GROBOWIEC OLBRZYMÓW
„Ale za słowami czyhała ciemność, ciemność jaka panuje we wszystkich baśniach. Dopiero później, dużo później, zbyt późno zrozumie, że ta baśń była śmiertelnie niebezpieczna.”
Antonia Michaelis, Baśniarz.
Rok 930 p.n.e.
Czarny niczym smoła mrok nocy zaczął kurczyć się pod wpływem powoli nacierającego źródła światła. Na ciemnym horyzoncie pojawiła się tętniąca żółto — czerwona aura. Za pierwszym jasnym punktem zaraz pojawił się drugi. Potem trzeci i czwarty. Chwilę później, niczym tlący się żar w ognisku, okolica zapełniła się dziesiątkami świetlistych iskierek.
W niewielkich odstępach z ponurymi, posępnymi twarzami oświetlonymi płomieniem, nieśpiesznie szli przed siebie ludzie. Mężczyźni oraz kobiety ubrani w przepaski biodrowe, wykonane ze skórzanego materiału dzierżyli w dłoniach pochodnie. Szli w milczeniu, jakby w transie, szurając bosymi stopami po piasku pustyni. Kiedy pierwsze płomienie wyszarpały z ciemności kształt jakiejś budowli, ludzie idący na czele pochodu przystanęli nagle. Budowla stawała się coraz wyraźniejsza w miarę, gdy oświetlało ją coraz więcej pochodni niesionych przez gromadzących się u jej stóp ludzi. Ogromny kamienny blok otoczony dookoła licznymi, mniejszymi głazami, tworzył konstrukcję w kształcie podkowy. Wbity głęboko pod ziemią i wyrastając wysoko ponad nią, wyróżniający się od innych masywnością budził nieskrywany podziw. Na jego szczycie widniał znak słońca oraz zachodzącego księżyca. U podstawy natomiast znajdowało się małe, wąskie wejście wyżłobione w skale jakimś niesamowicie ostrym i precyzyjnym narzędziem.
Przed szereg zgromadzonych ludzi przeciskał się jeden człowiek, ciągnąc na sznurku kozę. Mecząc bezradnie wypełniała okolicę żałosnym zawodzeniem, które urwało się, gdy zniknęli w komorze grobowej. Chwilę później mężczyzna wyszedł, pozostawiając zwierzę w środku, dołączając do dziesiątek płonących pochodni, otaczających kamienną konstrukcję.
Tym razem przed szereg wyłonił się potężny mężczyzna jako jedyny ubrany w długie rytualne szaty. Jego szyję zdobił ciężki złoty naszyjnik, na przedramionach ciążyły liczne metalowe obręcze dzwoniące przy każdym nawet drobnym ruchu. Uniósł nad głowę duży charakterystycznie zakrzywiony sztylet, kierując wzrok w stronę migoczących płomieni. Z tłumu znów wyłonił się ten sam mężczyzna, który przed chwilą odprowadził bezbronne zwierzę. Tym razem wraz z nim szedł jego syn. Wyraźnie skrępowany i przytłoczony nie tyle obecnością ludzi, co postacią człowieka przypominającego szamana. Zatrzymali się tuż przed nim, padając na kolana.
— Akte — powiedział szaman, co oznaczało powstań. Mężczyźni posłusznie podnieśli się z kolan. Cała trójka ruszyła wolno do grobowca, przeciskając się przez wąskie wejście.
Wewnątrz migotały dziesiątki świec, oświetlając małą grotę. W głąb prowadził kolejny otwór zasnuty ścianą mroku. Zatrzymali się w oświetlonej części. Kapłan przystanął obok niespokojnie kręcącej się w miejscu kozy, przywiązanej sznurkiem do wystającego fragmentu skały. Położył delikatnie dłoń na jej łbie, co natychmiast uspokoiło zwierzę.
Wyjął ze skórzanego futerału sztylet, uniósł wysoko nad głowę i trzymając w obu dłoniach, zaczął wypowiadać słowa modlitwy w martwym już dialekcie. Powietrze zadrgało od tajemniczej mocy, poruszając gwałtownie płomieniami, o mało ich nie gasząc. Młodszy mężczyzna spojrzał na swojego ojca, który uspokoił go skinieniem głowy.
Słowa szamana zaczęły przybierać na sile oraz tempie. Mężczyźni poczuli, jak zaczyna im się kręcić w głowie. Ciemność skrywająca przejście w głąb grobowca zaczęła drgać miarowo.
— Khun! — wykrzyknął szaman i jednym błyskawicznym ruchem przeciął gardło kozy. Ta stała otępiała, gdy krew spływała wąskim strumykiem na kamieniste podłoże. Chwilę później upadła na ziemię ze sztywno wyprostowanymi i drgającymi kończynami. Z tworzącej się szybko krwistej kałuży, zaczęły odrywać się rubinowe krople zasysane w stronę ciemności. Krople utworzyły strumień płynący w powietrzu, zataczając krąg tuż przy przejściu do dalszej części tunelu, kręcąc się z coraz większą prędkością. Powietrze wewnątrz kręgu wypełniło się jeszcze głębszą czernią. Czerń zmaterializowała się w istotę przypominającą człowieka, wzniecając gwałtowny podmuch wiatru, gaszący wszystkie rozpalone świece. Zapanowała cisza. Chwilę później delikatne płomienie zaczęły tlić się na nowo. Gdy grobowiec wypełnił się światłem, ukazało ono trzech mężczyzn leżących na ziemi. Szaman wstał powoli, otrzepując się z kolan, zaraz po nim nie bez trudu podźwignął się starszy mężczyzna. Ku jego zdziwieniu zauważył, że zwłoki kozy zniknęły. Najmłodszy z mężczyzn leżał na wznak wstrząsany silnymi drgawkami. Nagle jego ciało zamarło. Twarz wykrzywiona w bólu przybrała neutralny wyraz. Szaman podszedł do niego, wkładając w dłoń zakrzywiony sztylet. Wtedy mężczyzna otworzył oczy wypełnione czarną niczym smoła mazią.
PROLOG
— Jeszcze dwa kilometry i skręcamy w prawo. Cholera, mam tylko nadzieję, że będzie tam normalna, asfaltowa i szeroka droga. Ostatnie, czego bym chciał, to zakopać się na jakiejś wiejskiej stromiźnie. Szczególnie że zbliża się noc.
— Sam chciałeś znaleźć tego kesza. Zawsze możemy zawrócić — odezwała się poirytowanym i lekko znudzonym tonem pasażerka. Siedziała z mocno skrzyżowanymi dłońmi na piersiach, wpatrując się przez przednią szybę na wolno zachodzące słońce, myśląc o tym, jak bardzo chciałaby podziwiać ten widok z perspektywy leżaka na plaży. Ale nie. Jej ukochany ubzdurał sobie, że pokaże jej świetną grę.
Clark kilka lat temu poznał zabawę w Geocaching. Cała frajda polega na znajdywaniu ukrytych na całym świecie skrytek. Do ich szukania używa się odpowiedniej aplikacji, która pokazuje koordynaty konkretnego skarbu. Często znalezieniu pomagają wskazówki lub zagadki mające na celu przybliżyć miejsce kesza. Z początku dawało mu to wiele radości, jednak po pewnym czasie zabawa zaczęła go nudzić. W zasadzie jak wszystkie inne czynności, za które się zabierał. Jednak dziś spacerując po pięknej wyspie Isola Dei Gabianni na północnej części Sardynii, Clark zerknął z ciekawości na dawno nieotwieraną aplikacje. W pobliżu 13 km wyświetliła mu się skrytka do zebrania. Choć zbliżała się noc, rzucił luźną propozycje swojej dziewczynie Jenny.
— Jeśli się pospieszymy, zdążymy jeszcze zrobić epickie zdjęcia zachodu słońca. Patrz! — podsunął jej pod nos telefon z włączonym google maps — to miejsce znajduje się na wzniesieniu — przekonywał. Zgodziła się wyłącznie dla świętego spokoju.
Rozdział I
GROBOWIEC OLBRZYMÓW
Teraz ich samochód z mozołem wspinał się po stromym wzniesieniu zwieńczonym licznymi, ostrymi zakrętami.
— W życiu nie zawrócę. Przejechaliśmy już tyle, głupio byłoby wycofać. — Zredukował bieg widząc zbliżające się niemal pionowe wzniesienie.
— Według opisu na stronie, jest to naprawdę unikalny kesz. Nie typowy, turystyczny punkt do odhaczenia, ale coś co i lokalsi chętnie odwiedzają. Nieopodal znajduje się grób gigantów — powiedział tym swoim udawanym, ponurym głosem — i opuszczony kościół. Lokalsi ponoć w nim urządzają imprezy, może będziemy mieć szczęście i natrafimy na jakąś.
— Ta, znając ciebie, to natrafimy na czarną mszę albo jakiś inny satanistyczny event. I tylko ty będziesz wniebowzięty.
— Owszem, nie obraziłbym się, to by było dopiero creepy — odpowiedział z szerokim uśmiechem, karykaturalnie ukazując zęby.
— Co to ten grób gigantów?
— To pozostałości po starożytnej kulturze. Według historyków pochodzą sprzed niemal czterech tysięcy lat, z początków kultury Nuragijskiej.
Jeny przewróciła oczami. — Widzę, że się przygotowałeś.
— Żebyś wiedziała. To wszystko jest w opisie kesza. Dlatego jest to tak fascynujące, bo prócz samej zabawy w szukanie, można znaleźć nietypowe miejsca i poznać ich historię.
— Dobrze niech ci będzie. I co tam ci Nuragijczycy? Byli olbrzymami zamieszkującymi te tereny?
— Nazwa wynika z pierwotnego przeświadczenia archeologów, którzy twierdzili, że w grobowcach chowano najważniejszych członków społeczności. Oczywiście pojawiło się również mnóstwo teorii dotyczących żyjących tu gigantów. Podobno na terenie Sardynii znajdowano ogromne kości, czaszki, piszczele wygrzebane przez dzikie psy — cytował przeczytany z aplikacji fragment opisu kesza.
— W rzeczywistości są to jednak tylko masowe groby, w których chowano mieszkańców wioski. Popatrz jak pięknie i tajemniczo to wygląda. — Podał jej telefon z włączoną aplikacją i zdjęciem grobowca.
Zdjęcie przedstawiało kamienny krąg o średnicy około 15 metrów. Na środku kręgu znajdował się wielki głaz, największy spośród wszystkich innych. Zaokrąglony na szczycie, z wyżłobionym małym otworem u jego podstawy.
— Boki kręgu wypełniają płaskie kamienie, środkowy, ten z otworem, symbolizuje przejście między światem żywych i umarłych. Za fasadą tej kamiennej ściany znajduje się faktyczna część grobowca. Długi tunel, który mógł pomieścić nawet kilkadziesiąt ciał.
— Czyli chcesz mi powiedzieć, że idziemy szukać kesza grzebiąc w starożytnym grobowcu?
— Oczywiście, że nie. To znaczy… chyba. Według wskazówki kesz ma nam wskazać litera V.
— Litera V? Co to do licha oznacza?
— Nie mam zielonego pojęcia. Może to być drzewo w kształcie litery V, dowiemy się na miejscu.
Zjechali ze stromego podjazdu zatrzymując się na szutrowej drodze. W pobliżu nie było żywego ducha.
— Mam nadzieję, że nie stoczy się na sam dół — powiedział Clark zaciągając mocno ręczny. Wysiedli z samochodu i rozglądneli się dookoła. Otaczały ich wzgórza i polany, bujna roślinność porastająca przydroża osłaniała ich od widoku. Clark wsunął kluczyk w zamek i przekręcił go. Baterie w pilocie wyczerpały się dawno temu, jednak wolał otwierać je manualnie, niż przeznaczyć kilka minut na ich wymianę. Jenny często go karciła za to, że wszystko odkłada na „jutro” lub robi coś, jak to sam mawiał „wstępnie”, czyli po prostu nie kończył tego co zaczął.
Spojrzał na GPS w telefonie, który kierował ich w dół kamienistej, wiejskiej ścieżki. Kilkadziesiąt metrów dalej otaczająca ich wysoka roślinność ustąpiła miejsca szerokiej polanie. Po ich prawej stronie wyrósł wysoki, drewniany kościół w stylu gotyckim. Szpiczasty front budynku wyposażony był w stalowy krzyż, na którym przycupnął ogromny kruk. — To jest to miejsce wieczornych spotkań? — spytała Jenny. — Uroczo.
Zostawili kościół za sobą i ruszyli dalej przed siebie, według wytycznych GPS. Wielkie ptaszysko przyglądało się im uważnie. Przekręcił opierzony łeb, śledząc ich czarnymi ślepiami. Rozpostarł skrzydła i zakrakał ponuro.
— Powoli się zbliżamy. Według mapy jest to niedaleko od kościoła. Clark bacznie obserwował telefon. — Jeszcze 48 metrów i będziemy na miejscu.
— Super, nie mogę się doczekać — powiedziała nie siląc się nawet na cień entuzjazmu.
Po przejściu dokładnie czterdziestu metrów, ich oczom ukazał się kamienny krąg. Clark ruszył biegiem pozostawiając Jenny w tyle. Z bliska wyraźnie dostrzegalny był upływ czasu, który mocno odznaczył się na konstrukcji. Pierwotny grobowiec po wielu latach uległ zniszczeniu, licznie nasypane kamienie spadły lub popękały, jednak fundament grobowca pozostał nienaruszony. Nieopodal kręgu stało ogrodowe krzesło. Czerwona farba, która pokrywała plastik, odchodziła w wielu miejscach, co wskazywało, że siedzisko przetrwało tu niejedną zimę.
— Wygląda na to, że ktoś jest tu częstym bywalcem — stwierdziła Jenny.
— Według ich wierzeń przebywanie w okolicy ładuje jakąś kosmiczną energią. Wiesz, coś jak czakram na Wawelu.
— Jaki znów Czakram? Ty to wymyślasz na bieżąco?
— Nie znasz legendy o czakramie? — zdziwił się Clark. — Według krakowskiej legendy, w XX wieku na Wawelu znaleziono pozostałości po pogańskiej bazylice. Znaleziono w niej cudowny kamień, który rzekomo miał posiadać specjalną energię. Podobno na ziemi istnieje siedem takich miejsc i jednym z nich jest właśnie Kraków.
— Zdajesz sobie sprawę, że brzmisz jak foliarz? — pokręciła głową z dezaprobatą.
— Osobiście w to nie wierzę, ale teoria brzmi ciekawie. Sama przyznaj, siedem mistycznych miejsc a jedno z nich znajduje się w Polsce.
— Ach tak, Polska, naród wybrany. Clark, wiesz, że nie jestem fanką zjawisk paranormalnych. Szukajmy tego kesza i wracajmy nim całkowicie się ściemni.
Clark spojrzał na zachodzące słońce. Faktycznie, od nocy dzieliło ich zaledwie kilkanaście minut. Spojrzał na telefon. — Według wytycznych kesz powinien być gdzieś tutaj — wskazał palcem ceglany murek znajdujący się kilka metrów za grobowcem.
— Założę się, że jest wciśnięty pod jakąś cegłą.
— I chyba znalazłam wskazówkę. Spójrz na to drzewo. Gałęzie układają się w literę V.
— I o to chodzi! — krzyknął Clark, widząc zaangażowanie swojej dziewczyny.
— Wspólnie znajdziemy kesza w trymiga.
— Oby — burknęła pod nosem Jenny.
Będąc przy murku, Clark zaczął macać i podnosić luźno leżące cegły, wkładając ręce w co bardziej podejrzane miejsca nadające się na potencjalną skrytkę. Trwało to kilka minut, słońce chyliło się coraz niżej ku zachodowi sprawiając, że widoczność stawała się coraz słabsza. Jenny mocno już znudzona i poirytowana szukaniem skrytki dotykała pobliskie kamienie bardziej dla zadowolenia Clarka niż faktycznej próby znalezienia kesza. — To chyba nie ma sensu Clark. Przeszukaliśmy już cały murek i nic. Wracajmy, póki jeszcze mamy skrawek światła dziennego.
— Cholera no, powinien być tu, o właśnie dokładnie tu, w tym miejscu — z irytacją wskazywał palcem dziurę w murze. — Patrz, jaka to idealna skrytka, to musiało być tu.
— Może ktoś przed nami znalazł kesza i go zabrał.
— Jest to możliwe… Cholera, tyle jechaliśmy i wszystko na marne.
— Wbił smutne spojrzenie w trzymany w dłoni kamień. — No dobrze, masz rację. Powinniśmy się już zbierać. Wizja powrotu tą krętą drogą po zmroku napawa mnie przerażeniem. — Wysoko podnosząc nogi, przeszedł nad pasem kamieni, będącym prawym skrzydłem grobowca i zaczął zbliżać się w stronę Jenny, gdy nagle coś go zawróciło. Podszedł do największego głazu znajdującego się pośrodku grobowca i wyciągnął rękę w stronę małego otworu.
— Chyba nie powinieneś — zwróciła mu uwagę. Nagle ciało Clarka przeszył chłód wypływający bezpośrednio z dziury. W jego głowie pojawił się obraz pomarszczonej twarzy nieboszczyka z szeroko rozsuniętymi ustami. Oddech trupa. Cofnął rękę postępując kilka chwiejnych kroków w tył. W tym momencie powietrze przeszył dźwięk stukotu kopyt. Skierowali wzrok w stronę dobiegającego hałasu. Clark, z delikatnymi zawrotami głowy, miał wrażenie, że zbliżająca się szybko zamazana postać to efekt tajemniczego podmuchu. Zza zakrętu wyłonił się postawny Indianin dosiadający czarnego rumaka. Ubrany jedynie w tradycyjne buckskins, czyli spodnie wykonane ze skóry jelenia i skórzane mokasyny, odsłaniał umięśnioną klatkę piersiową, która miarowo podnosiła się i opadała, gdy wciągał w siebie ciepłe Sardyńskie powietrze galopując w ich stronę. Jego spalona i wysuszona słońcem twarz wyglądała upiornie. Kości policzkowe mocno znaczyły jego profil wżynając się w skórę. Wydawało się jakby zaraz miały ją przeciąć od środka. Długie czarne jak heban włosy ozdobione były czarno-białym piórem sterczącym pionowo. Na środku pióra widniało namalowane czerwone koło. Clark pamiętał skądś, że takim piórem mogli szczycić się wyłącznie wojownicy pewnego indiańskiego plemienia, którzy zabili swojego wroga. Indianin rozluźnił zaciśniętą w pięść dłoń, upuszczając z niej jakiś przedmiot, który ciężko upadł na ziemię. Clark przyjrzał się sidłom zwisającym na długim łańcuchu. Opadały luźno, tuż przy brzuchu zwierzęcia, lekko kołysząc się w przód i tył. Indianin zamachnął się i rzucił nimi niczym lassem w stronę Clarka. Ten, w naiwnej obronie spróbował osłonić się rękami. Stalowe zęby wgryzły się z paraliżującą siłą w jego przedramię, przecinając skórę i zagłębiając się aż do kości. Wybałuszył oczy, patrząc z niedowierzaniem na swoją rękę. Wtem Indianin pociągnął z lekkością za łańcuch, jakby nie odczuwając, że ciężar pułapki znacząco się zwiększył. Ciałem Clarka szarpnęło, runął do przodu lądując twardo na piaszczystej ziemi, tuż obok przednich kopyt czarnego wierzchowca. Zwierzę zbliżyło nozdrza do jego czupryny i prychnęło z niezadowoleniem, wzbijając tumany pyłu w powietrze. Clark spróbował wstać. Mógł jednak unieść tylko nieznacznie głowę. Nim stracił przytomność, zdążył zobaczyć jeszcze stopy Indianina zeskakującego z konia. Usłyszał głośny gwizd. Zza barczystych pleców tubylca wyłoniła się czarna, przysadzista bestia pędząca w jego stronę. Odpłynął.
Jenny zasłoniła usta rękoma wstrzymując krzyk. Przyglądała się, jak Indianin powalił jej mężczyznę na ziemię i ciągnie teraz po piachu w swoją stronę. To wszystko wydawało się tak absurdalne, nierealne niczym sen, w którym grała teraz główną rolę. Sparaliżowana strachem, nie potrafiła zrobić ani jednego kroku. Trwałoby to znacznie dłużej, gdyby Indianin nie postanowił w końcu zająć się też i nią. Zeskoczył z konia stawiając stopy tuż obok twarzy Clarka. Zagwizdał długo i przeciągle, wkładając dwa palce do ust. Z zarośli za jego plecami wydobyło się głośne, gardłowe warknięcie, potężne niczym grom. Gałęzie zatrzęsły się, a z ich wnętrza wyłonił się czarny pysk naszpikowany ostrymi zębami. Jednym zgrabnym susem z gęstwiny wyskoczył wielki, czarny dog kanaryjski obierając Jenny za żywy cel. Przebiegł obok swojego właściciela, mijając leżące na ziemi ciało Clarka i niczym strzała skierował się bezpośrednio w jej stronę, rozpędzając swoje 60 — kilogramowe umięśnione cielsko.
Widząc pędzącą w jej stronę masę mięsa, Jenny oprzytomniała i rzuciła się do biegu. Jej nogi ważyły tonę, czuła się jak w koszmarze, w którym potrzebuje kilku sekund, by rozpędzić się w miejscu, niczym bohater kreskówki. Nie miała odwagi, by się odwrócić, jednak czuła zbliżający i nieunikniony kontakt. Zobaczyła w oddali kościół ledwie zauważalnie znaczący się na tle spowitego już mrokiem nieba. Nie ma szans, by dobiec do auta, ale może uda się zabarykadować w kościele. Od drzwi wejściowych dzieliło ją zaledwie kilkadziesiąt metrów, gdy poczuła rozrywający ból w prawej łydce. Krzyknęła, padając twarzą w piach. Spojrzała w dół widząc psa zajadle rozszarpującego mięso z jej łydki. Kopnęła go z całej siły w pysk gumową podeszwą drugiego buta. Choć cios był brutalny i silny, stwór zawarczał tylko gardłowo, wgryzając się mocniej w poszarpaną ranę. Jenny krzyknęła żałośnie. Pies rzucał gwałtownie łbem, rozbryzgując krew i malując okoliczny piach na czerwono. Jenny z każdym kolejnym atakiem traciła siłę. Jej ciosy stawały się coraz słabsze, kompletnie nic nie robiąc psu. Będąc na granicy przytomności, jej wzrok przykuła leżącą nad głową gruba gałąź. Resztkami sił sięgnęła po swoją ostatnią szansę, wyciągając ramię w nienaturalny sposób, napinając wszystkie możliwe ścięgna. Chwytając mocno przedmiot, uderzyła bez namysłu w stronę pulsującego bólu. W odpowiedzi usłyszała głuchy dźwięk, gdy gałąź odbiła się od czaszki zwierzęcia. Drugi cios, na odlew trafił między zaciśnięte zęby, a łydkę, utknąwszy w pysku. Szarpnęła drewnianą pałką luzując nieco uścisk. Czując przypływ adrenaliny, raz jeszcze kopnęła psa w łeb. Tym razem nie mając wystarczająco silnego zaczepienia kłów w mięsie Jenny, cios okazał się skuteczny. Wyciągnęła zmasakrowaną nogę i przywaliła patykiem prosto w nos. Zdezorientowane zwierzę, szturchając się łapami po obolałym nosie, dało jej chwilę czasu na odczołganie się. Zostawiając za sobą krwawy ślad, Jenny nie zważając na ból i piach, który dostawał się do środka rany trąc o nią niczym tarka, czołgała się na rękach oddalając się od stojącego nieopodal psa. Bestia, skomląc żałośnie, ocierał łapami o pysk. Prychając zajadle, starł z nosa mieszankę krwi i flegmy. Otrzepał łbem i szczeknął, kierując wzrok w stronę oddalającego się celu. Wydobył z siebie wściekłe warknięcie i ruszył ponownie w pogoń.
Chwila, którą zyskała Jenny pozwoliła jej znacząco oddalić się od bestii. Wstała i ciągnąc za sobą poszarpaną nogę biegła co tchu. Słysząc dobiegające zza jej pleców sapanie, odwróciła się za siebie. Rozwścieczony czworonóg pędził prosto na nią. Jenny była już przy głównej bramie prowadzącej do wnętrza kościoła. Chwyciła za zdobioną granitową klamkę. Naparła całym swoim ciężarem ściągając ją w dół. Klamka ustąpiła wydając głośne skrzypnięcie. Drzwi otworzyły się do środka. Korzystając z wąskiej szpary Jenny wślizgnęła się w nią. Odwracając się na plecy kopnęła zdrową nogą w ciężkie drewniane wrota, które zamknęły się z trzaskiem tuż przed pyskiem zwierzęcia. Opadła wycieńczona na posadzkę kościoła, rozkładając dłonie na boki. Znajdowała się w kompletnej ciemności, w której straciła przytomność.
Rozdział II
ODMĘTY SZALEŃSTWA
Świat zakołysał mu się przed oczami, gdy otworzył powieki. Z trudem wyłapywał rozpływające się przed nim obrazy. Oprzytomniał nieco, czując ukłucie przeszywającego zimna. Z niewyraźnych obrazów zaczął dostrzegać majaczący przed nim kształt. Tuż przed nim stał ten sam mężczyzna, którego spotkali na drodze. W ręce trzymał puste wiadro. Lodowata woda — zdał sobie sprawę — czując ściekające krople z jego twarzy. Gdy spróbował wstać, uświadomił sobie, że jest przywiązany do krzesła. W jego nadgarstki wbijał się drut kolczasty. Krew spływała po nich cienką strużką. Gruba lina otaczała jego nogi tak ciasno, że nie był w stanie poruszać stopami. Rozejrzał się desperacko po otoczeniu. Znajdował się w czymś w rodzaju sporego hangaru bez okien. Ściany obiektu były pokryte metalową blachą, która ciągnęła się aż do szeroko otwartego przejścia prowadzącego w głąb budynku, pogrążonego obecnie w ciemności. Z sufitu zwisały trzy lampy przemysłowe, rzucające ostre, białe światło, rozświetlające całe pomieszczenie.
— Koskolaka się przebudził — powiedział używając ojczystego języka lakockiego, co oznaczało młodego mężczyznę.
— Bardzo dobrze, wstyd by przegapił to co go czeka.
— Czego od nas chcesz. Gdzie jest Jenny!? — wykrzyknął nie widząc w pobliżu swojej partnerki. — Co z nią zrobiłeś?
— Twoja winyan śpi. — Indianin przesunął palcami po swoich powiekach, zamykając demonstracyjnie oczy. Odłożył wiadro z głośnym hukiem i podszedł do Clarka. Wyciągnął w jego stronę rękę pokrytą licznymi bliznami i położył ją na jego głowie. Clark zaczął się szarpać, poruszając gwałtownie głową w desperackiej próbie strącenia dłoni oprawcy.
— Zzzzzostaw, zzzostaw mnie! — wyjąkał.
Indianin pogłaskał go po łysej czaszce. Dotyk był delikatny, niemalże ojcowski.
— Wy wtargnąć na mój teren. Poniesiecie teraz za to karę.
— Nie wiedzieliśmy, jesteśmy zwykłymi turystami. — Łzy spływające po ubrudzonych policzkach tworzyły wilgotne ścieżki, zmywając piasek i kurz. — Proszę, wypuść nas.
Indianin obszedł mężczyznę dookoła. Zatrzymał się tuż przy przedziurawionym sidłami ramieniu i włożył palec głęboko w ranę. Clark zesztywniał wybałuszając oczy i krzyknął zdzierając gardło. Mięśnie na twarzy Indianina nawet nie drgnęły, choć ewidentnie rozkoszował się on z zadawanego bólu. Przez chwilę Clarkowi wydawało się, że na ułamek sekundy białka jego oczu wypełniły się czernią, pulsując złowieszczo. Po zdającym się trwać wieczność spektaklu bólu, napastnik wyciągnął palec z rany i z namaszczeniem posmarował sobie poziome, krwiste kreski na policzkach.
— Czego chcesz? — wyszeptał bezradnie Clark, opuszczając głowę na pierś.
— Weszliście na cudza ziemia. Na moja ziemia. Wy wszyscy myślicie, że cały świat jest wasz, że można przyjść i zabrać czyjaś własność. — Indianin zbliżył swoją pomarszczoną twarz tuż przed twarz Clarka, na tyle blisko, by ten wyraźnie poczuł smród zgnilizny wydobywający się z jego ust.
— Poniesiecie za to karę, jak wielu innych przed wami. Ja sam przeleje morze krwi, jeśli będę musiał. — Uderzył zaciśniętą pięścią w swoją pierś.
— My nie chcieliśmy wtargnąć, nie wiedzieliśmy, że teren jest prywatny. Proszę, wypuść nas, jesteśmy zwykłymi turystami, nie chcemy przejąć twojej ziemi… — Indianin położył delikatnie dłoń na jego policzku, przerywając żałosny wywód. Gest był tak opiekuńczy iż Clark poczuł złudną nadzieję, że uda mu się wygrzebać z tej sytuacji. Jednak nagle Indianin zacisnął rękę z taką siłą, że w szczęce Clarka coś chrupnęło.
— Nie szanujecie niczego. Ta ziemia jest święta, wypełniona magią, której wy biali nigdy nie zrozumiecie. — Odepchnął jego twarz z odrazą. Clark wydał z siebie jęk bólu. Poruszył szczęką na boki. Bolała, jednak chyba wszystkie kostki były na swoim miejscu.
— Koskolaka za dużo mówi. Trzeba uciąć wíyutehiŋ. — Wstał i ciężkim, lecz szybkim krokiem udał się do skrytego w ciemności pomieszczenia obok.
— Wjutehin co? Co uciąć?! Co to wjutehin!? — krzyczał rzucając się na krześle. Słyszał docierające do jego uszu dźwięki podnoszonych przedmiotów, upuszczonej blachy, brzdęknięcie stali. Chwilę później z mroku wyłonił się Indianin trzymający w dłoni długie nożyce. Chwycił wierzgającego niczym dzikie zwierzę Clarka za twarz. Uderzył go kilkukrotnie z pięści, aż ten w końcu opadł bezwładnie i otworzył usta. Włożył dłoń do środka i wyszarpał język. — Teraz będzie cichy. — Nożyce wbiły się w mięso, tnąc je z łatwością, wydając przy tym nieprzyjemny, wilgotny dźwięk. Sekundę później pomieszczenie wypełniły szaleńczy krzyk.
Do życia przywrócił ją pulsujący ból w nodze. Znajdywała się na drewnianej posadzce. Spróbowała usiąść, lecz osunęła się na ziemię. Aby nie upaść, oparła się łokciem o podłogę. Drżała z zimna i wyczerpania. Z trudem starała się utrzymać równowagę. Rozglądnęła się po okolicy, obracając ciężką głową, która zdawała się zaraz eksplodować z bólu. Wnętrze kościoła oświetlał jedynie nikły blask księżyca wpadający przez rozbite okno poddaszu. Nie wiedziała jak długo była nieprzytomna, jednak na zewnątrz zdążył już zapaść zmrok. Po omacku próbowała zbadać okolicę wokół siebie. Syknęła z bólu, gdy fragment rozbitego szkła wbił się w jej ciało. Skóra na palcu prawej dłoni otworzyła się w wąską ranę. Zaczęła szlochać w poczuciu ogromnej bezradności. W otaczającej jej ciemności, samotność dopadła ją ze zdwojoną siłą, wyciskając łzy. Krew pulsowała w jej skroniach powodując niemiłosierny ból głowy. Kiedy poczuła się nieco silniejsza, postanowiła wstać. Wykorzystała pobliską ścianę jako oparcie i wolno się po niej wspinając, dźwignęła swoje ciało. Zakołysała się lekko, gdy jej ciało przechyliło się niebezpiecznie w lewą stronę. Udało się jej ustać, jednak wysiłek został zwieńczony przeszywającym bólem, gdy poraniona przez psa noga przejęła na siebie ciężar całego ciała. Ruszyła wolnym krokiem w głąb ciemnego kościoła. Znalazłszy się przy ołtarzu, opadła na drewniane krzesło. Rana na nodze pulsowała. Wypływała z niej czarna, gęsta krew. W delikatnym świetle księżyca, zauważyła kandelabr z trzema wetkniętymi weń świecami. Wyciągnęła z kurtki zapalniczkę i podpaliła knoty wszystkich trzech świec. Wnętrze rozjarzyło się przyjemnym, migotliwym blaskiem. Jenny rozsiadła się wygodnie na krześle, czując jak ciepłe światło wypełnia ją spokojem. Chwyciła obrus leżący na stole i przewiązała nim nogę dokładnie w miejscu ugryzienia. Wyczytała w jednym z czasopism medycznych, że najlepszą metodą zatamowania krwotoku, to zastosowanie opaski uciskowej, bezpośrednio na ranę. Nie pod, czy nad nią, ale bezpośrednio, by wywołać bezpośredni ucisk na naczynia krwionośne w obrębie rany. Świat zawirował, gdy ścisnęła mocno prowizoryczny opatrunek i związała jego końce. Opadła ciężko, kładąc głowę na wyciągniętych wzdłuż ołtarza rękach. Powietrze wypełniał dźwięk jej oddechu. Szybkiego i nerwowego. Z każdą chwilą oddech stawał się dłuższy i bardziej głęboki. Kiedy udało jej się uspokoić, postanowiła zebrać myśli i przeanalizować ostatnie kilka godzin. Musi spróbować znaleźć wyjście z tej sytuacji, nieważne jak bardzo nierealna się ona wydaje. Klucze do auta miał Clark. Ucieczka samochodem zatem odpadała. Podróż piesza w dół zbocza też budziła wątpliwości. Najbliższe domostwo mijali ponad dziesięć kilometrów dalej. Jeśli nawet uda się jej tam dotrzeć w kompletnej ciemności, Clark może być już martwy. Cholera wie co ten psychopata z nim zrobił. Musi go uratować, wtedy razem stąd uciekną. Ale co, jeśli porywacz ukrył się na zewnątrz i czeka aż wyjdzie z kościoła. Jednak, dlaczego nie kontynuował pościgu. Przecież nie zdążyła nawet zamknąć drzwi nim zemdlała. W każdej chwili mógł wejść do środka i dokończyć dzieła. W wyobraźni zobaczyła psa, który z wściekłością rozrywa jej bezwładnie leżące ciało. Wzdrygnęła się na samą myśl i odpędziła od siebie koszmarną wizję. Rozgrzewające płomienie świec zaczęły działać kojąco. Zdążyła się już nieco rozgrzać i rozluźnić. Nawet ból łydki zdawał się mniej dokuczliwy. Była wyczerpana, potrzebowała snu i fachowej opieki medycznej. Kościół, który kilka godzin temu przyprawiał ją o ciarki, teraz zdawał się całkiem przyjemnym miejscem. Wizja spędzenia tu czasu do samego rana wydawała się kuszącą opcją. Musiała jednak działać. Clark ją potrzebował, czuła to, czuła, że żyje, a ona jest ich ostatnią deską ratunku. Poza tym rana na nodze wymaga szycia. Choć krwawienie ustało, jeśli będzie zwlekać, nogi może nie uda się uratować. Rana wyglądała paskudnie. Miała tylko nadzieję, że pies rozrywając skórę nie dotarł do mięśni. Spróbowała wstać. Kiedy ostrożnie postawiła ciężar ciała na ranną nogę, ból przypomniał o sobie w każdym swoim aspekcie, uderzając z maksymalnym natężeniem. Syknęła opadając na krzesło. Nie jest w stanie zrobić kilku kroków, a co dopiero biec. Przebiegła wzrokiem po okolicy szukając czegoś, co mogłaby wykorzystać jako podporę. Na ścianie, tuż za ołtarzem wisiał krzyż. Na oko sięgał jej do pasa. Idealnie. Skacząc na jednej nodze, uważając, by się nie wywrócić, sapiąc i dysząc, dotarła do celu. Opierając się o ścianę, otarła pot z czoła. Chwyciła oburącz spód krzyża i pociągnęła go mocno w swoją stronę. Drewniany symbol religijny ustąpił z głośnym trzaskiem, spadając na ziemię. Podniosła go i wcisnęła pod pachę w miejscu, gdzie łączyły się ze sobą dwie belki. “Każdy dźwiga swój krzyż” — jak na zawołanie, usłyszała w głowie słowa swojego katechety z liceum. Fascynująca metafora — pomyślała złowieszczo. Spróbowała zrobić krok, przenosząc ciężar ciała z chorej nogi na drewnianą podporę. Choć nie było to proste, szło jej całkiem sprawnie. W kilka sekund pokonała trasę powrotną do ołtarza. Szybko zaczęły ją boleć ręce, jednak lepsze to niż przenikliwy ból nogi. Usiadła z powrotem na krześle, opadając na nie z ulgą. Kiedy odpoczęła chwilę zebrawszy siły, ruszyła wolno kuśtykając do drzwi wejściowych. Po drodze zabrała z ziemi odłamek szkła, którym wcześniej się zraniła. Owinęła go we fragment szmatki, który znalazła w jednej z szuflad ołtarza. Tak przygotowaną broń chwyciła do prawej ręki. Zatrzymała się przy drzwiach kładąc dłoń na klamce. Odwróciła się w stronę palących się świec. Płomienie tańczyły majestatycznie, poruszane delikatnym wiatrem wpadającym przez rozbite okno. Oświetlały ponure kamienne ściany zabytkowej twierdzy. Ciekawe, czy mają tu gdzieś wino mszalne. Chętnie bym się nim teraz wzmocniła — pomyślała Jenny otwierając ciężkie wrota.
Rozdział III
ULU
Ból, ból, ból, odbijało się echem w jego głowie. Czuł lepkość na całym ciele. Wyrwanie języka było zaledwie początkiem maratonu cierpienia. Porywacz mrucząc pod nosem niezrozumiałe dla Clarka indiańskie słowa, wprowadzając się w trans postanowił pozbawić Clarka ręki. Nie od razu. Najpierw z pieczołowitością wyjął z tylnej kieszeni spodni nóż o charakterystycznie zakrzywionym ostrzu. Jego oczy błyszczały, niczym oczy kochanka wpatrującego się w nagie, piękne kobiece ciało, gdy z podziwem pieścił jego rękojeść. Zbliżył ostrze do twarzy Clarka.
— Wiesz co to jest? — Choć wyczerpany i na granicy omdlenia, Clark szarpnął się instynktownie.
— To mój kola. Przyjaciel. Nóż Ulu, dobrze kroi mięso.
Clark na przemian tracił i odzyskiwał przytomność. Postać stojąca przed nim objawiała się jako niewyraźny majak. Chciał odpłynąć, usnąć, pragnął, żeby się to wszystko skończyło. Całe ciało bolało jak diabli. Poczuł zimną stal przyłożoną do policzka. Indianin wpatrywał się w niego mglistym, nieobecnym wzrokiem. Zaraz po przyjemnym chłodzie, dającym lekkie ukojenie w narastającej gorączce, przeszyła go fala ciepła, gdy nóż wbił się w skórę pod łokciem jego lewej ręki. Indianin nie kłamał, ostrze z łatwością
przebiło skórę, mięśnie i ścięgna, docierając aż do kości. Clark zagryzł dolną wargę, aż popłynęła z niej krew. Chciał krzyknąć, jednak pozbawiony języka wydobył z siebie tylko gardłowy pomruk, który przerodził się w paniczne zawodzenie, gdy Indianin zaczął brutalnie szarpać nożem. Kilkoma sprawnymi i silnymi ruchami uciął skórę z górnej części ręki Clarka, przesuwając ostrze od łokcia aż po same palce. Chwycił ociekający krwią ochłap mięsa i rzucił na ziemię. Skóra opadła z nieprzyjemnym plaśnięciem tuż obok stóp oszalałego z bólu Clarka. Następnie odrąbał mu dłoń. Chwilę później stracił przytomność.
Wszedł do kuchni, ocierając zakrwawiony nóż o szmatkę zabraną z blatu stołu. Czyszcząc go skrupulatnie, ucałował z czcią ostrze i schował do kieszeni. Przedzierając ręką przez stos brudnych, zatłuszczonych naczyń chwycił szklankę. Wylał z niej zapleśniałą ciecz i chwytając za stojący obok czajnik, wypełnił ją zimną wodą. Był spragniony. Wypił wszystko duszkiem, oblizując spierzchnięte wargi. Oparł się o zlew opuszczając głowę. Oddychał ciężko. Podniósł głowę i spojrzał na swoje odbicie w lustrze nad zlewem. Mokre od potu włosy oblepiały mu policzki, źrenice powiększone do granic możliwości nadawały mu wygląd dzikiego zwierzęcia. Twarz, klatka piersiowa, spodnie, wszystko było zalane krwią. Wyglądem przypominał rzeźnika, który przed chwilą wyrżnął cały chlew. Pokręcił głową otrzepując z siebie krople potu.
— Nieeee — wykrzyczał, ściskając skronie ogromnymi dłońmi.
— Przestań mi kazać. Ja już nie chcę, ja nie mogę, oni nic nie zrobili, przestań, przestań! — Zamilkł, a jego usta zamknęły się powoli. Skóra na twarzy rozluźniła się znacząco, nadając mu ponury, obojętny wyraz, a oczy wypełniły się czarną mazią. Ruszył szybkim krokiem, jakby kierowany zewnętrzną siłą. Wędrując wąskim, ciemnym korytarzem, skręcił w stronę jednego z pokoi. Do jego wnętrza prowadziły duże, stalowe drzwi. Wyjął pęk kluczy z przypiętą do nich króliczą łapką i wkładając jeden z nich do zamka, otworzył je. Wewnątrz panowała ciemność, którą rozwiał zapalając zwisającą z sufitu żarówkę. Pokrywała ją gruba warstwa czerwonej farby, toteż po pokoju rozlała się czerwona poświata, rzucając mroczne, krwawe refleksy na ściany. Na końcu pomieszczenia, tuż przy ścianie, znajdował się sporej wielkości kamienny ołtarz. Rozłożone po jego boku kamienie do złudzenia przypominały te, które Clark i Jenny widzieli przy grobowcu. W samym środku ołtarza, otoczonego na wpół wypalonymi świecami, przymocowano długi, drewniany pokrowiec z tajemniczymi inskrypcjami wyrytymi na jego boku. Indianin podszedł do ołtarza, wyjął nóż i ostrożnie włożył go do środka pokrowca. Chwycił za zapałki leżące na ołtarzu i odpalił nimi świece. Runął twardo na ziemię, padając na kolana i spuszczając głowę, zaczął się modlić. Z ust wydobywały się niczym mantra słowa w dawno już wymarłym języku. Powietrze wokół zgęstniało, a z pokrowca, w którym znajdował się szylet, wydobył się mglisty, czarny dym. Uniósł się nad swoim klęczącym sługą i zaczął wirować nad nim, by w końcu wartkim strumieniem dostać się do jego ciała, wpływając poprzez oczy.
Minęło kilka godzin, odkąd Indianin zamknął się w swojej małej świątyni. Kiedy skończył, słabość, która na chwilę przejęła nad nim kontrolę całkowicie zniknęła. Nie czuł zmęczenia, nie żałował tego co zrobił temu facetowi. W zasadzie to chciał więcej. Ale na to przyjdzie jeszcze czas. Wrócił do kuchni, skąd zgarnął butelkę wody i fragment zasuszonego mięsa niewiadomego pochodzenia i wrócił do Clarka. Wíyute owáyawa, jak lubił nazywać to pomieszczenie, co oznaczało salę śmierci. Clark wciąż nie odzyskał przytomności. Jego opuszczona głowa opadała bezwładnie na klatkę piersiową. Otaczała go szeroka plama krwi spływająca z rany na ręce. Główny krwotok nieco zelżał i teraz krew skapywała miarowymi, drobnymi kroplami, wzburzając delikatnie czerwoną kałużę.
— Mni — powiedział Indianin, szturchając Clarka plastikową butelką wody w ramię. Ten ani drgnął. — Mni — powtórzył podnosząc głos, a delikatne szturchnięcie zmieniło się w silniejszy cios. — Mni!! — wykrzyczał, uderzając swojego więźnia butelką w twarz z całej siły. Głowa Clarka odskoczyła na bok. Otworzył powoli oczy, z trudem odzyskując świadomość. Plastikowa butelka ściskana przez silną dłoń, majaczyła mu tuż przed oczami. Zburzone puzzle rzeczywistości powoli zaczęły łączyć się w spójną całość. Pulsujący ból ręki oraz całego ciała zaczął powoli powracać do zmysłów. Clark zamrugał kilkukrotnie, aż w końcu zobaczył wyraźny obraz butelki z wodą. Zaschło mu w gardle, za łyk wody oddałby niemalże wszystko. Skinął krótko głową, dając do zrozumienia, że jest świadomy. Indianin jednym, silnym ruchem odkręcił plastikową nakrętkę, po czym zbliżył szyjkę butelki do ust Clarka, przechylając lekko naczynie. Pił szybko, łapczywie, choć instynktownie starał się przełykać małe porcje, aby nie doprowadzić do hiperhydratacji. Był jeszcze spragniony, gdy Indianin odebrał mu od ust wodę. Zdołał jednak wypić około pół butelki. Następnie podłożył mu pod usta suche mięso. — Íŋyaŋ — powiedział potrząsając kawałkiem ścierwa.
Clark choć czuł głód, powąchał najpierw proponowaną mu przekąskę. Wyglądało to na zasuszone mięso, zapachem przywodziło na myśl zdechłe sprzed kilku miesięcy dzikie zwierzę. Kiedy wziął głęboki wdech, jego gardło natychmiast wypełniło się wymiotami. Nie mógł użyć ręki, by spróbować zahamować nadciągającą falę. Zwymiotował wszystko co miał w żołądku tuż przed stojącym Indianinem.
— Przepraszam — chciał powiedzieć, lecz dźwięki, które wypłynęły z jego ust brzmiały jak zbitek niezrozumiałych słów. Zaczął szlochać, aż rozpłakał się rzewnymi łzami. Indianin przyglądał mu się bez cienia emocji. Kiedy po dłuższej chwili Clark podniósł ku niemu głowę, z przekrwionymi i załzawionymi oczami, ten uderzył go z całej siły prosto w nos. Głowa Clarka pofrunęła do tyłu, o mały włos nie wywracając go wraz z krzesłem. Następny cios uderzył w to samo miejsce. Piąty, nokautujący cios zmiażdżył mu nos, zamieniając przód jego twarzy w krwawą miazgę. Po raz kolejny odpłynął.
Jakiś czas później coś szorstkiego i wilgotnego ocierało się o jego poranioną rękę. Gdy z trudem otworzył oczy, zobaczył psa zlizującego łapczywie krew spływającą z jego kikuta. Poruszył przedramieniem, chcąc odgonić od siebie bestię. Pies zawarczał w odpowiedzi, ukazując szereg równo ułożonych kłów, po czym wrócił do przerwanego posiłku.
— No już, odejdź Íŋyaŋ — Indianin klepnął po zadzie swojego towarzysza. Pies w odpowiedzi zamerdał ogonem, oblizał zakrwawiony pysk i stanął posłusznie za swoim panem. Wcześniej dostał solidny kawał mięsa, będący niegdyś częścią ręki Clarka. — Wíyute się obudził. Dobrze. Musi coś zjeść, by nie umrzeć za szybko.
Przyłożył mu do ust kiść czerwonych winogron. Clark powąchał odruchowo przyłożone pod nos owoce. — Nie gryzie, wsadzi i ssie — polecił Indianin. Clark nawet gdyby chciał coś pogryźć, nie dałby rady. Wnętrze jego ust zamieniło się w pogorzelisko połamanych zębów, posklejanych ze sobą krwią. Posłusznie chwycił popękanymi ustami jeden z owoców, miażdżąc go fragmentem języka. Zalała go fala rozkoszy, gdy sok trysnął mu w ustach. Zamknął oczy. Choć przez chwilę poczuł się wolny.
Rozdział IV
KŁY BESTII
Przeszył ją zimny dreszcz, gdy drzwi kościoła zamknęły się za nią. Słońce już dawno schowało się za horyzontem. W ciemności dostrzegała kontury krzewów i drzew, które skryte w mroku, przywodziły na myśl czające się w ciemności stwory. Ścisnęła w dłoni prowizoryczny nóż, chcąc dodać sobie otuchy. Ruszyła wolnym krokiem, wspomagając się drewnianą podporą. Zajęło jej kilka dobrych minut, nim dotarła do grobowca, przy którym po raz ostatni widziała Clarka. Zatrzymała się tu, by nieco odetchnąć. Dystans, który pokonała nie był wcale duży, mimo to zdążyła się już nieźle zmęczyć. Usiadła na jednym z kamieni otaczających krąg grobowca. Wtedy poczuła przenikającą przez jej ciało energię. Było to nieprzyjemne uczucie, jakby porażenie prądem. Wstała jak poparzona, otrzepując pośladki. — Co do… — nie dokończyła, zauważając w oddali palące się światło w położonym pośrodku pustkowia domu. To tam musi mieszkać ten psychol — pomyślała i ruszyła śladami końskich kopyt wyżłobionych w piasku. Minąwszy zakręt, zza którego kilka godzin temu wyłonił się Indianin, Jenny znalazła się na szczycie stromego wzgórza. Droga w dół usiana była licznymi kamieniami. Ostrożnie, by nie poślizgnąć się na ich wilgotnej strukturze zaczęła schodzić w dół. Będąc w połowie drogi straciła grunt pod nogami. Desperacko machając rękoma, starała się odzyskać równowagę. Udało się, stanęła stabilnie na twardej ziemi i odetchnęła z ulgą wiedząc, że taki upadek skończyłby się tragicznie. Resztę trasy przebrnęła ostrożnie stawiając każdy krok. Gdy dotarła na dół, ukazał jej się budynek w całej okazałości. Podniosła głowę, mogąc mu się teraz przyjrzeć z bliska. Dom był ogromny. Prócz części mieszkalnej, jak przypuszczała, sądząc po oknach i typowej dla tego regionu zabudowy, tył budynku był czymś w rodzaju wielkiego hangaru. Nie widziała stąd żadnego wejścia do środka. Postanowiła podejść nieco bliżej. Okolice porastały liczne iglaste krzewy, wszechobecne w tych rejonach. Drobne igiełki potrafiły z łatwością przebić skórę, wbijając się głęboko. Jenny schowała się za jednym z nich, ostrożnie przykucając, by nie dotknąć żadnej z ostrych jak brzytwa igieł. Wychyliła się nieco, poszukując dogodnego wejścia do wnętrza domu. Na samym końcu hangaru dostrzegła drzwi. Szanse na to, że będą otwarte były znikome, musiała jednak spróbować. Rozglądnęła się dookoła, upewniając się, że nikt jej nie widzi i gdy już zamierzała ruszyć, kątem oka zauważyła nieznaczny ruch po przeciwnej stronie budynku. Pies. Ten sam cholerny pies, który o mało nie zeżarł jej żywcem. Stał tam i obwąchiwał teren wokół domu. Teraz, gdy mogła się mu przyjrzeć z bezpiecznej odległości, wydawał się jej niewyobrażalnie wielki. Masywne, umięśnione cielsko przywoływało na myśl jakąś wynaturzoną kreaturę z piekła rodem. Pies ze sztywno podniesionym ogonem wędrował po okolicy obwąchując teren. W pewnym momencie przystanął i spojrzał w kierunku Jenny rozszerzając czarne nozdrza. Nie było szans na to, by widział ją z takiej odległości, poza tym gęsty krzew dawał jej świetne schronienie. Stał tam jednak bez ruchu i wpatrywał się bezpośrednio w miejsce, w którym się znajdywała. Jenny spięła wszystkie mięśnie i wstrzymała odruchowo oddech. Krzyk wzbierał jej w gardle, ścisnęła mocno wargi, by nie wydać z siebie choćby najmniejszego dźwięku. Wtedy pies odwrócił się, podniósł wysoko lewą łapę i oznaczył teren, oblewając go sporą ilością moczu, po czym zniknął za rogiem budynku. Serce Jenny biło w szaleńczym tempie. Wypuściła powietrze, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że wstrzymywała je przez ostatnie kilkanaście sekund. Przepełniał ją strach, wiedziała, że w obecnym stanie nie miałaby szans wygrać kolejnego pościgu. Przełknęła ślinę, próbując zebrać myśli i przekalkulować wszystkie możliwości. Powrót stromym podejściem odpadał. Pozostanie tu i czekanie na cud, też nie wchodziło w grę. Wzięła kilka głębokich wdechów starając uspokoić nerwy. Upewniła się, że pies nie wrócił i ruszyła. Najpierw ostrożnie, powoli stawiając każdy krok, jakby poruszała się po polu minowym. Gdy była w połowie drogi, doskonale widoczna, przyśpieszyła kroku. Dobiegła do ściany budynku, opierając się o nią całym ciężarem swojego ciała. Z trudem łapała oddech. Spojrzała na nogę, która pulsowała bólem. Prowizoryczny opatrunek pokrył się czerwienią. Odwróciła głowę w stronę drzwi, które znajdywały się około 20 metrów od niej. Opierając się ramieniem o ścianę, ciężko dysząc, ruszyła w ich kierunku. Nie spuszczając z nich wzroku, modliła się w myślach, by były otwarte. Odliczała kroki dzielące ją od celu, gdy usłyszała za sobą złowrogie warknięcie. Stanęła jak wmurowana, bojąc się odwrócić. Poczuła falę ciepła przepływającą przez jej ciało, docierającą aż do palców stóp, które natychmiast zdrętwiały. Wreszcie zbierając się na odwagę, zdając sobie dobrze sprawę, z tego co zobaczy, odwróciła powoli głowę. Przy drugim końcu domu stała czarna śmierć. Na szeroko rozstawionych łapach, z pyskiem blisko ziemi i zadem wysoko uniesionym ku górze, spoglądał na nią czarnymi jak noc ślepiami. Rozwarł pysk pełen ostrych zębów i szczeknął, wyrzucając krople śliny. Jej umysł krzyczał, nawołując do ucieczki, lecz ciało zastygło w bezruchu. Wiedziała, że wystarczy drgnąć, a bestia rzuci się ku niej. Gdy usłyszała psa, przystanęła w pozycji lekko zgiętej, bardzo kiepskiej do sprawnego rozbiegu. Kiedy przekręciła lewą stopę, chcąc skorygować postawę, pies wychwytując delikatny ruch, wzdrygnął się gwałtownie, marszcząc agresywnie wargi. Jenny ponownie zesztywniała, czując, że jest bliska upadku. Gdyby nie ściana budynku, o którą się opierała, już dawno leżałaby na ziemi. Pies zrobił krok naprzód. Jego cielsko drżało od napiętych mięśni, z pyska wyłaniała się para od szybkiego i ciężkiego oddechu. Jenny nie miała wyjścia, musiała uciekać. Wykorzystując ścianę, odbiła się od niej z całych sił, przekręciła ciało i nie zważając na ból nogi, ruszyła co sił przed siebie. Czarna bestia z zaskakującą gracją dźwignęła swój ciężar ruszając w pościg. Ślina z pyska skapywała na piaszczystą ziemię, gdy pies niczym ciężka maszyna, rozwijał coraz większą prędkość. Dystans między nim a Jenny malał w zastraszającym tempie. Nie spuszczając wzroku z drzwi, pędziła co tchu, w myślach niczym mantrę powtarzając “oby były otwarte, oby były otwarte”. Złapała za klamkę i z całych sił pchnęła je barkiem. Ustąpiły otwierając się na oścież. Wpadła do środka, zatrzaskując je za sobą i przekręciła metalowy rygiel znajdujący się na dole. Pies zderzył się z niespodziewanie wyrośniętą na jego drodze barierą, uderzając w nią pyskiem. Zaskomlał żałośnie, oblizując poraniony pysk. Otrzepał łeb i prychnął w stronę drzwi. Pokręcił się przy nich jeszcze przez chwilę, po czym zniknął w ciemności.
Znów leżała na ziemi oddychając ciężko. Nagły wystrzał adrenaliny zahamował odczuwanie bólu. Teraz jednak, gdy nieco się uspokoiła, rana na nodze stopniowo dawała o sobie znać. Opatrunek zaciśnięty na łydce szybko nasiąknął krwią, przybierając intensywny szkarłatny kolor. Jęknęła, czując docierającą do niej falę eksplodującego bólu. Rana wyraźnie pulsowała, upominając się o natychmiastową i profesjonalną opiekę medyczną. Obróciła się na brzuch i podniosła na rękach w pozycji do pompek. Wiedząc, że w każdej chwili może wparować do środka pies, lub jego zwyrodniały właściciel, musiała działać. Rozejrzała się dookoła po pomieszczeniu. Hangar był ogromny, lecz praktycznie niezagospodarowany. Spod sufitu zwisały liczne haki, niektóre pokryte rdzą i jakąś zaschniętą substancją. Nie chciała zastanawiać się nad tym, w jakim celu zostały one tam powieszone. Skupiła wzrok na przeciwległej stronie hangaru. Tam, przy ścianie, dostrzegła postać siedzącą na krześle, z opuszczoną nisko głową. — Clark!? — zawołała, lecz zaraz zasłoniła ręką usta, zdając sobie sprawę z ryzyka. — Clark — powtórzyła dużo ciszej, niemalże szeptem.
Nie dostała odpowiedzi, ale to musiał być on. Serce zabiło jej mocniej. Podczas ucieczki zgubiła swoją laskę, próbowała się zatem doczołgać do ukochanego. Pomimo upiornego bólu, dźwigała swój tułów, przenosząc ciężar ciała raz po raz z jednej ręki na drugą, jej dłonie ślizgały się po zimnej, betonowej posadce — Claaaark — szepnęła na granicy słyszalności.
Koszmarna droga zajęła jej kilka minut. Ostatnie centymetry pokonała chwytając się za nogi krzesła i podciągając swoje ciało. Znajdowała się dokładnie pod opuszczoną twarzą ukochanego. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że znajduje się w ogromnej kałuży krwi i płynów ustrojowych. Jednak nie to zmroziło krew w jej żyłach. Twarz Clarka w niczym nie przypominała twarzy jej wiecznie rozpromienionego faceta. Była to zmasakrowana mięsna papka ociekająca krwią. Nabrzmiałe, popękane usta były groteskowo wielkie, jakby mogły pęknąć przy najdelikatniejszym dotyku. Nos zniknął gdzieś w czeluściach twarzy, o tym, że się tam dalej znajdował, świadczyły małe bąbelki powietrza, co jakiś czas pojawiające się na pokrwawionej twarzy. Oddychał, zatem żył. Jenny potrząsnęła go za nogawkę spodni. — Clark — wyszeptała zalewając się łzami. — Clark, proszę. — Szarpała rozpaczliwie nogę ukochanego. — Odezwij się. Co ten drań ci zrobił, co on ci zrobił. — Jej słowa zamieniły się w piskliwe tony, wydobywające się z zaciśniętego z rozpaczy gardła. Clark otworzył powoli jedną z powiek. Drugie oko było zbyt nabrzmiałe, by mógł przez nie widzieć.
— Jen — powiedział słabo. Poruszył palcami związanej ręki, chcąc dotknąć jej twarzy. Wtedy zauważyła jego drugą rękę. A w zasadzie to co z niej zostało — przerażający kikut ze sterczącą kością.
— Jen… ja… — Otworzył szeroko usta, nie mogąc skonstruować zrozumiałego zdania. Wydał z siebie żałosny charkot.
— O mój boże. Ten skurwiel uciął ci język. Ten skurwiel… ten… ten… — Ponownie zaniosła się płaczem.
— Pleplasam — wyseplenił z wyraźnym trudem, patrząc w twarz Jenny.
— Nie masz za co mnie przepraszać. To nie Twoja wina. — Trzymała go kurczowo za kostkę, ściskając mocno drżącymi palcami. Była wściekła i zarazem przerażona.
— Jedynym winnym jest ten psychol i jego wściekły pies. — Dodała, wycierając łzy wierzchem ręki i zebrała się do kupy. — Ale teraz musimy znaleźć sposób, jak się stąd wydostać. Jesteś w stanie iść? — Clark z powątpiewaniem przeciągnął wzrokiem po leżącej pod nim Jenny. Umorusana we krwi, z potarganymi włosami i rozszarpaną nogą, wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. Zdawał sobie sprawę z tego, że sam nie wygląda lepiej. Ledwo udawało mu się nie tracić przytomności, a co dopiero spróbować stąd uciec. Widząc zwątpienie w oczach swojego mężczyzny, potrząsnęła mocno nogawką jego spodni. — Musimy stąd spieprzać Clark! I to natychmiast.
Nagłe skrzypienie drzwi zmroziło im krew w żyłach. Do pomieszczenia wszedł Indianin. Tuż za nim ciężko stąpał jego wierny towarzysz. Nie spuszczając wzroku z Jenny oblizał pysk, mając w pamięci niedawny smak ludzkiego mięsa.
— Przyszła — stwierdził bez cienia zdziwienia, jakby jej pojawienie się było zaledwie kwestią czasu.
— Wierna, dobra winyan. Teraz jesteśmy wszyscy, możemy rozpocząć proces.
Podszedł do niej, złapał mocno za włosy i z ogromną siłą pociągnął w głąb hangaru. Próbowała się wyrywać, jednak nie miała z nim najmniejszych szans. Indianin przeniósł ją, niczym nic nieznaczący ciężar. Docierając mniej więcej do środka pomieszczenia, rzucił nią jakby była workiem ziemniaków. Ta padła twardo na ziemię, osłaniając twarz dłońmi. Porywacz obrócił się i podszedł do przeciwległej ściany, przy której przymocowana była długa lina. Rozwiązał supeł z wystającego rygla i zaczął opuszczać jeden z metalowych uchwytów, zwisających spod sufitu.
Widząc opadający ku niej zardzewiały hak, Jenny niczym ranne zwierzę, próbowała się odczołgać od miejsca, w którym została porzucona. Clark nie mając sił ani nadziei, mógł tylko bezradnie przyglądać się temu co zaraz miało się stać. Stracił zbyt wiele krwi, w zasadzie to już zaczął się godzić z tym, że to miejsce stanie się ich grobem.
— Nie, nie, nie! — krzyczała przerażona. Adrenalina znów poszybowała w górę. Czuła uporczywe dudnienie w głowie od narastającego ciśnienia w skroniach. Stalowy hak zawisł tuż nad nią, leniwie kołysząc się na linie, którą indianin zabezpieczył solidnym węzłem. Powolnym krokiem zbliżył się do kobiety. Przystanął tuż nad nią, zastygając nieruchomo. Wskazał dłonią w stronę Clarka. — Patrzy teraz — powiedział ochryple. — Apha! — Pies usłyszawszy komendę do ataku, rzucił się na Clarka. Ten zdążył jedynie obrócić głowę w stronę nadbiegającej bestii. Chwilę później pies wbił zęby w jego krocze. Clark nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Był zbyt wyczerpany. Gdy pies dostał się do jego brzucha, rozrzucając z furią wnętrzności, Clark już nie żył. Agresywne szarpnięcia czworonoga, miotały jego martwym ciałem niczym szmacianą lalką. Jenny wyła w niebogłosy, niemogąc uwierzyć w to, co właśnie widzi. Klęczała bezradnie u stóp porywacza, uderzając pięściami w jego łydki. Ciosy były słabe i nie robiły na napastniku żadnego wrażenia. Zerknął na nią i uśmiechnął się szeroko. Kilka minut później, z pyskiem całym w czerwieni, łapczywie się oblizując, pies, słysząc komendę swojego pana, wrócił posłusznie, sadzając swój wielki zad tuż za nim. Indianin skupił teraz całą uwagę na Jenny. Uśmiech z jego twarzy zniknął. Zastąpiła go surowa i oceniająca postawa. Przyglądał się jej teraz beznamiętnym spojrzeniem, a w jego oczach, które wydawały się niemal martwe, mogła przysiąc, że dostrzega czarny poruszający się kształt.
— Dlaczego? — spytała, lecz nie doczekała się odpowiedzi. Stał nieruchomo wbijając w nią wzrok. Jego głowa kiwała się lekko w przód i w tył. Trwało to kilka chwil, gdy nagle, jakby wyrwany z marazmu, chwycił ją pod ramiona, uniósł nad swoją głowę bez najmniejszego wysiłku i wykorzystując ciężar jej własnego ciała, nabił od strony pleców na zwisający hak. Moment, w którym została przebita skóra nie bolał. Cierpienie przyszło kilka sekund później. Gdy minęła pierwsza fala szoku, ból uderzył z niewyobrażalną mocą, kiedy hak przebijając mięśnie, zatrzymał się na kościach. Kiedy siła grawitacji ciągnęła ciało w dół, a hak, stawiając jej bezwzględny opór, rozrywał skórę wżynając się boleśnie w kość. W głowie Jenny eksplodowała paleta barw i kolorów. W uszach rozbrzmiała kakofonia dźwięków, pisków i wrzasków, jakby nagle znalazła się na bardzo zatłoczonej ulicy. Wrzaski wydobywały się z jej własnych ust, jednak teraz nie mogła sobie z tego zdawać sprawy. Indianin puścił jej ciało, tak, że teraz bujało się groteskowo na zawieszonej linie. Próbowała chwycić ją dłońmi, podźwignąć się na niej, by zminimalizować ból. Wtedy zemdlała.
Rozdział V
UCIECZKA
Kiedy się ocknęła, pierwszym co poczuła to uczucie kłucia w lewym boku. W zasadzie nie czuła wielkiego bólu. Owszem, cierpiała. Cierpiała i to strasznie, jednak, jakby zdążyła się już oswoić z permanentnym bólem. Bardzo dokuczliwe jednak, było delikatne, lecz nieustanne bujanie, które punktowo uderzało eksplozją bólu, by zaraz osłabnąć, dając chwilę ulgi i ponowić cały proces. Uniosła głowę, chcąc zlustrować okolicę. Była sama w hangarze. Miejsce, w którym jakiś czas temu znajdował się jej żywy ukochany, przypominało krwawą masakrę. Szczątki Clarka zmieszane były z jego wnętrznościami i krwią. Najwyraźniej, kiedy było już po wszystkim, pies dokończył posiłek, pozostawiając nieliczne fragmenty ciała. Tylko głowa Clarka ostała się cała. Nie można powiedzieć, że była nienaruszona, ponieważ po wcześniejszym spotkaniu z Indianinem, była napuchnięta i nabrzmiała. Skierowana w stronę Jenny, z pustką w oczach i otwartymi ustami, przyglądała się jej teraz w wyrazie żalu i pretensji. To co jednak przykuło mocno jej uwagę, to błyszczący przedmiot, wyraźnie kontrastujący w tej krwawej łaźni. Kluczyki do auta. Na żal i żałobę przyjdzie jeszcze czas. Teraz musi się stąd wydostać. Za wszelką cenę. Dla Clarka. Musi uciec i opowiedzieć komuś co tu zaszło, by ten psychol nikogo więcej nie skrzywdził. Spojrzała w górę, widząc nad sobą napiętą linę, która ciągnęła się aż pod sufit i wędrowała bezpośrednio do ściany, gdzie została przymocowana. Chwyciła ją obiema rękoma i mocno ściskając, podźwignęła się z całych sił. Czuła jak wbity głęboko hak cofa się nieco. Poczuła tarcie jego ostrej krawędzi o kość. Pomimo palącego bólu w przedramionach, zebrała w sobie resztkę sił, by dźwignąć się jeszcze wyżej, aż hak całkowicie wydostał się z jej ciała. Czując, jak obce ciało wychodzi na zewnątrz, poluzowała uścisk i runęła twardo na ziemię, oddaloną o jakieś dwa metry. Upadek był bolesny i głośny. Zagryzając wargi, modliła się, by nikt jej nie usłyszał. Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, zaczęła czołgać się w stronę Clarka. Z ciepłych jeszcze wnętrzności wyciągnęła kluczyki, ciągnąc za nimi lepką nitkę krwi.
Atak psa był tak nagły i brutalny, że solidne krzesło, do którego przymocowany był Clark, zostało całkowicie zniszczone. Sięgnęła po jedną z urwanych, drewnianych nóg, używając jej jako laski. Wiedziała, że gdy tylko będzie miała możliwość położyć się w wygodnym łóżku szpitalnym, nie wstanie z niego przez długie miesiące. Jej ciało, już i tak doprowadzone do maksymalnego wyczerpania, będzie potrzebować dużo czasu, by się zregenerować. Nadludzkimi jednak siłami, dzięki doładowującej ją adrenaliny, wstała, podtrzymując się na nodze od krzesła. Nie była ona długa, Jenny zatem musiała się mocno przygarbić, by utrzymać równowagę. Z drżącą ręką, próbując się nie wywrócić, zrobiła pierwszy wolny krok w stronę drzwi, którymi tu weszła. Zatrzymała się jednak spoglądając raz jeszcze na szczątki swego ukochanego. Zaczęła analizować różne możliwości. Jeśli nawet uda się jej uciec, Indianin lada moment zauważy jej zniknięcie, nim zdąży znaleźć pomoc. Samo dotarcie do auta w obecnym stanie zajmie jej bardzo dużo czasu. Może ją dopaść w trakcie wspinaczki na stromą górę, gdzie będzie kompletnie bezbronna. Skończy wtedy pewnie jak Clark. Załóżmy jednak, że uda jej się wezwać pomoc. Do tego czasu Indianin może zapaść się pod ziemię, znajdując sobie nowe miejsce na swoje chore zabawy, gdzie znów będzie nieuchwytny. Włożyła dłoń do kieszeni spodni, sprawdzając, czy znajduje się w nich fragment szkła, który wcześniej schowała. Był tam. Ścisnęła mocno jego prowizoryczną rękojeść i zagryzając zęby postanowiła. Zemści się. Zabije tego cholernego drania, wraz z jego popieprzonym psem. Zabije i kiedy upewni się, że zdechł, wtedy stąd ucieknie. Albo zginie. Ale stanie się to na jej zasadach.
Mocno utykając, dotarła do drzwi, z których wcześniej wyłonił się Indianin. Nacisnęła delikatnie na klamkę. Uchyliła je na tyle, by zobaczyć co znajduje się w środku. Za drzwiami ciągnął się długi korytarz pogrążony w półmroku. Jenny zastygła, nasłuchując dźwięków. Jedyną rzeczą zakłócającą grobową ciszę, była żarówka, która co chwilę gasła, by przy głośnym syknięciu, znów zabłysnąć wyjątkowo słabym światłem. Upewniwszy się, że jest tu bezpiecznie, otworzyła drzwi szerzej i weszła do środka. Po obu stronach korytarza znajdywały się drzwi. Jedne z nich, te po prawej stronie były lekko uchylone. To tam Jenny postanowiła zajrzeć. Sunęła do przodu, ostrożnie stawiając każdy krok na drewnianej, lekko skrzypiącej podłodze. Gdy zbliżyła się do uchylonych drzwi, z małego prześwitu dostrzegła padające błękitne światło. Z tej odległości usłyszała też tajemnicze mruczenie, jakby medytacyjne. Wsadziła głowę między szparę, popychając nieco drzwi. Przed jej oczami ukazał się małej wielkości pokój pogrążony w półmroku. Indianin klęczał na jego końcu, tuż przy ogromnym ołtarzu. Trzymał coś w dłoniach i ze spuszczoną głową bujał się miarowo w przód i tył, szepcząc pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa. Teraz albo nigdy — pomyślała Jenny. Wsunęła się między szparę, przeciskając bezgłośnie swoje ciało. Kiedy znalazła się tuż za jego plecami, ścisnęła mocno trzymany w dłoni fragment szkła. Uniosła dłoń wysoko nad głową. Wyczekała moment, gdy Indianin w swoim bujaniu poruszy się w tył, wtedy zaatakowała. Trzymając oburącz prowizoryczny nóż, włożyła cały impet w uderzenie, wbijając szkło w kark mężczyzny. Usłyszała głośny chrzęst kości, gdy szkło wbiło się między kręgi. Mężczyzna znieruchomiał, wszystko wokół zamarło, czas się zatrzymał. Kilka sekund później runął twarzą prosto na znajdujący się na ołtarzu sztylet, przebijając nim oko. Zawisnął w takiej pozycji, z opadającymi wzdłuż ciała rękoma. Jenny stała w pozycji gotowej do dalszego ataku, z napiętymi mięśniami, oczekiwała wręcz, że mężczyzna zaraz wstanie, wyjmie z oka nóż i ruszy ku niej, ściśnie za szyję i potnie jej twarz okrwawionym nożem nim tam zdąży się udusić. Nic jednak się nie stało. Stała tak jeszcze kilka minut, po czym obróciła się na pięcie i wyszła. Rozejrzała się po korytarzu w poszukiwaniu psa nasłuchując jego kroków. Cisza zmącona sykiem żarówki. Ruszyła w stronę wyjścia. Otwierając drzwi hangaru, oślepił ją blask wschodzącego słońca, oświetlając pokrwawioną twarz, której czerwień kontrastowała z bladością jej skóry i podkrążonymi oczami. Droga do auta zajęła jej wieki. Pulsujący ból w całym ciele dawał o sobie znać na każdym kroku. Nie spotkała po drodze psa. Widząc samochód, poczuła radość w sercu, która dodała jej energii. Przyśpieszyła kroku. Nerwowo walczyła z zamkiem, próbując wcisnąć drżącą dłonią kluczyki do drzwi, przekonana, że zaraz coś wyskoczy zza jej pleców. Kiedy te się otworzyły, usiadła za kierownicą, czując niebywałą ulgę. Odpaliła silnik i dopiero zjeżdżając ze stromego podjazdu poczuła jak zaczyna drzeć na całym ciele. Również ból zaczął dawać o sobie znać z pełną mocą. Zapatrzona w dal przed siebie, zasłaniając oczy od rażącego słońca, wracała trasą, którą jeszcze niedawno pokonywała z ukochanym. Kilka minut później, jadąc główną drogą, zauważyła w oddali zbliżający się samochód policyjny. Zatrzymała auto i wypełzła na asfalt z uniesionymi wysoko rękoma. Klęcząc na drodze machała nimi wysoko, wołając o pomoc.
Rozdział VI
KONIEC KOSZMARU
Dokładne oględziny miejsca zbrodni pozwoliły ustalić tylko ogólny zarys sytuacji. Śladu po rzekomym mordercy nie było, nie odnaleziono również psa, ani żadnych śladów świadczących o tym, że mógłby się tam znajdować. Na miejscu znaleziono zwłoki rozszarpanego Clarka i zakrwawiony hak. W trakcie długich przesłuchań, Jenny często czuła się, jakby była oskarżana o masakrę, która miała tam miejsce. Surowi policjanci patrzyli głęboko w oczy, wytykając palcem, zadawali setki, przepełnionych podejrzliwością pytań. Ślady ran na jej ciele świadczyły jednak wyraźnie na jej korzyść. Ustalono też, że rozerwana skóra na nodze, faktycznie pochodzi od zębów psa. W końcu ją wypuszczono. Po niemal dwumiesięcznym dochodzeniu, rehabilitacji oraz licznych wizyt w lokalnym szpitalu, w końcu mogła wyruszyć do swojego domu. Z licznymi bliznami na ciele i w sercu, które do końca życia będą jej przypominać o wakacjach na Sardynii.
EPILOG
Bose stopy, na których wyraźnie rysowały się nabrzmiałe siateczki żył, zostawiały ślady na piaszczystej ziemi. Poruszały się wolno, z ponurą determinacją. Jedna z nich natrafiła na wystającą, ostrą krawędź kamienia, który przebił skórę pozostawiając za sobą krwawy ślad. Nie zwolniło to jednak marszu. Człowiek z pióropuszem wbitym w czarne włosy był kompletnie nagi. Szedł w sobie wyznaczonym kierunku, z otwartymi, lecz niewidzącymi oczami. Jedno z nich tchnęło pustką, przebite ostrym nożem, drugie zaś zakryte było gęstą mgłą. Krew ściekała wąską strużką po silnych i umięśnionych plecach mężczyzny. Na karku widniała szeroka rana po wbitym ostrzu. Sztylet, który go zabił, mężczyzna teraz ściskał w obu dłoniach.
Mijając wzniesienie, przed Indianinem ukazał się ogromny grobowiec. Z tej perspektywy miało się wrażenie, jakby kamienna konstrukcja poszerzała się i kurczyła, niczym ogromne płuca wciągające i wypuszczające wolno powietrze. Pochylając głowę, by nie uderzyć w wystający kamień, Indianin wszedł do środka grobowca, niknąc w mroku. Jego wierny stróż i przyjaciel usiadł tuż przed wejściem, blokując drogę przed intruzami. Przebierając w miejscu łapami, znajdując wreszcie dogodną pozycję, położył się i oparł pysk na łapach, bacznie obserwując okolicę.
Minęły trzy dni, gdy w wejściu, okryta cieniem, z wnętrza grobowca wyłoniła się postać. Głębokie rany, z których sączyła się krew zostały pokryte grubymi bliznami. Wybite oko było znów na swoim miejscu, bijąc teraz mroczną energią. Mężczyzna stawiał ciężkie, powolne kroki. Z początku lekko chwiejne, jakby uczył się chodzić na nowo. Każdy kolejny krok stawał się pewniejszy, aż w końcu stanął stabilnie na ziemi. Wyprostował się napinając mięśnie. Podniósł głowę wolno lustrując otoczenie. Spojrzał na swojego kompana, który wznosił ku niemu pysk, merdając radośnie ogonem. Podłożył mu pod nos swoją rękę, którą ten polizał delikatnie, potwierdzając w ten sposób ich głęboką więź. — Vade — zwrócił się do psa i ruszył w stronę otwartej, dzikiej przestrzeni, niknąc w gęstwinie ostrych krzewów i piaszczystych terenów. Pies podążał tuż za nim.
MAGAZYN ŚMIERCI
Jeżeli kiedykolwiek staniesz przed wyborem między życiem a pracą, zawsze wybierz życie. Pracuj, aby żyć, nie żyj, by pracować. Szukaj własnego szczęścia. Nie zwlekaj, nie odkładaj na później, bo ani się obejrzysz, gdy wybuchnie Twoja własna, mała bomba.
PROLOG
Biegiem, szybciej. Jeszcze szybciej, nie ma czasu! — Ponaglały myśli w jego głowie, nakazując zmęczonym mięśniom pracować, pomimo upiornego wycieńczenia. — Już blisko. To już tam, jeszcze tylko parę metrów, nie możesz się teraz poddać!
Ciężko dysząc, niczym ścigane dzikie zwierzę, stukał gumowymi podeszwami swych butów o metalowe kratki podłogi, przemierzając drugie piętro magazynu.
— Widzę! Jest tam! — Pełen entuzjazmu krzyk wydobył się z jego gardła, gdy zobaczył produkt, który musiał zdobyć. Zdobądź go i przeżyj. To już pięćdziesiąty. Ostatni na liście.
Wyciągnął dłoń w kierunku upragnionej rzeczy. Była to mała uszczelka o numerze 0100200190. Lokalizacje tego właśnie numeru zdążył już zapamiętać jakiś czas temu. Była dość powszechnie występująca na liście rzeczy do zebrania, nie musiał więc tracić cennych sekund na jej szukanie. Od celu dzieliło go zaledwie parę centymetrów, gdy w doczepionym do paska spodni małym pudełeczku, zapaliła się czerwona dioda. Z pudełka wydobył się długi, przenikliwy pisk ostrzegawczy.
— Boże, n… — Nie zdążył dokończyć. Jego drżący głos został zagłuszony hukiem małej bomby, która rozerwała jego ciało na strzępy. Pobliskie ściany oraz klatki klimatyzacji, zostały pokryte ciepłą, gęstą mazią i fragmentami ciała. Chwilę później z sufitu zsunęły się dwa unoszące się w powietrzu na małych śmigłach roboty, które błyskawicznie oczyściły zabrudzony teren. Po pomieszczeniu rozległ się długi, donośny sygnał syreny. Lampa ulokowana nad wielką bramą wejściową zapaliła się na zielono. Zespół kół, dźwigni oraz zębatek zaskrzypiał, współpracując przy jej podnoszeniu. Ważąca ponad tonę metalowa brama podniosła się ciężko, leniwie w górę ukazując skrytą w mroku postać. Do środka, niepewnym krokiem, wszedł człowiek, ubrany identycznie jak jego poprzednik. Szary podkoszulek, szara koszula robocza oraz drelichowe spodnie w tym samym kolorze. Również i u pasa jego spodni, doczepione było małe pudełko z diodą. W momencie, gdy brama zamknęła się za nim z hukiem, dioda zamigotała trzykrotnie na czerwono, po czym zaświeciła jednolitym zielonym blaskiem. Z wąskiej rury, której wnętrze ginęło w ścianie, wyleciała plastikowa tuba. Mężczyzna podniósł z ziemi małe opakowanie i wyjął z wnętrza zawartość. Była to kartka z losowo wypisanymi produktami do zebrania. Wszystkie te produkty znajdowały się tutaj, na magazynie. Po szybkim przeanalizowaniu treści, mężczyzna zmiął kartkę i wsadził ją sobie do kieszeni na piersi. Musiał zapamiętać jak najwięcej zdoła. Później nie będzie czasu na ponowne wertowanie kartki. Podniósł wzrok, wpatrując się w cyfrowy zegar zamontowany na ścianie. Z umieszczonych pod sufitem głośników wydobył się donośny dźwięk, jakby rogu myśliwskiego. Na zegarze pojawiła się czerwona liczba 60, zaczynając odliczać jedną godzinę. Mężczyzna ruszył biegiem, rozpoczynając pierwszy etap w wyścigu o swoje życie.
Rozdział I
PRISON FACILITY
— Słyszałeś? Edgar nie przeszedł swojego wyścigu — mężczyzna zwrócił się do siedzącego obok kolegi, gładząc się po swojej długiej, czarnej brodzie. Jego głośny i tubalny głos wyraźnie kontrastował z niskim wzrostem. Muskularna postawa ciała, która pomimo irytującego gadulstwa, zapewniała mu tutaj, w więzieniu szacunek, tworzyła groteskową powierzchowność.
— Słyszałem — odburknął towarzysz, wsadzając do ust łyżkę z gęstą, szarą mazią, która przy dużej dozie dobrej woli mogłaby przypominać zupę.
— Mówi się, że był o włos. Została mu ostatnia pozycja do zebrania! — krzyknął nieco zbyt głośno niż zamierzał. Przywołał na twarzy przepraszający grymas, napotykając czujny wzrok strażnika, przypatrującego mu się groźnie z końca sali. — Są tacy, którzy twierdzą, że został oszukany — dokończył szeptem.
— To też słyszałem — odparł, nie odrywając wzroku z miski.
Brodacz rozejrzał się nerwowo po więziennej jadalni. Prócz nich, znajdowało się tutaj wielu innych osadzinych oraz kilku uzbrojonych w pałki i karabiny strażników będących w pełnej gotowości, by odeprzeć ewentualny atak. — Że to ci z góry mieli wpływ na jego przegraną. Że go oszukali przyśpieszając pod koniec odliczany czas — kontynuował upewniając się, że nikt ich nie podsłuchuje. Większość więźniów stała ustawiona w długiej kolejce po swoje porcje jedzenia. Dało to mężczyznom możliwość swobodnej rozmowy, przy zajętym wcześniej wolnym stole.
— Uspokój się Torill — warknął towarzysz, ukazując wyraźne wzburzenie. Wyprowadzenie go z równowagi nie należało do łatwego zadania. Doprowadzanie go do szału, zwiastowało natomiast natychmiastową śmierć lub długą odsiadkę w oddziale szpitalnym.
— Chcesz skończyć jak on? Tyle, że zabity we własnej celi? Takich rzeczy nie mówi się na głos. — Skierował na swojego rozmówce wściekłe spojrzenie, po czym wrócił do jedzenia.
— Masz rację Ravok. Jednak nic nie poradzę na to, że się martwię. — Brodacz oparł policzek o zaciśniętą w pięść dłoń i zamieszał leniwie łyżką w gęstej brei.
— Edgar był weteranem na magazynie. Górował w rankingu. Był jednym z najbardziej doświadczonych wojowników, a jednak poległ. Po prostu nie mogę w to uwierzyć, że nagle powinęła mu się noga. Każdemu, ale nie jemu.
— To lepiej w to uwierz i przestań szukać problemów!
— Zamknąć ryje i żreć — warknął strażnik, wyłaniając się nagle zza ich pleców. Uderzył z całą siłą metalową pałką w stół. Talerze na stole zatańczyły, wylewając prawie całą zawartość. — Tak jest! — odpowiedzieli posłusznie mężczyźni.
— Zamkniesz się już wreszcie? — wysyczał przez zęby Ravok.
Torill pokiwał niechętnie głową, z żalem zamykając dopiero co rozpoczęty wątek. Resztę posiłku dokończyli w milczeniu.
Celę dzielili z jeszcze jednym współwięźniem. Po zjedzonym obiedzie znaleźli się w niej wszyscy. Wciąż się nikt nie odzywał. Torill chodził nerwowo od drzwi, do ściany, jakby chciał zrobić podkop swoimi małymi nóżkami. Ravok natomiast leżał na swojej pryczy, wpatrując się w sufit z lekko uniesionymi powiekami — co akurat w jego przypadku, było absolutną normą -. Uchodził za cichego, samotnego wilka. Nie wchodził nikomu w drogę, unikał też awantur. Chyba, że awantura znalazła jego. Wystarczyło, że ktoś mocno nadepnął mu na piętę, lub chciał skrzywdzić jego przyjaciela, Torilla. Wtedy przeobrażał się w demona, niszcząc wszystko co znalazło się w zasięgu jego wzroku. Na co dzień tłamsił w sobie uczucia, uchodząc za spokojnego i bezkonfliktowego. Wystarczyło jednak spojrzeć w jego zielone oczy, by znaleźć tam burzę emocji. Nikt poza Torillem nie wiedział, co nim rządziło. Tylko on znał prawdę. Wiedział, że pod płaszczem obojętności, znajduje się przeszłość, którą ten chciał ukryć. Schować przed światem zewnętrznym to co pozostało ludzkie. Przeszłość wywarła na nim ogromne piętno, tworząc fasadę obojętnego, zimnego drania.
Ravok nie mogąc już znieść drepczącego w kółko Torilla, wstał z łóżka. Prostując się, musiał uważać, by nie uderzyć głową w osadzoną w oszronionej tubie lampę wmontowaną pod sufitem. Choć cela była wysoka, miała nieco ponad dwa metry, Ravok był nad wyraz postawnym mężczyzną. Upewniwszy się, że o nic nie zawadzi, wyprostował się stając tuż przed Torillem. Każdy w takiej sytuacji, widząc wyrastającego przed sobą postawnego goliata, byłby zdrowo przerażony. Jednak nie on. Łączyła ich specjalna więź, Torill wiedział, że Ravok nigdy nie wyrządziłby mu krzywdy. Poznali się lata temu, właśnie tu, w tej placówce. Oboje, jak i zresztą wszyscy mieszkańcy tego nietypowego miejsca izolacji, byli wcześniej skazani na dożywocie. Mieli do wyboru gnić w więzieniu do końca życia lub wziąć sprawy we własne ręce i ku uciesze licznej publiczności, zawalczyć o swoją wolność. Emitowany dwa razy w tygodniu ekstremalny teleturniej o wdzięcznej nazwie “Zaklęty w łańcuchach: Gra o wolność”, w którym to skazany musiał w godzinę zebrać konkretne produkty z magazynu, zdobył serca publiczności na całym świecie. Magazyn zbudowano bezpośrednio przy więzieniu, aby zminimalizować szansę ucieczki. Ludzie z dziką fascynacją oglądali jak nieszczęśnicy, którzy nie zmieścili się w czasie eksplodowali od zamontowanej przy pasie bomby. Mieli też swoich faworytów, którym kibicowali, wysyłali paczki. Oczywiście była też nagroda. Ten, który przetrwa pięć rund, odzyska wolność, nową tożsamość oraz milion dolarów. Pomimo ogromnego ryzyka, chętnych dać się zamknąć w Prison Facility było wielu. Dostanie się do tej placówki nie było jednak prostym zadaniem. Choć niektórym się udało.
Torill w przeszłości był drobnym rzezimieszkiem wywodzącym się z biedy. By przetrwać, musiał nauczyć się żyć na ulicy. Kradł to co się dało ukraść, sprzedawał to co się dało sprzedać. Pewnego dnia miał po prostu zwyczajnego pecha. To miał być typowy włam, jakich dokonał wiele w swojej dotychczasowej karierze. Napad na restaurację, wzięcie za zakładniczkę drobną kelnereczkę i zastraszenie kasjerki, by ta wyskoczyła z kasy, inaczej lalka dostanie kulkę w łeb. Nie wiedział jednak, że jednym z klientów tego wieczoru, będzie były gliniarz, który kilka tygodni temu przeszedł na zasłużoną emeryturę. Stary wyga, nie stracił młodzieńczego animuszu i spróbował zabawić się w bohatera. Torill wystrzelił ostrzegawczo, jednak spudłował i kula trafiła prosto w głowę nieszczęśnika, uśmiercając go na miejscu. Złapano go jeszcze tego samego dnia. Gliniarz miał wielu przyjaciół w policji, zatem odsiadka była zwykłą formalnością. Podsumowując całą złodziejską karierę, wraz z morderstwem, Torill dostał kilka wyroków dożywocia. Możliwość odwołania po odbyciu 200 lat. Miał tu zgnić, propozycja wzięcia udziału w teleturnieju wydała mu się zatem niezłą opcją.
Ravok natomiast dopuścił się morderstwa z zimną krwią. Niegdyś jego życie wyglądało zupełnie inaczej. Był szczęśliwym mężem oraz ojcem rocznej córeczki. Pracował w handlu, sprzedając inteligentne ubrania — odzież wyposażoną w czujniki do monitorowania zdrowia, takie jak ciśnienie krwi czy poziom glukozy. Hit przyszłości, który każdy chciał mieć. Pewnego wieczoru, wracając z tygodniowej delegacji, będąc już na podjeździe, zorientował się, że coś nie gra. Drzwi wejściowe były uchylone, a światło na ganku zapalone, pomimo późnej pory. Marta wraz z jego córką Clarą powinny już dawno spać. Na pewno też na niego nie czekały, ponieważ miał wrócić dopiero jutro. Wszedł do środka, ostrożnie stawiając kroki. Gdy zamknął za sobą drzwi, z sypialni doszedł głośny huk. — Marta? Marta kochanie, wróciłem wcześniej — krzyknął, a w odpowiedzi usłyszał ostry dźwięk rozbitego szkła. Rzucił na ziemię torbę i wbiegł na pierwsze piętro, wskakując na co drugi stopień, mocno trzymając się poręczy. Gdy wszedł do sypialni, zastał obraz, który do końca życia miał wypalić mu się w źrenicach. Jego ukochana leżała na ziemi w kałuży krwi z podciętym gardłem i licznymi ranami na ciele. Była naga. Nad nią klęczał mężczyzna trzymając w dłoni zakrwawiony fragment szkła z rozbitego lustra. Nie usłyszał wchodzącego do domu Ravoka. Przyglądając się z podnieceniem bezbronnej kobiecie, raz po raz wbijał szkło w nieruchome ciało wystawiając lubieżnie język z uśmiechniętych ust. — Co do… — Włamywacz słysząc zza pleców dochodzący odgłos, obrócił się gwałtownie. Jego twarz ukryta była za kominiarką. Wstał nagle, ściskając w prawej dłoni odłamek szła, wbijający się w grubą, skórzaną rękawicę. W jego kroczu dało się zauważyć wyraźną erekcję. Czując napływającą furię, nie rozumiejąc jeszcze do końca, czego jest świadkiem, Ravokiem owładnęła dzika wściekłość. Rzucił się na włamywacza, nie czując nawet, gdy ten zatopił ostrze w jego brzuchu. Znokautował go pierwszym ciosem. Gdy padł na ziemię, Ravok kontynuował torpedowanie zboczeńca miażdżącymi seriami. Zaciśnięta dłoń spadała z niebywałą mocą, miażdżąc kości twarzy. Trwało to kilka minut, nim padł ze zmęczenia. Zdyszany, z trudem wciągając powietrze, patrzył szeroko otwartymi oczami na krwawą masakrę. Policzki wraz z nosem zapadły się do wnętrza twarzy, tworząc makabryczny obraz. Lecz mężczyzna wciąż oddychał. — Clara! — wydyszał zrozpaczony i rzucił się biegiem do pokoju córeczki. W pokoju paliła się mała lampka nocna. Kupił ją wraz z Martą rok temu, tuż przed narodzinami Clary. Klasyczna lampka z drewnianym stojakiem, żarówką i białym abażurem, na którym widniały różne postacie z kreskówek. Biel poznaczona była drobnymi plamkami krwi, tworząc groteskowe wzory, mrocznie kontrastujące z uśmiechniętą buzią Myszką Miki i trzymającym na ramieniu wędkę, wesoło pogwizdującym Kaczorem Donaldem. W najgorszych koszmarach nie mógł wyobrazić sobie tego, co ujrzał w łóżeczku. Zalany łzami wrócił do sypialni, gdzie gołymi rękoma rozszarpał zbrodniarza, który dokonał tej brutalnej masakry. Na policję zgłosił się sam, dzwoniąc z domowego telefonu. “Był nad wyraz spokojny i opanowany. Mówił konkretnie i bez emocji”. Relacjonowała później policjantka, która przyjęła zgłoszenie. Ravok został potraktowany bardzo surowo. Choć sąd rozumiał pobudki oskarżonego, sposób w jaki zmasakrował włamywacza, nie pozostawiał wątpliwości. Winny morderstwa pierwszego stopnia w afekcie — orzekł sąd po trwającej niemal pół roku rozprawie. Zdjęcia dokonanej masakry szybko obiegły internet. Bali się go. Bali się, że skoro raz okazał taką bestialskość, może to zrobić raz jeszcze. Wpadając we wściekłość stojąc w korku na autostradzie, w kolejce w sklepie, czy po prostu poddać się gorszemu nastrojowi. Choć wszyscy mu współczuli, nie chcieli go w społeczeństwie. Lepiej było go zamknąć, upewniając się, że już nigdy nie wyjdzie zza krat.
I owszem, zdarzało mu się wybuchać. Jednak przy Torillu potrafił zachować zimną krew.
— Uspokoisz się wreszcie!? — warknął, zagradzając mu dalszą część drogi.
— Stary no, zrozum. Nie daje mi to spokoju. Edgar był weteranem tej placówki. Kto jak nie on mógł zdobyć wolność. Wszyscy wiedzieli, że ma przed sobą ostatni etap, tym bardziej strażnicy i góra odpowiedzialna za te całe show. Myślę, że nie wypuściliby z powrotem na wolność człowieka, który z zimną krwią zmasakrował swoich rodziców. Musieli to jakoś sfingować. I tu już nawet nie chodzi o niego, ale o nas. Nas wszystkich, rozumiesz to Ravok? — Spojrzał mu głęboko w oczy. — Jaką mamy pewność, że jeśli któremuś z nas uda się dotrzeć do ostatniego etapu, nie zostaniemy przez nich zamordowani. Że wyjście stąd jest nierealne. Karmią nas obietnicami bez realnego pokrycia.
Ravok wpatrywał się z góry na swojego przyjaciela, zaciskając mocno szczękę. Wreszcie rozluźnił mięśnie żuchwy i zgodził się z Torillem, przytakując mu krótko.
— Może i masz rację przyjacielu. Ale co w takim razie możemy zrobić?
W tym momencie mechanizm poruszający kratą celi zazgrzytał głośno, otwierając ją. Do środka został wprowadzony przez jednego ze strażników trzeci współwięzień, Bendix.
— Siema — przywitał się z nimi, siadając na dolnej pryczy. Bendix był niskim i krępym mężczyzną. Cienki materac pokrywający jego pryczę zastękał głośno, przyjmując ciężar jego ciała. Otworzył szafkę i wyjął z niej paczkę tanich, mocnych papierosów. — Słyszeliście o Edgarze? — spytał odpalając papierosa od zapałki. — Wśród innych więźniów zaczęło huczeć. Wszyscy uważają, że został oszukany. A co za tym idzie, cały ten pojebany spektakl to jeden wielki szwindel.
Ravok westchnął ciężko.
— No co? Widzisz, mówiłem ci, że coś w tym jest! — Podjął podekscytowany Torill. — Nie mów, że cię to choć trochę nie przejmuje.
— Wszystko mi jedno — odpowiedział zrezygnowanym tonem. — Już dawno pogodziłem się z tym, że tu zdechnę.
— Wszystko mi jedno, moje życie nie ma sensu, nie mam dla kogo żyć — przedrzeźniał go Torill. — To w takim razie po jaką cholerę się tu zgłosiłeś, co!? Mogłeś gnić w pierdlu, jednak zgłosiłeś się do tego pojebanego projektu!
— Dla córki — odpowiedział po chwili cichym, zachrypniętym głosem. — Chce choć raz złożyć kwiaty na jej grobie. Wszystko inne nie ma już kompletnie znaczenia.
— Słuchajcie panowie — przerwał im dotychczas przysłuchujący się rozmowie Bendix. — Istnieje duża szansa, że rozwinie się z tego gruba afera. Krążą plotki po celach, że Krav się mocno wkurwił i zamierza zbuntować całe więzienie. Wprowadzić rewolucję, czy kij wie.
Kłócący się towarzysze spojrzeli po sobie. Dobrze wiedzieli z czym mogłoby się wiązać reakcja Krava. Brutalny gigant jako jedyny wrzucony do tej placówki przymusem, dokonał na wolności licznych i brutalnych przestępstw. Pracował dla jednego z polityków, wokół, którego rozległ się głośny skandal korupcyjny. Nic w tym niebotycznego, ze świecą bowiem szukać w tym mieście polityka, który nie pobrudził sobie rąk korupcją. MacDryer — bo tak brzmiało jego imię — lubił się otaczać mafią. Gdy zaczęto mu dokładniej patrzeć na ręce, przyjrzano się również poczynaniom jego ludzi. W tym okresie Krav pełnił rolę naczelnego assassyna Dryera. Zajmował się rzeczami niekoniecznie po cichu, lecz zawsze skutecznie. Jego cele miały być przykładem, ostrzeżeniem dla innych. Ich śmierć zatem zawsze kończyła się w spektakularny sposób. Rozczłonkowanie, nabicie na pal, spalenie żywcem, wyrwanie języka i wsadzenie go z powrotem odwrotną stroną w usta. Wymyślcie najbardziej okrutną śmierć i pomnóżcie przez dziesięć. Tak działał Krav. Pierwszego dnia w Prison Facility jednemu ze strażników przetrącił szczękę, drugiemu zaś wyłamał bark. Po miesiącu spędzonym w izolatce, został przeniesiony do podwójnej celi, w której przebywał więzień pierwszego stopnia niebezpieczeństwa. Następnego ranka znaleziono Krava leżącego na pryczy współwięźnia, on sam zaś leżał na ziemi w kałuży krwi z przetrąconym karkiem i wyrwaną ręką. Strażnicy szybko nauczyli się bać i szanować nadludzko silnego i bezwzględnego Krava. Był traktowany nadzwyczaj dobrze — osobna cela, dodatkowe jedzenie, liczne przywileje. W jednym nie różnił się od innych. Aby się stąd wydostać, musiał przetrwać pięć etapów w magazynie śmierci. Miał już za sobą trzy, kolejny etap miał nadejść za pół roku. Dowiedziawszy się o możliwym oszustwie, wpadł w furię.
— Rzucał stolikiem, rozpierdolił całą swoją celę, uginając nawet nieco jedną z krat! — Relacjonował Bendix. — Wyobrażacie sobie jaka to musiała być siła?
— Dzika furia — stwierdził Torill. — Dobrze będzie go mieć po swojej stronie, jeśli faktycznie do czegoś dojdzie.
— To by był początek końca. Panie i Panowie krwawe zamieszki czas zacząć! — Bednix wyskoczył na środek celi, stanął w rozkroku i krzyczał w niebogłosy. — To by było dopiero show.
— Starczy panowie — przerwał im Ravok. Czas spać. — Ciężkim krokiem skierował się w stronę swojej pryczy. Bendix wciąż stojąc w rozkroku, w prawej dłoni trzymając tlącego się papierosa, przyglądał się pytającą Torillowi. Ten skinął delikatnie głową, po czym wszyscy wsunęli się pod cienkie szmaty mające zastępować im przytulną kołdrę.
— Krwawe zamieszki — mruknął pod nosem Bendix, rozkoszując się tym słowem i usnął z szerokim uśmiechem na twarzy.
Rozdział II
KRWAWE ZAMIESZKI
Ze snu wyrwały ich głośne krzyki dochodzące z zewnątrz celi. Bendix jako pierwszy zerwał się z pryczy i podbiegł do krat ściskając je mocno obiema rękoma. — Hej, co jest!? — krzyknął w stronę przebiegającego w panice strażnika, który nawet na niego nie spojrzał. Korytarz, po którym biegł, rozświetlała migocząca na czerwono lampa awaryjna, rzucając na ściany nieregularne cienie. Wokół dało się czuć swąd palonej gumy i spalenizny. Chwilę później, za biegnącym strażnikiem pojawiło się kilku więźniów uzbrojonych w drewniane sklejki z powbijanymi do ich czubka metalowymi elementami. — Drumell, ej Drummel, co się dzieje? — Bendix wyciągnął ręcę na tyle, na ile pozwoliły mu kraty i chwycił za fraki przebiegającego więźnia. Tamten, z oczami szeroko rozwartymi jak u ćpuna na haju, strzepnął z siebie jego dłoń. — Rewolucja stary! Kurwa rewolucja hahaha. Krav uwolnił się ze swojej celi, dostał się do stróżówki, skąd uwolnił całe drugie piętro. Jebać te pierdolone świnie! — krzyknął i ruszył przed siebie.
Bendix odwrócił się ku swoim kolegom. — No i mamy rewolucję panowie.
— Wszyscy na drugim piętrze to osadzeni o najwyższym stopniu niebezpieczeństwa. Zwyrodnialcy jakich nawet Matka Boska w swoim łonie nie chciała. — powiedział Rav rozbudzony nagłym zamieszaniem.
— Od kiedy zrobiłeś się taki pobożny?
— To są ludzie, którzy nie mają zasad. Zabiją każdego dla czystej przyjemności. Myślisz, że możesz czuć się bezpieczny? Kiedy nasza cela się otworzy, będziemy dla nich takim samym mięsem, jak strażnicy. Nie licz wtedy na mnie. Jeśli będziemy zmuszeni brać w tym udział, każdy dba o swoje cztery litery.
— A może tak zjednoczyć siły i wspólnie spróbować się stąd wydostać? — zaproponował Torill.
— Nie chce mieć krwi na rękach. Jeśli drzwi tej celi się otworzą, ja zostaje w środku. Przeczekam ten syf tutaj. Nie chce torować sobie drogi na wolność przez morze krwi niewinnych ludzi, a to jest jedyna opcja, by się stąd wydostać. Wymordować dziesiątki strażników, którzy staną nam na drodze.
— Jak tam wolisz — stwierdził Bednix, urywając temat. — Teraz i tak nie pozostało nam nic innego, jak czekanie, aż ktoś łaskawie otworzy tę cholerną celę. W razie czego ja już jestem przygotowany na najgorsze — powiedział, sięgając w głąb materaca swojej pryczy. Wyciągnął z niego trzy precyzyjnie naostrzone fragmenty plastiku, owinięte grubo sznurkiem u nasady. — Chcesz jeden? — zaoferował, rzucając prowizoryczny sztylet w stronę Torilla.
— Jasne, dzięki — odpowiedział z wdzięcznością, łapiąc jedną ręką lecący w jego stronę nóż. — Na pewno się nie skusisz Ravok? Bendix ma taki jeszcze jeden, może lepiej mieć się czym obronić jeśli zajdzie taka potrzeba.
— Jeśli będę musiał się bronić, zrobię to swoimi rękoma. Zamknijcie się już i dajcie mi spać.
Kolejne godziny upływały w akompaniamencie przekleństw i krzyków. Od czasu do czasu, koło ich celi przebiegał jakiś osadzony z wyrazem szaleństwa na twarzy, rozkoszujący się wolnością. Często pokryci krwią, choć krew ewidentnie nie pochodziło od nich samych.
Wreszcie nastał długo oczekiwany moment. Podekscytowany Bendix, ani na chwilę nie oddalając się od krat, cofnął się od nich, kiedy te przesunęły się w lewo, otwierając im drogę ku wolności.
— No to panowie, powodzenia i być może do zobaczenia kiedyś — krzyknął Bendix i popędził w głąb panującego zgiełku. Torill wstał niepewnie z łóżka. Spojrzał na Ravoka, który nadal leżał plecami skierowanymi w kierunku otwartych krat. — Może jednak dasz się skusić stary, co? Przecież jeśli ktoś będzie chciał cię dopaść, to tutaj też to może zrobić. Poza celą masz większą szansę przetrwania.
— Nic nie rozumiesz, co? Nie zamierzam torować sobie wolności krwią niewinnych strażników. A żeby się stąd wydostać, będzie trzeba iść po trupach.
— Mówisz tak, jakby coś dla ciebie znaczyli. Przecież to są zwykłe szuje, sadyści, którzy gnębili nas dla własnej przyjemności.
— Są to ludzie. Tacy sami jak ty czy ja. Na pewno lepsi niż niejeden osadzony. Nie zamierzam nikomu więcej odbierać życia. Odpokutuje to co zrobiłem, a jeśli będzie mi dane zobaczyć się po raz ostatni z córką, zrobię to z czystym sumieniem.
Torill podszedł do przyjaciela. Chciał położyć dłoń na jego plecach, cofnął ją jednak. — Dzięki za wszystko przyjacielu. Mam nadzieję, że wkrótce się spotkamy. Po tej lepszej stronie.
Wynurzył niepewnie głowę poza celę, rozglądając się dookoła. Upewniwszy się, że nikogo nie ma, wybiegł, skręcając w prawo. W zasadzie nie trwało to długo. Zaledwie kilka sekund później, do uszu Ravoka dotarły odgłosy szarpaniny.
— O Torill, przydupas Ravoka — powiedział jeden z postawnych mężczyzn, kładąc swoją silną pokrytą grubymi, czarnymi włosami dłoń na jego ramieniu. Neandertalskie rysy twarzy nadawały mu wyraz człowieka groźnego, porywczego i głupiego. Kogoś, kto pytając na ulicy, czy masz jakiś problem, nie będzie szukał rozwiązania tego problemu. Sam się nim stanie.
— Co, bez swojej mamuśki nie jesteś już tak wyszczekany, hahaha. — Jego śmiech przypominający kaszel, brzmiał jakby ktoś z uporczywym trudem starał się pozbyć wbitej w gardle ości. Trzej towarzyszący mu osiłkowie, na oko dorównujący troglodycie inteligencją, podjęli gromki śmiech po tym, gdy ten zrugał ich spojrzeniem.
— No i pięknie — powiedział przenosząc dłoń na kołnierz koszuli Torilla, następnie wskazującym palcem muskając go po policzku.
— Spierdalaj — krzyknął, odpychając od siebie ogromne łapsko.
— Bo co? — spytał przykładając mu drugą ręką nóż pod gardło.
— Puść go! — Rozległ się z tyłu donośny głos. Napastnicy spojrzeli w stronę, z którego popłynął. — Ravok. — Lider chuliganów skinął głową i uśmiechnął się szeroko. — Jak ja się cieszę, że cię widzę. Ile to już będzie? Kopę lat.
— Odkąd przenieśli cię na oddział o zaostrzonym rygorze, będzie kilka dobrych lat.
— Ten pieprzony kucharz mógł mi dać dodatkową porcję żarcia. Wtedy nic by mu się nie stało. A tak… no cóż.
— Puść go — powiedział spokojnie. — I każdy z nas pójdzie w swoją stronę.
— Jego mam puścić? — prychnął, szarpiąc Torillem, jak szmacianą lalką. — Przecież to nic nieznaczące gówno, będzie ci tylko przeszkadzać w ucieczce. Po co ci to?
— Nie zamierzam uciekać. Powtarzam, puść go.
— Dlaczego zgrywasz dobrego bohatera? Przecież wszyscy wiemy za co tu siedzisz. Jak rozerwałeś na strzępy tego kolesia. Nie jesteś lepszy od nas, jesteś taki sam. Nie ukrywaj tego, po prostu to przyznaj, zobaczysz jak ci ulży. — Bendix szarpał się, próbując wyrwać ze stalowego uścisku, jednak napastnik trzymał go z taką siłą, że jedyne co udało mu się osiągnąć, to lekkie bujanie na boki.
— Nie będę więcej powtarzać.
— Nas jest trzech, niby co zamier… — Ravok błyskawicznym susem zredukował dzielącą ich odległość, znajdując się tuż obok napastnika. Chwycił go za gardło i ścisnął na tyle mocno, że tamten poluzował uścisk, w którym trzymał Torilla. Jego oczy wyskoczyły z orbit, jakby niedowierzając temu co się właśnie dzieje. Jednym sprawnym i silnym ruchem ręki, Ravok przetrącił mu kark. Poluzował uścisk, a zwłoki osiłka upadły ciężko na ziemię. Stojący za nim, przyglądający się wszystkiemu w milczeniu członkowie grupy wymienili zdenerwowane spojrzenia. Ravok zrobił krok w ich kierunku. Wtedy wszyscy, niczym przyłapane nocą w toalecie rybiki, rozbiegli się, krzycząc w panice.
— Stary, wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
— Ani kurwa słowa. Nawet na sekundę nie można cię zostawić samego.
— Oj przestań, co prawda poradziłbym sobie sam, ale dzięki, że się przyłączyłeś. — Zaczął demonstrować bokserskie ciosy, skacząc wokół niego. — Tak bym go zniszczył i tak, a potem tak.
— Stać! — rozległ się za nimi głośny, drżący ze zdenerwowania głos. Przyjaciele zatrzymali się, odwracając powoli. — Ręce do góry i ani kroku dalej!! — krzyknął mierzący w ich stronę strażnik. Jego dłonie drgały szaleńczo, jakby dopiero co wyszedł z lodowatej wody. W takim stanie nie ustrzeliłby nawet niedźwiedzia stojącego tuż przed nim. Wciąż jednak stanowił realne niebezpieczeństwo.
— Spokojnie Charlie — odezwał się Ravok, poznając strażnika. — To nie tak jak myślisz. On nas zaatakował, to była tylko samoobrona.
— Zamknij ryj! — wykrzyczał strażnik, przybliżając się o krok. Przerzucał wzrok między martwym mężczyzną leżącym na ziemi, a dwójką stojących obok więźniów. Wyjął z pasa taktycznego kajdanki i rzucił je w ich stronę.
— Ty mały, załóż to jemu — wydał polecenie.
— Nie jestem mały, ty kupo gówno, dobrze wiesz jak mam na imię!
— Rób co ci każę! — wycelował lufę bezpośrednio w Torilla, zmuszając go do wykonania polecenia i zbliżył się o kilka kolejnych kroków.
— Rób co ci każe — wyszeptał mu do ucha Ravok. — Mam plan.
Torill posłusznie schylił się po kajdanki, obszedł Ravoka od tyłu i zamocował kajdanki na przegubach.
— Mocno!
— Tak jest! — wykrzyczał Torill.
— Teraz nie wychylaj się zza moich pleców — szeptał Ravok, nie spuszczając z oczu strażnika. — Kiedy ten podejdzie wystarczająco blisko, pchnij mnie w jego stronę z całych sił.
— Nie rozmawiać! — rzucił kolejne polecenie. Jego poddenerwowany głos, świadczył o tym, że mógł w każdej chwili wystrzelić. — Teraz przesuń się w lewo o krok i podejdź do mnie. Torill ani drgnął. — Ogłuchłeś? Przesuń się w lewo i idź wolno w moim kierunku! Torill stał niczym wmurowany, schowany za plecami Ravoka. — Podejdź natychmiast do mnie! — Zbliżył się o kilka kolejnych centymetrów.
— Teraz! — krzyknął Ravok. Torill zapierając się na nogach, odepchnął z całych sił ciężkie cielsko przyjaciela. Strażnik, widząc pędzącą ku niemu masę mięśni, przeniósł pistolet w jego stronę. Wystrzelił. Pierwsza kula wbiła się w ramię, przechodząc na wylot. Druga kula przeleciała tuż przy jego lewym policzku, pieszcząc go niczym anioł swym skrzydłem delikatnym, gorącym ukłuciem. Ravok będąc w pędzie, padł całym ciężarem swojego ciała na oponenta. Ten upadł na ziemię z ciężkim westchnieniem. Przygnieciony ważącą ponad sto kilogramową masą ciała, upuścił broń. Ravok był od niego wyższy o głowę i dużo cięższy, spadając na niego, miał wrażenie, że słyszy trzask pękających kostek w ciele strażnika. Torill dobiegł do nich po chwili, podniósł pistolet i wycelował w stronę nieruchomego ciała. Nie było to jednak potrzebne. Kiedy Ravok wstał z trudem, twarz strażnika pokryta była krwią. Z jego nosa i uszu sączyła się krew. — Wooow stary, zmiażdżyłeś go — emocjonował się Torill. — Ale czad!
Ravok starając się utrzymać równowagę, spojrzał w dół szukając ran na swoim ciele. Czuł pulsujący ból w prawym ramieniu. Dotknął swojego policzka, uświadamiając sobie jak wiele miał szczęścia. To chyba wszystko — pomyślał.
Uśmiechnięty od ucha do ucha Torill, dopiero teraz zobaczył, że coś stało się jego przyjacielowi. — Kurwa mać! Postrzelił cię. Nic ci nie jest, dasz radę iść?
— To nic. Przeszła na wylot, miałem szczęście.
— No ty może tak, ale ten koleś — wskazał na zmiażdżone ciało strażnika — szczęścia dziś nie zaznał. Stary, to było ekstra! Jak na niego runąłeś, a ja ciebie popchnąłem, stanowimy zajebisty dream team! — Ravok storpedował go surowym spojrzeniem. — No i w obecnej sytuacji chyba wybór został dokonany za ciebie. Musisz iść. Monitoring więzienny nagrał całą akcję. — Wskazał na wycelowane w ich stronie czujne oko kamery.
— Niech cię szlag Torill. Zostawić cię na chwilę. Oddawaj pistolet! Przyjaciel niechętnie, jednak posłusznie oddał broń. — Dobra, przy odrobinie szczęścia może uda się nam stąd wydostać. Chodźmy w stronę jadalni, stamtąd powinniśmy się móc przedostać na główny hol. — Zarządził, zbierając przez chwilę myśli.
Ruszyli korytarzem w lewo, mijając liczne pootwierane cele. Każda z nich świeciła teraz pustkami. Ściany korytarza miejscami pokryte były krwią i fekaliami. Przy rozwidleniu natknęli się na zmasakrowane zwłoki strażnika. Chłopak mógł mieć zaledwie dwadzieścia lat. Ktoś rozłupał mu klatkę piersiową, wyciągając serce na zewnątrz, kładąc je na jego kolanach. Na ścianie, tuż nad trupem, napisał krwią “In God We Trust”.
— Rozumiesz już dlaczego nie chciałem ruszać się z celi?
— Pieprzone zwierzęta. — Torill podszedł do ciała i zamknął nieszczęśnikowi powieki. Poczuł dreszcze, przyglądając się z bliska twarzy wykrzywionej w przerażeniu i bólu.
— Koleś w tamtym tygodniu zaczął tu pracować. Żona miała urodzić lada dzień, więc dorwał fuchę, by coś odłożyć na młodego.
— Skurwysyny.
— Może chociaż zrobili mu to już po jego śmierci. Chodź, nie mamy czasu.