, dzień grudnia? Bom przez tych posłów fałszywych rachubę czasu zatracił. Dziś wasza królewska mość jest dzień czwartego grudnia, świętej Barbary przecie. No i właśnie rzeknijcie mi oba, czy mróz mocny na noc idzie? Śnieg drobniutki, wasza miłość począł padać. A czy zamróz pochwycił na wieczór nie wiem bom przy posłach cały czas był. Rzekł Powała. Józku, weźmiesz ciepłą kapotę i zejdź mi na dziedziniec lubo na schody. I zobaczysz czy mróz tęgi będzie czyli nie. Wedle rozkazu wasza królewska mość. A na co waszej królewskiej mości wiedzieć? Czy mróz czy co tam innego? Zapytał Powała. Powała weź oczy sobie przetrzyj. Grudzień mamy przecie. A Krzyżaki mi tu szkutami się przywlekli, jako lato by było. Przecie jak mróz poweźmie do rana Wisła lodem stanie. A z tymi co mam zrobić, gościć ich do wiosny? Zaraz by wielki mistrz, nas w Krakowie ze swoją armią krzyżacką tu najechał. Że to ja, mu poselstwo wymordował albo co. Rzekł król. O matko święta, zakrzyknęli oba ksiądz i Powała. No to niechaj siedzą tu do wiosny, rzekł ksiądz Kurowski. A do mistrza umyślnego puścimy, że poselstwo z powodu mrozów w Krakowie siedzieć musi. Jeno gdzie? Tu na Wawelu? Nie może to być. To ich poweźmij księże, sobie do swej kurii biskupiej. Ja nie chcę ich u siebie trzymać przez zimę. Rzekł ksiądz Arcybiskup. No patrzaj go, nie chce ksiądz biskup podjąć potrzebującego w biedzie? Rzekł król. A tymczasem Józek wrócił ze dworu cały ośnieżony, i zmarzły przez tę króciutką chwilę. Mróz tęgi Wasza królewska mość. Wisła do rana może być w połowie lodem zakuta. Powiedział zębami kłapiąc. Weźmiesz siądź se wedle kominka. I zagrzej mi się, bo do Jakubka Kuny na kurację będziesz iść musiał. Król zaklaskał w ręce. Zaraz następny paź zaraz przybiegł, ino że Antoś. Antosiu przynieś to, garniec miodu grzanego i kubeczki trzy. Jeno migiem lataj. To wasza królewska mość będzie miody grzane pijał? A co nie wolno mnie? Źrzały mąż prze ciem jest, nie prawda? Toż to niesłychane, rzekł pazik i poleciał biegiem do samego podczaszego, rozkaz króla spełnić. A Powała i Kurowski śmieli się w rękawy a i król po raz pierwszy od rana rozchmurzył oblicze. Wasza królewska mość. Te krzyżaki zaprawdę nawarzyli nam i sobie tęgiego piwa. Ano, jako że nie? Rzekł król Władysław. Tymczasem Antoś przyleciał z Maćkiem pyzatym i dymiącym dzbanem szybko to razem postawił na komodzie opodal. I nalewał kubeczki gorącym miodem. Daj to i księdzu wedle starszeństwa, i Powale a trzeci Józkowi zadaj. Niechaj mi się odmrozi. To wasza miłość nie będzie pijał miodu? Zawiedziony Antoś, był wyraźnie i szczerze zmartwiony. Że to zawiódł się na królu i nie zwidzi jak król by miodu się napił. A to chciałbyś obwiesiu, obaczyć mnie jako mi się głowa moja kiwa? Ano juści, przecie wszystkie miody piją, a Wasza królewska miłość nic, jeno wodę. No dobrze, dobrze nie wy mądruj mi się tu smyku. No a teraz idźcie mi oba do spania, bo późno. A nas tu ostawcie i drzwi zawrzyjcie dobrze. Jak pazie, otworzyli drzwi zaraz hałasy biesiadne do komnaty wpadły. Jako je za sobą zawarli cisza i spokój zaraz powróciła. No to prawcie mi zaś co z onymi krzyżakami nam uczynić przyjdzie? Bo patrzajcie? Oni nawet na dwór nie poleźli i wcale nie mają rozumu że, na dworze mróz i śnieżyca, się uczyniła. A Wisła do rana przymarznie zdrowo. A gdzie do Malborka by dopłynęli? Rzekł król. Trzeba ich będzie odstawić do granicy, jako ich tu do wiosny, ksiądz Kurowski trzymać nie chce. To poweźmij ich ty jakoś taki mądry się naszedł. Odgryzł się Powale, ksiądz Kurowski. Ja nie mam gdzie, bo do Taczewa ich wlókł nie będę. A moja rodzina choroby świętego Wita, by dostała krzyżactwo zobaczywszy Na to rzekł rycerz. Tu nie ma co się układać, co do owych krzyżaków. Rano obaczymy jakie gęby będą mieli, że to Wisła nagle im zamarzła i drogę do domu odcięła. Albo może i nie, skuje się lodem? To i popłyną w diabły. Rzekł Arcybiskup Kurowski. Takoż i tak musimy czekać aż im miód ze łbów wyparuje, i co dalej z nimi czynić. Powiedział król. Ale mi, się z tym poselstwem napatoczyli, teraz na same święta Bożego Narodzenia. A może ich ośli mistrz specjalnie wysłał posłów, pod sam listopad? Co by to zobaczyć, co król z nimi uczyni? Rzekł Powała. Na takie coś, pewnikiem by ich nie naraził. Rzekł król na to. Jeno temu Ulrykowi ta nieszczęsna Żmudź, w głowie tylko cięgiem siedzi. A przecie koniecznie chce wiedzieć, co ja poczynię. Czy ruszymy na niego, czyli też nie? I temu ich to wysłał bezmyślnie. Na porę roku nie bacząc. Takoż musi być jako wasza królewska mość prawi. Rzekł na to, ksiądz Arcybiskup. Jeszcze, może być tak że i mróz odpuści, i Wisła od lodu i kry wolna będzie, a jako by tak było, czort z nimi tańcował niechaj płyną w diabły. Ale jeśli nie, musimy ich do granic, choć bezpiecznie odstawić. Jak by co. Wasz majestat Panie zamartwia, się o wroga lepiej niźli o siebie samego. Bliźni nasz najważniejsza rzecz jest. Sam pan Jezus tak nam nakazał. Ale jak by co? Powała, słuchaj mnie, poweźmiesz drużynę Zbyszka z Jasła co z obwiesiami moimi na szpiegostwie była aż w Malborku. I tych dwóch takoż, pójdziecie konno bez wozów, bo przecie nie przejdą. Pójdziesz na wprost najkrótszą drogą. Do Bydgoszczy, albo Tucholi przez ów Byszław lubo do Torunia ich odstawisz tam i za powrotem, na Wigilię 24 grudnia powinniście być nazad. Ciężko to rzec wasza miłość, czy obrócimy w te i nazad wierzchem idąc? Dwie niedziele w jedną i drugą stronę jechać, a jako dzisiaj czwarty jest to akuratnie, w samą wigilię wypada powrót do Krakowa. Ale nie wiadomo jakoż grudzień nam się z pogodą ułoży? Jakoż się ułoży to ułoży, nie będę ja gościł ich do wiosny, bo nie zdzierżę. Ani ja, rzekł ksiądz Kurowski. Wasza miłość księże tyle, razy już u nich był w Malborku z poselstwem. Że to i za swego cię pewnikiem w zamku u nich mają, uśmiechnął się król. Mnie za wroga swego mają jako i ja ich mam. Jeno mi tylko udają przyjaźń, polityką to nadrabiając. To i ja mam iść z nimi? Ano jako wasza miłość chce? Bardzo nie rad będę. To jakoż to? Nie pojmuję waszej królewskiej mości. Przecie tutaj sznurkiem księdza, trzymać na Wawelu nie będę. A może i co zyskasz u nich dla nas? Co? Chyba starą podeszwę od lewej ciżmy. Toć ja za stary na takowe mroźne wyprawy. Nie pójdę ja tam teraz, bo i nie ma zwyczaju. Co by posłów, poseł inny odwodził, do domu jego. Nie trza mi waszej miłości nigdzie posyłać. Jeno ty, Powała?
Dasz ty radę, z posłami do granicy dojść? Ano jako wasza królewska mość nakaże, to i diabła do piekła za powrotem odstawię. Dobrze to rzekł, bo to zaiste diabły wcielone są, za habitami ukryte. A jeśli pójść będziemy musieli to. Stajaniami pójdziemy noce po miastach i siołach naszych przepędzimy i na koniec odstawie ich, choć bym musiał głową położyć. Tego mi zaś nie potrzeba. Do czegoś innego mi tyś jest, a nie co by głowy gdzieś zaraz kłaść. Jenom ciekawy jest, jakoż te dwa nasze obwiesie, za oną wyprawą się mi opowiedzą? Już, e widzę gęby ich, jako swoje bunty będą pokazywać! Jako im wasza miłość do kupca Firleja, każe się udać, będą szli na północ, jako wilki w stadzie. Hi hi nieraz, em to słyszał jako się mistrza naszego w rynku boją oba. Rzekł ze śmiechem ksiądz, Kurowski. Nieraz ja muszę kogoś tam postraszyć, mistrzem na rynku, to zaraz łacniej wszystko mi czynią i bystro. Ale, żebym to ja, kogo łeb do kata pchał? Musiałby nie wiadomo co złego uczynić. No takoż późno już, idźcie i wy legnąć do się, a jeszcze przed tym na ucztę ową pogwarzyć musicie z krzyżakami. Bo rankiem trza z posłami porządek nam czynić. Ostańcie z Bogiem wasza królewska mość. A wy z nim takoż idźcie. Poszli zaś oba, król zaś zawołał pazików. Te mu rozdziać się pomogli. I Jagiełło pacierze odmówił, położył się na łoże. Zasnąć jakoś nie mógł. Nad ranem dopiero sen go zmógł. Rankiem mróz zelżał, i Wisła była jeno przy brzegach, lodem przykuta. Jagiełło powstał. Przywołał pazia, Józka. Poleć mi ino do strażników. Rzeknij dziesiętnikowi Marcinowi z naszej straży. Że tom ja nakazał. I niechaj Marcin puści jakiego umyślnego konno, ze dwa stajania w górę rzeki i obaczy czy żegluga możliwą jest? Pojmujesz? Ano juści, że pojmuję. Durnym nie jest. To pędzaj mi, jeno żywo. I zaraz mi wracaj, bo roboty mam pilno, a krzyżaki jeszcze na karku mi siedzą. A rzeknij mi czy śpią one tam czy powstali z wyrek już? Cisza tam, wasza królewska mość. Jako w grobie. Takom myślał pili całą nockę to i śpią teraz jak zabici. A jako nawrócisz weźmiesz mi pisarczyka i Pietra co to go aniołem pozywają, zawołaj. Jakiego Pietra i anioła? Miłościwy Panie. No przecie że nie świętego Pietra boć ci nie przyszedł by. Bo to przecie Pietrów u nas na zamku, jako i Mikołajów pełno. A z aniołów to jeno królowa Jadwiga przecie na Wawelu była. Rzekł Józko. Takoż to powiadasz? Ano. Owego Malarczyka Pietra masz mi tu zawołać. I idź, już, e na koniec. Bo mnie tu omotać cosik próbujesz. A mnie trza jasności w głowie. To idę wasza miłość. Idź zasie. Krzyżacy z łóżek koło południa dopiero, co wyleźli. Przyszli w końcu, pod salę tronową, żegnać się. Przyjął ich ksiądz Mikołaj Trąba wraz z Zyndramem. Krzyżacy, wiedząc że w nocy mróz pochwycił. Nie zamartwiali, się wcale czy im szkuty pod lodem przymarzły czy też nie. I powiadają. Pożegnajcie wasze miłości króla waszego i dziękujemy wam, za gościnę. Nam czas już powracać. W tym, wszedł, Powała z Taczewa. Chwalić boga że to statków wam, nie zamroziło rycerze. Bo to i król nas wiedziony sumieniem, nakazał mi was pobożni rycerze. Odprowadzić lądem do samej granicy. Jeno widać że wam to i nie w smak. Musze zaś przestrzec, was rycerze że zamróz może powrócić. I dalej drogę Wisłą do Torunia zamknąć do wiosny. Dzięki ci Powało ale my swoje sposoby na lody mamy i tam gdzie nam trza dopłyniemy zawszeć. Jakoż tak, droga wolna. Krzyżacy siedli na konie i ruszyli do statków swoich a mieli je aż trzy, a przy nich kręcili się już knechci. Za żeglugę odpowiedzialni. Żagle postawili i popłynęli nie bacząc na nic. Tymczasem powrócił umyślny, który konno pojechał zobaczyć jak rzeka, się ma dalej. Pobiegłszy wprzódy do króla, jako że taki nakaz miał. Powiedział królowi że, ta powyżej Krakowa pokryła się już, cieniuteńką bardzo pokrywą lodu. A to i tak już teraz żadna różnica, mnie i Krzyżakom. Bo nie pomni na nic popłynęli jak by ich diabeł gonił. Rzekł mu król. A jako myślisz do Torunia dopłyną przede zamrozem? Nie bardzo ja widzę to jaśnie panie. Bo to i jeśli już mróz raz załapał, to i nocą tak może ich skuć że utkną na amen. Chciałem ja dobrze, ale im nasz poczet pewnikiem niemiły był. I poszli sobie sami. To czort z nimi tańcował. A po co naszych rycerzów po mrozach w podróż puszczać? Wasza królewska mość. Po co, powiadasz? Odpowiedział król. Bom ja jest powinien, bezpieczeństwo posłom nawet krzyżackim gwarantować. Ale to już teraz nie ważne ani znaczenia żadnego nie ma. Nagle i Powała zapukał do komnaty króla. Wejść, rzekł Jagiełło. Poszli Krzyżaki nie pomni na moje ostrzeżenia że zamróz ich może w drodze pochwycić. Nie będę ja po nich płakał ani, ślepiów po nich wycierał, z rozpaczy jako byli, takoż ich i nie ma jeno jeszcze korowody mogą się z tego uczynić. Ale trudno jest jako jest. Zajmijmy się swymi sprawami. Rzekł król. Na to, jak Jagiełło wypowiedział, tą właściwą dla sytuacji, uwagę. Pukanie w odrzwia nieśmiałe, się ozwało. Wejść król swoim zwyczajem, do komnaty swojej zaprosił. Zapomniawszy że nas obwiesiów wołać nakazał. Pierwej Malarczyk, czarny łeb kudłaty, do środka wsadził, w ukłonie się pochyliwszy. A za nim jako cień jego, kumoter owego ja sam pisarczyk. Jeszcze, m z piórem w łapie, i kawałkiem pergaminu, wlazł dla niepoznaki jak by co. A i po to aby pokazać królowi jakiż, to zapracowany jestem straszliwie. Niech będzie pochwalony. Rzekli my oba. Na to król, na wieki wieków odrzekł. Wasza królewska mość, nakazała nam pędem przybiec. To i jesteśmy wedle rozkazu, waszej miłości, powiedział Malarczyk. A jam na to rzekł. Ano juści wasza królewska mość. Jagiełło siedział na swoim zydlu, i ręką ku nam kiwnął dwa razy. Aby bliżej my podleźli. Na to jak, winowajcy ze strachem my podeszli. Malarczyk odwagą nagłą powzięty powiada, słuchamy oba rozkazu waszej miłości. A ja słucham was, co mi to rzekniecie, nowego? My? Nic. A co by wasza królewska mość chciał, wiedzieć od nas obu? To i takoż wasza miłość, wie prędzej niż my sami. Nie wszystko ja wiem z razu, ale co wy tu mi wyczyniacie. Nieraz mi się po nocach przyśni. I w strachu się budzę, czyście to oba już wojny nie wywołali. Prędzej niż sam arcybiskup Kurowski. Słyszałem ja od Powały że to Szwelborna Tucholskiego komtura, chcieliście polskiego języka nauczyć? Zapytał król. Ano nieco by mu się zdało, nauki manier dobrych i innych rycerskich zalet przyswoić. Boć to takowy gbur i osioł. Że nas w Malborku obu na posadzce, przed całym konwentem i kapitułą a całym krzyżackim, zgromadzeniem, przywitaniem swoim durnym na posadzce rozciągnął. A jeszcze, darł gębę na cały refektarz, że to jego frounde, mit ksiądz Kurowski przyjechali. Powiadam na to szybko królowi. Ale mistrz wam po sakiewce znowu, pod nogi rzucił? Ano juści że zarzucił. W puszczy białowieskiej też nam w 1402 roku po pokoju w Raciążu, jeszcze mistrz Konrad po sakwie rzucił. Sama wasza królewska mość wtedy to widziała. I co z tego wasza królewska mość? Że sakwy nam znowu rzucił, wprawdzie jako psu, jakiemu kość pan na zamku rzucał. Jako leżeli my na posadzce jako dywany perskie? To i się nam należało, godną zapłatę za zniewagę, powziąć. Za to i my się jemu odwdzięczamy jako umiemy. Na to król z zydla powstał i powiada. Jeno pamiętajcie, żeby mi to wasze gadanie, w gardle kością nie stanęło. Bo i wtedy? Stanie i wam kość, w gardle. Spamiętajcie to sobie dobrze. Ale, tymczasem? Ano niech wam jest, jako macie. Chciałem ja was z poselstwem krzyżackim, do granicy puścić. Co to byście oba, opieką krzyżaków obtoczyli. My? Nigdy w życiu, wasza miłość. Możemy ich co, najwyżej w mące wrocławskiej dobrze obtoczyć i na ogniu piekielnym na krucho przysmażyć. Powiadam ja królowi szybko, odwagą nagłą ogarnięty. Nic mnie smażyć, już nie musicie bo krzyżaki same pojechali, nie bacząc czy im zadki do Wisły ze szkutami przymarzną, czy nie. Jako dowiedzieli się od Powały że, im za przewodników ja, was na drogę, przeznaczył. Poszli do swego Malborka sami jeszcze szybciej. Jako by się im paliło pod nogami. A widzi wasza królewska mość? Jak że to pięknie, nasza polityka wedle zakonu skuteczna jest, lepiej od księdza Arcybiskupa. Ano niech wam będzie jak takoż sobie myślicie. Inne zaś wam za to powierzam zadanie. Jeno nie na szpiegów wasza królewska mość? A to czemu, co? Za szpiegów już wam się znudziło? Nie wasza królewska mość. Jeno my onego Szwelborna już na ślepia nasze oglądać nie chcemy. Takoż wam on już dopiekł? Ano a jak że nie? Rzekłem królowi. A księcia, Witolda stryjecznego mego, jakoż tam lubicie? Kniaź Witold wielki pan. Poszanowanie musimy mu nieść przecie zawszeć. No to i pięknie bardzo. Zaś pójdziecie mi do Wilna, z listami i rzekniecie, kuzynowi mojemu. Że to muszę na wiosnę z nim się widzieć w sprawie zakonu i Żmudzi. Wasza miłość gdzie mamy iść, na Wilno? Teraz? Jakoż to gościńce zawiane przecie. Wilkowie jeno po nich, latają nie zaś podróżni. Zaś zażrą nas jako, krzyżaki zażreć chcieli. Spokój bym miał od was, po deskę grobową. Jak by was wilki zażarły. Powiadam dalej, prze to królowi. Na co ten nagle powiada. Albo lepiej i nie. Bo wasze żony by w zamian was, mi głową suszyły. Rzekł Jagiełło. Nie chcecie iść? Nie, no chcemy jeno gdzie zaś? Teraz przede świętymi wigiliami? Same Boże Narodzenie przecie zaraz. Jakoż nie to nie. Zaś idźcie mi do kupca, waszego owego Firleja. Czy jak mu tam. Powiada król, dziwnie nos w rękawie chowając. Po kiego grzyba wasza miłość? Mamy do kupca Firleja zdążać, jakoż jego w Krakowie, nie masz bo to do Ojcowa, pojechał na święta Bożego Narodzenia. Do swojej rodziny i wróci po Nowym Roku dopiero. No chciałem ja, co byście czerwone sukno sobie u niego sprawili. Na pieniek do kata. A jak tak? To idziemy do Wilna choćby zaraz. A jak Firlej, powróci po nowym roku to, zaś pójdziecie do niego? Nie pójdziemy ani teraz, ani po nowym roku. No, a czemuż to? Zapytał król. Bośmy to sobie już dawno, czerwone sukno sprawili i trzymają je baby nasze w kufrach. Takie iście wy, cwane jak same krzyżaki. Nie będę ja wam łbów, przycinał, nie bójcie się. Powiada król uśmiechając się. Jeno tak u gwarzyć z wami czasem sobie lubię, dla rozweselenia duszy mojej. Na takie coś wasza królewska mość co lepszego mam ja. Rzekłem pewny o łeb swój królowi. A co owego? Zapytał rozweselony nieco, władca. Bom to waszej królewskiej miłości, dawno się rozpytać już chciał coś? A co? Ano jedno takie coś. Wasza królewska mość? Czy lepiej to waszej królewskiej mości, jako Litwinowi z urodzenia? Powiada się w polskiej czy litewskiej mowie? Mnie w obu jednako. W jednym języku i w drugim dobrze ja gadam. A czemu to? Bom to zawszeć waszą królewska mość, chciał zapytać. Jeno się boję, że mnie do kata królu poślecie. Nie bój się gadaj śmiele. Rzekł król. Czy to wasza miłość powie bez trudu? Co takiego? Stół z powyłamywanymi nogami. Bo Szwelbornu się zaraz język splątał, i w supeł zawiązał. A i Janota rycerz królewskiej mości, a kumoter mój. Powiadał mnie jakom mu nakazał owo rzec. Idź mnie ty w diabły, z waszym polskim językiem. Jam nie Szwelborn, ani Janota nieco niemota, jeno król Polski. A co cieszyłbyś się? Jako bym nie dał rady rzec? Stół z powyłamywanymi, nogami. Ja nie mogę wasza królewska mość lepiej i szybciej ode mnie to powiada. Alem osioł jest. Rzekłem, choć raz z króla naszego zadowolony. Tom wiedział ja, z dawna, bez twojej nauki. Powiedział król. No, ale dość mi teraz zabawy. Do robót trza się naszych brać. A wiosną, i tak po Witolda musicie iść. Zresztą obaczę jeszcze kogo poślę, na Litwę. Bo muszę z Wielkim kniaziem, pilnie o wojnie z zakonem, u, gwarzyć. Jeno Kanclerz Kurowski, jeszcze raz do Malborka musi pojechać. A wy z nim chcecie? Z księdzem arcybiskupem nawet do nieba czy piekła, chętnie pójdziemy. Bo on niczego się nie boi, jeno tego, co by waszej królewskiej mości, dobrze wszystko i zgodnie z rozkazami uczynić. A krzyżactwo jadłby on z rana i na śniadania, jako sam Zawisza Czarny. A prawda, wasza królewska mość. Kiedyż to Zawisza z Węgier z Budy przyjedzie z poselstwa? Pewnikiem na wiosnę będzie tu w Krakowie. Bo co? A nic, jeno z nim jak wystąpimy kiedyś, przeciw krzyżactwu. To z pola znikną jako by ich wiatr zdmuchnął. Przyjedzie i Zawisza i inni nasi rycerze. Nie bój się, sam w pole nie pójdziesz. A prawda zapomniał bym? Rzekł król przecie, toście oba z Pietrem mi gadali. Że to pasować byście się chcieli. A jeszcze chcecie? Za owe szpiegowanie, w ubiegłym roku, pas rycerski się wam obu należy. No, rzekł Piotr jako zwykle. No? Na to mu Jagiełło, że to jakoś, był w dobrym humorze, rzekł tak. Nie mawia się No, o. Jeno u ciebie winno być Muu. No też takie mi, coś? Obrażony niby rzekł Malarczyk. Jeszcze przed tym, nim pójdziecie mi z oczu rzekł, król. Mam dla was propozycje zmiany zawodu waszego na dworze. Weźmiecie przeprowadzicie się oba z góry ze smoczej jamy, na kurzej stopie do błazeńskiej komnaty na dole, na przeciw Jakubowej medyka komnaty. Wasza królewska mość. Tam gdzie my siedzimy, dobrze nam. Nigdzie nam nie trzeba, przenosin czynić. A niewiasty nasze wysoko tam, mają i rzadko lezą do góry. Zapytywać co czynimy. Czy też może, nic nie czynimy? Jeno w chlewie nam słomę w oborze u świń nakazują mieniać. Powała się nic nie odzywał jeno słuchał, i wąsa podkręcał. W końcu zaś, rzekł do króla. Wasza królewska mość. Ja samem nie myślał, że wasza królewska miłość nieraz to ma ochotę. O jakiś tam bzdurstwach, z onymi dwoma u, gwarzyć, lepiej jako z błaznem naszym. A to i jedyna czasem, dla mnie chwila że to. O zgryzotach i kłopotach nie muszę powiadać, ani myśleć co mnie i królestwo nasze niebawem czeka. Z krzyżakami, które nie bacząc na nic, już by do gardła się mi rzuciło. A ojcu świętemu jeno kłam i nieprawdę o nas wnoszą. I tak to jak wszystko widzicie, i tak do wojny z zakonem idzie. Na nic moje starania, na nic poselstwa. Zakon dufny w swoją siłę jest i jakom, słyszał nieraz. Nad łożem śmierci Konrada brata, Ulrykowego kiedy ten od wojny ich odwodził. I pytał czego chcą? To nic tylko ponoś wojny, wojny, wojny, mu rzekli. Nie wiem bom tam nie był. Ale ty Powała, tam był. I słyszeć mogłeś, co więcej. Ano prawda, wasza królewska miłość. Jeszcze kiedy Konrad podczas uczty, przy księdzu Kurowskim zasłabł. Przy stole było, całkiem inaczej. Ale kiedy mistrz Konrad pomarł zaraz Ulryk pokazał, nam gdzie nasze miejsce. I żadnych to uprzejmości tam już nie było. Więc, żeśmy tylko na pogrzeb mistrza czekali i do Krakowa zaraz po objęciu przez Ulryka, godności wielkiego mistrza wrócili. Ot co jest, ten to głodny krwi mistrz jeno nic tylko wiedzieć na około chce? Czy to wasza miłość mu pierwszy drogę zastąpi czy nie? A czemuż tak, wiesz ty to? Wiem i wszyscy wiedzą. Chce on nas, jak najprędzej do wojny wypowiedzenia zmusić. Co by ojcu świętemu pokazać. Że wasza miłość jako król Polski, pod jednym niebem z zakonem chrześcijańskim, mieszkać nie chce. Ot co jest. No wiem o tym cały czas i ja. A jakoż przekonać ojca świętego? Że zakon na każde nasze skargi, do Rzymu niesione. Kłam nam zadaje. A papież im wiarę daje, bo przecie zakon to. I jeszcze imię Najświętszej Marii Panny noszący. Temu ta wojna z nimi taka, jaka z nikim innym, trudna będzie, rzekł Jagiełło. I temuż to i ja czasem aby, myśli choć na chwile od tego odwrócić, muszę o bzdurstwach z owymi obwiesiami, pogwarzyć. Ale teraz idźcie wszystkie bo trza mnie na msze, do katedry iść. Co to biskupi chcą w intencji pokoju odprawiać. A i wy pójdziecie z nami? A no i pewnie. To idźcie przebrać się lepiej aby, Arcybiskup Kurowski i reszta księży na języki nas nie powzięli. Właśnie akurat dzwony na Wawelu bić zaczęły, na mszę świętą. To idziemy wasza królewska mość. To i idźcie z bogiem. I z waszą królewską miłością, niech będzie duch święty. Gadasz jak ksiądz prawdziwy, powiada mnie król. Gdyby ty nie był żeniaty do klasztoru bym cię posłał, choć by i do Tyńca. Bóg zapłać, wasza królewska mość, powiadam królowi. Dobrze mi tu gdzie przy waszej miłości siedzę. A cha, niech jest po staremu, rzekł król. Bo czasu nie ma. Drzwi my zamknęli cicho. A strażnicy przy drzwiach królewskich wyprostowali halabardy. Dla przejścia zrobienia. A Piotr zapytał zaraz mnie. Z czego Jagiełło, wiedział że na msze mu czas? Jakoż siedział wedle nas, a zegara nie było pod jego ślepiami. Przed samym biciem dzwonów, powiadał że na msze mu czas. Dziw to jakiś mi jest. A ja, tam takoż nie wiem z czego on coś wie. Jeno to wiem że czasem, wie on to. Com mu, nie powiadał, tego coś. A on się mnie pyta, jakoż to albo tamto? A z czego on to wie? Że ja, to czy owo, wiem. Albo coś. A nie pokręciło ci się we łbie? Boś tako wszystko okręcił, że jakbyś rzekł mu? Komu? Królu, durniu jeden. Królowi się powiada, kmiocie jeden nie królu. Rzekłem Malarczykowi. Sam, eś kmiot jest i gbur krzyżacki. Takoż samo ja, kmiot jestem jako i ty, wedle majestatu króla naszego. Tu żeś to dobrze rzekł. On chyba wszystko wie. A kto? No król nasz przecie ośle jeden. Jeno z jakiej przyczyny, on coś wie? Jak mu nikt nic, nie powiadał? Nie pojmuję ja tego. Z kątowni z za kąta narożnego. Bo miodu i okowity jako i piwska król nasz, nie pije jako ty. Temu wie wszystko. A tobie, od trunków wszelakich, we łbie się wszystko miesza. Idźmy lepiej do spowiedniku, bo zaraz ci powiem takoż jako król Kunonu rudemu rzekł. Nie ciekaw jam jest. Ani co król, rzekł Kunie leśnej anim nie ciekaw ja, co mi za bzdurstwa chcesz powiadać. Rzekł jeden drugiemu, bo obu nam całkiem się wszystko pomieszało. I sami już nie wiedzieliśmy o co nam szło. A na koniec jeden drugiemu rzekł, ot co. I poszli my oba do katedry wawelskiej zgodnie, gdzie i rycerstwo i mieszczanie a tłumnie dworzanie wawelscy, na mszę się poczęli powoli zbierać. Przede drzwiami katedry, obie swoje niewiasty i współmałżonki szlachetnie urodzone my napotkali, które takoż na nas pod katedrą wawelską oczekiwały. Te zaś jako stateczne i dworne mieszczki krakowskie, zaraz po ujrzeniu swoich mężów. Przede wszystkim, pozamrażały nasze durne miny i gęby wesołe. Takoż że mrozek wieczorny, nie lepiej zagasił fale na Wiśle jako one wzrokiem, swych mężów pomroziły. Poszli już my we czworo zgodnie i nie zbyt wesoło. Katedra wawelska w półmroku, świeciła się różnokolorowymi światełkami odbitymi od smukłych witraży, dymy z kadzielnic, snuły się wysoko pod łukowymi sklepieniami. Kościelny właśnie na ołtarzu głównym zapalił świece i kościół rozedrgał się migającymi refleksami światła. Po prawej stronie ołtarza głównego, widoczna była płyta nagrobna, i świece się paliły, ciągle przy niej. Wielkiej naszej ukochanej, królowej Jadwigi zmarłej jeszcze w lipcu,1399 roku. Ale też i za każdą mszą świętą tłumy dworzan, mieszczan, rycerstwa, księży i biskupów zanosiły modły do tej, świętej już za jej życia cudownej i uwielbianej przez lud polski monarchini. Złotego serca, hojnej darczyńcy na rzecz naszej Akademii Krakowskiej, oraz wszelkiego ubóstwa którego zawsze była, wspomożeniem i nadzieją. Od kiedy to pojawiła się w Polsce, jako jej królowa i na Wawelu od 1384 roku zamieszkała wraz z dzisiejszym królem Władysławem II z którym musiała za swój dom mieć, ten właśnie zamek i ten kościół na zawsze. I miała go, jak swój dom rodzinny, jakby tu urodzona była a nie w węgierskiej Budzie. Nagle rozległy się fanfary, wszedł sam król Władysław, bez swojej obecnej żony Anny Cylejskiej a wnuczki króla polskiego Kazimierza Wielkiego, która była w stanie błogosławionym, a Jagiełło jako król, swoimi ścieżkami lubił czasami chadzać. Jako i my nie raz. I ponadto nie zbyt lubił z królową Anną się pokazywać, bowiem pomimo świetnego rodu i pochodzenia, nie zbyt świetnym wyglądem oblicza, żona królewska była obdarzona. Królowa siedziała w izbie nad kościołem i z okienka nad prezbiterium słyszała wszystko. Mogła się modlić nie będąc, sama przez lud widoczna. Dzwonki kościelne, dały sygnał że msza święta się poczyna. Organy zagrały na wejście. Chór zaintonował chorał gregoriański. Te Deum Laudetur. Wszyscy powstali, z miejsc a Malarczyk że wzrostu był większego niźli większość pospólstwa zgromadzonego w kościele. I obaj z pisarczykiem i ich żonami stali my akuratnie pod gzymsem, nad którym figura świętego Piotra stała, patrona nie zbyt świętego Malarczyka. Ten zaś powstając z ławy skromnie, przywalił łbem w ów, gzyms aż huknęło. A owa rzeźba, świętego Piotra, omal na łeb mu jeszcze nie spadła. Już chciał głośno zawrzasnąć, aby to… Bo gwiazdy swoim zwyczajem pojawiły się w całej swej krasie, przed ślepiami owego. Ale w, pierwej otrzeźwiawszy i przypomniawszy sobie gdzie jest, oraz chłodnym wzrokiem, swojej niewiasty był zgaszony prędzej i lepiej, niż pożar na rynku. Powstrzymał się od biadoleń i przekleństw. Jeno łeb kudłaty rozcierał, a jego kumoter pisarczyk czyli ja sam zatrząsł się cały, a gębę swoją w rękach obu schowałem. Pewnikiem z płaczu nad losem kumotra swego, nie inaczej musiało być. Chociaż sam nie byłem pewny z czego, mnie trzęsawica nagła powzięła. Organy katedralne huknęły basem i wszystkie, ziemskie odgłosy zagłuszyły tak skutecznie, że można było dać upust przekleństwom i innym nieprzystającym temu miejscu odgłosom. Gdyby ktoś miał odwagę na takie coś, w tym miejscu świętym. Jednak i ów Pieter nie święty przytłoczony, świetnością katedry, zapomniał z tego wszystkiego swojemu rzec patronowi, co myśli o tym że tak go to pokarał za nic i przypomniał mu kto, znaczniejszy w tym świętym kościele, na pierwszym miejscu, nawet przed królem. Który teraz stał w milczeniu, pochyliwszy się nad płytą nagrobna swej pierwszej umiłowanej żony, pogrążył się w modlitwie głębokiej. Po mszy dość uroczystej bo przecie z okazji świętej Barbary patronki górników, odprawianej. Obwiesie oba przez swe małżonki zostali, jako zwykle aresztowani. I pod eskortą do własnych domowych, pieleszy dostarczeni. Na ulicę Floriańską, pod numer 6 i 8 gdzie, obok siebie zamieszkiwali Na czas dłużej nie określony, regulaminem aresztu domowego. Z tą tylko nadzieją, że może to ksiądz Trąba albo Kurowski czy może sam król, z egipskiej niewoli nas oswobodzi. Rankiem kumotrowie wyglądali przez okna każdy swojego cichaczem, z nadzieją jak na swoje zmartwychwstanie. Czy nie pojawi się ich zbawiciel jakiś z zamku. A tu już i południe, na wieży kościoła mariackiego trębacz począł wygrywać i nic. Żadnego z, ratowania od robót domowych. Zaprzęgli nas żoniska jak konie własne, a to okien umycia, czy to zmycia podłogi we własnej chałupie. Myślałem ja jako jeden z drugim inny mąż. Przecie na zamku krzyżackim, więźnie i galernicy lepszy żywot mają. Niźli ja tu na chałupie swojej, jakobym to w jasyr został powzięty, jęczał Malarczyk a drugi pisarczykiem będąc przemyśliwałem jak do komory żoninej się podkraść, gdzie to bezczynnie stały a smakowicie bulgotać nie przestały jako którą lekko choć trącić. A to beczułki z miodem, jedna z okowitą i trzy antałki z piwkiem krakowskim. Jeno klucze do onej krainy wiecznej szczęśliwości, były jakby pod władzą klucznika na zamku malborskim. Nagle mnie z zadumy wydarł głos niewieści. Czego to trutniu jeden w oknie wyglądasz? Jakobyś to światełka w tunelu świętej Barbary wypatrywał na kopalni solnej, we Wieliczce? Bez wody, osadzony jeno o soli której ci tam i nie brak. A jako, podejrzewam kluczy moich do komory byś pożądał pilnie, co? Powiadaj mnie i to bystro? Ja? Przecie niczego nie przepatruję jeno patrzę jako śnieg pięknie pada. Co mnie tu śniegami, będziesz tumanił. Kiedy ledwo co z nieba płatek jakiś, na godzinę leci. Może jeden a może i dwa co mnie to za różnica niewiasto. Powiadam jak do krzyżaka jakiego odważnie. A polepę dobrze, to ty mnie pomył? Nieraz zaś lepiej świniaki mają w chlewie niźli ty, co pomyjesz. Bo to przecie święta za pasem, a ty nic jeno dzieciakami naszymi się wysługujesz i do roboty twojej w domu ich najlepiej byś to używał. Z was dwóch ani król nasz pożytku żadnego nie ma. Ani niewiasty wasze. Włóczęgi Malborskie i Tucholskie za razem. No, no zważaj sobie żono moja, z kim to tak śmiele sobie pogadujesz. Jako byś do ciury klasztornego jakiegoś pogadywała, a nie do pisarza królewskiego. Powiadam do owej jak bym do samego komtura Szwelborna powiadał. To owa taki sztych mnie prosto w ślepia wsadziła. Takiż z ciebie pożytek na zamku jako i w domu naszym, co to cię nigdy w domu nie ma. A po świecie się włóczysz jako jakiś dziad proszalny. A kto mnie pchał, do kancelarii Kurowskiego? Duch święty czy ty moja żono krzyżacka? A po wtóre powiadam owej. Gdybym to ja był dziad proszalny? Pewnikiem lepiej bym to miał. Niźli tu w Krakowie. Gdzie to król, cięgiem do kupca Firleja po sukno iść mnie każe, i mistrzem katowskim zakichanym straszy. Albo w chałupie własnej żonka, z miotłą na straży stoi. Jak straż Marcinowa przed komnatami króla. Z jednej strony i drugiej nic, jeno zważaj co gadasz. Bo jako nie? To do mistrza na stary rynek, się zgłoś w kolejkę. A czasem jako, byś co grubszego przeskrobał, to i bez kolejki mistrz cię chętnie zaraz przyjmie i to bez kolejki jak do rzeźnika, a dla uciechy krakowskiej gawiedzi. To moja niewiasta zaraz do kontrnatarcia, na moją twierdzę wolności, przyjęła. Takich mnie bajek nie powiadaj trutniu miodowo piwny, bo mnie król jednego dnia na zamku zaczepił. A po co tyś niewiasto? Samotrzeć lazła na Wawel? Po com lazła? Po tom lazła, co mnie było potrzebne. W każdym bądź razie, nie lazłam na zamek, jako ty piwska się nażłopać. Jeno do królowej Anny lazłam. A nie jako ty, jakieś banialuki królowi i księżom Mikołajom prawić. A po co ty do królowej Anny, mi łazisz? Nie twoja rzecz. Spotkałam tam przypadkiem na korytarzu króla, naszego. I tak mi powiada, jak mnie zobaczył. Jakoż ty niewiasto z tym swoim a i moim, pisarczykiem przetrzymujesz? Jako to przecie on, nim co z powagą by rzekł. Nieraz i pięć roków trza, było by czekać. A ty co? Nic, ja na to. Jeno. Powiadam królowi, przywykłam do owego trutnia tucholskiego, siedzę z onym niby szpiegiem, trzy dziesiątki roków. A król jegomość na to powiada. Królowie święci, to święta chyba niewiasta jesteś. Ale to na szpiegostwie, oba dobrze się mi sprawili. Na to powiadam szybko. A widzisz, moja niewiasto? Akuratnie, takoż ty święta jesteś jako i wszyscy święci krzyżaccy. Zawrzyj gębę trutniu i nasłuchuj co ci po dobroci prawię. To ja znowu, królowi Jagielle powiadam. To i tyle, czasu wystarczyło co by przywyknąć. A dobrzeć to on, aby cię traktuje? Narzekać jaśnie panie, nie mogę. Mówię królowi. A i miotłę jako by co, na podorędziu zawsze, mam gotową. To się Jagiełło wziął i obśmiał. I też mi powiada. Królowa Anna, takoż samo miotłą mnie straszy. To zaś mnie z kolei się śmiać chciało, że król nasz, a baby swojej się boi. Alem nic mu nie powiadała, bo jeszcze by się zraził mnie. To ja mu na to. Idę właśnie do królowej Anny ptaszysków, na struganych jej pokazać. Jako i naszej świętej pamięci umiłowanej królowej Jadwidze nosiłam. Zaraz, zaraz powiada król. Pierwej mnie pokaż, coś nowego nawymyślała. Siądziemy sobie tu, na krużganku przy świetle, niech i ja obejrzę owe. Zaś możesz sobie do Anny iść. To usiedli my i gadamy z królem. A ten po staremu, cudować mi nad nimi poczyna. Jaki ten piękny a tamten jeszcze piękniejszy, a mnie przypomniało się, że królowa na mnie czeka. To mu powiadam. Wasza królewska mość, królowa na mnie czeka. Nie uchodzi mi zapóźnić, się. To Jagiełło powiada to chodź pójdziemy razem, do księdza Kurowskiego później zajdę, nie pali się.To i poszli my na komnaty do królowej. To i w drodze aby za gminną niemotę nie uchodzić. Pytam się króla tak. A jakoż wasza królewska mość, z onymi dwoma wytrzymuje? Ja? Ano takoż samo przywykłem do tego, jako i wy. A jeszcze, jakby co? Kupca Firleja, mam w rękawie, i mistrza na rynku. Zaraz im miny rzedną obu i jako baranki niebiescy, posłuch mi dają. To ja mu na to, powiadam. Wasza miłość królewska, by ich po prawdzie, na rynku pościnał? A król popatrzał na mnie wesoło. I powiada. Gdzie tam ścinał by zaraz. Jeno jako królowi waszemu, też mi czasami wesołości potrzeba. Bo co to, ja za żywot mam? Jedna żona umiłowana, Jadwiga pomarła i córka, druga jako tamta takoż samo. A królowa Anna, gada ze mną nieraz mało. A w około nic, tylko albo krzyżaki wojną straszą, albo inne gamonie królewskie. Choćby jak ten Zygmuntek Luksemburski. To ja królowi powiadam, nie turbuj się wasza królewska mość. Nadzieję w panu Bogu musimy wszyscy mieć. To król rzekł jeno, ano. I poszedł do komnat swoich. Wcale do królowej nie polazł ze mną, sama poszłam jako zmówiona z królową byłam. Zaś gadały my do obiadu prawie. To ci powiadam trutniu szanuj ty króla naszego, Jagiełłę bo to dobry i mądry człek, jest bardzo. Król nasz chyba i lepszy niźli niejeden piast. A przecie Litwin to nie polak a przecie umiłował on ojczyznę naszą jako, że i za przykład na akademii krakowskiej bakałarze mogli by go wskazywać. A kto jemu honoru ujmuje? Ja? Co ty się, żeś to niewiasto szaleju, się obżarła. Nagle ową pogwarkę małżeńską o podłożu patriotycznym, i monarszym, jednocześnie przerwał stukot kopyt na bruku ulicznym, od kościoła Mariackiego. Przed pisarczyk, ową chałupą, zatrzymał się koń jakiś. A to giermek królewski i rycerz Jagiełły Janota, z Maryśką co ją wykradł z za pieca z chałupy naszej, lezie do nas. Powiedziałem pisarczykowej. Ten zaś zlazł z konia, Maryśkę swoją z kulbaki zdjął jako by jajkiem owa była. Postawił dziewkę na ziemi i rękawicą, zapukał w odrzwia dość delikatnie jak na dworzanina królewskiego przystało. Drzwi dębowe rozwarł gębę z wąsami razem, w dziurę od drzwi wsadził i powiada. Niech będzie Christi pochwalony. Na wieki, wieków. Proszę, proszę, zachodź Janota. Radym ci ja, jako zawsze. Rzekłem zadowolony z widoku rycerza. A jeszcze lepiej z Maryśki naszej, co przy królowej teraz w orszaku chodziła dumna jak paw. Choć nie wiedziałem jeszcze co za wiadomość, ten ma w zanadrzu. Na to pisarczyk, owa rzekła z nagła. A to i nie dziwota, z widoku Janoty, dla ciebie. Nagle zawrzasnęła Maryyyśka, i do całowania obie poszły. Niech będzie pochwalony, wam szacowna, pani pisarz, owo i wam wasza miłość. Co mnie tu miłościami zwiesz? Chyba co złego, żeś mi to przywlekł ze dworu, co? Nie, złego nic, a czemu to? Maryśkę przywiózł bo mi za panią wyła. Rzekł Janota. No i… No i co? Powiadam złym przeczuciem chyba trafiony. Przysłał mnie, jeno ksiądz Mikołaj Trąba, boć przecie listy na dwory królewskie, trza dalej pisać i wysyłać pilnie. Na to że plan już posiadałem powzięty, i raczej niźli nagły z wykorzystania wizyty Janoty. Powiadam zaś. Co mnie to, miłością nazywasz? Jako my, ze cztery beczki miodu razem wypili. I jeszcze żeś mnie z komory na wawel Maryśkę wywlekł. Takoż i pana Piotra kazał mi ksiądz Mikołaj pilnie ściągać. Dodał Janota nie zważając, na wszelki wypadek na ilość, wypitych z gospodarzem czyli gębą moją beczek miodu. Bo pani pisarczyk, owa, pilnie słuchała co prawi jej ślubny mąż. A Maryśka odstawiona od gęby pisarczyk, owej jeszcze pilniej uszu nadstawiała. Co jej ślubny powiada. Siadaj se Janoto wedle stołu albo i na podłodze, jako wolisz, a nie stój wedle mnie, jako kat nasz krakowski nad dobrą duszą. Przecie chwile spocząć możesz? Na podłogach czy polepach, siadał nie będę bom nie pies gończy. Ano przecie że mogę zasiąść z tobą w zgodzie, i coś niecoś nadpić z piwniczki waszej. Rzekł rycerz. Słyszałaś niewiasto? Co rzekł rycerz Janota? Głucha, m nie jest, odparła żona pisarczyk, owa, jako ty trutniu. Jako co masz w chałupie uczynić. To zaraz powiadasz, co mówicie żono? Rzekła do Janoty. A ty jako Maryśce powiadasz? Jako co chce owa? Na co, ten odparł. Jeśli zaś o pierwsze idzie, to powiadam Maryśce mojej zaraz już pędzę skarbie mój. Tfu, ja na to, stary kiep. Nie było ci lepiej na luzie łazić ośle stary? A tam, na to Janota mamrota powiada. A na drugie pytanie waszmość pani powiadam tak. Wiem i ja to i ksiądz jeden z drugim wiedzą. Nieraz gadał ja do skryby owego i nic. Na to jam chcąc, wywody żonine i owego trutnia zatrzeć, rzekłem szybko. A ksiądz Trąba zaraz ci, nie będzie trąbił wszem i wobec że mu to jednego rycerzyka, brakuje na dworze. Mogę spocząć wasza miłość. Nie miłościwiej mnie tu, powiadam ci i zasiadaj prędzej. Na dupie swojej. Pogwarzymy co nieco, przy miedzie zagrzanym na piecu. Przez małżonkę moją miłą. Lubo przez Maryśkę twoją, skradzioną mi z chałupy, bo i ona wie co gdzie siedzi w tej chałupie skryte. Dałabym ci ja miodu trutniu, żeby nie rycerz Janota. Tak jako niedźwiadku w barci, bartnik onego przyłapie i miotłą po łbie mu miody ze łba kudłatego wybije. Ale po chwili, stał na stole dębowym trójniak krakowski, Kasztelańskim zwany. Przez Maryśkę zadany. Proszę wasza miłość, powiada mnie Maryśka, i owemu, proszę mężu mój umiłowany. Tfu, na to Maryśce w ślepia, m zaraz wygarnął. Całkiem mi zlitwiałaś na dworze, chyba za powrotem do chałupy na Floriańską nakaz ci dam. Alem machnął łapą, i na to i powiadam do Janoty. Szanuj mi ty ją, bo jako nie, łeb ci zetnę z wąsami durnymi przy dupie samej. Tamten nic, tylko wąsem ruszył i mlasnął jak kocur po litewsku jęzoremi gębę całą, w kubas z miodem wsadził. Zapach korzeni całą izbę wypełnił. Jakby kto latem na łące, w kwieciu się tarzał. Taki zapach szedł od korzeni i miodu.
Oba my przepili po kielichu, czy tam po kubasie, a za chwilę, znowu kołatanie, do drzwi przerwało czynność najsmakowitszą dla każdego męża. A to Pieter uwolniwszy się takoż samo. Z pod opieki swojej małżonki. Pędem najszybszym jaki mógł z siebie wydać, przybiegł kłusem zobaczywszy że to pod chałupą kumotra jego znajomy, dworski rumak stoi, i parą z nozdrzy prycha jak kocioł z wodą gorącą. Co jest? Janota gadaj prędko? A co ma być? Powiadam tu waszemu kumotrowi, że to ksiądz Trąba za wami po Wawelu trąbi. Zaś i Maryśkę moją do pani przywiozłem na parę dni, bo za nią okrutnie wyła. A, ha. Powiada kmiotek malarski. Zaś Janota wpadłszy w rozpęd powiada. Wiedząc że to poszliście wczoraj po mszy, ze swymi niewiastami do chałupy. Kazał mnie was choć na postronkach, wlec do zamku na powrót. Bo to przecie listy owe chce, kończyć pisać. I umyślnych po innych dworach puszczać. Ano, m myślał że co gorszego. Rzekł Piotr. Że to król cię przysłał zapytać czy, u kupca Firleja byliśmy? A po co, wy cięgiem do tego kupca Firleja, chadzać macie? Tak sobie na przeszpiegi. Powiadam jednemu a drugiemu zaraz tak samo. Siądź se i ty jełopie malarski. I żłopnij sobie garniec zacnego, grzańca krakowskiego. Coś to zdurniał opoju bakalarski, całkiem? Przecie wiesz że to nie specjalnie, pijący jam jest, jako i król nasz nie zażywający trunków w ogóle. Przykład wam obu z nas brać. A nie z mordami wesołymi po adwencie łazić, jako innowiercy jakie. Nie chcesz? To nie. Ciebie Janota nie trza, przymuszać czy nie? Ano juści. Odparł rycerz z wesołymi już oczkami. Ale, to lepiej i jedźmy. Rzekł nagle Janota. Bo jeśli Trąbie przyjdzie trąbić wokoło, żeśmy na rozkaz jego nie przyleźli zaraz. Marnie może być. A tam, gadasz to. On jeno głośno trąbić lubi, a jako gołąbek dobry charakter ma. I nic nie będzie gadał wrogo ku nam, jeno cieszył się będzie jako trąba weselna. I jakoby podarek, na święta dostał. To idźmy. Idziemy ale, to strzemiennego nam koniecznie, trza wypić. Na to, nagle niewiasta pisarczyk, owa broń ostrą z kąta pochwyciła, którą to miotła do polepy zmiatania była. I powiada do mnie jak krzyżak do dziada jakiegoś. Dam ja ci takowego strzemiennego, że z ciżem wyskoczysz. A na zamku, przy pulpicie prędzej zasiądziesz niźli, to obmyślasz sobie. Znam ja cię trutniu pszczeli, jeszcze po karczmach w rynku, się włóczyć byś to zamiarował! Mam to ja pójść, z tobą na Wawel? Takoż cię dostawię tam, lepiej niźli straże grodowe. Idziemy, idziemy zaś tylko w spokoju. Rzekłem pisarczyk, owej. Idziemy, idziemy jeno szedłbyś ty w przeciwną do zamku stronę. Przedrzeźniała męża swojego pisarczyk, owa. Ano, to ale już. Patrzaj ci ją, jaka to, orędowniczka, trąbkowa się naszła. Rzekłem na obronę swoją. Jakoż cię ja przez twoją trąbę miotłą przejadę, odechce ci się mnie, orędowniczką trąbo, wą nazywać. Koniec, końców wzięli się my i z chałupy poszli. Janota konno, bez Maryski bo ta w niewolę do pisarczyk, owej pomimo swoich ślubów kościelnych poszła jak w jasyr tatarski. Zaś my obwiesie pieszo, bo to przecie koników nie mogli zabrać jako nas z kościoła wawelskiego niewiasty zabrały, bo je my przecie na zamku w stajniach zostawili. Kiedy oba my zjawili się w scriptorium. Ksiądz Trąba zawołał. Wszelki duch, Pana boga chwali. Bierzcie się i siadajcie. Myślałem wasza miłość, rzekłem, do księdza podkanclerzego. Że co myślałeś? Zapytał ciekawie ksiądz Trąba. Że oto zawezwał nas ksiądz, aby do nauki na Trąbie nas przysposobić. Nie czas po temu teraz, rzekł śmiejąc się krzywo na trąbę ksiądz. Dyktować będę ci pisma trąbo, a ty z Marcinem piszcie je, szybko i bez błędów w ortografii. A imć Piotr niechaj, je ładnie przyozdobi. Listy w kancelarii, pisaliśmy dość szybko, jeno o wodzie, nie zaś na miodzie. Takoż przecie zaraz, wszystkie poszły tak jako król nakazał. I czekano na dworze naszym z wielką niecierpliwością, jaki efekt owe listy przyniosą. Bo to i Krzyżacy jak i nasz król Jagiełło, pilnie szukali sojuszników którzy opowiedzą się za jedną lubo drugą stroną tego konfliktu. Tymczasem święta, Bożego Narodzenia przebiegły już, w cieniu zbliżającej się coraz szybciej wojny. Jeno zaraz, po pasterce, król przywołał nas obu z Pietrem nieświętym i pyta? Chcecie wy być pasowani, oba? Jakom wam to, obiecał niedawno? Pas się wam rycerski, przecie należy. Ano juści, że chcemy. Wasza królewska mość chcemy to pasowane oba być, jakoż że nie. Pasowanym rycerzem być toż to, jako by na nowo się porodził każdy. No to w drugie święto po mszy, opasam was obu. I takoż po mszy w drugie święto poczynił. Jak nam przecie obiecał. Każdy z nas dostał, od króla pas nowy, z królewskimi znakami że do chorągwi jego, łeb mój i Piotrowy należny jest jako rycerze prawi. Na niewiasty nasze obaj my Piotrem teraz patrzali z góry nieco, bo przecie pasowany rycerz, to rycerz. A nie jakiś tam skryba czy Malarczyk królewski. Chociaż na niewiastach nasze pasowanie nie zbytnio wielkie, wrażenie wywarło. Bo nie wiadomo było jeszcze, czy to z zawartością kiesy mężów obu, będzie miało jakiś związek. Nowy rok 1409,zaczął się jako zwykle śnieżycami, zawiejami takimi że świata z Krakowa nie było widać. Król Władysław już z całych sił, przygotowywał swoje wielkie królestwo, do śmiertelnego starcia z Ulrykiem von Jungingenem. Nakazał zajmować się mocno, kuciem mieczy w kuźniach i wszelakiej broni, której ciągle było mało. W końcu król nasz, jako lubujący podróże, a zniecierpliwiony mierną zimową bezczynnością, pojechał na wielkie polowanie zaraz po nowym roku. Na trzy miesiące aż do Białowieży. Nie zaglądał wcale do Krakowa, jeździł po puszczy, z jednej ostoi jeleni, na drugą gdzie, dziki wielkimi stadami siedziały. I polował, w swoich leśnych głuszach, jakby zapomnieć chciał o żonie Annie, pozostawionej na Wawelu. I o wszystkim co było związane z grodem, nad Wisłą. Z nim pojechała setka rycerzy, myśliwych, tropicieli. Naganiaczy zagoniono do pomocy, ze siół i wiosek puszczańskich. Przy ogniskach i szałasach siedzieli tam, sam król jak i dwór jego, oraz zaprawionych w trudach wojennych rycerzy. Siedzieli w lasach na wzór tych o których konflikt z zakonem wybuchł. Obóz królewski wyglądał jak by Żmudzini i Litwini, na wojnę się już szykowali. I gotowali się do wojny, nie zaś sam Jagiełło. Dziesiątki ognisk, szałasów, bud kleconych na polowania, było tyle że obóz królewski wyglądał jak duża wieś leśnych ludzi. Król w święta nas swoich obwiesiów, pasował jako i obiecał, na stan rycerski zgodnie ze szlacheckim stanem, jakom już się raz pochwalił. Stanem który posiadali obaj jego utrapieńcy. Jako nieraz nam powiadał. Niestety znowu, na swoje nieszczęście, kazał nam obu pakować się i za nim na polowanie ciągnąć. A jako pasowanym rycerzom ani mnie pisarczykowi, ani Piotrowi Malarczykowi, nie zbyt uchodziło marudzić i fortelów zażywać co by w bór nie pójść. Teraz obaj my siedzieli przy dużym ognisku, jak zmartwione sowy w znacznej kompani, siedziała z nami cała drużyna Zbyszka z Jasła, co z nimi tyle już przygód przeszła, siedział i ksiądz kapelan Jagiełło, wy Antoni z Nowej Soli. Prym zaś wiódł w puszczy białowieskiej, nasz kuchmistrz królewski Mikołaj Koza, co kręcił się wedle pieczeni, i coś podśpiewywał wesoło sobie pod nosem. Był i giermek króla Maćku pyzaty i rycerz Janota, lubujący się w miodach z pisarczyk, owej piwnicy, i w Maryśce naszej co ją wyłudził z mojej chałupy. A teraz musiał zwrócić naszą dziewkę, na pielesze domowe. Siedzieli my jednak przy piwie zamkowym i dobrze zagrzanym, którego antałek stał z boku, nie zaś zbyt daleko od ogniska raz po to, co by nie zamarzł na kamień a po drugie co by bliżej, doń naszym rycerzom i biesiadnikom królewskim było. Takoż z tej przyczyny gdzie, siedzieli wszyscy na skórach grubych, zapiekali sobie. Każdy jakiś kawałek czegoś. Co przy przyjrzeniu się dokładniejszym wygląd miało na tęgiego dzika, na podniesieniu z metalowego pręta, i kręciło się powoli na ogniu. Ogniem i iskrami strzelając, coraz bardziej łakomy zapach się z owego, pieczystego rozchodził. Zaraz też, Piotr żrący głośno suchy chleb, co od koni naszych podkradł, zgłosił się do Mikołaja Kozy i powiada. Zadaj mistrzu patelni nieco owej pieczeni, mnie z samego początku. Bowiem głodzie, n jestem ja i trzewia moje przepastne. Jakoby puste były od postu, wielkanocnego w roku ubiegłym. A ten powziął noża jakiego zbóje na gościńcach używają, do postrachu podróżnych. Zmacał pieczyste nożem swoim, zaś zaraz potem brzucho zapadłe Malarczyka i powiada. Jeszcze, nie doszło i czekać musimy. To pewnikiem żarł byś nawet pierwej i przed królem? Król ma na wieczerze kozę swoją, i nie wiadomo czy na dzicz ma apetyt. Król apetyt zawszeć posiada dobry, a jeszcze lepszy na różnorakich aniołów niesfornych. Zawrzyj gębę, kozo jedna, bo zamiast dzik owej pieczeni kozę założę na ruszt i spożywać ze smakiem będę. A nie dasz? To i do kozy cię zamkniemy to zaraz zmiękniesz. Nie tak szybko jako ci się zdaje trutniu malarsko, kronikarski. Jam nie kronikarski, truteń jest, jeno od wyższych sztuk. A nie od tych co musisz powtarzać jak papuga zamorska za naszymi dobrodziejami Mikołajami. Zważaj sobie ty, na to? Co prawisz, bom to nie raz powiadał że to Malarczyki ni greki, ni łaciny ani żadnego języka ludzkiego, nie znają. Powiadam owemu trutniowi. Nie gadając już o trudnej sztuce kaligrafii ojców benedyktynów z Tyńca a świątobliwych wielce. Te dość wesołe prze, i zgadywanki, pomiędzy kucharzem a Piotrem, i skrybą królewskim a rycerzami przerwał nagle. Paź króla Jaśko, który przyleciał z nowiną niezwykłą. I powiada zadyszany kumotrowie, kumotrowie, do króla naszego, z Budy przyjechał, zgadnijcie sami kto? Pewnikiem sam ojciec święty, lubo szafarz jego, zaśmiałem się wesoło. A gdzie tam szafarz sra, farz odciął się zaraz Jaśko. Zawisza Czarny z Grabowa, sam ci tu swoją osobą jest. Był w Krakowie ale że króla i nas wszystkich tam nie zastał, przyjechał z orszakiem swoim do króla naszego. I gadają oba mocno. Chyba, nasz Zawisza jakie wieści przywiózł albo i co? Rzekł szybko Jaśko. Po primo.
Zawisza nie zowie się Zawisza z Grabowa. Jeno przecie, z Garbowa herbu Sulima trutniu. Rzekłem owemu jako człek przecie wyuczony z gramatyki. A po duo modo. To nie trza ci było w, pierwej? Podsłuchać z czym przyjechał i zaś dopiero nam to powiadać? Widział ty w ogóle jego samego? Kogo? Zapytał Jaśko. No jak że to, kogo? Przecie że, nie ducha świętego. Zawiszę Czarnego kpie jeden? Sam, eś jest kiep kronikarski i osioł biblijny. Co Maryję pannę do Betlejem, wlekł na grzbiecie swoim. Na to Jaśko powiada. Nie, nie widział ja, jenom słyszał. Chciałbym ja być trutniu, owym osłem bo by mnie tajemnica naszego zbawienia na grzbiecie siedziała, a z niego do łba mojego przeszła a nie, we łbach teologów uczonych. Czy księgach zakonnych, zakurzonych jako i w naszej bibliotece na wawelu. A teraz wiemy jeno, że Zawisza jest tu. No i co z tego? Nam to za wieść nowa? Jako dalej i tak, nic nie wiemy? Zapytał Janota. Sam idź sobie do namiotu i podsłuchuj, jakiś taki z mądrą głową. Zakuty łeb. A jak by i co? To i król sam nam, rzeknie co i jak. Albo i sam Zawisza, za rycerstwem naszym, zatęskniwszy się pewnikiem? Przez rok albo i więcej, przecie w Krakowie nie bywający. Albo i lepiej. Odciął się Janocie, szybko Jaśko. Nagłe spory, wyjaśniły się szybciej niż, rycerze mieli nadzieje na to. Bo z namiotu króla Jagiełły wyszedł on sam. Ale nie był to przecie chyba, Zawisza? W otoczeniu Powały z Taczewa, Zyndrama z Maszkowic, Jakuba Skarbka z Góry, Marcina z Wrocimowic, Jana Żiżki z Trocnowa, notariusza Zbigniewa Oleśnickiego, księcia Janusza I Mazowieckiego i Zbigniewa z Brzezia. Szli oni wszyscy ku kucharzącym, wspólnie z kuchmistrzem Mikołajem rycerzom i gwarzyli wesoło. Jeden z rycerzy był wysoki jak Zawisza, ale to nie on, przecie. A kto zaś idzie z królem ku nam? Patrzaj trutniu żadnego, Zawiszy wśród rycerzy nie ma. Na to Piotr, i reszta napadli zaraz na Jaśka i gadają. No i gdzie ten twój Zawisza? Pewnikiem śniło ci się kmiotku, jakoś piwska się nażłopał? No samem, przecie słyszał jako król powiadał Zawisza. Bronił się zaciekle, jak borsuk Jaśko. Sami się króla zapytamy, coś ty nam tu namącił? Jagiełło zaś z rycerzami podszedł do ogniska. Na co my wszyscy powstali zaraz. Król z uśmiechem, powiada siadajcie, i pytał najpierw rycerzy, zaś kucharza. Widzę ja, że zima wam nie straszna? Nie straszna. Miłościwy panie odpowiedzieli my zgodnie. No jakoż tam Kozo moja? Będziemy dziś pożywać na wieczerzę kozę czy dzika? Co go pewnikiem dla siebie pichcisz? Zaraz wasza królewska mość podaję. Bo oto widać i doszedł już do pieczystego. Zapraszamy waszą, królewską mość, księcia Janusza i księcia Ścibora, oraz was szlachetni panowie, do nas do rycerstwa. Siądźcie wasza królewska mość wraz z wielmożnymi panami wedle rycerzy. Król z książętami siedli na pieńkach skórą wilczą pokrytych. Ot proszę, pieczeń dzicza wasza królewska mość i wasze książęce, mość książę Januszu i Ściborze. Podał królowi kawał polędwicy dziczej, zaś drugi i trzeci według godności książętom. Zaś po kolei każdy już sam odcinał sobie, po królu z wielkiej pieczeni. No gadaj królowi Jaśko, jako z tym Zawiszą było? Rzekłem do Jaśka. Ale ten coś się zatkał pieczenią i siedział cicho. Wasza królewska mość powiadał nam Jaśko, paź twój Panie. Że to Zawisza z Budy przyjechał do ciebie królu? Zawisza? Jaki Zawisza? Przecie Zawisza Sulimczyk w Budzie siedzi, i ma na przyszły rok dopiero przyjechać. Powiedział Jagiełło nieco zdziwiony. Książę Janusz i książę Ścibor, Mazowieccy do nas razem przyjechali wieczorem z pocztami swoimi i tu jest z nami jeden i drugi. A o Zawiszy właśnie w namiocie gwarzyli my, jako się u króla Węgierskiego sprawi i zaś przyjedzie wesprzeć nas, z wojnie z krzyżakami. Jaśko! Rzekł król do pazia. Podsłuchujesz pod namiotem? Jak nasze szpiegi królewskie? Na drugi raz mi nie podsłuchuj pod ścianami, bo uszy ci utnę. I takoż to się potem, plotki na dworze roznoszą. Ale tu mi daj przysięgę zaraz, że powtarzał nie będziesz, coś to ode mnie podsłuchał. Do kupca Firleja, go wysłać wasza królewska mość. To się oduczy bzdurstw, opowiadać. Rzekłem z nadzieją że i owemu nakaz taki da, król. A na co mu do kupca Firleja iść? Jako on w Krakowie a my tu w puszczy. No i nikt w naszym dworze większych bzdurstw nie powiada. Jako ty sam. Odrzekł na to król. Pewno tęsknica was bierze wszystkich, za Zawiszą? Bo zaraz i odwagi by wam przybyło jak by tu był, co? Powiadajcie jako, z wami jest? Zapytał król. Nam wasza miłość odwagi na krzyżaków nie brak. Jeno i Zawiszą raźniej, w polu przeciw wrogom królestwa stać. Ano prawda. Rzekł król ale na czas wojny z zakonem wróci na pewno. A imć pisarczyk z Malarczykiem, zaraz za Zawiszą miast, księdza Kurowskiego czy Trąby schronienia by szukali? Bo Zawisza pewniejsza tarcza. Powiedział król z uśmiechem. W świecie całym nie ma takiego drugiego jako Zawisza Czarny jest wasza królewska mość. Rzekł Powała z Taczewa. Samotrzeć by zakon krzyżacki on starł, bez naszej pomocy. To jedziemy do Krakowa, rzekł król. Co tu będziemy, po mrozach na dworze przy ogniskach siedzieć. A śmiech zaraz zagłuszył, całą sprawę z Zawiszą. Rycerze z królem swym w zgodnej gromadzie pożywali wieczerzę. Wtem i wielki łowczy, podszedł do ogniska jak cień zjawił się nagle. Wasza królewska mość? Owe żubry, i dziki, a sarny do wędzarni, chciałbym wieźć, do Hajnówki. Jeno chciałem pytać waszej miłości. Na ile dni jeszcze mam trzymać chłopstwo, do nagonki? A nastarczy nam, na wojnę z krzyżakami? Na trzy miesiące mamy wędzonego mięsiwa dla rycerzy naszych. I dla Litwy jak przyjdzie nas wspomagać starczy. Jeszcze zostanie co by, jeńcom gęby napchać. Rzekł łowczy. To puszczaj ich po jutrze, do chałup. I każdemu po dziesięć groszy do kieszeni daj uczciwie. Niech ci skarbnik, sumę na to wypłaci. A sakwę idź dziś powziąć bo jutro prze pomnisz. My jeszcze z rana raz ruszymy z nagonką. Jak wasza królewska mość nakaże. Jeno wasza królewska mość? Rzekł łowczy. Przecie za osiem groszy, barana albo owce można kupić sobie. Na to król. Ze swego dajesz? Ja ludowi swemu skąpił nie będę, wymagając od niego służby. Im też król służyć powinien. Mogę zaś iść? Bo mi śpieszno. Idź z bogiem o sakwie pieniędzy, dla chłopów nie zapomnij czasem. Wedle rozkazu wasza królewska mość. Zostańcie z bogiem wasza królewska mość i książę Januszu, Ściborze, szlachetni rycerze rzekł łowczy i poszedł. A król rzekł do księcia Janusza i szwagra swojego. Skąpią wszyscy jak by to ze swego dawali. A chłopa jeno batem przez plecy, albo przez łeb. A nic dobrego w zamian. Nie tak u mnie w królestwie będzie, żeby za posługę królowi daną nic chłop, albo kto inny co zasłuży, nic nie otrzymał. Jam nie krzyżak, jeno król Polski, rzekł to głośno i nie wiadomo czego czerwony się na gębie swojej zrobił. A książę Janusz, popatrzał na niego i rzekł. Jakby proroctwo jakieś nagle mu się objawiło. Oj wasza królewska mość, takoż mnie się zdaje. Że mistrz Ulryk von Jungingen, mocno żałować będzie, że to z tobą panie, nie potrafił żyć w zgodzie. Takoż myślisz? A na to wszyscy obecni przy ognisku unieśli pucharki z piwem w górę. I zakrzyknęli. Niech żyje król nasz Władysław II. A wam co? Wesołość na wojnę? Jakobyście na wesele mieli iść nie na wojnę z zakonem. Na to Powała rzekł, nie boimy się my tych psubratów miłościwy panie. I pójdziemy wszystkie jak tu siedzimy za tobą, i na wojnę i gdzie każesz iść nam panie. Jak tak gadasz Powało? To ognie, mi przygasić i warty rozstawić na noc. Spać na razie, do rana nakazuje. Bo trza jeszcze nam rano ruszyć raz jeszcze na zwierza i wracać do Krakowa trzeba. Rzekł Jagiełło. A rycerzom zaraz animusz do wiwatów, przeszedł. Jak król nakazał, słuchać musieli. Zresztą Jagiełło jako stroniący od wszelkich weselszych, napojów nie zbyt chętnie spoglądał na beczki z piwem ani na gęby czerwieńsze od niego. I wszyscy powoli poczęli rozchodzić się do swych ziemianek, namiotów gdzie każdy miał swoje ciepłe miejsce na noc dość mroźną, pod grubymi skórami przygotowane. Powała i Zyndram, odprowadził króla i księcia Janusza i szwagra królewskiego oraz księży do kwater leśnych. Cała reszta rycerzy, przed odejściem Jagiełły powstała z miejsc i pokłoniła się nisko władcy. Wszyscy w końcu na spoczynek poszli tylko warty, wokoło obozu królewskiego krążyły z pochodniami jak duchy puszczańskie. Malarczyk sam przy ognisku się pozostał suchy chleb pożerał, przegryzając go swoim zwyczajem. I ogryzał kość z resztek pieczeni porzuconej przez kumotra pisarczyka. Rysował węgielkiem na karcie polowanie królewskie. W końcu i jego sen zmorzył i przysnął przy ognisku. Po chwili jednak, zbudził się przerażony iż czasem to nie daj bóg. Przy dogasającym ognisku przymarznie do ziemi. Ale ogień straże trzymały całą noc. Więc pomyślał, strachu nie ma. Zaś gębę rozdziawił i tak ziewać począł jak borsuk przed snem zimowym. Aż owa nocna pomroka i nieprzytomność ogarnęła go jak, czarna zasłona. W końcu otrzeźwiał i polazł szukać swojego miejsca do spania. Nie mógł trafić do naszej ziemianki, i do wilczego dołu albo jakiegoś wykrotu leśnego, i wleciał zaraz za obozem. Wykopyrtnąwszy się o jakąś gałąź leżącą na ziemi. Jak tam wpadł, walnął się w grzbiet o jakiś wystający tam korzeń stary. Zaraz podniósł alarm na całą puszczę białowieską. Rany boskie, ratunku!!! Rycerze, kumotrowie z, ratujcie mnie. Kumotrowie!!! Bo to przecie czeluści piekielne pochłonęły dusze moją i członki moje!!! A żywcem chcą mnie tu, pożreć na wieczerze diabelską, w nocy. Z, ratowania!!! Darł się z owego dołu aż za powrotem pobudził wszystkich, łącznie z niedźwiedziami co we śnie już zimowym w barłogach siedziały zakryte. To jeszcze nic było w porównaniu z tym, co za chwile się mieć stało. Bo oto straże zaalarmowane wrzaskami Malarczyka. Larum podniosły i zawrzasnęły, jeszcze głośniej od niego samego. Wróg w obozie!!!Larum!!! Krzyżacy na obóz napadli. Do broni!!!Rycerze ratować króla, ratować księcia Janusza, i Ścibora, ratuj się kto może!!!Zamieszanie jakie się z tego zrobiło, było gorsze od wszystkiego co królestwo Polskie, przez wieki zniosło.
Rycerze latali z jednego końca obozu w drugi. W końcu kilku poprzewracało się jeden na drugiego. Zbroi cami dzwoniąc, jak dzwony kościelne na nieszpory. I hałas jeszcze większy się zrobił. Król obudził się. Wyszedł ze swego namiotu, jeno w płaszcz i swoje gacie sypialne okryty. Ale zaraz otoczyła go gromada rycerzy z rady, i murem stanęła wokoło. Król jako jedyny w tym zamieszaniu pozostał niewzruszony zamętem. Głośnym słowem uciszył wrzaski, które za chwile mogły się w panikę przerodzić. Cisza!!!Zakrzyknął swoim lekko metalicznym głosem. A na rozkaz królewski, straże stanęły w miejscu. Rycerze stali dalej wokoło Jagiełły i księcia mazowieckiego Janusza i szwagra króla, murem żywym. Zaś po chwili, nastała cisza. Z mieczami gotowymi do odparcia ataku wroga rycerze stali dalej, jak posągi na wawelu. A tu żadnego ataku nie było. Nastał jako taki spokój, jaki w nocy się należy. Jak król wrzaski i panikę uspokoił. Przyłożył palec do ust swoich. I nakazał kompletne milczenie wszystkim. I rzekł. Ścichajcie mi, wszyscy. I nasłuchiwać nakazał. Wtem z dołu zaraz za obozem, wrzask się podniósł znowu. Ratunku!!!Z za krzaków owych to dochodzi, rzekł król. Straże i wszyscy łącznie z królem podbiegli do miejsca, z którego to prawdopodobnie, wydobywały się okrzyki o z, ratowanie. Halabardnicy, przyświecili pochodniami w ową dziurę. Patrzą a tam Malarczyk Piotr leży na plecach. I drze się dalej w niebo głosy. Król z innymi, pochylił się do owej dziury. Patrzy i powiada. A ty kto? I gębę czego, to po nocy wydzierasz? A ludziom spokojnym po nocach spać nie dajesz? Coś ty, za jeden jest? Krzyżak ty? Czy kto? Gadaj zaraz? A Piotr z wykrotu się wydarł nieco odważniej. Twarz królewską i księcia Janusza w świetle jasnym, kilku pochodni, zobaczywszy i poznawszy zaraz. Wasza królewska mość, ratuj mnie i kości moje. Toć przecie jam jest. Malarczyk twój królu nasz. Piotr i sługa uniżony. Przecie rycerz dopiero co, przez ciebie panie miłościwy pasowany. A na coś ty wlazł tam do dziury tej po nocy? Zapytał król. Nie właził ja do niej, jeno o ćmoku drogę do swej kwaterki zmyliłem i wpadł tu ja, jako i śliwka w kompot. Ratujcie mnie Panie mój! Zawrzyj gębę, ty przechero. Powiedział Jagiełło. Przecie nie nie ostawimy cię tu, samego trutniu jeden. Dzięki ci mój królu miły. Rzekł przymilnie Piotr. Wyciągnijcie go, z tego dołu, jeno bystro. Nakazał Jagiełło. A strażnik Tomasz z Rydzewa podał Malarczykowi halabardę, i za jednym pociągnięciem kilku silnych ramion Malarczyk, był u kolan króla. Jagiełło wprawdzie był stateczny i nienawykły do krotochwil mąż. Jednak kiedy ten powstał, grzbiet rozcierając. Począł się król tak śmiać, że aż nim trzęsło. Za nim cała, zgromadzona reszta rycerzy, z księciem Januszem i szwagrem króla na czele. A po chwili, wszyscy młodsi tarzali się po lesie ze śmiechu. Starszym nie uchodziło i jeno w rękawy się podśmiewali. Nawet księża powychodziwszy ze swych ziemianek i namiotów, śmieli się jak by nie na polowaniu wszyscy byli. Jeno na biesiadzie u króla na zamku w Krakowie. No tego nie przetrzymam ja. Takiego czegoś się, m nie spodziewał w życiu. Co by takiego Niedźwiada po nocy z dziury w ziemi ułowić. A i tresowany ci on zaraz jest, że i na jarmark można go wystawić, ku uciesze gawiedzi. Rzekł król ubawiony jak i cały obóz rycerski setnie. No, ale pośmiali my się moi rycerze, i weselej już nam dziś nie będzie. Idźmy jednak głowy, do posłania przyłożyć. Bo to rano na łów nam jeszcze trza iść wszystkim. A ty mój Pietrze pójdź za pisarczykiem razem. Co to byś mnie w inny jaki drugi, wykrot nie wleciał. Bo drugi raz cię wyciągać nie będziemy. Dobrej nocy rycerze. Rzekł król i z książętami poszedł do siebie, po drodze jednak, dalej się śmieli. Bo po prawdzie i było z czego. Przeto zgodnie z nakazem zaraz wziąłem się do onego, i pytam go. Sumiennie jako i na spowiedzi ksiądz kanonik pyta winowajcy. Czegoś ty trutniu miodowy, w owej dziurze nieszczęsnej szukał? I za czym tam wlazł? Czy to chciał się ty na zimę? Jako niedźwiadek do snu złożyć? Bo to nie pojmuje tego nijak! Zamilcz lepiej ty, zakało bakalarska bom gniewny jest. I obolały jako by mnie knechty w zamku malborskim kijami obtłukli. No, ale objaśnij mnie jakoż, to można do jamy wleźć? Miast do legowiska swego jak uczciwy człek trafić potrafi? Nie gadam ja nic, na te wypadki. A ty ode mnie, nie wymagaj objaśnień nijakich, bo i ja sam pojąć tego nie potrafię. To takoż samo jakoś dolepił się na zamku do łba smoczego. Powiadam owemu. Tu zgoła co innego było. Rzekł Malarczyk i poszedł drzemki zażyć. Po przygodzie niespodzianej. A może diabeł cię chciał do czeluści piekielnej zaciągnąć? Zapytałem dociekliwie. Sam, eś diabeł jest i jeszcze strzyga jakowaś. Bo na nich się wyznajesz, jako nikt na dworze naszym. Odciął się mi Malarczyk, i chrapać począł bardzo smacznie. Rankiem jeszcze jedno polowanie z nagonką król Władysław nakazał. A po południu odwrót do Krakowa zarządził. Mięsiwa wielki łowczy znowu do Hajnówki do oporządzenia powiózł. Orszak królewski, w karnym ordynku w dużą chorągiew się uformował. Król ruszył na przedzie wraz z Powałą z Taczewa i innymi z przodu dostojnikami królewskimi. I pędzili my jak, jakaś kolorowa tęcza pędząca puszczańskimi traktami jedna trójka za drugą. Podróż przez puszcze i ziemie wedle grodów naszych jako Siedlce, Radom i przez Kielce jedną niedzielę chorągwi, królewskiej zajęła. W wielką sobotę król w pod Wawelem się, na sam wieczór zatrzymał. Dla wszystkich rycerzy ta droga była jednak, dość wyczerpująca. A już za pasem Wielkanoc stanęła. Bo w tym roku akuratnie, pod koniec marca, i na początek kwietnia wypadała. Ale nikt nie narzekał, na trudy podróży wszyscy na święta czekali. Z wyjątkiem znanych na dworze wszystkim Piotra i jego kumotra pisarczyka królewskiego. Takom się strudził owym wypadem zbójeckim, do puszczy, za zwierzem że, mi też wszystko zbrzydło jak moje smocze straszydło. I nawet na chleb suszony spoglądać bez ohydy nie mogę. Jeno bym łeb swój kudłaty do pościeli, a nawet w grochowiny suche skłonił. A tu trza do chałupy wędrować i za miotłę, a szmatę się imać. Bo przecie zaraz posłyszę. Trutniu jeden, święta za pasem, a w chałupie u nas gorzej niźli w chlewie świnie nasze mają. Na to mu rzekłem rzewnie. Takoż i prawdę powiadacie kumotrze mój durny. U mnie w domu zaraz, to samo posłyszę albo gorzej jeszcze. Ale nie frasuj się, trutniu miodowy. Król przecie obiecał nam iż do księcia Witolda nas, wiosną na Litwę wyprawi. Albo z księdzem kanclerzem Kurowskim do Malborka, truchtem lubo Wisłą ruszymy. Krzyżakom, zaproszenie na diabelskie weselisko zanieść. To i weselej zaraz ci będzie. A baby nasze na choć osiem niedziel, słomianymi wdowami ostaną. No. A juści rzekłem owemu. Jeno to sobie uprzytomnij Trutniu. Co by nie na słomiane wdowy nasze baby wyszły ale żeby to, na prawdziwie w czarnych koronkach przez rok po Krakowie nie łaziły. Nagle do smoczej jamy w odrzwia pukanie głośne, zdało się słyszeć. Kto tam, zaś? Rzekł bardziej niźli, niepewnym głosem Malarczyk. Ja ci dam kto zaś? Zaś sam nie wiesz kto? Za drzwiami, oślej bardziej niźli smoczej jamy, stoi trutniu ośli? Niewiasta twoja ślubem z twoją, durną gębą związana. Jużem miał tą nadzieje. Że kosturem w drzwi wali tu do nas. Sama pani kostucha, z białym całunem i kosą w łapie? A tu patrz kumotrze małżonka moja. Hi hi na to zaśmiałem się mściwie. Żonka kumotra w niewolę bierze. Hi, hi. A to, mi ale napastliwa niewiasta. Dam ja ci takoż napastliwą niewiastę. Że się prędzej przed starym rynkiem przed chałupą swoją opamiętasz. To i ty moja małżonko miła, tu? A gdzie mnie być? Jak nie swego dziada po Wawelu, pierwej szukać. Niźli zaś w karczmie pod stołem opoju siwy. Wrzasnęła moja niewiasta pisarczyk, owa. Zawrzyjcie się obie boć to, nie rynek tu krakowski. A wy nie przekupy na nim. Jeno dwór tu królewski, a nie stragan na owym rynku, co gębę jedna baba do drugiej wydziera. Że, to jedna drugiej zaśmiardłego kapłona chce sprzedać, jako świeżego zupełnie. I ciszej mi tu proszę! Bo nas po podróży z puszczy podagra i gorączka trzyma. A cztery niedziele my prawie na mrozie, pod śniegiem jako Niedźwiady lub borsuki, sypiali. Odważnie się zbuntowałem. Co mnie to będziesz jeden z drugim o niewygodach prawił? My obie prędzej u króla były. Niźli, wam do łbów waszych słomianych by przyszło. A to, po kiego grzyba? Króla naszego, Jagiełły się czepiacie? Jakoż on po podróży zdrożony jest, i śpi pewnikiem? Nie śpi on, nie śpi. Jeno jakoś my się obydwie króla spytały. Czy to na święta i Wielkanoc, możemy swoich dziadów do chałup odzyskać? Powiada nasza królewska mość. A i pewnie, pewnie, moje jejmoście. Bierzcie ich sobie obu, na cztery niedziele. Nie będą mi na dworze wszak, teraz na razie potrzebni. Zaś pod kwiecień dopiero, pojadą na Litwę z Powałą i księdzem Mikołajem Trąbą, księcia Witolda. Brata mojego do zamku w Łęczycy na lipiec zawezwać. Co rozmówić się musimy z radą, jakoż to z wojną z zakonem poczynić. I takie coś? Wam król nasz powiadał? Pytam owych zdziwiony mocno. Ano, pewnie. Że to powiadał. Obie niewiasty zaraz się swego zaparły. A co wam niewiastom? Do księcia Witolda? Albo do wojny z nimi, i krzyżactwa na końcu? I po co wam o nich, coś wiedzieć? Nam do krzyżaków i księcia Witolda nic. Jeno do was mężów naszych. I do sakiewek, waszych. Boć przecie święta idą. A na rynek trza za zakup iść nam. Prze pomniał żeś to jeden z drugim trutniu? A sakwę masz? Zapytała niewiasta Malarczyka, męża swego. A mam. A co tobie do sakwy mojej? Dam ja ci co mam do kiesy twojej, tyle ile król sam, albo i lepiej. Zawrzasnęła głośno, Malarczyka niewiasta. A ty mężu, wężu lichy? Sakwę masz na Wielkanoc jaką? Odezwała się zaraz niewiasta pisarczyk, owa. Co jam za, mąż czy wąż dla ciebie jest? Co to ma, być mi tu? Prędzej tyś jest jako, żmijka jadowita i gębujesz zaraz o byle co. Sakwy nie mam. Rzekłem owej śmiało. Bo to com miał, to i w Białowieży w karczmie, m przepił. A królewski skarbnik zapłaty nowej za ten czas, nie naliczył i mnie jeszcze nie zadał. Ja ci takoż się napije że trzy dni będziesz do tyłu, chadzał jako rak w rzece naszej. Zadarła się zaraz odważnie, pisarczyk, owa moja niewiasta. Dawaj go sam, rozsiekam go w dzwona, jako karpia na święta, zawrzasnęła znowu. Masz, masz moja ty żmijko słodka. Podałem na te larum, żonce sakwę swoją. No! Szczęście masz opoju piwny. Idziemy, dalej kiedym dobra jeszcze. Nie tak raptem, nie tak raptem rzekli my oba. Tu władza i dwór królewski nad nami pieczę swą ma i nad wami obiema stanowi, wyżej nieco. Niźli sobie zamyślacie. Nie wymądrzaj się to jeden z drugim boć to, od króla samego na cztery niedziele. Na zabór was z dworu do posług domowych mamy, brać. Dalej ruszaj mi. Ale i to żywo. Król sam powiadał nam że cztery niedziele odpocznienia, od was będzie zażywał i spokoju takoż w święta Wielkiej nocy. Jeno powiadał nam król że to. Na msze święte wszystkie we Wielkanoc, chce was w katedrze Wawelskiej oglądać. A po co? Kiedy nam bliżej, na rynku do kościoła Mariackiego na msze świąteczną stanąć. A nie turlać się pod wzgórze Wawelskie w te i nazad, raz pod górę a raz z góry. Albo po lodzie zjechać na portkach wraz do rzeki. I to jeszcze kawał drogi, jak by nie, przymierzając do Malborka samego, albo do Gdaniska nad morzem. A jeszcze ryzykiem się obarczać że po miodzie, we Wiśle można się, po nieprzytomności zatopić. Rzekłem po sprawiedliwości. A na ostatek, zresztą Jagiełło i tak pewnikiem na święta, wyniesie się z królową Anną, do Korczyna, gdzie i tak siedzi częściej niźli w Krakowie. Nie daj bóg jeno, co by nie nakazał nam wlec się za sobą. A nie mam ja zamiaru, po górskich wertepach się błąkać i do wykrotów wpadać jako i w owej, puszczy białowieskiej co dopiero. Piotr wleciał. Pan nasz dla jednych miłościwy, a nas obu pędza po królestwie raz w lewo, a raz w prawo. Albo z dołu do góry i za powrotem do Malborka, czy Nowogródka.
Na spotkanie z księciem Witoldem choćby znowu. Powiadam obu niewiastom prosto w wielkie ślepia. I tak w kółko cięgiem to samo. Rzekł za mną Malarczyk. Bardzo buntowniczo. Przeto nie wiem czy nie lepiej, żeście niewiasty nasze, po nas się upomnieć przyszły. Zatem możemy, i to niezwłocznie uchodzić z Wawelu, bo nuże się Jagiełło czasem rozmyśli. I siedzieć nam tu nakaże albo z wami do Korczyna na święta pojechać nakaże. Idziemy zaś, bystro na dół. Zawołałem nagle. I to żywo. I poszli my, we czworo tym razem raźno i w jako takiej zgodzie. Po schodach złazili my pospiesznie jako by z malborskiej wieży krzyżackiej, uciekali jako zbiegowie. Nagle w połowie drogi, na schodach od dołu. Kroki dały się słyszeć. Po chwili zobaczyli my Janotę jak właził do góry. A ty tu czego Janota, leziesz, co? Zapytała rycerza, niewiasta Malarczyka. A nic to. Jeno król nasz posłał mnie do was na górę rzec wam, coś. A o czym? I czego nie wiemy? Dobrze to że, m was ucapił po drodze. Bo nie chce mi się leźć na górę, po tych schodniach groźnie trzeszczących. No a czego król znowu chce? Od nas obu? Nic, jeno kazał wam rzec, że możecie w święta w domu siedzieć. I na Wawel nie leźć. Bo i co? A bo to nagle. Pan nasz, powziął postanowienie. Że do Korczyna jutro z rana zaraz jedzie, i nie będzie go aż do zielonych świątek. A to i chwała bogu. Rzekłem Janocie. Jeno nie powiadaj mu tego. Bo dałby mnie on. Za owo. A to i chwała bogu. Nie boj się. Nie takie ja tajniki dworskie skrywam, rzekł Janota. A ty jedziesz z królem? Zapytał Malarczyk rycerza. Ano juści że jadę ja i rada cała z księdzem Kurowskim i Powałą na czele. Jakoż Jagiełło beze mnie gdzie? Ruszył by się? Jeno że po drodze do Tyńca, mamy zajechać i pomodlić się za wygraną wojnę z zakonem. Rzekł Janota z dumną miną. To ci się i jemu zda bardzo, bo wygrana niewiadoma jest mocno. A w końcu to jedź z królem, i nie zawracaj kijem Wisły. Nie bój się, damy my rade zaprzańcom niemieckim i ich gościom zamorskim. Rzekł rycerz zapalczywie. Szczególnie ty sam jeden? A co? Jam może? Nie pasowanym jest? Rzekł Janota. Pierwej jako i wy dwa. Po kumotersku z królem. Byliście pasowane. Samem przecie widział. A jeszcze wy oba, ni marnej szklenicy miodu nie obstawili. To leź ze mną, to cię i obstawię, takoż iż zaśpisz do swojego Tyńca na koniec. Rzekłem rycerzowi. A Maryśkę chciał ty do Korczyna takoż samo brać? Pytam owego. Nie będę niewiasty mojej na turbacje po wykrotach ciągnął. Niech u was przez święta siedzi, jako mnie służba czeka. I zaraz dodał szybko. A co myślisz sobie? Że nie polezę ja z wami? Jeno do króla polecę. I rzeknę mu, com rozkaz jego spełnił. To leć, jeno nie rozbij sobie łba z pośpiechu. Bo to nie będziesz miał gdzie miodu wlać, u mnie w gościnie. Bo ci z rozbitego łba ciurkiem na polepę wycieknie. Nie bój się. Nie jeden raz, łeb mój w szranki wystawiam. I co? Żywię ja i łeb mój takoż samo. Na to niewiasta moja. Rzekła nagle. Cóż to zamyślacie sobie, o miodzie? I piwie? Mnie o zgodę na takie niecności, nie pytając? A nad Janotą teraz Maryśka stoi, jako strażniczka obyczajów dobrych. Klucze od mojej komory u mnie na łańcuszku srebrnym. O tu, mi wiszą! Pokazała pod swoim medalikiem złotym wiszący obok, pęczek kluczy niedużych. To i co? Pasowanego rycerza w dom, zapraszasz? A napitku godnego, jako żydowi naszemu? Gościowi wzbraniasz? Zaperzyłem się w obronie miodów, aresztowanych wraz, z piwskiem i okowitą, przez żonę w piwnicy. A czy to ja pasowana, na rycerza byłam? Zakuty łbie, wielki mi też rycerz się naszedł! I co mnie tam do twojego, stanu rycerskiego niby, ha? A przecie, z resztą post wielki jest jeszcze, i piwnica aż do lanego poniedziałku. U mnie zawarta, będzie. Zawarta to i zawarta. W karczmie u żydów nie zawarte, piwnice są. Tobie może i nic, ci do stanu rycerskiego? Ale mnie i Pietrowi wielce. Jako i Janocie, rycerzom króla Jagiełły. Wielkie mnie rycerze? Opoje piwne, Jagiełło, we. A nie rycerze. Wejrzyj jeden z drugim na Powałę czy Zyndrama? Albo i na Zawiszę Czarnego? Czy to oni? Nic, jeno za piwskiem się oglądają? Nigdy. Nie, tego widziałam ja. Albo król, nasz. Ani łyka piwa, ni wina do gęby nie weźmie. A o gorzałce już nie powiadając w ogóle. Jagiełło nie pija, niczego prócz wody. Bo to struty nie chce być, przez kogoś na dworze. Rzekłem pisarczyk, owej. Co mi tam, rzekła niewiasta. I jak sędzia grodowy. Zakończyła pisarczyk, owe rozprawy o ucztach rycerskich. Janocie zakaz dała do piwa z jej piwnicy, i mężowi swemu. To Janota powiada na to. Jako tak? Nie będę się ja woli waszej jejmości sprzeciwiał. I na inny wieczór owo. Polewanie rycerskiego miecza przeniesiemy. To, życzę wam Panie obie i kumotrowie, wszystkiego dobrego z powodu święta Wielkanocnego. A po Zielonych świątkach spełnimy wasze zaproszenie, kumotrzy. A juści, słusznie prawisz Janota, a u Maryśki ty był? Byłem ale wyje, że sama na święta będzie. Jako sama z nami przy stole siądzie. Rzekły obie niewiasty naraz. Bo to i nie raz, zdarzało im się pogadywać naraz. To nie trzeba jej było, za żonę brać jako ci służba ciągle wyłazi, bokiem. Zakończyłem rozważania piwne. Na co Janota powiada, pójdę do króla i poproszę może mnie od niewoli, z owego Korczyna uwolni? Bo i po co tam ja? To leź, a my w chałupach będziemy jak by co. Powiadam Janocie. Po kilku pacierzach cała nasza czwórka, znalazła się na ulicy Floriańskiej. Wedle kościoła Najświętszej Marii Panny zwanego Mariackim. I nieco opodal stały owe, domy niemal na wprost, do wejścia kościoła Mariackiego. Chałupy obu szpiegów królewskich leżących pod numerami 6 i 8,wedle siebie pospołu i po sąsiedzku. Bliżej z tego miejsca było do, traktu królewskiego. Z rynku zaś, widać było i kościół pod wezwaniem Świętego Wojciecha i kościół farny stojący tu od 1223 roku pańskiego i Sukiennice krakowskie. Gdzie stały kramy i sklepy kupieckie. Jak i samego Firleja wspominanego, często przez obwiesiów.
Straże grodowe chodziły, już z pochodniami po rynku, i okolicznych mieszczan, wzywały okrzykiem. Gasić światła gospodarze! Gasić światła gospodarze! No do jutra rana. Idziemy spać i my, jako że piwnica nasza zawarta. Rzekłem do statecznej Piotrowej małżonki, i niego samego. A pod nosem sobie. Po co owemu piwnica, jak on miodów nie pija? Chyba na krzyżaków ją trzyma? Od kluczyli my odrzwia dębowe. I poszli jako innego wyjścia nie było, do snu bo i ciemno było, a światła zapalać wzbronione. Święta i miesiąc po nich, minęły raczej spokojnie i bez występków piwnych. Po zielonych świątkach. Obaj my jako, byli królewscy szpiedzy, zaszli do dworu. Do swej zamkowej kwatery. Powzięli się obaj do swoich robót codziennych. Król z świąt też, z Korczyna na zamek przyjechał. I zaraz wezwał nas obu do siebie. I powiada. Chcecie na Wilno do Witolda z naszym poselstwem, i Powałą jechać? Bo to wolę pytać was. Niźli nakazać. Bo to, drogi macie w sobie tyle, że niejeden przez życie całe nie przejedzie. Pojedziemy. Wasza królewska mość. Jeno na co my? Tam we Wilnie potrzebni? Wy nie potrzebni, tam mi wcale. Jeno myślał ja, co wy oba? Może Wilno, chcecie obaczyć? Wilna nie ciekawi my bo i nie raz go widzieliśmy przecie. Wasza królewska mość. Jeszcze przecie z księdzem kanclerzem Kurowskim, mamy do Malborka, na to zapowiedziane poselstwo pojechać. No jakoż nie, chcecie do Wilna, jechać. To pojedziecie z naszym księdzem Kurowskim do Malborka zaś. Jeno listy o orędownictwo w sporze z zakonem, do króla czeskiego Wacława, teraz mi napiszesz. A Piotr Malarczyk je, niechaj przyozdobi pięknie. I poślemy owe. Może on? Racji naszych posłucha. Tak będzie, wasza królewska mość. Łacniej i lepiej dla nas. I w zgodzie z naszym, rzemiosłem. Takoż też listy królewskie do Pragi niebawem poszły. No to, pojedziecie oba ze mną na zamek do Łęczycy w miesiącu lipcu. Gdzie z radą królewską jestem zmówiony, na dzień siedemnastego. Gdzie mam, z panami naszymi o wojnie z zakonem pomówić. Zaś z Kurowskim i Powałą a Zyndramem do Malborka, ostatni raz ruszycie. Tak minęła wiosna cała, bardzo ciepła ale i nie spokojna. Bo to już słuchy nadchodziły. Z zakonnych ziem od, Mikołaja i Fryderyka z ziemi Chełmińskiej. Bo to właśnie owi szpiedzy królewscy obiema szkutami swoimi, do Krakowa przypłynęli. Wraz z rodziną swoją mistrz Mikołaj, z bratem na zamku się zjawił. I do księdza Kurowskiego w kancelarii, pukali w pierwej. Jako swego orędownika i słudzy jego uniżeni. Księże kanclerzu na pomorzu war, i krzyżaki się do wojny na całego szykują. Na Żmudzi zaś powstanie przeciw nim wybuchło. A kniaź Witold do wojny się wartko sposobi. Żmudź, przeciw zakonowi mocno się już buntuje. A to i my wiemy, z królem z dawna. A jako wasza miłość nakazał nam do Krakowa, jechać. Wziąłem ja brata swego, żonę i dziatki i ruszyliśmy z ranka dwie niedziele temu. To i dobrze Mikołaju żeście obaj z Fryderykiem do Krakowa przybyli. Bo w Gdańsku, i Tucholi naszych ludzi krzyżaki wykryli. I ścięli nie czekając sądu. A to i z kolei wiem i ja. Bo i mnie o tym ludzie nasi donieśli. Rzekł Mikołaj za Fryderykiem. Mieszkać gdzie, to zamierzacie? Zapytał ksiądz Kurowski. Tu kupimy jaki dom albo chałupę, gdzieś w stolicy naszej, Krakowie. A tymczasem, myślimy że pisarczyk Waszej miłości z Piotrem nam gościny na trochę użyczy. Jako i wy im w Chełmnie? Ano juści. Że to, po znajomości nie ostawią nas w biedzie. Co mnie to, o biedzie powiadasz? Jako ja, i król nasz wam powinniśmy, pomocy i z, ratowania. Za posługi dla korony naszej przez was uświadczone wiernie. A u owych obwiesiów byliście, na kurzej stopie? Na jakiej że to znowu? Wasza miłość kurzej stopie?
A prawda zapomniał ja. Że nie wiecie co to owa jest. To wieża takowa przy Wawelu wysoka stoi. A że dziw to jest, takoż się zowie. Powiada Mikołaj. Tam wasi, dawni kumotrowie, swą siedzibę mają. I niechaj Maćku paź królewski was tam zawiedzie. Wziął ze stołu mały dzwoneczek ze srebra, i potrząsnął nim lekko. Na dźwięk owego, paź się pojawił do, posługi przez króla Kanclerzowi Koronnemu dany. Właśnie ów pyzaty Maćku, wsadził gębę w drzwi. I zapytał usłużnie. Co wasza miłość księże Mikołaju nakaże? Weźmiesz mój Macieju, zawiedź do smoczej komnaty. Owych naszych obu panów szlachetnych. Do pisarczyka i Piotrowi na owego na strych, gdzie oba siedzą niechaj ich ugoszczą i pewnikiem uradują się oni, z przyjazdu ich samych. Bo to przecie dużo przygód razem na zakonnej ziemi przeszli. A żona twoja Mikołaju gdzie? Zapytał ksiądz Kurowski. Na szkucie naszej z dziatwą moją siedzi. My tam mamy izby godne i mieszkać przecie też tam idzie. I to wygodnie. A jak tak to i dobrze. Już zamartwiał, się ja żeś to niewiastę swoją gdzieś na pastwę ostawił bez opieki żadnej. A gdzie zaś, wasza miłość. Siedzą pod okiem naszych szyprów i marynarzy. I na błoniach, przy Wiśle w trawie się tarzają. Nasi szyprowie i marynarze niektórzy, sami z grodu na Chełmnie, chętnie z nami uciekli. Takoż z rodzinami jako i ja. Bo przecie Fryderyk, to kawaler jeszcze. Ale powiada że w stolicy Krakowskiej swój stan zmieni. A chwalę ja to, rzekł Kanclerz. To idźcie zaś po obiacie u, gwarzymy jeszcze. Bo i pewnikiem król będzie chciał swoich, szpiegów u widzieć. To idziemy wasze Miłości rzekł Maćku pyzaty. Wasza miłość ostańcie z bogiem rzekli oba szpiegi królewskie i poszli za Maćkiem do kurzej stopy. Wleźli na samą górę. Maciek zapukał dwornie jako zwykle. Proszę właźcie, uprzejmie usłyszeli głos pisarczyka. Kiedy weszli Mikołaj z Fryderykiem, zawołałem. Wszelki duch, pana naszego chwali. A wy skąd przybyli, z piekła? Ale witajcie mi Mikołaju i Fryderyku. Radzi, my wam. Witajcie panie rzekli oba tkacze. A imć Piotr gdzie? Piotr pod dachem siedzi, na ruszcie i smaży się w ogniu piekielnym, na słońcu. Zresztą zaraz, przywołam go wam. Wychyliłem się z okna i zadarłem swoim zwyczajem. Piotr gamoniu królewski, złaź z wieży goście k, nam przyjechali z Chełmna. Rad będziesz trutniu. Po chwili rumor się rozległ. Jak by kamienie z dachu zleciały, i po chwili kudłaty Piotr zakurzony i biały cały zlazł, z rusztowania. Które za oknami kurzej stopy, aż po sam dach do samej góry murarze pociągnęli na rozkaz króla. Witajcie moi druhowie wierni. Zakrzyknął Piotr nie ciszej od pisarczyka. Poszedł do miski z wodą i gębę spłukał się do czysta. Jako diabeł biały teraz wygląda. Zaśmiałem się mściwie na widok gęby jego. Z czarnego w białego się przemienił. A co ty tam robisz Pietrze? Król cie tam uwięził? Czy jak? Zapytał Fryderyk. Król nakaz mi dał, jeszcze przed wyjazdem na przeszpiegi. Trzy swoje tarcze herbowe wykuć nad oknami naszymi. Alem jako pojechał to i nie było kiedy owych w wapieniu dziabać. A teraz przed wojną z zakonem. Nakazał mi to wykuć na ścianie i dziabie owe, pod dachem. A co dziabiesz tam ciekawego? Zapytał Mikołaj. Ano król nakazał Orła Białego w koronie wykuć pięknie. Herb jego Litewski z Pogonią. I krzyż Jagiellonów podwójny do kompletu. Powiadał mnie król, dla potomności wykujesz mi. Że to ja, jako król Polski z Litwy nakazałem herby korony wykuć w skale. I kuję jako dzięcioł od rana, do nocy. A król codziennie załazi na górę. I pyta mnie. Jakoż tam Pogoń moja? Na koniec lipca ma, mi być gotowa. Bo jako spaprasz robotę to? Wiesz gdzie iść masz? Gdzie masz iść Pietrze? Zapytał Mikołaj. Do kupca Firleja po czerwone sukno. Co by mnie, mistrz katowski nie ścinał na zwykłym płótnie, dla pospólstwa. Jeno dla szlachty. Bośmy oba z tym tu, oślim pisarczykiem w święta byli pasowani. Rzekł Piotr. To król jako byś się nie sprawił? Ściąć by cie kazał? Zapytał przestraszony Fryderyk. A gdzie tam ścinać. Zaraz by nie ścinał. Jeno tak z nami, pogaduje zawsze i groźnego przed nami udaje. Jagiełło groźny pan i wielki król. Rzekli oba bracia tkacze. Ano, lubuje się on w tym jak go za groźnego na dworze mają. Ale muchy by on nie ubił. A co dopiero jakiegoś rycerza pasowanego za, bzdurstwa. Rzekł Malarczyk. Ale Krzyżacy króla naszego, się boją gorzej od mocy piekielnych, powiedział Mikołaj. A to i dobrze, niech się boją. Bo to i mają czego. Jak im łupnia sprawi. A jeszcze gorzej od króla naszego, boją się Kanclerza Kurowskiego. Za szatana w sutannie go przezywają. Rzekł Fryderyk. Nie ładnie z ich strony bo przecie to święty człek, powiedział na to pisarczyk. Nagle znowu pukanie, w odrzwia się rozległo. Wejść, proszę. W drzwiach stał kuchmistrz królewski Mikołaj Koza. I powiada, ksiądz kanclerz nakazał mi, z kucharczykiem Wojtkiem obiatę. Wam tu zanieść bo to ponoć gości znacznych macie? Wlazła koza na sam szczyt, jeno nie wie czy to sznyt? Zapowiedziałem zaraz mojemu kumotrowi uprzejmie. Ale, poznaj Mikołaju, kozo miła, drugiego Mikołaja jeno nie świętego, bo on szpieg królewski, jako i my dwa. Z bratem swoim przed krzyżakami z ziemi Chełmińskiej do nas uszedł. Witajcie miłościwi panowie. Rady, m wam bardzo. Rzekł Mikołaj kuchmistrz. Zawszeć do kuchni mojej zapraszam. A głodnym was nie puszczę. Siadajcie wedle stołu i pożywajcie na zdrowie. Postawił z Wojcieszkiem na stole. Tacę srebrną zapchaną pieczeniami, chlebem żytnim i dobrze razowym, garnuszeczkiem glinianym fasoli, gotowanej. I gęsiorem piwa dobrego bo Krakowskiego. Nasi szpiedzy siedli i jedli w zgodzie. Pomodliwszy się staropolskim zwyczajem. Idę ja, bo to jeszcze król może mnie wołać. A ja tu siedzę. Jeno mnie tacę srebrną, do kuchni odnieście. Albo i nie. Sam ją ze sobą wezmę. To bierz bo ci jeszcze. Piotr może ją pożreć z kretesem miast, chleba suchego. Rzekłem Mikołajowi. No to dzięki ci Mikołaju i Wojcieszku młody. Rzekł Piotr. Bo to i każdy o głodzie był wielce. A Piotr Malarczyk rzeźbiarz najwięcej. Pożerał wszystko jak, ów krzyżak w Bysławskiej gospodzie. Na koniec pajdę suchego chleba spod pierzyny wyciągnął. I powiada pożywiwszy się i chrupiąc jak królik. Powiadajcie zaś, Mikołaju jak i co? Nie ma co tu pogadywać, bo i do żony mojej muszę. Zaś u, gwarzymy więcej kiedy indziej. Rzekł Mikołaj. A ona gdzie? A na szkucie siedzi z dziatkami moimi. Odpowiedział Mikołaj. Powiadałeś mi Pietrze o onym kupcu. Jak mu tam było? Firleju? Czy jakoś tam? Ano. Może, on jako kupiec? Wie gdzie? Jaka chałupa na sprzedaż w Krakowie stoi? Pewnie że on w tym pierwszy. Pójdziemy do niego to dowiesz się gdzie co na sprzedaż w Krakowie mają. Pisarczyk niechaj z wami idzie. Bo ja muszę na ścianę włazić i kończyć owe Herby królewskie. A koniec już mi świta niebawem, będę miał to ukończone. I sakwa od króla pewna. To poszedł jam samotrzeć z braćmi, wedle rynku starego, do Sukiennic. Gdzie to kupiec Firlej swoje z innymi, kramy posiadał. A po dziesięciu pacierzach i dwojga litanii do wszystkich świętych. Mistrz Mikołaj wraz z bratem, kluczami od nowej. A właściwie starej jako i inne w Krakowie dwustuletniej, chałupy przy ulicy. Nomen omen. Pod numerem dwadzieścia siedem, owej ulicy Mikołajskiej, z wyraźnym zadowoleniem dzwonił. Dom był duży piętrowy, położony z tyłu za kościołem Mariackim. A i nie zbytnio daleko od pisarczyk, owej mojej chałupy. Bracia tkacze, zwolnili mnie z obowiązku przewodnika. I za swoją przeprowadzkę zaraz się wziąwszy. Warsztat tam swój mieli zamiar po części z Chełmna statkami swoimi do Krakowa przywiezionymi, uruchomić zaraz. Na później się zmówiwszy do portu polecieli obaj. Jak by na płóciennych żaglach niesieni. Zaś jam stanął sobie w miejscu, przy wierzy ratuszowej, na skos od Sukiennic. Oparłem się o nią wygodnie i na gród popatrzał, i podziwiałem Kraków, od środka. Za mną, stały kramy z warzywami. Bliżej ulicy Wiślanej. Z miejsca gdzie stałem sobie grzecznie, widać było też ulice, Bracką i Grodzką pod skosem. A na przeciw Grodzkiej ulicy, kościół świętego Wojciecha. A obróciwszy się za siebie, popatrzałem na ulicę świętej Anny, bliżej środka rynku, ulica Szewska się, z kramami mistrzów szewskich krakowskich, okazale prezentowała. Może bym sobie, nowe ciżmy jakie sprawił? Za gorąco, dodałem sobie w myśli. Lepiej ku Sławkowskiej ulicy, się powlekę zasiądę w cieniu. Zaś, migiem albo i powoli, zimny piwska kufel, opróżnię, ot co. Albo lepiej dwa zamówię sobie, kiedym to wolnym nieco jest. A zaś, wedle, ulicy świętego Jana, na Floriańską do chałupy, może polezę? Po chwili zaś, jakoś tak począłem jednak znów, rozmyślać. Czy to lepiej, do chałupy swej, wejść po drodze bez wstępowania do karczmy? I na utarczki ze swoją żonką krzyżacką, się narazić? Czy zaś? Nie lepiej było, by naprawdę od razu? Wykorzystawszy chwilę swobody? Udać się czym prędzej, do karczmy której, przy starym rynku na zimne piwsko? Ale z drugiej strony rynku. Chałupę naszą było, znowu widać. Tak źle, i tak nie dobrze. A to, i nie na zbyt jest bezpiecznie, pomyślałem nagle, przestraszony. Czy też może jednak, żonkę swoją odwiedzić, i pomóc owej w robotach domowych. W dupie mam roboty w chałupie mało ja się natyram po świecie łażąc w te i we w te? Idę ja, do karczmy lepiej, niźli. Z moją. Krzyżacką, i komturską żonką się ścierać, na słowa. Może mnie, nie dojrzy nigdzie. Przemknę się, jakom to, po tym państwie krzyżackim, przemykał na szpiegostwie. Kiedy, m to tak, rozmyślał i spoglądał na wieże, kościoła Mariackiego, w górę wysoko. Trębacz wygrywać począł hejnał właśnie, bo to już, pierwsza godzina z południa wybiła. Nagle z tyłu za sobą, usłyszałem miły głos niewieści. I zdrętwiałem ze strachu. A ty trutniu co, po wieży kościelnej się rozglądasz ciekawie? Jakobyś to na oczy, nigdy kościoła mariackiego nie oglądał?
Obejrzałem się, kto to mnie napastuje w tej chwili, rozmyślań moich filozoficznych bardziej, niźli praktycznych. Ja nic, takoż sobie. Rzekłem owej zaraz. Popatrzałem dokładniej, za siebie patrzę. I ślepiom własnym, omal nie uwierzyłem. A to moja własna niewiasta przede mną co to mam zamiar ową porzucić, stoi razem z Maryśką uwolnioną tymczasem z niewoli litewskiej. Jak mara senna, stoją obie. Z koszykami wiklinowymi, na ręku. A z nich, wszelkie warzywa w stadzie wielkim siedzą, i ciekawe gęby na na moje gębę pisarczyk, ową wystawiały. Aleś mnie to nastraszyła, bardzo setnie. Powiadam. A czego ty tu łazisz, gamoniu po rynku? Zamiast to, przy pulpicie swoim siedzieć i pracować na rodzinę swoją, i żonkę w potrzebie. Jako choć by Janota Maryśki naszej. Zaś nad mizerią moją, nie pracujesz, u króla dobrodzieja naszego? Bo i co? Odparłem zaczepnie. Pozbawiony wolności nagle. I nie dając wejść w słowo, małżonce gadam prędko. Bom to, u kupca Firleja w Sukiennicach, z Mikołajem, owym tkaczem Chełmińskim, był chałupę kupować jemu. Ot co. Pojmujesz to, zaś? Temu tu, sobie stoję i podziwiam gród nasz stary. A juści, że pojmuję ja. Gadasz tak jakobyś to, w Krakowie pierwszy raz był. Rzekła niewiasta. Bierz się za ów kosz z warzywami mój, i zaniesiesz mi go do chałupy naszej, ino migiem. Bo to obiatę chcę, bystro gotować. Obiatę srobiatę, paprate sum. Odciąłem się niby z łacińska. Co tam gadasz? Durno, wato jako i zwykle? Nic nie gadam jeno, ciężki ten kosz jako byś. Na zimę furmanką, z pola buraki do chałupy wlekła. A koń ci się rozparł i sapie z niemocy. Sam, eś jest, jako ten koń narowisty. Po chwili, znaleźli się my wedle chałupy swojej. Jejmość pisarczyk, owa, drzwi kluczem wielkim, jak pogrzebacz od pieca, do chleba rozwarła. I powiada, na obiatę w domu ostajesz? Czy niesie cię mężu, wężu? Gdzieś pod mur jaki, znowu cienia szukać? I podpierać go, na wypadek jaki, co by się nie rozleciał? Gorąc taki że, to leje się ze mnie, jak ze źródełka jakiego. A chciał ja się, piwska zimnego napić w gospodzie. Aleś to mnie napadła jak krzyżaki, na gościńcu kupca zamorskiego. I opłat żądająca. W postaci wysługi, buraków dźwigania. Bez umiaru żadnego dla powagi profesji mojej u króla. Powiadam jej na to. No pewnie, sam podkomorzy królewski w naszym domu nastał. Rzekła kąśliwie, niewiasta pisarczyk, owa. To weźmij klucz od komory, i wsadź gębę swoją do beczki naszej. I opij się jako smok, nasz wawelski aż pękniesz z nadmiaru. Klucza mi, zaś dajesz? Po prawdzie? Z niedowierzaniem zapytałem. Ano, daję ci obwiesiu. A juści lepiej mnie, to jakoż w domu, się nażłopiesz piwska. Niźli w karczmie jakiej, i błazna z siebie czynił będziesz w grodzie. No to dawaj, klucza onego moja żonko miła. Masz, jeno jeden dzbanek poweźmij. I klucza mi zaraz dawaj za powrotem bystro. Co tu się dzieje? Co tu się dzieje? Pomyślałem sobie nagle. Zdrada jaka? Toż to spisek jakiś dworski, poczuwam na sobie. Klucza daj? Powiadam. Bierz, słyszę. Niesłychane. Głośno zapytałem, żony. A czyś ty? To aby, nie chora jest na co? I nie słabujesz na umyśle, z owej gorączki na dworze? Nie. Nic mi przecie. Nie słabuję, zdrowa, m jako rzepa. A to i dobrze. Odpowiedziałem niepewnie. W końcu, z piwnicy przyniosłem, sobie dzban piwska zimnego. Ale za to taki wielki, że ledwo, m go wydźwigał po schodach. Zasiadłem sobie, wedle stołu. Nalałem do garnca. Pociągnąłem ze smakiem. I powiadam owej. Takoż myślę sobie żono, moja. Że to jak, by tak było zawszeć z piwnicą naszą? Wolej ja bym, w chałupie naszej siedział przy tobie niźli, po całym królestwie naszym się, na koniskach wytrząsał. Albo po parchatych krzyżackich komturiach, kata szukać. Jakoż przecie, i tu swój mistrz na rynku, dobry pieniek i zdrowy jeszcze ma. A w komorze, nowe sukno czerwone na pieniek ten nieszczęsny, od kupca Firleja, kupiony mam. Ano i prawda, to. Powiada jejmość. Jeno czy ty? Byś się ustał przy chałupie? Zamiast po świecie, z owym kumotrem twoim Piotrowym się włóczyć? Na te pogwarki pukanie w odrzwia się rozległo. Ki diabeł? Zapytałem głośno. Bo Jaśka w izbie nie było, polazł pewnie na gród kuglarzy oglądać ślepiami swoimi. Żaden ci ja diabeł. Jeno Pieter, jam jest to pod drzwiami. Kanclerz Kurowski kazał mi cię szukać. I pytał gdzieś jest? Czyś się czasem nie poszedł obwiesić gdzie, przed nim ze strachu? No już pędzę jeno to, na sznur dobry mnie zbrakło, bo za mało mnie ostatnio zapłaty czyni. Powiadam Piotrowi, nowi. To mu gadam, żeś to z Mikołajem Chełmińskim poszedł. Do kupca Firleja chałupy, onemu szukać. To powiada mi ksiądz Kurowski. Idź mi szukaj owego i zbierajcie się oba i to bystro. Bo to i, czego bystro? Zapytałem szybko jak błyskawica. Bo król nasz, do Łęczycy na 17 lipca 1409 roku, ma stanąć na radę, z panami naszymi. A my z Kanclerzem Kurowskim oba, jechać mamy. Co mnie do jego Łęczycy stręczycy? Co? Pytam się trutnia malarskiego. Piwska nie da się Jagiełło w spokoju w chałupie swojej nażłopać. A bo ja wiem? Powiada Piotr. A który dziś, w kalendarzu mamy? Bury. Zaperzył się Malarczyk. Dziewiąty w kalendarzu stoi. To zaraz? Jechać mamy? Ano do wieczora, mamy już być w drodze. A co tak to nagle, jako i po diable? Ano nagle. Bom to, zakończał owe herby koronne. A przylazł na górę, Maćku pyzaty od króla i pyta się mnie. Pan nasz, kazał was pytać panie. Jakoż owa, jego Pogoń? Czy już zakończona? Ano, już skończona. Bo co? Powiadam mu. To powiadał król mnie, że to oba z panem skrybą. Do księdza Kurowskiego się macie zaraz zgłosić, bo jedziemy. Gdzie jedziemy? Pytam jego. Do czarta, nagłego?
Rok 1409
Do Łęczycy na zjazd panów z korony. Przecie wiedział, wasza miłość o tym z dawna. Wiedział ja, wiedział, i co? Mówię mu. Nic, jechać trza. Z zakonem czas, król powiada, się rozprawić. Przecie przyszła kryska na Matyska, powiada Maćko. No to polazł ja, do księdza i pytam. Jechać mamy zaraz? To on mnie powiada, do wieczora w drodze mamy być. A kumoter twój pisarczyk, gdzie? Polazł do kupca Firleja, chałupę dla owego Mikołaja, z nim kupować. Przecie ksiądz wie. Nie wiem nic, Kurowski powiada. To leć szukaj go. I na Wawel zaraz sprowadź mi migiem. No i? No i jestem. Jeno do chałupy swojej, zajdę żonkę pożegnać. I w drogę. To jedziemy, rady nie ma. Rzekłem. Ano nie ma. To idę ja. Zaś będziesz wychodził z domu swego, weźmiesz po mnie zajdź. Pójdziemy razem, jako zwykle. To leźmy, jeno w łajno jakieś nie wpadnijmy. Żona pisarczyk, owa, zaś podała mnie wykpiwaną, obiatę. To podjadł ja na koniec żonkę, Maryśką i córkę uściskał. I powiadam, zaś jeszcze chyba nie wojna. Ale, kiedy zawrócę? Nie wiadomo. Ale pewnikiem nie za długo. To jedź z bogiem i króla się trzymaj, a i tego Kurowskiego Kanclerza jako rzep psiego ogona. Włos ze łba durnego, ci zaś nie spadnie z owym Piotrowi, nem, przy nich obu. Amen. Rzekłem im po swojemu i poszedłem piechtą. Bo jako zwykle koniowe łby obu na Wawelu w stajni stały i siano żarły ze smakiem, spokojnie. Do Łęczycy Stręczycy, mruczałem sobie dalej pod nosem. Bo to przecie. Jak nie Łęczyca? To Korczyn Sroczyn, zaś korzec maku, lepiej zdałby się niźli ów Korczyn cały. Co też ten, Jagiełło w owym Korczynie widzi? Nie wiadomo mi. I królewskie, tam ciągłe popasy. Jak nie Łęczyca, to Malbork krzyżacki. Com ja dziad, domokrążca jakiś jest, w służbie królewskiej? Albo jako kościelny dziad u księży Mikołajów obu. No ale gadać tego mi głośno nie trza, bo zaraz by mnie do mistrza, kolejkę zajmować kazali. Walnąłem zaś w złości w okute odrzwia, Piotrowej chałupy aż korniki się ze snu pobudziły. Powiadam nie włażąc, od proga. Jako mamy iść? To lepiej leziemy, póki czas. A halabardnicy jeszcze po nas nie lezą, z ponagleniami. Albo ksiądz Trąba, nie trąbi po okolicy za nami. No to idziemy, rzekł Malarczyk. Podżerając suchy chleb i chrupiąc go głośno. Idąc ku Wawelu. Nagle na ten widok powiadam trutniowi. Powiedz mnie mój kumotrze, nie szczęśliwy? Czemuż to ty, chleb suchy żresz cięgiem? Jako, byś to koniem swoim własnym był? A swemu koniu suchego, chleba nie zadasz, bo by ci zbrakło onego? Nie wiadomo czemu to ja, chleb suchy spożywam. Pewnikiem z mizerii, i biedy chudopacholskiej mojej. Tak pogadując, na Wawel, my doleźli. Na zamku ruch, przed wyjazdem króla był wielki, dokumenty pakowali swoje i ksiądz Trąba. Ksiądz Mikołaj Kurowski. Do króla przystępu nie miał nikt, z wyjątkiem samego Powały z Taczewa jak i obu księży, Mikołajów. Bo i ksiądz Trąba jak i Kurowski mieli takie same imiona jako w naszym królestwie każdy obwieś o tym wiedział. A król Jagiełło mawiał zawsze. Mikołajów na dworze u mnie pełno, jeno ani jeden nie święty. W końcu ruszyli my do owej Łęczycy król, konno jechał na przedzie orszaku. Przy nim cała rada królewska, w otoczeniu co sławniejszych rycerzy, kilkunastu paziów i sług dworskich, panów z małopolski. Po drodze dołączył do króla, książę Janusz Mazowiecki z orszakiem i razem jechali. Zaś wozy poszły już wczoraj i orszak, po kilku dniach król stanął, dnia piętnastego sierpnia wedle zamku na Łęczycy. Na nie zbyt dużym, dziedzińcu zamku Łęczyckiego, ruch był jak na rynku w Krakowie. Panowie przyjechali z Wielkopolski najwięksi orędownicy, wojny z zakonem krzyżackim. Bo też im to właśnie, Krzyżacy najwięcej zagrażali. Przy królu Jagielle na radę przyjechali też najznakomitsi rycerze korony. Z wyjątkiem Zawiszy Czarnego z Garbowa herbu Sulima, który cały czas na dworze węgierskim jeszcze siedział. Przyjechał Zbigniew Oleśnicki herbu Dębno, Zbigniew z Brzezia herbu Zadora, Mikołaj Powała z Taczewa herbu Ogończyk, Marcin z Wrocimowic herbu, Półkozic, książę Janusz I Mazowiecki syn Ziemowita III, Jan Żiżka z Trocnowa, czy sam Jakub Skarbek z Góry herbu Abdank. No i my dwa przecie, jak by kto nie wiedział. I wiele innych, znakomitości. Siedemnastego lipca zebrała się cała rada nasza złożona z wojewodów, kanclerzy i księży podkanclerzy koronnych, i prawie całego polskiego rycerstwa najwyśmienitszego. Głos zabrał wpierwej, ksiądz Mikołaj Trąba. Wielce umiłowany królu, zwrócił się do Jagiełły. Panowie rada z Wielkopolski, za wojną przeciw zakonowi dążą najpewniej. Przeto zaś, nasi panowie Wojewodowie z Małopolski przeciw wojnie z zakonem się opowiadają. Co mnie tu za jakieś, banialuki panowie, Małopolscy opowiadają. Jak ich jeszcze, miecz krzyżacki nie sięga, to i dosięgnie pewnikiem, jeśli wojny z zakonem nie rozpoczniemy zaraz. Jak nie my? Zakon rozpędzimy, i wydusimy, to zakon nas prędzej swoim mieczem nawiedzi. Niźli panowie małopolscy, do domów wrócą. Albo do czego, już wracać nie będą mogli. Bo i chałupy zastaną, jako żagwie płonące za powrotem do domu, rzekł król. Zresztą, w Nowogródku w roku przeszłym, z kniaziem Witoldem podjęliśmy decyzję wspólnie, iż na zakon sami ruszymy, nie czekając waszej rady. Co bardziej o swoich pieleszach myślicie, niźli o bezpieczeństwie, królestwa naszego. Więc jakoż będzie? Król w chwilach uniesienia, czerwony na gębie się robił i teraz było takoż samo. Zwrócił się do panów Małopolskich. Dajecie zgodę na ruszenie na zakon? Czyli nie dajecie? Jeśli zaś nie dacie? Sami pójdziemy z Wielkopolanami na pomorze. Wasza królewska mość, jakoż to my? Jako Małopolanie mamy nie dać, zgody na wojnę w końcu? Kiedy większość rady, za nią stoi. Rzekł wojewoda Małopolski. No to i sprawa wojenna postanowiona. Rzekł udobruchany nieco król. Księże Kurowski, ruszaj mi zaraz do Malborka. I czyń według, woli rady królewskiej. Na to, w słowo króla, wtrącił się nagle ksiądz Trąba. Wasza królewska mość! Ksiądz Mikołaj Kurowski, Arcybiskup Gnieźnieński, niech tak pokieruje rozmową z mistrzem, Ulrykiem von Jungingenem. Aby ten wypowiedział, wojnę królestwu naszemu. Nie my, zaś jemu. Niechaj jeno on sam, mistrz i zakon, w oczach świata za tym stoi. A to zaś ułatwi nam rokowania, na stolicy Piotrowej u ojca świętego. Sprytnie i mądrze prawisz, księże Mikołaju. Rzekł król. I to ci powiem, żebyś ty nie był Trąba, pewnikiem byś był papieżem samym. A zaś królestwo nasze, pierwsze w europie i świecie chrześcijańskim, by stało. A tak musimy iść i bić się o swoje. I pójdziemy my, jakom król wasz. Powiadam wam, panowie rada. Kiedy mam iść na ten cały Malbork? Zapytał Kanclerz Kurowski. Jutro, zaś pojedziesz z poselstwem z rana. Takoż abyś mi stanął w Malborku, na pierwszego sierpnia. I tak zakręć dobrze onym mistrzem wiarołomnym, jako on nami. Wedle woli, waszej królewskiej mości. Rzekł Kurowski. To i postanowione. Jeno rzec trza, miłościwy panie, że jako zapowiemy my albo oni nam wojnę? To wypadki potoczą się prędzej, niźli myśli rada. A trza zwołać, pospolite ruszenie i wici słać zaraz. Wojny jeszcze nie ma. Wici roześlemy, jak wywiesz się księże Mikołaju, co wróg nasz myśli. A co wielki mistrz myśli to i bez jego pozwoleństwa wiemy. Zaś spokój teraz trza nam zachować. Ja na dniach do Korczyna powrócę, z dworem swoim i w Malborku, rzekniesz krzyżakom. Iż mnie w Korczynie o zamiarach swoich zawiadomić mogą, bo tam z dworem stanę. Pojmujesz? Księże Arcybiskupie, jako mamy czynić? Wedle woli, waszej królewskiej mości. Na to tak, odpowiedział kanclerz Kurowski. To idź i gotuj się do drogi. A czym pójdziesz? Wodą? Czyli konno? Teraz czasu nie, za wiele jest. Więc konno ruszymy. Na pierwszego, w Malborku będę. No tego, m się po tobie spodziewał. Rzekł król. A waszą miłość królu, w Korczynie mam uwiadomić o poselstwie naszym? Czy gdzie wasza królewska mość woli? Zapytał ksiądz Kurowski. O czym ty? Księże Kanclerzu chcesz, mnie uwiadamiać? Jako już i tak, bez krzyżaków wszystko wiadomo. Wojna. I tyle. I tylko czekać jej końca mi i wam, a rychłego terminu i zwycięstwa nad onymi, psubratami życzyć sobie wypada.
Rankiem orszak poselski Arcybiskupa Mikołaja Kurowskiego ruszył w trzydzieści sześć koni. Z Powałą na czele, dla ochrony drużyna Zbyszka z Jasła, w sile dwudziestu rycerzy, w tym cała kompania pisarczyka i Piotra z wypadu do państwa zakonnego w roku 1407. Oraz my sami, jako zwykle oraz na czele ksiądz Arcybiskup i kanclerz koronny w jednej osobie. Jako nam obu w przód, z dawna zapowiedział. Jechali my stępa, jak mała chorągiew, z łopocącymi proporcami królewskimi. Nagle Malarczyk do mnie głośno zakrzyknął. Całe to nasze poselstwo, i tak diabłu na kubrak się przyda. Bo i tak wojna w powietrzu wisi, jak chmura burzowa nad nami. A cuchnie już trupem zaś zaśmiardła mi ona, już z dawna jako zdechły szczur w śpiżarni u mnie w chałupie. Albo i prędzej, jak u ciebie czasem po piwie, z gęby twojej jedzie. Przeto zaraz się odwdzięczyłem się owemu osłowi, bardziej pokojowo nastawionemu zdaniem prędkim. Patrzaj ty lepiej, na gębę swoją. Bo jako komtur Szwelborn tucholski cię obaczy. To ciekawy jestem jakoż cię, zetrze w proch zaraz? Czy na bój z koroną zaczeka? Przy księdzu Kanclerzu, o głowę swoją spokojny jestem. Powiada Piotr zaraz. Nie bój się ty kmiotku jeden. Poselstwo nasze szło szybko, jako i zawsze, od zamku w Łęczycy, na Sieradz, Gniezno, Bydgoszcz. Przez ów Byszław na granicy korony, z zakonem gdzie nasza wielka przygoda szpiegowska się rozpoczęła. I dalej, przez Tucholskie Bory, na Świecką komturię, przez Grudziądz, Gniew, aż do samego Malborka szerokimi traktami krzyżackimi. Rankiem pierwszego sierpnia. Jak to, zapowiedział król posłom, stanęli my w ordynku u bram stolicy państwa krzyżackiego. Malbork, przywitał poselstwo Kurowskiego pogodą, jak z bajki jakiej o królewnie jakiejś. Wcale, żadnej wojny nie zapowiadającej. Ubrani na biało czerwono heroldowie kanclerscy, stanęli przed bramą główną, wyciągnęli trąbki za pasa. Zagrali głośno wzywanego, do straży zamkowej. Cały nasz poczet stanął murem, czekając co się będzie działo. Nagle jak ze studni zamkowej, z za wielkiej drewnianej okutej bramy, zawartej na głucho skrzeczący głos strażnika, zapytał. Kto się do tam do wrót dobija? Powała z Taczewa, swoim gromkim głosem zawołał. Poselstwo, króla polskiego! Do wielkiego mistrza, u bramy czeka! Po czym heroldzi raz jeszcze w mosiężne trąby zadęli. Na co Powała raz jeszcze głośniej zakrzyknął, bo to nie inaczej, jak pewnikiem ten kiep siedzący na straży przy bramie przygłuchy był. Lubo udawał kmiot krzyżacki że nie dosłyszał naszego zawołania. Poselstwo króla polskiego! Powtórzył znowu. Nagle zwodzony most, zaczął trzeszczeć, hurkotać i bardzo powoli, zniżał się do przeciwległego brzegu, gdzie przed pomostem stali posłowie. Aż opuścił się z trzaskiem, i dudnieniem echa odbitego od murów. Brama została otwarta, ze zgrzytaniem i trzaskami, podnosiła się do góry, olbrzymia brona wisząca jak miecz katowski nad niechcianymi pewno gośćmi z Polski. Poselstwo nasze wjechało na olbrzymi dziedziniec. Gdzie wyległo co żyło w zamku na Malborku. I ciekawie acz z niechęcią wyraźną, przyglądało się Kurowskiemu i całej reszcie polaków. Na powitanie poselstwa wyszedł z zamku średniego na dziedziniec zamku niskiego.
Wielki szpitalnik zakonu, komtur elbląski Werner von Tetinger. Piastujący tu funkcje dyplomaty i on to. Pokłonił się naszemu poselstwu, pierwszy i gestem zaproszenia. Prowadził na zamek wysoki, do sali wielkiego refektarza, gdzie zawsze poselstwa, wielki mistrz przyjmował. Tam też, powiadomiony już przez straże zamkowe, wielki mistrz, czekał już, na kanclerza koronnego. Siedział z dumnym pyskiem w wielkiej sali gdzie zawsze przyjmował wszelkie wizyty. Na złotym tronie, wcale nie licującym, z zakonnym ubóstwem, wynikającym z kanonu zakonów szpitalnych. Wyglądał jak, król jakiegoś potężnego państwa. Którego w istocie był naprawdę, władcą udzielnym. Z dumą miną, i stalowymi zimnymi ślepiami, spoglądał pogardliwie na poselstwo w otoczeniu konwentu, jak by już, je chciał pożreć oczami krakowskiego smoka. Ale z Krakowem miał on tyle, tylko wspólnego że chciał go z dymem, jak najprędzej puścić. I na swoją komturię, zamienić. A Wawel na swój kolejny, zamek wielkiego mistrza. Wielka sala refektarza, była wypełniona krzyżakami, prawie po brzegi. Tak aby poselstwo Jagiełły, było przytłoczone potęgą i świetnością zakonu. Heroldzi zwykle, zakrzyknęli. Poselstwo króla polskiego, do wielkiego mistrza! Arcybiskup Kurowski miał do poselstwa, przeznaczonych przez króla Wojewodę Kaliskiego Macieja z Wąsoszy i Kasztelana Nakielskiego Wincentego z Granowa, z Powałą z Taczewa, wraz z Zyndramem i rycerzami podeszli, bliżej. Na to, cichcem rzekłem do Piotra. Parszywego Szwelborna, przy tym mistrzu piekielnym nie widzę. Zawrzyj gębę durnoto. Syknął tamten. Nie ma go? To kulawy pies, z nim tańcował. Arcybiskup Kurowski skłonił się lekko jak na dyplomatę przystało, wraz z nim dwaj posłowie. Reszta poselstwa polskiego, stała z tyłu za nimi w milczeniu. Ulryk von Jungingen, nie powstając nawet, z miejsca. Rzekł oschle. Witam cię, księże arcybiskupie. Czekaliśmy na twoje poselstwo, w zgodzie z naszym zmówieniem się na one. Jakie wieści przynosisz nam? Od króla waszego? Król nasz Władysław II Jagiełło. Śle wam panie pozdrowienie, i zapewnia o swojej chęci utrzymania pokoju między zakonem a królestwem naszym. Księże Arcybiskupie, odrzekł na to, podniesionym głosem, wielki mistrz. Gdybym dzieckiem był i nieświadom waszej woli? Wiarę mógłbym, dać zapewnieniom pokoju. Ale król wasz, księcia Witolda, przeciw naszemu zakonowi podburza. Żmudź także, do powstania przeciw zakonowi nakłania. I efektem tego, powstanie Żmudzi przeciw zakonowi naszemu było. Statki z bronią i zaopatrzeniem ślecie, na Żmudź i Litwę. I wy war, i niepokój w państwie naszym, bezwzględnie czynicie. A mnie o zachowaniu pokoju, prawicie? Wstydu ani ty! Ani król wasz, nie macie. Kłamstwa, mi przed oczy rzucając. Obraza to dla mnie samego, i dla zakonu naszego. Wojna wokoło, jak żagiew rzucona na stodołę ze słomy wokoło już płonie. Przez waszego króla i księcia Witolda już jest, na ziemiach naszych. A wy mi prawicie, iż wasz król chce pokój zachować? Na taką właśnie, odpowiedź czekał Kurowski i powiada. Jeszcze ostrzej niż Ulryk. Nie strasz nas, wielki mistrzu wojną, na Litwie i Żmudzi. Jeśli zaś na Litwę uderzysz? Bądź pewien wielki mistrzu, że król Władysław w domu nie usiedzi. I na Prusy, w odwiedziny przyjedzie. Wiemy żeś wróg Litwy jest, a kto wrogiem Litwy, wrogiem króla naszego. I powiadam ci, wielki mistrzu, że jeśli na Litwę uderzysz? Przeciw zakonowi, nasz miecz będzie podniesiony. Dzięki ci księże, przewielebny. Rzekł wielki mistrz. Żeś to, nie zataił przede mną, zamiarów króla waszego. Ja zaś, jako wielki mistrz naszego zakonu, Najświętszej Marii Panny, powiadam ci. Na głowę waszą pierwej uderzę. Na waszą ziemię osiadłą, nie na tą pustą. Ale wszelkie grody wasze, i włości z mieczem i ogniem nawiedzę. Wojnę przeciw Litwie, Żmudzi i królestwu waszemu wzniecę. Jeśli taka wola twoja panie? Nie pozostaje mi nic innego jak, posługę wobec króla mojego zakończyć. Zaś czasu twego wielki mistrzu, nie trwonić a gościnności, waszej nie nadużywać. I odjechać zaraz, a uwiadomić pana naszego o zamiarach twoich. Życząc pomimo wszystkiego, zdrowia dobrego. Którego trza ci będzie, we wojnę którąś wywołał wiele. Nie zamartwiaj się wasza miłość księże biskupie zdrowiem moim, patrzajcie raczej swego. W granicach waszych, to niebawem was nawiedzimy. Odparł na to wielki mistrz. Zapraszamy waszą miłość rzekł, zaczepnie kanclerz koronny. Kurowski z Wojewodą i Kasztelanem oraz, rycerzami skłonili się lekko. Całe nasze poselstwo zawróciwszy w miejscu. Wyszło z refektarza, wielkiego mistrza. Odprowadzane, zaś bardziej niż chłodno. Cała chorągiew, Kanclerska po opuszczeniu zamku. Wsiadła na konie. Zaś nie bacząc na trudy drogi, ruszyła z powrotem, galopem do korony. Ksiądz Kanclerz Kurowski wysłał zaraz gońców, na najlepszych koniach. Nawet w państwie zakonnym, ludzie Jagiełły mieli, podwody do zmiany wierzchowców na świeże. Aby przodem poszli, jeszcze szybciej niż same nasze poselstwo. A to już było, polityką Kurowskiego, gdyż podwody szpiegom, swoim nakazał mieć gotowe. Gdyż króla, trzeba było powiadomić o wypowiedzeniu wojny, przez zakon i wielkiego mistrza jak najszybciej. Choć nie była ona, jeszcze formalnie, jak by wypowiedziana. Można było przyjąć że już, jak żagiew smolna płonąca stała nad zakonem i naszym królestwem. Poselstwo nasze wracało bardzo śpiesznie. Gońcy królewscy jeszcze szybciej. I po pięciu dniach forsownych pogoni do Polski. Maćku z Jasła był w Korczynie. Króla naszego powiadomił o zamiarze wypowiedzenia wojny przez zakon. Arcybiskup Kurowski zaś z rycerzami jechał na Świecie, jako i przed tym wracał na Bydgoszcz do korony. W dniu szóstego sierpnia, posłowie krzyżaccy, Wyruszyli z Malborka, także niemal zaraz za nami i posłami króla. A pojawili się w Korczynie czternastego sierpnia. Gdzie król swoim, zwyczajem jak gdyby nigdy nic siedział sobie spokojnie. Wręczyli mu pismo wielkiego mistrza, o wypowiedzeniu wojny. Dnia szesnastego sierpnia, nasze poselstwo polskie, było już w Fordonie grodzie pod samą Bydgoszczą. Kiedy zaraz nadeszły wieści od kasztelana bydgoskiego, Grzymka z Cieślina. Który wpadł tu na chwilę z chorążym, Piotrem z Kobielic zwanego Pietraszem, na wiadomość że Kanclerz we Fordonie na niebezpieczeństwo, niebywałe jest narażony. Bowiem przyjechał tu wracając z poselstwa. I powiada, że oto znajomek nasz parszywy komtur tucholski, Heinrich Szwelborn pospołu, z komturem Człuchowskim Arnoldem von Badenem, napadli podstępem na miasto w Bydgoszczy, podpalili gród i zajęli zamek zbrojnie. Tego nie trzeba było, nawet opowiadać, bo łuna pożaru grodu i dymy dotarły rychło aż do samego do Fordonu. Bo przecie daleko nie było. Kasztelanie mój, nie jest komturem człuchowskim Arnold von Baden, jeszcze jeno Konrad vel Gamrath von Pinzenau. Rzekł na to Kanclerz Kurowski. Wielka mi różnica, wasza miłość jeden jako i drugi, nieprzyjaciel nasz. Jeden pali a drugi ogień podtrzymuje jak diabeł w piekle. Zaś całe rycerstwo, Fordońskie z chłopami ruszyło, na ratunek do Bydgoszczy. W grodzie bydgoskim, nie brakło jednak mieszczan niemieckich. Wrogich koronie którzy zmówieni wcześniej z krzyżakami, bramy tego grodu najeźdźcom, rozwarli na oścież. I parszywymi szczerbatymi mordami, cieszyli się z wyzwolenia. Przez jeszcze bardziej, parszywych zakonników, jakom zawsze mawiał na krzyżaków. A ci palili grabili i dopuszczali się wszystkiego tego, czego nie powstydziły by się, najdziksze hordy tatarskie. Bo przecie Krzyżacy, byli nawet lepsi w okrucieństwie od tych pierwszych, mawiało się zawsze. Co mu Krzyżacy na wieki zapamiętali. Kanclerz Kurowski, na naradzie z rycerstwem, postanowił że musi z poselstwem czym prędzej cofnąć się w głąb kraju. Albo pod Bydgoszcz, iść na ratunek. Ale z czym? Z kim? W kilkanaście koni. Samotrzeć, mam wroga znosić? Sprawa najazdu krzyżaków, na Bydgoszcz, była już na tyle groźna, że i poselstwo króla. Samo mogło wpaść w ręce wroga. Tym bardziej że Grzymek z Cieślina, jako Kasztelan ponaglał. Nie możesz, przecie wasza miłość, tu ostać się bo jako nas ogarną i tu Krzyżacy co będzie? Aby nie być zagarnięty, przez szybko posuwające się wojska krzyżackie. Musicie odstąpić w głąb kraju, my zaś osłonę wam damy. Kurowski nie rad, był bardzo że to kasztelan mu cofnąć się nakazuje. Ale wyjścia, innego nie było. I ruszyli my dalej, wzdłuż Wisły, aż za Bydgoszcz w kierunku lasów. Zaś i Brodów na Wiśle, za ową Bydgoszczą. Patrzeć na razie musieliśmy, z dala co się dziać będzie. Tymczasem zagony krzyżackie ciągnęły szeroką nawałą, do Polski. Czas po temu był najwyższy, aby ksiądz Kurowski mógł bezpiecznie, z nami w lasy przejechać. Bo i ruszył sam, wielki mistrz z głównymi siłami, na ziemie dobrzyńską. Zdobyły one szybko i podpaliły grody nasze, Dobrzyń, Rypin, Lipno, i gród Bobrowniki. Zaraz później, wojska krzyżackie ruszyły na ziemie mazowieckie, księcia Janusza i Ścibora. A już drugiego września, zakon napadł na Złotoryję. A rzeczony przez kasztelana bydgoskiego, Arnold von Baden był przecie wójtem Nowej Marchii i podszedł aż pod Drezdenko. Zaś Krzyżacy z komturii Ostródy i aż z Brandemburgi, wlazły głęboko, aż na Mazowsze podpalając i grabiąc co się da, i kogo napotkali na swej drodze. Wieści dalej, gońcy przynosili iż ów znajomek parszywy, nasz Heinrich von Szwelborn napadł zaraz po zajęciu Bydgoszczy. Na grody Kamień Krajeński i Sępólno, obok siebie leżące. Na to, rzekłem do księdza Kanclerza. Wasza miłość? A czego znowu, mi głowę zawracasz? Rzekł mi Kurowski. Omal co nie wpadliśmy oba z kumotrem, Pietrem Malarczykiem w łapy owego parchatego, Szwelborna w tym naszym, Fordonie. Dobrze to jeno, że Kasztelan bydgoski nakazał nam uchodzić. Bo i księdza Arcybiskupa, Szwelborn by ułowił jako szczupaka w sieci. Daj mnie ty spokój, z waszym komturem Szwelbornem. Kiedy na około, kraj nasz już płonie. Moja to chyba, raczej zasługa. Po com, ja owego mistrza owego prowokował do wojny zaraz? Sam nie wiem. Kanclerz był naprawdę zatroskany. Gdyż nawet, nie spodziewał się aż tak szybkiej reakcji krzyżaków. Co się wasza miłość znowu turbujesz, bez potrzeby. Przecie to sam król nasz, nakazał wojnę z nimi niezwłocznie wywołać. Rzekłem mu na pocieszenie. Na co, Kurowski rzekł, mi jeno. Gadaj sobie zdrów, trutniu. Zatrzymaliśmy się, aż na Kujawach, w pobliżu, Solca Kujawskiego, o jaki dzień drogi dla wytchnienia. Po czym ruszyliśmy znowu. Gońcy tymczasem znowu, przyjechali z wieścią. Że oto nasz, kasztelan bydgoski wziął w niewole komtura Świeckiego, Heinricha von Plauena. A król już z wojskami koronnymi, z Wolborza wraz z odsieczą, ku Kujawom i naszym gębom idzie. Więc i Kanclerz z poselstwem ruszył kłusem z powrotem, na spotkanie z królem. To musimy, zawracać, ale już. Co by z królem i wojskami się nie pominąć. Rzekł do naszych rycerzy. Spotkanie nastąpiło 27 września pod Bydgoszczą. Gdzie król z wojskami koronnymi, stanął i przygotowywał się do szturmu na gród i zamek Bydgoski. Przybył z królem i podkanclerzy, nasz arcybiskup Mikołaj Trąba. Tak że winowajcy wojny, byli w komplecie. Przywieziono ze sobą działa, i ustawiano w zasięgu ich strzału, na mury zamku. Ale pierwszy szturm na gród Jagiełło nakazał, rozpocząć następnego dnia, aby dać wypocząć wojskom naszym, po przemarszu. Na powitanie, Kanclerza Kurowskiego, król rzekł mu. No księże Arcybiskupie sprawiłeś, się. A nie wiadomo, co mam rzec na twoje wyczyny? Czy pochwalić cię za talent do wypowiadania wojny onym psubratom? Czy ganić cię za to że? Za twoją przyczyną? Wojna wybuchła z zakonem prędzej niźli się ja, spodziewał! Wasza królewska mość, postąpi wedle swego majestatu. I geniuszu swego. Jam robił, co mnie nakazało sumienie i przykazania poselstwa mojego. Prawdę powiadasz, księże Kurowski jeno popatrz co się dzieje? Wszędy wojna, i nie wiadomo, gdzie pierwej uderzyć, albo gdzie do obrony stanąć. Pierwsza Bydgoszcz, ofiarą twego poselstwa padła jako łan po żniwach. Tyś chyba gorszy, wichrzyciel jest, niźli sami Krzyżacy? A wielkiego mistrza, przerastasz sztuką wojowania, na słowa. Ale niech tam jest, jako i miało być. Wiem ja zaś, przynajmniej na czym stoję. Dwudziestego ósmego września. Rano działa królewskie poczęły kanonadę, aż z murów strzępy belkowania, i cegły leciały. Jagiełło stał przy oblężeniu, sam osobiście natarciem na zamek dowodził. Ja zaś rzekłem, do księdza Arcybiskupa Kurowskiego. Z nieco lekkim, przekąsem w tonie. Wasza miłość? Czego znowu? A bo to, chciałem waszej miłości, coś rzec? Co? Chciałeś mi rzec? Jeno bacz abyś mnie, co głupiego nie powiadał. Bom gniewny jest sam na siebie. I przez łeb mogę cie czym palnąć. Nic głupiego, waszej miłości powiadał nie będę. To zaś powiadaj, jeno szybko. Takoż sobie myślę. Wasza miłość, to że król nasz? Nie myślał sobie na pewno. Że w, pierwej zaraz, na samym początku wojny, z zakonem. Do swojego własnego, grodu i zamku, strzelać z armat będzie musiał. Miast do zamku na Malborku, no nie? Zejdź mi z oczu przechero. Ciebie mogłem popchnąć do przodu z gadką twoją, na mistrza. Przeto na ciebie by było, nie na mnie. Jam całkiem z tyłu, za waszą miłością stał, i bałem się owego parszywego Szwelborna, na ślepia moje zobaczyć. A on już tu, prędzej był w Bydgoszczy niźli my. I jeno rozkazu, mistrza czekał do napadu. I mamy czego sami, my chcieli. Szturm po ostrzale nastąpił jeden, zaś drugi i trzeci i nic. Odłamki furczały nad zamkiem i nad wojskiem naszym. Wrzaski wprawdzie, o litość krzyżactwa, Hilfe! Herr Gott! Zaś po nich, fafluchte doner weter, na przemian z przekleństwami, słychać było bardzo często. A nasi rycerze darli się. Bij zabij! W pień, ich ciąć! Mury jeno się wystrzępiły, i gruzu z zamku leżało pełno. Jak grochu, na na polu walki. Zaś trupów krzyżackich parę dziesiątek. Przez jedną niedziele i jeszcze jeden dzień cały, król Polski strzelał z armat, do zamku swojego. A jam wszystko skrzętnie opisywał każdy dzień zmagań, po kolei. Jagiełło walił z armat do swojego zamku, aż huczało. Zaś ósmego dnia rano, Krzyżacy, wywiesili białą szmatę, że się poddać chcą. Po południu, na ósmy dzień ostrzału. Szóstego miesiąca października, pojawił się sam wielki mistrz, zakonu. Ulryk von Jungingen. Przez posłów swoich, dając znać. Iż z królem chce, zaraz mówić. Malarczyk zaś zasiadł sobie, wedle zamku i rysował, węglem owe zmagania i przyjazd poselstwa krzyżackiego. Jagiełło choć musiał, do własnej fortecy strzelać, był zwycięzcą tej fazy wojny. Patrzaj kumotrze lezą krzyżaki na piechotę, nawet ich wielki mistrz lezie piechtą, do króla naszego. Rzekłem do Pietra. Siedź tu i rysuj owego kmiota. Ja zaś polezę, księdza naszego Arcybiskupa Kurowskiego i Trąbę, pocieszyć. Bom, to jednemu z nich głupio bardzo przyciął. A i drugiemu takoż samo.
U ciebie przecie to i nie nowina, rzec coś głupiego. A coś to im, nagadał głupiego? A nic, takiego strasznego. Jeno że, to nasze poselstwo, do mistrza Ulryka wyszło. Jak by kulą w płot, ktoś strzelił. A drugiemu, że takie listy napisał, że sam szatan w piekle, się od jego wezwania do walki z królestwem naszym, obudził. No ładnie toś, mu rzekł. Jako i drugiemu nie lepiej. Lepiej leź ty, do księży i przeprosiny im, złóż. Bo i ja takoż myślę, że to raczej wypada. Przecie i tak na nich, wszyscy gadają że wojna, przez to prędzej wybuchła. Jagiełło, chłodno raczej przyjął poselstwo, wielkiego mistrza przed swoim namiotem, wraz z zastępem rycerstwa polskiego. Księży winowajców, w namiocie, przezornie zaś schował. Udając przed mistrzem że ich, przy nim nie ma. Wasza królewska mość. Rzekł Ulryk von Jungingen. Musimy, przecie na razie, walki zaprzestać. I o pokoju wspólnie pomyśleć, bo to nie uchodzi. Między chrześcijany, jeden drugiego najeżdżać. Tak i ja myślę, rzekł król. Jeno musicie, mi mury zamku mojego naprawić. Oraz kontrybucje, wielki mistrzu za uszkodzenia fortecy naszej wypłacić. Ja? Ulryk wielkie ślepia, z niby, zdziwienia wielkiego nagle zrobił. I dalej gada do Jagiełły. My? A czy? To nasze wojska do niego, strzelały? Przez osiem dni do zamku waszego! Ogień ty sam, prowadziłeś, królu. Sami, przecie miłościwy panie, twierdze sobie w drobny mak, potłukliście. I naprawiajcie ją sobie, też sami. Bez naszej pomocy. Nie my, płacić za szkody będziemy, bo zakon nasz biedą stoi. A za wasze zniszczenia owego? My płacić mamy? Nagle przed mistrza, Ulryka wylazł szybko komtur tucholski Szwelborn. Łeb dumnie podniósł i gębę do wyjaśnień w trąbę złożył. My w waszym zamku bydgoskim, jeno w gościach byliśmy, rzekł komtur za mistrza szybko. A Jagiełło aż czerwony się, znowu na gębie, ze wzburzenia zrobił jak burak dorodny. I powiedział, naprawdę nieźle zdziwiony. Co prawicie? Co takiego? W gościach na zamku byliście, a podstępem i zdradą go wzięliście? Czy jak? Bo nie pojmuję nic.
Koniec Części Pierwszej Tomu Trzeciego
Część II
Nie masz wasza królewska mość, za co na nas się krzywić. Bo przecie twoja to, załoga zamku na Bydgoszczy pojechała pod nasze Świecie. Na ziemie naszą tam napadła, komtura świeckiego porwała i tu aż, do zamku waszego uprowadziła. Przeto, musieliśmy komtura Heinricha V von Plauena, z rąk waszych w Bydgoszczy odbijać. I kto winien jest? Owej utarczki? Zakon nasz? Czyli wy sami? Powiadajcie? Jaśnie Panie? Zapytał króla Polskiego, nieco bezczelnie wielki mistrz, Ulryk von Jungingen. Na to Jagiełło, że i w gębie był mocen jako i w polu, powiada szybko pytaniem na pytanie odpowiadając. Utarczki jakieś były, powiadasz wielki mistrzu? A kto was? Zapraszał do Bydgoszczy, na Krajnę i naszą ziemie Dobrzyńską? Ja zaś? Czy ktoś z moich wojewodów? A w ową gościnę też, jako powiadasz? Na Mazowsze żeście zbrojnie wjechali? A po ostatnie, wydaje mi się wielki mistrzu, że usiłujesz zakpić sobie ze mnie, nie zważając na godność którą piastuję. Na ziemie, Księcia Janusza Mazowieckiego, najechaliście jako na swoje.