E-book
14.7
drukowana A5
48.51
drukowana A5
Kolorowa
71.23
Grunwald 1410

Bezpłatny fragment - Grunwald 1410

Kroniki Jagiellońskie Tom trzeci

Objętość:
204 str.
ISBN:
978-83-8104-548-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.51
drukowana A5
Kolorowa
za 71.23

Kroniki Jagiellońskie

Derda Krzysztof- Jan

Grunwald 1410

Okładka Piotr Latka.

Grunwald 1410

Kroniki tom trzeci część pierwsza

rok 1408

Lata poprzedzające bezpośrednią wojnę, pomiędzy zakonem Najświętszej Marii Panny, krzyżakami zwanych wszędzie tam, gdzie zakon ten znany, był ze swej złej sławy. A naszym królem Polskim, Władysławem Jagiełłą i wielkim księciem Litewskim Witoldem wypełnione były, różnymi staraniami dyplomacji i poselstw, a szczególnie księdza Arcybiskupa Gnieźnieńskiego. Kanclerza tytularnego Koronnego, Mikołaja Kurowskiego. Oraz jego imiennika, i zastępcy swojego Podkanclerzego i notariusza Koronnego, księdza Mikołaja Trąby o to, aby pokój jako taki, z zakonem Najświętszej Marii Panny, zachować. I nie przyczyniać się do rozlewu krwi pomiędzy chrześcijany. Jest przeto miesiąc grudzień roku pańskiego 1408 stosunki pomiędzy, zakonem a królem polskim są z dnia na dzień coraz gorsze, i tylko jedna nierozważnie zapalona iskra może, doprowadzić do długotrwałej, krwawej i strasznej wojny. Ksiądz Arcybiskup Gnieźnieński Mikołaj Kurowski jako że to był, i krewki szlachcic, a co gorsza dla zakonu krzyżackiego, jego zacięty i nieustępliwy wróg. Król Władysław Jagiełło, zawsze i chętnie obdarzał go misjami, których on tylko mógł być zwycięzcą. Tak za pomocą własnego, ostrego dowcipu. Arcybiskup Kurowski, za pomocą owego konceptu jak i kwiecistego języka dyplomaty, zawsze zwycięsko wychodził z każdej powierzonej mu misji. Jak też i dzięki godności Arcybiskupiej, zawdzięczał szacunek i uznanie. Godności swej, nie nadużywał nigdy, nad tą którą to sprawował w koronie, od bardzo dawna. Jeździł on, do Malborka kilkakrotnie, i znał tam wszystkich dostojników zakonnych. Zaś za to, poselstwo zakonu Krzyżackiego, do Krakowa jeszcze częściej wędrowało. Piotr Malarczyk oraz jego kompan pisarczyk królewski imć, czyli ja sam na swoje też nieszczęście, obaj byliśmy przy każdym niemal, poselstwie które przyjeżdżało do Krakowa. A za każdym razem z Kanclerzem Kurowskim, do Malborka stolicy krzyżackiej tako samo, wędrowaliśmy chcąc, czy nie chcąc. Od naszego szpiegowania na rzecz króla naszego w roku ubiegłym. Byli my, od powrotu z ziemi zakonnej, oddani niemal do wyłącznej, dyspozycji księdza podkanclerzego Mikołaja Trąby, któremu obaj pisaliśmy listy na wszystkie ważniejsze dwory europy. A Malarczyk Piotr, owe listy w piękne litery i obrazki wymyślne malował. Bo oto, ksiądz Mikołaj Trąba właśnie, był do tej roli przez króla Jagiełłę wyznaczony, i robił co mógł aby wojny z zakonem uniknąć. A przynajmniej zachować pozory, dla utrzymania pokoju z Krzyżakami. Chociaż i on jako szlachcic, herbu Trąby za nią bardzo obstawał, po cichu. Mawiał do pisarczyka i gęby mojej często, tak właśnie jako i teraz. Wiesz ty co? Mój skrybo niesforny? Im prędzej urwiemy łeb, tej hydrze z krzyżem czarnym na piersiach, tym spokój i sen dobry w nocy, będziemy mieli wszyscy. Ja tam śpię po nocach spokojnie raczej, rzekłem na to księdzu. A wasza miłość, księże mój miły, co? Sypiać nie może? Zależy jaka nocka wypadnie, powiedział ksiądz podkanclerzy machnąwszy łapą. Jak wasza miłość sypiać nie może? To do medyka, naszego Kuny kolejkę mogę księdzu zająć. On driakwie nasenne ma bardzo znakomite, jako mi sam nieraz przy kielichu, o nich powiadał. Nie chce ja driakwi żadnych, od niego. Medyk nasz, Kuna sam niech je, sobie połyka. I w zdrowiu, za naszym królem łazi. Albo krzyżakom lepiej niechaj, je zada. Prędzej miał by król nasz z nimi koniec poczęty i to, bez wojny żadnej. Rzekł wzdrygając się nagle, ksiądz Trąba. Jam mu to samo, zawsze powiadał. A on gada com głupi osioł jest, i na medycynie nowoczesnej, się nie wyznaję. Gada on tak samo jako i ty, bo razem przy piwsku siadacie. Bardziej niźli często. A z czego to wasza miłość wie? Bom widział nie raz, was razem w komitywie wielkiej. A juści prawda. Rzekłem na to, zawiedziony że ksiądz Mikołaj. Więcej wie o mnie samym, niż ja sam, o sobie. Ale co tam, powiadam półgłosem. Na co ksiądz Trąba powiada. Co mruczysz tam cichcem? Nic, list czytam do króla od wielkiego mistrza. No i co? Pyta ksiądz. Ano poselstwo idzie, powiadam owemu zgodnie z prawdą. To wiem i ja, na to ksiądz mruknął znudzony. Bo to przecie. Także i tym razem w tym roku, zapowiedzieli się posłowie Wielkiego Mistrza. A król Władysław już jesienią 1408 roku w Nowogródku spotkał się ze swym bratem stryjecznym wielkim księciem litewskim Witoldem i o bardziej niż, rychłym wypowiedzeniu, wojny bezwzględnej zakonowi i krzyżakom, wspólnie podjęli jakieś tajemne decyzje. Ale nikt o tym, nie wiedział nic bliżej. A Krzyżacy najmniej. Aby zorientować się co król Polski, Władysław II Jagiełło, zamierza w sprawie Żmudzi czynić. Czy też wspomoże swego brata stryjecznego księcia Witolda na Litwie? Wielki mistrz Ulryk von Jungingen, tak starał się przekonywać króla polskiego, o swoich pokojowych zamiarach, że posłowie krzyżaccy sami uwierzyli w to. Co za każdym razem, mówili. A mówili wiele, a ciągle jeszcze więcej czynili, w tym najwięcej napadów. Tak na granicach jak i zamieszkujących ich tereny mieszkańców Polskiego pochodzenia. Sprawowali wiele, sądów nad Polakami i innymi mieszkańcami swego państwa. Wszystko było ubrane w szaty odświętne, i nie warte nawet jednego ich słowa. Pod spodem zaś, brudne plugawe, i krwią sąsiadów zbrukane. Każde ze czcią wypowiedziane gdziekolwiek ich słowo, zawsze było tylko i wyłącznie samym pozorem prawdy przecie. Toteż o zbrodniach swoich milczeli i udawali pokojowo nastawiony zakon rycerski w stosunku do króla polskiego. Jeno gromy, jak zwykle, waliły się na niepokorną Żmudź, na Litwę i Ruś że zakonowi okoniem stoi. A król nasz też wobec zakonu nie chciał być, zbytnio szczery i odpowiadał krzyżakom zawsze mgliście jak i oni sami. Jagiełło był jeszcze bardziej szczwany lis, niż wielki mistrz. Kręcił zakonem jak, na sznurku z uwiązanym kamieniem. Puszczonym przez wyrostka wioskowego, w ruch i nagle wypuszczonym jak z procy. Poselstwo Krzyżackie, właśnie przypłynęło do Krakowa Wisłą, dwoma szkutami zakonnymi. A teraz siedli na olbrzymie konie, i jechali w dużym orszaku, w białych płaszczach. Z czarnymi teutońskim krzyżami na wszystkim co prawie, mieli na sobie. Było to już trzecie poselstwo od wizyty Arcybiskupa Kurowskiego w Malborku w 1407 roku. Ten zaś umówiony z wielkim mistrzem na rok przyszły a 1409,nie dziwił się też natrętności zakonu. Bo poselstwo ich za poselstwem do Krakowa szło. Jam jako pisarczyk tak, o tych częstych poselstwach krzyżackich, do Krakowa właśnie do księdza Trąby teraz tak powiadał. Wasza miłość. No? Powiada ksiądz Trąba. Jak gospodyni z kuchni swej, do rybaka na rzece Krzyżacy lezą co chwilę, że to jej nieświeżą i cuchnącą rybę sprzedał. I chce ona gwarancji nowej i rybę, inną świeżą. A rybak do baby powiada. Ryba moja świeża, była. Jeno jak oście, ją moja gospodyni, miła trzymali tydzień w komorze to się, i zaśmiardła ze starości. A owa gospodyni mu na to. Sam, eś jest nieświeży i śmierdzący rybami swoimi, trutniu rzeczny. A mnie rybę dawaj nową bo jako nie? Takoż cię szmatą przez łeb twój rybi, przejadę aż ci się morskie odmęty, przed ślepiami rozewrą. Takoż i samo z krzyżakami u Jagiełły było. Jeno zaprawdę nie wiadomo jest, kto tu baba a kto rybak? Na co i Malarczyk zawsze powiadał jako i teraz właśnie. No. Zamiast księdza Trąby, któremu powiadać nic ten truteń, na to nie dozwolił. Jak my spojrzeli, akurat przez okno. Poselstwo krzyżackie właśnie wypełzło ze szkut swoich, i lazło względem Wawelu. Jak owa baba do rybaka, nie patrząc na nic. Swego chcieli wiedzieć i otrzymać, co im się przyśniło od króla i kwita. Cały Kraków niemal, wyległ nad Wisłę i błonia, poselstwo krzyżackie oglądać. Bo zawsze dla gawiedzi dziw to był, nie byle jaki. Lepszy nawet, od występów kuglarzy na starym rynku, czy ścinanie jakiegoś obwiesia przez kata grodowego. Na spotkanie posłów, nawet na dziedziniec Wawelski wyległo wszystko, co ciekawe było rycerzy w białych płaszczach. Mieszczki w sowitych spódnicach kraśnych Krakowskich. Wraz z wystrojonymi bardzo bogato i odświętnie mieszczanami, pomieszani z naszym rycerstwem, stali na błoniach tłumnie i wszyscy gwarzyli o Krzyżakach, jak na Krakowian zgodnie. A najwięcej psi z grodu byli uradowani, bo głośno obszczekiwali krzyżaków dookoła i bardzo namiętnie. Idziemy i my, rzekł ksiądz Mikołaj Trąba. Poszliśmy zaś po schodach trzeszczących na dół, względem poselstwa krzyżackiego. Piotr ze mną pisarczykiem, takoż za sutanną księdza Arcybiskupa Kurowskiego, i księdza Trąby, skromnie my sobie stanęli. I jak zwykle byliśmy dobrze za księżmi, schowani. Jadą, patrzaj! Jadą krzyżackie psubraty! Zakrzyknąłem z cicha. Na przedzie poselstwa, jechał sam komtur ze Szczytna, Kuno von Lichtenstein, wraz z odwiecznym i najgorszym wrogiem królestwa polskiego. A znajomkiem naszym bardziej niż, niesławnym. Komturem Tucholskim, Heinrichem von Szwelbornem. Który miał jeden miecz, przy swoim złotym szerokim zakonnym, pasie rycerskim przytwierdzony. Owe krzyżackie miecze były jak i większość broni krzyżackiej, w tucholskich kuźniach zakonu, kute jak w ogniu piekielnym. Wiózł jeszcze jako zwykle, dwa inne obnażone bez pochew miecze, na wozie, który z podarkami świetnymi, dla króla jechał z tyłu za poselstwem. Jechał z nimi też i komtur Świeckiej komturii podstępny, Heinrich z kolei V von Plauen. Od 1407 roku pańskiego zarządzający zamkiem komturii, w Świeciu. Kto wie, czy nie odpowiedzialnym był on, za napaść na wieś Gruczno w swojej dzielnicy? Jechali owi posłowie w białych płaszczach dumnie, z głuchym stukotem kopyt, po brukowanym kocimi łbami pochyłym podjeździe, zamku na Wawelu. W otoczeniu, kilku najważniejszych rycerzy zakonnych. Było u nich też tak, w zwyczaju że im ważniejsza postać. Tym bardziej wykrzywiona gęba, z pod hełmu dumnie nawet, na króla naszego patrzyła. Nie mówiąc już o tym, z jaką pogardą w oczach, na pospólstwo krakowskie zgromadzone na błoniach, ślepiami zimnymi patrzało. Prowadził poselstwo jako zwykle, rycerz królewski Powała z Taczewa. Oraz sam prześwietny, Zyndram z Maszkowic, w którego otoczeniu Krzyżacy czuli się nieco pewniej. Bo to jego właśnie i często, król Władysław do takiej roli przeznaczał. Bowiem to Powała i Zyndram chociaż z pochodzenia Niemiec. W świecie rycerskim niewiele mniej byli znani niż sam Zawisza Czarny z Garbowa. Krzyżacy lubujący się w sławie rycerskiej, za zaszczyt sobie brali iż to właśnie ci rycerze ich do króla polskiego prowadzą. Ale gdyby wiedzieli, o tym kto ich knechtów w Grucznie wyciął, zamiast szacunku w nienawiść by swoje, uwielbienie obrócili. Ale tego, też nie wiedzieli jeszcze na szczęście swoje. Teraz gdy z dumą i z podniesionym przyłbicami. Wkraczali do tej prastarej stolicy, Orła Białego. Jako jeszcze proszący o pokój, zakonnicy. Jechali z pokorą i niby z modlitwą na ustach. Ale i przepychem, który jeden drugiemu zaprzeczał. Ciekaw jestem, jakoż to komtur Szwelborn, mordę swoją ucieszoną, z widoku gęb naszych, pokaże? Rzekłem po cichu do Piotra. Jeno zamartwiam, się takoż jako i w Malborku, co by nas nie przywitał wylewnie, za jego durnym sposobem. Czy tu na dworze naszym, nie palnie nas przez grzbiet, z uradowania swego? I nie zawrzaśnie, jako by zwierza dzikiego w boru ujrzał? Boć to u niego wesołość takoż się ma, jako u postrzelonego przez rozum z kuszy przez zbója na gościńcu. Co to uciechę ma z tego, jakoż z ostatnich portek kupca, na onym trakcie obedrze i jeszcze, przez łeb mu na ostatek pałą przyłoży. Aż tamtemu gwiazdy w oczach się pokażą jako i nam, tam u nich na refektarzu. Toż to, przy miłościwym panu naszym i dworze całym, nie będzie się chyba? Takoż samo jako dzikus jaki, brał do powitań i nie leciał z łapami rozwartymi? Jako by niedźwiadka grubego, chciał do drzewa w boru docisnąć. Rzekł nieco z obawą pan Piotr. Rzeknę ci ja że, może lepiej dla nas obu będzie niźli w Malborku? Jako my, dworzanie bardzo stateczni, unikać będziemy jego samego i onej parchatej gęby brodatej. Rzekłem mu na to. Na takie coś, łacniej raczej nie obliczaj, się. Bo król nasz najpierwej. Pewnikiem sam, dla własnej uciechy popchnie nas, do przodu. Co byśmy z tym obwiesiem się miodu, albo piwska opili. I korzyści dla królestwa naszego, z tego parchatego komtura wywlekli. Rzekłem na to znowu. Wiesz ty co? Toć rzeknę ja ci, com to obmyślił szybko. Rzekłem owemu cichcem, tak aby stojący z przodu księża nie posłyszeli. Rzekniemy naszemu księdzu Mikołajowi Kurowskiemu, albo ojcu temu wielebnemu, Trąbie zatrąbimy. Że nas coś zmogło nagle. I zachorzali my oba, obłożnie co? Jako szybko u ciebie? Takoż i głupio jako zawsze. Zdurniał ty? Odparł mi zaraz Malarczyk. Król nasz, owsem nie jest karmiony, czy jakim innym frykasem zamorskim. I zaraz by, do głowy swej poszedł. Że, nasz to wybieg jest, przed Szwalbornem się uchować bezpiecznie. I pewnikiem jest to, jako ci teraz powiadam. A wiem to ja, na pewno. Że niby co? Zapytałem go. Po raz drugi. A to, że sam by nas, król do mistrza posłał. Na rynek co by z katem dogodny dla niego, termin łbów naszych ścięcia wyznaczył. I jeszcze wrócić do siebie by nakazał. Z potwierdzeniem na piśmie przez kata, na karteluszku. Że to termin przyjął i na nasze łby, mistrz katowski niecierpliwie czeka. Teraz toś ty, chyba ogłupiał? Zaś za takie coś? By nas Jagiełło o łeb, skrócić zechciał? A i pewnie. Rzekłem mu na to. Słyszałem od Janoty, bo przecie i on Litwin, jako i Jagiełło. Że takie ci on w Wilnie, cuda wyprawiał. Nim u nas królem się został. Że ze strachu przed nim, niejeden wolał do wody jeziora wskoczyć. Albo obwiesić się, jeszcze prędzej szedł. Niż na niezadowolenie księcia jakim on, wówczas by miał się kto narazić. Tu nie jest Litwa jeno, Kraków i królestwo Polskie trutniu. Rzekł mi na to Piotr. Zawszeć ci, ja powiadał. Że takoż samo, król by cię chciał o łeb skrócić. Boś to mu zawsze, przez ramie zaglądał co pojada. Albo co to ciekawie, zaglądał ty do kiesy jego. Rzekłem trutniowi. Sam gadasz jak ten komtur Szwelborn, z tym drugim durniem, co to komturstwo objął w Świeciu. Odciął się zwykłym trybem Malarczyk. I powiada. Idziemy lepiej za księdzem Arcybiskupem Kurowskim, i Trąbą wielką, a do nich się doszyjemy i za nimi schowamy. Bo przecie gdyby nie Kanclerz Kurowski? Takoż nas, on przecie już z niejednej przygody z, ratował. Z, ratuje i teraz. Sam król nasz z jego słowem się liczy, jako z żadnym. Ale nie cierpi go też, za coś, czego nie wiem jeszcze co. Rzekłem owemu znowu. Ale krzyżaki, boją się jego majestatu Kanclerskiego, jak ognia samego. Chociaż to i nie rzekł im nic jak do tej pory groźnego, ani nie miłego. To chodźmy za nimi, powoli. Bo i ksiądz Kurowski już za nami palcem kiwał. Poselstwo tymczasem z prześwietnymi podarkami. Stanęło z głośnym chrzęstem zbroi na dziedzińcu Wawelu. Trębacze krzyżaccy, w trąby zadęli raz jeden najpierw. Ale za to głośno i donośnie. Jakoż w zwyczaju na dworach w europie było. Że to poselstwo, opowiada się pod zamkiem do króla. Zaś i drugi raz w długie trąby, pod bramą zamkową zadęli że umarły w trumnie zbudził by się. A nie wzywany król. W końcu dowódca straży a dziś odźwierny Marcin wrota, Wawelu ze skrzypieniem otwarł.

Poselstwo do środka zamku weszło wraz, z prowadzącymi ich polskimi rycerzami. Orszak królewskich, wraz z posłami udał się do sali tronowej. Gdzie już król Władysław był i czekał. Usiadł właśnie, na tronie swoim i łaskawie zapraszał poselstwo do środka. Ci z przepychem i w świecących zbrojach. Stanęli w szyku przepysznym przed królem. Rycerskim obyczajem, z odkrytymi głowami. Z szyszakami w ręku, kłaniali się nisko z dobrze udawanym, szacunkiem. Dary przez knechtów niesione postawili przed królem. Jagiełło jako gospodarz Wawelu. Rzekł swoim mocnym głosem. Aż echo od ścian się odbiło. Witajcie, szlachetni rycerze i bracia zakonu, Najświętszej Marii Panny. Witam was, jako i wy witacie godnie poselstwa moje, do Wielkiego Mistrza w Malborku. Przecie i tę nadzieję mam ja, w majestacie moim. Że owe posłania nasze wzajemne. Pokój wam i królestwu mojemu, poszanowanie pokoju na zawsze przynoszą. Jako Władysław II Jagiełło, król korony Polskiej i Litwy to oznajmiam. Wam szlachetni rycerze. Ale i też nadzieje mam, że przez obie strony nasze, będą miały zachowane takie na długie lata. A państwa nasze w przyjaźni i chwale kwitnąć będą. Na chwałę królestwa niebieskiego i chrześcijańskich królestw na ziemskim padole. Zakończył powitanie Jagiełło. Na to, Kuno von Liechtenstein orzekł. Witaj nam królu Władysławie, prześwietny. Mistrz naszego zakonu, Ulryk von Jungingen wasza królewska mość, przez nasze usta. Nakazał rzec nam, że wielce jest, wdzięczny waszej królewskiej, mości. Za okazaną nam zakonnikom ubogim przyjaźń i przywiązanie. I kazał głosić nam w imieniu swoim. Iż ma tą nadzieję że, wasza królewska mość, przeciw zakonowi nie poprze Żmudzinów, Litwy i Rusi, w ich to nieposłuszeństwie i ciągłym wzniecaniu. Pochodni i ognia wojny pomiędzy, zakon nasz a Waszą miłość królu. Na to Jagiełło że był raczej spokojnego usposobienia, powiedział mu po krótkim namyśle. Nie ja, wszczynam zamęt na pograniczach, jeno przygraniczne komturie wasze. Ogień i miecz, otwarcie noszą i nimi chcą chrześcijaństwa nauczać. Nie patrząc w pismo święte i jego, tam nauki zawarte. Ale według swoich zasad przeciw, ludom graniczącym z ziemiami waszymi, miecz i pożogę zanoszą. A nas chcecie, wciągnąć w tą wojnę? Zarzuty mi czyniąc że to z schizmatykami i heretykami się łącze przeciw zakonowi waszemu? To nie jest tak, jako powiadacie pośle Kunonie. Na to krzyżak, prędko powiada. Wielki Mistrz nasz chce wiedzieć jeno czy królestwo wasze Panie? Stanie przeciw nam z Litwą się łącząc? Jagiełło na to tak rzekł. Jam jest, chrześcijański władca i królestwo polskie takoż samo, jako i Litwa i Ruś, a Żmudź o swobody swoje się dopomina jeno. Pytacie mnie rycerzu, przeciw komu ja stanę na wypadek wojny? A o jakiej to wojnie mi powiadacie? Czy ja jako król Polski, wojnę zakonowi Najświętszej Marii Panny, zapowiadam? Zapowiadam ja, jeno wam to co, dawno już wam mawiałem i sami dobrze wiecie. Że nie do wojny królestwo moje, ja ciągnę z waszym zakonem. Jeno chcę w pokoju trwać i mieszkać w zgodzie, na tej ziemi razem ze wszystkimi. Zaś i waszym zakonem tak samo. Wobec tego pytam was. Czy to wy? Mi wojną grozicie? Jeśli poprę ja jako król Polski kogokolwiek z sąsiadów naszych? To co wam, do tego kogo poprę? Może poprę kogoś? A może i nikogo, takoż samo jako i zakonu waszego, ja nie popieram w waszych poczynaniach. Wasz zakon nie wie właściwie, gdzie oczy zwrócić, bo wszędzie wokoło same kraje które, krzyżem świętym się żegnają. Litwa i Ruś i Żmudzkie plemiona, nam zagrażają. Odciął się poseł. I kto jeszcze? Zapytał posła niespodziewanie, Jagiełło. Nie czekam, od was takiej odpowiedzi. Sam ci pośle Kunonie, na to odpowiem. Nikt zakonowi Najświętszej Marii Panny z sąsiadów waszych, wojną nie grozi. Jeno wy sami. Nie chcecie siedzieć w spokoju, w swych komturiach i sami swary szukacie. Na to poseł, rzekł. Zakon nasz nie dla siedzenia w pokoju został, ustanowiony. Jeno po to aby nauki chrystusowej nauczać, sąsiadów swoich. No to tu, nie ma kogoś kto by, nie chrzczony był i w pogaństwie się plugawił. Rzekł król. A Żmudzini? Przecie to iście pogańskie plemiona, odparł poseł. Żmudź, to wielkie połacie ziemi a wam jeszcze więcej potrzeba, bo tych co wam książę Konrad Mazowiecki nadał. Za mało macie? I dusicie się w nich, jako wściekły wilk we wnykach. Dziś gdyby mnie jako królowi Polski, Konrad Mazowiecki gdyby żył? Jakiś jeszcze, podobny do tamtego traktat zapowiedział? Jako dobry, na odpór plemion nie znających pisma świętego. To pod topór katowski by ów książę poszedł, nim z wami by traktat jaki podpisał. Na to odrzekł król. Wasza królewska mość, tak powiada jako by wrogiem zakonu był, a nie sąsiadem który o pokój zabiega. Rzekł poseł Kuno Liechtenstein. Nie ja, o pokój zabiegam ciągle. Jeno, was jako zakon wzywam do jego utrzymania. To wy Przecie co do Krakowa poselstwo przyślecie, to jedno ciągle słyszę. Czy będę stał po waszej, lub czyjeś innej stronie? Albo czy będę przyglądał się z boku? Jak mnie jako władcy tego tu królestwa Polskiego, ktoś miecz w bok wsadzi? To co mam czynić? Jak wojna wybuchnie? Stać spokojnie z boku? Jednym cięgiem powtarzam to samo i już dziś po dwakroć. Kto o wojnie ciągle powiada? Nie my. Ale z założonymi rękoma stał nie będę. Jako łan zboża na polu. I czekał na żniwiarza, kiedy to z kosą łaskawie będzie pole swoje. Chciał ze zboża i chwastów wykosić. Przeto nie powtarzajcie, mi cięgiem owego, zapytania. Kiedy wojna wybuchnie? Nie mnie ona potrzebna. Zakończmy na teraz, debaty i pójdźmy razem do stołu. Zapraszam was szlachetni posłowie i świetni rycerze na wieczerzę.

A jutro dalej gwarzyć będziemy, co poczynić i mnie jako królowi, i wam jako zakonowi lepsze na dalsze wieki, widoki ukosić. Król wyszedł, za nim rada. Zostali Powała z Taczewa i Zyndram z Maszkowic, posłowie i Kanclerz Koronny aby gości do stołów poprowadzić. Kuno Liechtenstein zaś po cichu, do komtura Szweborna rzekł. Co też ten dzikus, Jagiełło o ukoszeniu, czegoś tam na polu powiada? Toś nie pojął bracie mój jeszcze? On podstępem nam powiada, o tym co jeszcze mamy zamiar, mieczem z pogaństwa wydrzeć. Ten dziki Litwin, do desperacji mnie doprowadza. A gada sobie, do nas jako władca udzielny. Lubo jako sam nasz, cesarz niemiecki. Albo za papieża i ojca świętego się ma czasem. Dzikus litewski i poganin. A w gębie nie masz u niego żadnej ogłady. Co powiadacie, szlachetny rycerzu Kunonie? Zapytał podchodząc bliżej do krzyżaków Powała z Taczewa. Nic, takowego jeno powiadam, że król wasz Władysław, cięty język posiada i trudna z nim dysputa. A jakoż coś postanowi. To tak, jakoby zamek na skale postawił, a tego już nic wzruszyć nie może. Król nasz od małego, w ciągłym kołowrocie był. A to z krewnymi, co go to, z dziedzictwa i tronu książęcego chcieli usunąć. Czy to i z księciem Witoldem, i ojcem owego księciem Kiejstutem o władze na Litwie, i z wami jako zakonem ciągłe utarczki miewał. Bo każdy co innego chce od króla, nic w zamian właściwie mu nie dając. Jeno zgryzoty i utrapienie. To i nie dziwota że jest jako, skała. Jako Piotr apostoł niemal. Rzekł Powała. Nie równajcie wy rycerzu, Powało króla waszego do świętego Pietra, bo po pierwsze nie uchodzi. A po drugie to nie on, jako skała chrześcijaństwa tu stoi. Jeno zakon nasz i rycerze jego, w znoju i w pocie czoła a rozlewem krwi naszej zakonnej na straży wiary chrześcijańskiej stoimy od wieków. Powałę, choć w gębie i w ręku był mocny. Zatkało niemal na takie porównanie. Ale nie odrzekł nic. Jeno prawicę swoją śmiertelną dla każdego rycerza wyciągnął. I nie spadł żaden łeb zakonny. Lecz prosił do stołu posłów, z godnością. Przed którą wszyscy Krzyżacy głową chylili czoła. Imć Malarczyk wraz ze swoim kumotrem pisarczykiem królewskim, takoż samo chcieli my za królem się wymknąć, bocznymi drzwiami. Jeno jakoż, to u nas zawsze bywało. Że nic nigdy po naszej myśli nie poszło. Tak i tym razem chcąc się, przed komturem Szwelbornem ukryć. Wpadli my na niego jakby, na gościńcu prostym, podróżny w kamień prosto kopnął. I klął w niebo głosy. A ten łapy w żelazo okute, do góry uniósł. I jako zwykle zawrzasnął aż echo po sali audiencyjnej poszło. Maine frounde. Wilkomen. I dalej do obydwu nas, jako tur albo niedźwiedź, szarżujący ruszył. My zaś dwaj chcieliśmy jako zwykle za Arcybiskupa Kurowskiego się schronić. Jako zawsze w nim z, ratowania od wszelakiej obierzy szukając. Ale ten razem z królem przecież, poszedł. I nie było ani jego w tej sali. Ani też księdza Trąby. To zaś szybko za Powałę, się my nieco schowali. A Szwelborn siłą rozpędu na Powałę wpadł. Po czym odbił się od niego, jako by od dębu rosłego odskoczył. Ten musiał go podtrzymać pod łapę. Bo by sam rozłożył się jak, żaba na marmurowej posadzce. Takoż samo jako ja biedny pisarczyk w Malborku. Zważajcie mój komturze Heinrichu, bo przecie na Wawelu posadzki śliskie są bardzo. I takoż samo, się można na nich przejechać, jako po jeziorze w mrozie. A juści prawda. Rzekł Szwelborn. Ale na impecie i na swoim animuszu powitalnym już nieco utracił. Ale powiada dalej już do nas po polsku. To jam z, wiedział się, dopiero w Tuchel, jakom z Marienburga wrócił. Żeście to wy oba meine freunde, do mnie na gościnę do zamku w Tuchel, przyjechali powiadał mnie ksiądz Szmidt. A mnie nie było w domu. Je, nośmy się to u wielkiego mistrza w Malborku, przy poselstwie waszym u, widzieli. To jakoż to? Z Tuchel wy na Malbork za mną jechali? I tam nic nie powiadali? Nie powiada się Tuchel komturze jeno Tuchola. Jakoś to przylazł. Pomiędzy wrony to i krakać trza wam jako one. Rzekłem krzyżakowi szybko. Ale po komturze Szwelbornie owe wywody spłynęły jak woda po kaczce. Nie było kiedy. Przerwał mi Piotr. Boście rycerzu, nas takoż w Malborku, palnęli przez grzbiet. Że to i nas zatkało do cna, od uprzejmości dworskiej i waszej rycerskości. A no, i juści dodałem jemu, prosto w ślepia. I poszli my obaj, pod stół z powyłamywanymi nogami. Owe traktaty spisywać. Może powtórzycie za mną takie coś. Zaproponowałem komturowi złośliwie i rzekłem, mu jako że na pisarstwie bzdurstw i głuptactw, wyznawałem się lepiej niż zakon krzyżacki na kłamstwie i szalbierstwie. Szwelborn nawet nie próbował powtórzyć i dowiedzieć się co to jest ów stół z nogami, po coś tam czy jakoś tam coś. I pozostał przy tym moim naukowym wyjaśnieniu. Tak też pogadując przyjaźnie. W końcu, wszyscy goście i gospodarze Wawelu, weszli do sali, gdzie w czworokąt ustawione stoły, uginały się od zastawy jadła i wszelakich frykasów. A rzeźbione krzesła od ciężaru posłów i gości króla Władysława. Powała z Taczewa, słysząc owe moje pokpiwanie z komtura Szwelborna. Podszedł do nas jeszcze bliżej niż jako był do tej pory. Odgrodził swoją potężną osobą od komtura i rzekł dwornie. Darujcie wielce miłościwy komturze Heinrichu Szwelbornie, dozwólcie onym dwóm rzec coś, na boku o obowiązkach ich na dworze. A ten piwsko krakowskie żłopiąc jak koń wodę z cebra, obtarł zarośniętą gębę i zabełkotał uprzejmie. No ja, ja bitte. Zważajcie komturze mój miły, cobyście się nie zadławili piwskiem, bo żłopiecie owe piwsko jasne, jak wasz koń z cebra, i bekacie jako kobyła co, jej bulgoce w trzewiach po trawie. Ja, ja das ist gut. Apetitit jest to, und gesund ist da. U nas takoż przy stole za dobry obyczaj uchodzi beknąć zdrowo i głośno, po napitku. A gospodarz pochwala takie bekanie, bo to świadectwo daje iż, strawa ci u niego smakowita jest. Powiadam owemu z za Powały się wyginając, bo mnie odgrodził całkiem, od krzyżaka. Gut bier. Rzekł Szwelborn. Ja, ja, a jam mu na to. Szczególnie jako darmo z piwnicy królewskiej podane jest. Bo tu u nas, jeno w chlewie! Jako świniowie i wieprzowie, bekają głośno, i wiatry puszczą. To takoż samo kmieć zadowolenie ma, że to jego wieprzowie dobrze obżarte. Na zakończenie dodałem owemu szwabowi uprzejmie. Powała z Taczewa zaś co prędzej, odciągnął nas obu nieco, bardziej na bok i powiada po cichu. Idźcie mi lepiej do siebie, robót swoich się imając. Bo komtur wprawdzie głupi jest jak ciżma, z lewej nogi. Ale w końcu, pojmie co mu to wygadujesz za bzdurstwa i chcecie go wspólnie obrazić. I jeszcze, czasami co nie daj bóg dla was, tego komtura drugiego, jeszcze bardziej durnego Kunona von Lichtensteina posła, namówi do zerwania poselstwa, a wtedy wojna już przed, bramami królestwa stoi. Jako ja przede tobą, trutniu jeden z drugim. A wy do kupca Firleja, po czerwone sukno nawet, nie zdążycie dojść. Bo wtedy i król was, gotów sam o durne łby skrócić. Nie czekając na kolejkę do mistrza katowskiego, Antoniego. Wasza miłość, rzekłem mu, Powało miła. Ale żaden Szwabowski krzyżak, nie da rady rzec jako my. Stół z powyłamywanymi nogami. Ano nie da rady. A wasza gęba sławna na cały świat radę da? Bo jakobyś wasza miłość nie poradził rzec, stół z powyłamywanymi nogami? Toś wasza miłość, Niemiec jako żywo. Sam, eś Niemiec jest ty zakało dworska. W końcu i Powała z tego się obśmiał i rzekł. Dam ja ci, radę rzec to na pewno. Jeno nie nie czas mi teraz, na to. Ale ja powiadam ci jedno. Nie próbuj mi takich bzdurstw i sztuczek czasem, z Zyndramem z Maszkowic. Boć on może czegoś takiego nie powie dobrze. A czemu to? Zapytałem zaciekawiony niezmiernie. Gotów już był ja, lecieć do Zyndrama zaraz i mu zlecić, aby rzekł choć takie coś jak. Powiem mu, żeby mi rzekł Zyndram. W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie. Tyś chyba na łeb, z chałupy zleciał? Albo cię Krzyżacy na szpiegostwie waszym nakryli? I z rozumu obrali, a przed tym kijami grubymi po łbie obili. Przecie Zyndram z pochodzenia jest Niemiec. I takie coś może i powie albo i nie, a sprawdzać nie mam ochoty. I wam tegoż waruje. Idźcie mnie kiedym dobry. To idziemy. Wasza miłość rycerzu nasz, Powało? Czego jeszcze? A zaś wasza miłość potrafi rzec takie coś? Lepiej nie pytaj się mnie już nic dziś. Bo rzeknę królowi, że to źle ciebie na urzędzie postawił. Zamiast pisarczykiem cię, swym uczynić. Winien był cię błaznem nadwornym zrobić. Nic to dla mnie nowego takie coś, król nasz nie raz mi to powiadał. Rzekłem Powale. Żarty się skończyły więc oba poszli, wy mi od stołu. Powiada Powała. W prawdzie jeszcze króla tu nie było, a sala już pobrzękiwała muzyką, z gęśli i lutni, co to muzykanty, przyszli na tą ucztę z Krakowa. Rycerze polscy i Krzyżacy gwarzyli ze sobą nawet dość przyjaźnie, jak na słowa króla które, rzekł wobec zakonu. A ten przez usta posła, dłużny nie był nic. Słowo za słowo na razie szło. I to pocieszało jeszcze króla naszego. Chociaż w komnacie królewskiej król się sposobił do wieczerzy z posłami. Była tam cała rada i najzaciętszy wróg zakonu Arcybiskup Mikołaj Kurowski. I tak też powiada, akuratnie do króla. Wasza królewska miłość. Nie dawaj wiary wielkiemu mistrzowi, ani nikomu co by od wojny z tym szatańskim zakonem cię odwodził. Bo zakon uderzy w nas jako serce w dzwon, bo gdzie indziej nie może. Nie dziś jeszcze i nie jutro może. Ale czeka tylko okazji, do wojny. Wiem to ja od szpiegów naszych. Od naszych obwiesiów krotochwilnych takoż samo to ksiądz wie? Zapytał król. Obwiesie są wprawdzie oba. Ale, rozkaz królewski spełniali jako mogli, najlepiej. I od nich i od inszych to wiem. Najwięcej zaś od Mikołaja i Fryderyka tkaczy owych z Chełmińskiej komturii. I takoż same zdanie ma, ów czeladnik szewski Andrzej, co pod Szwelbornem w grodzie na Tucholi siedzi. Zewsząd gdzie mam swoich szpiegów, a mam ich w imieniu Waszej królewskiej mości wielu. Każdy powiada w pismach do nas. Zakon do wojny się sposobi. Obaczymy jako będzie, rzekł Jagiełło. Pójdźmy zaś wasze miłości do posłów. Bo czas już ku wieczerzy. I poszli wszyscy, król Władysław w długiej do ziemi szarej lnianej sukmanie krakowskiej. Ze złotym łańcuchem na piersiach, na którym wisiał medalion, emaliowany Orzeł Biały znak państwa polskiego. Na głowie Jagiełło, miał włożoną delikatną wąziutką złotą, wysadzaną rubinami koronę. Po chwili i sama królowa Anna Cylejska weszła do komnaty króla, ustrojona jak na taką okazję przyszło. Zaś rękę podał Jagiełło podał małżonce i razem do krzyżaków poszli. Za nimi rada i znaczni rycerze. Drzwi biesiadnej sali paziowie królewscy otworzyli na oścież. Zagrały fanfary, a w sali wszyscy z godnością powstali. I złożyli pokłon swemu władcy i władczyni królestwa. Herold zwany krzykaczem, ogłosił wszem i wobec. Król Polski Władysław II Jagiełło z królową Anną idzie.

A Krzyżacy także nisko pokłon złożyli, swemu wrogowi śmiertelnemu. Jak też królowej mniej mściwie. Bo na każdą niewiastę nawet królową pożądliwie ślepia podnosili. Królestwo usiadło godnie jak przystało na władców, w otoczeniu rycerstwa. Jagiełło już kielich podnosił z wodą źródlaną do góry. Kiedy nagle twarz mu zbladła a zaraz czerwona i zrobiła się jak z kamienia. Swoim stalowym głosem rzekł do Powały stojącego za nim. Kto to postawił? Na stole? Zabrać mi to, zaraz. Daruj wasza miłość, ktoś musiał przeoczyć. A poseł komtur Kuno Liechtenstein, zapytał uprzejmie. Cóż to waszej królewskiej mości przeszkadza? Nic już takiego, mój drogi pośle Kunonie. Jeno nie znoszę zapachu jabłek świeżych, ani w innej postaci. A skórek z nich obranych, po prostu już nie cierpię, ani widoku onych a jeszcze gorzej zapachu. Ot co, cała to moja jest przywara. Jeśli to jest jedyna waszej królewskiej mości przywara? Mniemam tedy jako poseł, że pokój między nami zachowany będzie po wieki. Bo innych przywar u waszej królewskiej mości nie widzę. Pięknie, to rzekłeś pośle Kunonie. Pięknie i szlachetnie. Jeno rozmowy z wami bardzo trudne są. I z roku na rok, coraz bardziej trudniejsze. Odparł król. Bo to i zakon nasz cięgiem, ma wszystko na głowie swojej, a nie wiadomo gdzie się obrócić trzeba. Każdy wrogo popatruje na nas jakoby, diabła samego zobaczył. Temu to i my stali się trudni, w rozmowach i pożyciu z sąsiadami. Rzekł poseł krzyżacki skłaniając się nisko. Nie spodziewałem się ja takiej, z twojej strony odpowiedzi, Kunonie. Rzekł Jagiełło. Ale, za to jest ona takaż w pełni prawdziwa, aż zdumienie mnie bierze jakoś to trafnie opisał. Jagiełło kiedy to powiedział, zauważył uśmiech dyskretny na twarzach większości zebranych. Oczywiście z wyłączeniem krzyżaków siedzących przy stołach. Gdyż Liechtenstein dopiero po chwili zorientował się jaką, gafę popełnił mówiąc o diable, ale było już nieco za późno. Więc aby, gafę o diable ukryć. Prędko powstał. Kielich z winem reńskim podniósł wysoko, po czym wygłosił, toast na cześć króla i królowej Anny władców polskiego królestwa. Król podziękował dwornie, bo i to miał we krwi swojej książęcej, po swoim ojcu kniaziu Olgierdzie w charakterze zapisane, takoż takt i obycie. Królowa Anna zaś tylko lekko głową skinęła. Jagiełło miał w sobie postać wielkiego pana i rodu znacznego. Ale i bardzo wielką zapalczywość i odwagę wobec wrogów swoich. Jedno i drugie, w obliczu tego wspaniałego monarchy było ze sobą połączone jak woda z ogniem. I niczym nie raziło nikogo, bo była w tym królu pełna harmonia wszystkiego czego się tknął, co rzekł czy też, z kim rozmowę toczył. Albo co czynić zapragnął. Wszystko było widoczne jak na dłoni a wynikało to z wielkiej i godnej krwi której był dziedzicem. Kuno Liechtenstein widocznie zauważył te wszystkie zalety króla. Bowiem po wypiciu toastu stał jeszcze chwile i właściwie z podziwem przyglądał się Jagielle. Spocznijcie rycerzu, rzekł Jagiełło. Ja wohl, dzięki wasza królewska mość. Odparł nieco speszony Kuno von Liechtenstein. Jagiełło zaś powrócił do istoty tego spotkania poselskiego i rzekł. Rzekniecie, pośle Kunonie wielkiemu mistrzowi że przecie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.51
drukowana A5
Kolorowa
za 71.23