E-book
23.63
drukowana A5
29.82
drukowana A5
Kolorowa
54.44
Granice — Tom 1

Bezpłatny fragment - Granice — Tom 1


Objętość:
103 str.
ISBN:
978-83-8440-089-0
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 29.82
drukowana A5
Kolorowa
za 54.44

PROLOG

Zawsze myślałam, że jestem „za dużo”.

Za głośna w swoich marzeniach.

Za cicha w swoich łzach.

Za silna dla jednych, za wrażliwa dla innych.

Aż pewnego dnia usiadłam przy oknie w swojej kuchni, patrząc na ruch ulicy poniżej, i poczułam… tę znajomą pustkę między jednym oddechem a drugim.

Pustkę, która pojawiała się zawsze wtedy, gdy odchodził kolejny mężczyzna, mówiąc zdanie, którego nienawidziłam najbardziej:

„Wiesz… Ty mnie trochę przytłaczasz.”

Przytłaczam.

Śmieszne słowo.

Tak łatwo nim przykryć własny strach.

Bo prawda była inna — i wiedziałam to, choć długo nie chciałam tego widzieć:

Oni nie bali się mnie.

Oni bali się tego, co moja obecność o nich odsłaniała.

Tego ranka, siedząc z kubkiem letniej kawy, zrozumiałam coś brutalnie prostego:

To nie ja byłam ciężarem.

To oni byli niegotowi.


Wieczorem wyszłam na spacer.

Zimne powietrze łaskotało mnie po policzkach, miasto pulsowało w swoim chaotycznym rytmie, a moje obcasy wybijały tempo myśli, które wracały jak echo.

Minęłam parę.

Ich śmiech był miękki, lekki, jakby wszystko w ich świecie miało sens.

Zatrzymałam się.

„Dlaczego dla mnie to nigdy tak nie wygląda?” — pomyślałam.

Ale odpowiedź była prosta:

Bo ja nigdy nie byłam kobietą „trochę”.

Byłam kobietą „całą”.

A mężczyźni, których wybierałam…

Oni wybierali mnie tylko częściowo.


Weszłam do małej kawiarni.

Pachniało cynamonem, świeżym chlebem i czymś jeszcze — spokojem, którego nie czułam od dawna.

Usiadłam w kącie, zamówiłam herbatę i zaczęłam pisać w notesie, który zawsze nosiłam w torebce.

Nie planowałam tego.

Słowa same spadały na papier:

„Nie jestem trudna.

Jestem głęboka.

Nie jestem zimna.

Jestem ostrożna.

Nie jestem silna, bo chcę.

Jestem silna, bo musiałam być.”

Kiedy skończyłam, ktoś zatrzymał się obok.

— Przepraszam… — odezwał się mężczyzna. Głos miał niski, miękki, spokojny, jakby mówił z miejsca, w którym nikt nie musi udawać. — Mogę coś powiedzieć?

Podniosłam wzrok.

Miał oczy… nie chłodne, nie nerwowe — uważne.

Takie, które patrzą, żeby zrozumieć, a nie osądzić.

Rzadkość.

— Mhm — kiwnęłam głową, nie zamykając notesu. Nie miałam nic do ukrycia.

Przez chwilę milczał.

To było dobre milczenie — to, które poprzedza prawdę, nie wymówkę.

— Widziałem, jak piszesz — powiedział w końcu. — I wyglądałaś jak ktoś, kto bardzo długo nie pozwolił sobie być naprawdę… zauważony.

Te słowa trafiły we mnie mocniej, niż powinny.

Nie dlatego, że były romantyczne.

Bo nie były.

Były celne.

Do bólu.

— A ty? — zapytałam, patrząc mu prosto w oczy. — Ty się mnie nie boisz?

Uśmiechnął się lekko.

Nie po to, żeby zrobić wrażenie.

Po prostu tak, jak uśmiecha się ktoś, kto rozumie, że drugi człowiek bywa czasem czujny jak ranione zwierzę.

— Nie — odpowiedział. — Nie ma w Tobie nic, czego warto się bać.

Są rzeczy, które warto… zobaczyć.

Poczułam, jak coś we mnie drga.

Nie naiwna nadzieja.

Raczej: może tym razem to nie ja uciekam. Może tym razem to nie on.

I wtedy zrozumiałam:

Mężczyzna, który nie boi się mojej siły…

to ten, który widzi moją delikatność jako dar, nie zagrożenie.

ROZDZIAŁ 1

Ten moment, w którym przestałam się tłumaczyć

Nie pamiętam, kiedy dokładnie zaczęłam czuć, że coś we mnie pęka.

To nie był jeden dzień, jedna kłótnia, jedno nieudane spotkanie.

To była suma chwil tak drobnych, że ignorowałam je przez lata —

aż w końcu stały się głosem, którego nie mogłam już uciszyć.

Tego wieczoru czułam go wyraźnie.

Tak wyraźnie, jakby moje ciało wiedziało wcześniej niż ja, że coś musi się zmienić.


W kuchni panował półmrok.

Świeciła tylko jedna lampa — ta nad stołem.

Jej ciepłe światło było jak miękka ręka na ramieniu: uspokajało, ale też obnażało prawdę.

Trzymałam dłonie wokół kubka letniej kawy.

Nie po to, by pić — po to, by poczuć ciepło.

Jedyną rzecz, która przypominała mi, że nie muszę być twarda przez całą dobę.

Patrzyłam w przestrzeń pomiędzy tym, co czuję, a tym, co próbuję udawać.

I nagle… przyszło to uczucie.

Delikatne mrowienie na skórze, które zaczyna się przy obojczykach i spływa w dół kręgosłupa.


Pustka między jednym oddechem a drugim.

Właśnie tam odkryłam:

Nie bałam się, że mężczyźni odchodzą.

Bałam się, że przez lata wierzyłam, że to moja wina.

Że jestem „za dużo”.

Za ambitna.

Za wymagająca.

Za wrażliwa.

Za niezależna.

Za pewna siebie.

Wieczne „za”.

Jakbym była przepisem, którego nikt nie chce nauczyć się na pamięć.


Wstałam powoli.

Czułam, że w tym ruchu jest coś symbolicznego — jakby od tego zależało, jak podniosę się z całej reszty.

Przeszłam przez mieszkanie.

Krótki rzut oka.

Neutralne.

Nie mówiące nic o mnie.

Jakbym żyła obok siebie, a nie ze sobą.

To wystarczyło.

Wiedziałam, że muszę wyjść.


Otworzyłam drzwi i wyszłam na ulicę.

Miasto nocą jest szczere.

Nie ma filtrów, nie ma masek.

Powietrze było chłodne, pachniało jesienią i wilgocią.

Przypomniało mi wszystkie te powroty po spotkaniach, które zostawiały mnie bardziej pustą niż pełną.

Szum samochodów mieszał się z rozmowami ludzi.

Ten dźwięk od zawsze był moją ulubioną formą samotności.

Stukot moich obcasów tworzył rytm:

„Tak. Tak. Tak.”

Idziesz dalej.


Minęłam parę trzymającą się za ręce.

Ona śmiała się lekko, jakby jej ciało ważyło pół kilograma.

On patrzył na nią z taką intensywnością, jakby tylko ona istniała.

Zatrzymałam się.

Ale tym razem… nie bolało.

Bo zrozumiałam:

Nie tęsknię za mężczyzną.

Tęsknię za spokojem przy kimś, kto widzi mnie całą.


Weszłam do małej kawiarni — innej niż ta z Prologu.

Ta była bardziej surowa, bardziej miejska.

Mniej słodka, bardziej moja.

Zajęłam miejsce przy ścianie.

Wyjęłam notes.

Pustą stronę, która czekała na prawdę, nie na wymówki.

Zaczęłam pisać.

Słowa przyszły same.

„Nie jestem trudna.

Jestem głęboka.

Nie jestem za dużo.

Jestem cała.

Nie jestem silna, bo chcę.

Jestem silna, bo musiałam być.”

Każde zdanie zdejmowało ze mnie inny ciężar.


Kiedy odłożyłam długopis, poczułam ulgę.

Prawdziwą.

Rozgrzewającą.

I wtedy zauważyłam go.

Stał kilka kroków dalej.

Nie wchodząc w moją przestrzeń.

Nie próbując zgadywać moich myśli.

Po prostu… obserwując.

Miał ciemne, skupione spojrzenie.

Nie pełne litości.

Nie oceny.

Raczej ciekawości, która nie była nachalna.

Podszedł dopiero wtedy, gdy zamknęłam notes.

— Mogę? — zapytał, wskazując krzesło.

Skinęłam głową.

Usiadł powoli, z szacunkiem do przestrzeni, którą miałam dla siebie.

— Widziałem, jak pisałaś — powiedział.

Jego głos był niski, ale nie miękki.

Miał w sobie uwagę, nie pośpiech.

— I wyglądałaś jak ktoś, kto wreszcie przestał bać się własnego głosu.

Te słowa nie uderzyły jak fala.

One osiadły we mnie spokojnie, jak klucz na właściwym miejscu.

— Myśli nie są straszne — odpowiedziałam cicho. — Straszne jest to, jak długo udawałam, że ich nie słyszę.

Uśmiechnął się.

Nie z wyższością.

Zrozumieniem.

— To dobrze — powiedział. — Bo przestałaś udawać, że jesteś mniej, niż jesteś.


Wracając do domu, wiedziałam już jedno:

To nie ja byłam problemem.

To ja byłam prawdą, której nie każdy miał odwagę.

I tego wieczoru przestałam się tłumaczyć.

To był początek końca starej mnie.

I początek nowej historii.

Początek prawdy.

ROZDZIAŁ 2

Mężczyzna, który nie uciekł ode mnie — tylko od siebie

Niektóre historie wracają do człowieka nie po to, żeby je przeżyć jeszcze raz,

ale żeby wreszcie je zrozumieć.

Kiedy tego wieczoru zamykałam za sobą drzwi kawiarni, jedna myśl przyszła do mnie tak wyraźnie, jakby szeptało mi ją moje własne serce:

Żeby naprawdę poznać siebie — tę „nową” mnie — muszę wrócić do momentu, który pierwszy raz złamał moją pewność siebie.

Do mężczyzny, który nie uciekł ode mnie.

On uciekł… od wersji siebie, którą musiałby zostać, żeby przy mnie stanąć.

Nazywał się Marek.


Poznałam go w czasach, kiedy myślałam, że miłość to nagroda za bycie „wystarczająco dobrą”.

Że jeśli będę miła, ciepła, mądra, gotowa —

to zadziała.

Jakby to była równanie, nie dwie ludzkie dusze.

Spotkaliśmy się na networkingowym wydarzeniu —

tym typie spotkania, na którym wszyscy są trochę za głośni,

trochę za pewni siebie,

trochę za bardzo spragnieni uznania.

Jakby każdy z nich brał udział w konkursie, o którym nikt nie powiedział, a wszyscy w nim startują.

A on… stał z boku.

Nieśpieszny.

Wycofany.

Patrzący.

Niepewny, ale nie zagubiony.

Taki mężczyzna, którego widzisz raz — i pamiętasz długo.

Kiedy nasze spojrzenia spotkały się pierwszy raz, zobaczyłam coś, czego brakowało wszystkim wokół:

szczerość bez obrony.

Nie próbował imponować.

Nie udawał.

Miał spokojny rodzaj siły — tej, która nie musi krzyczeć, bo jest prawdziwa.


Podszedł dopiero po dłuższej chwili.

Jakby dawał przestrzeń naszej energii, żeby zdecydowała za nas.

— Widziałem Cię już wcześniej — powiedział z lekkim uśmiechem.

— Wyglądałaś… jak ktoś, kogo warto poznać.

I paradoksalnie to zdanie nie było komplementem.

Było zaproszeniem.

Do bycia sobą.

Przy nim nie musiałam grać.

Nie musiałam walczyć o uwagę.

Nie musiałam udowadniać swojej wartości.

Byłam.

A on był przy mnie.

Tak po prostu.


Nasze rozmowy były miękkie.

Naturalne.

Bez napięć.

Bez testów.

Bez dramatów.

Spacerowaliśmy nocą po pustych ulicach,

czasem trzymając się za ręce,

czasem nie,

bo bliskość była oczywista nawet bez dotyku.

Kiedy mówiłam mu o moich marzeniach,

patrzył na mnie tak, jakby oglądał gwiazdy, o których nikt mu wcześniej nie powiedział.

Ale im bliżej byliśmy,

tym wyraźniej zaczęłam widzieć coś, czego nie zauważyłam na początku.

W jego oczach pojawiał się lęk.

Niewypowiedziany.

Cichy.

Ukryty pod uśmiechem, ale obecny.

Najpierw były dłuższe pauzy.

Potem zdania urywane w połowie.

A później… ten rodzaj spojrzenia, w którym wiesz, że ktoś na ciebie patrzy,

ale jakby przestaje cię widzieć.

Znikał.

Nie fizycznie.

W środku.

Jakby każde moje słowo o przyszłości uderzało w mur jego przeszłości —

tej, w której nikt nie nauczył go być mężczyzną obok kobiety, która zna swoją wartość.


Pamiętam tamten wieczór nad rzeką.

Siedzieliśmy na ławce.

Miasto odbijało się w wodzie jak rozsypane iskry,

a wiatr poruszał moimi włosami jak delikatna dłoń.

Było pięknie.

I cicho.

Ale ta cisza nie była spokojem.

Była napięciem.

— Marek — powiedziałam. — Co się dzieje?

Zaciągnął się powietrzem, jakby próbował znaleźć siłę do prawdy.

— Jesteś… — zaczął.

— Jesteś taka silna.

I ja… nie wiem, czy potrafię… być z kimś takim.

To nie był atak.

To było wyznanie.

Nagie.

Prawdziwe.

Zrobiło mi się zimno — nie na skórze, tylko głęboko, w sercu.

Bo wtedy jeszcze nie wiedziałam tego, co dziś wiem bardzo dobrze:

Jego lęk nie miał nic wspólnego ze mną.

Myślałam:

jestem za mocna, za intensywna, za wymagająca.

A prawda była inna:

on był za bardzo przestraszony własnym odbiciem, kiedy patrzył na mnie.


Kiedy przyszedł po raz ostatni, wiedziałam już, co się wydarzy.

Stał w drzwiach przemoczony po deszczu.

Dłonie drżały.

Oddech był płytki, jakby każdy kolejny miał przynieść coś, czego nie chciał wypowiedzieć.

— Przepraszam — powiedział.

— Ale… ja nie jestem gotowy. Nie na ciebie.

Powiedział to tak,

jakby „ciebie” oznaczało cały ocean emocji,

do którego on nie umiał nawet wejść po kostki.

Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam szczerość,

która bolała bardziej niż wszystkie kłamstwa, jakie kiedykolwiek słyszałam.

— Wiem — odpowiedziałam tylko.

Bo naprawdę wiedziałam.

On nie był gotowy.

Nie na miłość.

Nie na bliskość.

Nie na prawdę o sobie.

A ja nie mogłam być lustrem,

w którym mężczyzna widzi tylko własne braki.


Kiedy drzwi się zamknęły, świat ucichł.

Usiadłam na sofie.

Czułam pusto.

Nie samotnie — pusto, ale spokojnie.

Bo po raz pierwszy zrozumiałam coś, co zmieniło wszystko:

„On nie uciekł ode mnie.

On uciekł od miejsca w sobie, które musiałby przebudować, żeby przy mnie stanąć.”

I to było piękniejsze niż jakiekolwiek „dlaczego”.

To było uwolnienie.

ROZDZIAŁ 3

Mężczyzna, który mylił miłość z walką

Gdy historia z Markiem dobiegła końca, naprawdę wierzyłam, że wiem już, czego chcę.

Że teraz wybiorę mądrzej.

Że moja intuicja stanie się tarczą, nie ostrzeżeniem po fakcie.

Że już nigdy nie pozwolę sobie wejść w relację, w której moja siła zostanie źle odczytana.

Życie ma jednak specyficzny humor.

Uwielbia testować człowieka dokładnie tam, gdzie myśli, że już jest odporny.

Tak pojawił się Adrian.


Miał w sobie coś niebezpiecznie fascynującego.

Nie chłopięcą niepewność, jak Marek.

Nie delikatność, której trzeba dotykać ostrożnie.

Adrian był energią, która wchodziła do pomieszczenia pierwsza,

a reszta tylko próbowała za nią nadążyć.

Ludzie rozstępowali się przed nim,

nie wiedząc nawet, dlaczego reagują.

Był jak ogień:

piękny, gorący, intensywny —

taki, przy którym stoisz chwilę za długo,

bo fascynuje bardziej, niż ostrzega.


Spotkaliśmy się na przyjęciu, na które nie chciałam iść.

Za głośne. Za kolorowe. Za sztuczne.

A jednak… los lubi wrzucać ludzi w miejsca,

z których rodzą się lekcje, na które nie byli gotowi.

Zobaczyłam go z daleka —

stał w centrum grupy, opowiadał coś, w czym było i napięcie, i śmiech.

Charyzma biła z niego jak światło sceniczne.

A kiedy obrócił głowę i nasze spojrzenia się spotkały, poczułam coś,

czego nie czułam przy Marku:

Zagrożenie, które przyciąga.

Jak fala, którą wiesz, że powinnaś przepłynąć bokiem,

a mimo to wchodzisz prosto w nią.


Podszedł do mnie, jak podchodzą ludzie, którzy zawsze dostają reakcję.

— Powinnaś częściej się uśmiechać — powiedział, jakby miał prawo do oceny.

— Masz spojrzenie wojowniczki. A ja lubię wiedzieć, czy walczysz ze mną… czy o mnie.

Zaśmiałam się.

Nie dlatego, że to było zabawne.

Dlatego, że było… zuchwałe.

— A może nie walczę wcale? — odpowiedziałam.

Jego uśmiech stał się ostrzejszy.

— Każda silna kobieta walczy — powiedział. — Tylko nie każda się do tego przyznaje.

Jeszcze wtedy nie wiedziałam,

że dla niego każda rozmowa była pojedynkiem.

A każda kobieta — przeciwnikiem.


Z Adrianem wszystko działo się szybko.

Zbyt szybko.

To nie była bliskość, która dojrzewa.

To była adrenalina.

Iskry.

Gra.

Dotyk, który palił, ale nie ogrzewał.

Przy nim nie było ciszy.

Były tylko zderzenia — jakby każda emocja musiała mieć siłę ciosu.

A ja wtedy wzięłam to za chemię.

To nie była chemia.

To była walka o pozycję.


Adrian lubił moją siłę.

Ale tylko tę kontrolowaną,

tę „ładną”,

tę, którą mógł interpretować po swojemu.

Kiedy stawała się większa od jego —

widziałam to w sekundę:

mikrogrymas,

przymrużone oczy,

niewidoczny dla przypadkowych ludzi cień… zazdrości.


Pamiętam, kiedy powiedziałam mu o awansie.

Z uśmiechem.

Z dumą.

Z radością, którą chciałam się podzielić.

A on odpowiedział:

— No tak. Ty zawsze musisz być o krok dalej.

Zamarłam.

To nie był żart.

To było wyznanie w przebraniu.

Zazdrość.

Rywalizacja.

To napięcie, które nie mówi nic, ale zdradza wszystko.


Zaczęłam widzieć schemat.

Kiedy on opowiadał o swoich sukcesach — błyszczał.

Kiedy ja mówiłam o swoich — gasł.

Nie mówił tego wprost.

Nie musiał.

Jego ambicja była wielka.

Ale jego ego — jeszcze większe.

Dlatego jego zazdrość nie brzmiała jak zazdrość.

Brzmiała jak:

— „Szkoda, że nie masz dla mnie tyle czasu.”

— „Ja też mam sporo obowiązków, wiesz?”

— „Fajnie… tylko czy to nie za dużo jak na Ciebie?”

Za dużo jak na Ciebie.

To zdanie było jak igła.

Nie zabolało od razu.

Ale zostawiło ślad.


Przełom przyszedł tam, gdzie nic spektakularnego się nie działo.

Restauracja.

Stolik przy oknie.

Dwie lampki.

Jedna świeca.

Opowiadałam mu o projekcie, który zdobył nagrodę.

Uśmiechałam się.

Byłam dumna.

A on powiedział:

— Wiesz… czasem chciałbym, żebyś była trochę bardziej… normalna.

Normalna.

— Normalna to jaka? — zapytałam.

Nie spojrzał na mnie.

— Mniej… intensywna.

Mniej… wszystkiego.

Mniej wszystkiego.

Jakby powiedział:

Twoja dusza jest za duża, żeby ją kochać.

Tyle że pierwszy raz w życiu

nie wzięłam tego do siebie.


Pierwszy raz zobaczyłam jasno:

To nie ja byłam problemem.

To on nie mieścił się w moim życiu.

Nie dlatego, że był słaby.

On nie był słaby.

Był ambitny, inteligentny, dominujący.

Ale nie na tyle,

żeby dorosnąć do kobiety,

która nie gra w gry.


Wstałam od stołu powoli.

Wzięłam płaszcz.

Założyłam go z taką spokojną świadomością,

jakby każdy mój gest mówił:

Nie jestem Twoją przeciwniczką.

Ale nie będę też Twoją nagrodą.

Adrian patrzył na mnie jak ktoś,

kto pierwszy raz widzi kobietę,

która odchodzi nie dlatego, że ją zraniłeś —

ale dlatego, że otworzyła oczy.

— Może dlatego to nie działa — powiedział cicho.

Skinęłam głową.

— Masz rację.

Bo ja nie chcę związku,

w którym ktoś musi mnie pokonać,

żeby poczuć się mężczyzną.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 29.82
drukowana A5
Kolorowa
za 54.44