E-book
2.94
Gragezon

Bezpłatny fragment - Gragezon


Objętość:
126 str.
ISBN:
978-83-8221-463-5

Część VIII
Gragezon

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

Kontakt: bookbonk@gmail.com

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

I. Razem czy osobno

Roksin zostaje bezpowrotnie wygnana. Gdybym pragnął się temu przeciwstawić, zaryzykowałbym otwarty konflikt i przelew krwi pomiędzy dwoma allearskimi obozami; moim oraz Nail. Staje się bowiem to, czego w żaden sposób nie mogłem przewidzieć. Coś, o czym nie śniłem nawet w największych koszmarach. Oto bliska memu sercu osoba jest odtąd moim głównym rywalem do sprawowania władzy nad Allearami. I przeanalizowawszy sprawę, dochodzę to wniosku, iż zarówno ja, jak i Nail posiadamy dla Allearów atrybuty, które w pewien sposób się równoważą.

Ta ciemnoskóra kobieta zyskuje sobie szacunek i autorytet swą walecznością, zdecydowaniem oraz mądrością, co przyciąga do niej ludzi niczym do jakiejś świetlistej Bogini, którą przecież nie jest. W tym po jej stronie stają zakonnice srebrzystej łani, jaki i zakonnicy czerwonego lwa oraz niemal połowa allearskich wojowników.

Ja natomiast, choć z boską krwią w żyłach, mym głównym atutem, to daję się poznać jako kłamca i lawirant, a dodatkowo nieudolny przywódca, który prowadzi na śmierć wielkich mistrzów zakonnych. Lecz z powodu faktu, że jestem mężczyzną, mam po swej stronie tradycjonalistyczną starszyznę, która nie odda się pod całkowite władanie kobiety, a do tego obcego przybysza z zewnątrz. Taką postawę podzielają najwyraźniej liczni, allearscy wojownicy, bowiem nie wiem, co innego mogłoby ich skłonić, aby trzymali moją stronę. Niemniej jednak stają oni w dużej części właśnie za moimi plecami, czyniąc w allearskiej społeczności istotny podział. Ja zaś dochodzę do wniosku, że obecne zaistnienie dwóch niezależnych allearskich obozów to woda na młyn wrogom Pendorum. Dlatego też postanawiam temu niezwłocznie przeciwdziałać.

Pragnę schować w sobie powstałą urazę i gniew do Nail spowodowane trwałym okaleczeniem Rokisn i jej wygnaniem. W to miejsce wspominam fakt, że swoim śmiałym wymierzeniem kary ciemnoskóra kobieta prawdopodobnie ratuje życie matki mego dziecka i jego samego.

Summa summarum pełen dobrych chęci staję w progu namiotu Nail, aby jak równy z równym allearski wódz negocjować z nią trudny temat, mianowicie połączenie naszych sił. Jednakże wobec widoku, który zostaje mi ukazany, zastygam jak zamurowany.

Za połami zielonego sukna w namiocie dostrzegam klęczącą Nail. Jest ona naga, ma uniesioną głowę i zamknięte oczy. Zaś swym również pozbawionym ubrania ciałem, niczym wąż oplata ją nieznany mi mężczyzna, składający co raz pocałunki na kobiecym łonie, udach, to pośladkach.

Doprawdy nie wiem, czego tak naprawdę jestem świadkiem, ponieważ obserwowana przeze mnie scena przypomina raczej odprawianie jakiegoś rytuału, a nie cielesne zbliżenie. A zaraz czuję na ramieniu wątłą dłoń leciwej kobieciny ze starszyzny i słyszę jej skrzypiący szept:

— Kobiecie trudno jest przewodzić Allearom… Jej pozycja jest stale zagrożona przez mężczyzn, allerskich wodzów poszczególnych klanów, których musi darzyć należytymi względami i przyjmować ich zaloty. To właśnie obserwujesz. A kiedy któryś z nich wreszcie dopnie swego i stanie się jej mężem, ona utraci swoją pozycję. Choć teraz jest ona wyjątkowo silna, albowiem ciemnoskóra kobieta nie ma nad sobą zwierzchnictwa starszyzny…

— Rozumiem… — odpowiadam ściszonym głosem i jednocześnie obserwuję, jak mężczyzna w namiocie próbuje skraść Nail pocałunek w usta. Ta jednak nawet nie otwierając oczu, umiejętnie schodzi z linii obcych ust podobnie, jak niegdyś z moich. Następnie nie okazując emocji, lekko odpycha niedoszłego kochanka od siebie. Ten niebawem daje za wygraną. Ubiera się i odchodzi. Lecz w jego miejsce pojawia się innym. I chociaż na tego wodza Nail także nie spogląda, ciągle nie podnosząc powiek, to odnoszę wrażenie, że pozwala mu już na więcej. Nie zdejmuje cudzych rąk ze swego biustu i godzi się na intymne pieszczoty, mając ciągle zadartą wysoko głowę.

Niestety wynikiem obserwowanych, intymnych scen jest to, że szybko gaśnie we mnie uprzedni entuzjazm, aby w jakiś sposób połączyć swe siły z Nail. Podziwianie tej bliskiej mi osoby w obcych, męskich ramionach wbija w me serce bolesne kolce zazdrości i skutecznie odwodzi tym samym od pierwotnego zamysłu, aby to ciemnoskórą kobietę uczynić na ten czas swoją małżonką.

Jednak właśnie dostrzegam jak wzgardza ona, choć w subtelny sposób, kolejnymi adoratorami. Czemu więc miałaby łaskawie przyjąć mnie, tego, który sam już nią wzgardził, wybierając Larien? Nie, dość upokorzeń i próżnych nadziei — myślę sobie, że moją skomplikowaną relację z Nail czas wreszcie definitywnie zakończyć. Zbyt wiele bowiem pojawiło się już na naszej wspólnej drodze przeszkód, aby można je było teraz z sukcesem pokonać.

Snując takie rozważania, oddalam się od namiotu i szukam sobie ustronnego miejsca. Pragnę w spokoju przemyśleć bieżącą sytuację i podjąć stosowne kroki odnośnie do najbliższej przyszłości.

Tak, Pendorum umiera, a ja nie mam zamiaru się temu biernie przyglądać czy walczyć o pełnię władzy w allearskiej puszczy. W końcu poniesione zostają już znaczące ofiary: Larien, Hamri, Agron. A co zostaje zyskane? Nic, zupełnie nic. Okrutni Bogowie opanowują kolejne krainy i nikt nie jest w stanie im się choć trochę skutecznie przeciwstawić. Zatem dość tego! Idę na wojnę, ale nie sam. Tym razem osobiście będę bezwzględnie zjednywał sobie sojuszników i nieważne przekupując kogo trzeba, grożąc mu, czy wyciągając pomocną dłoń. Najważniejsza jest przyszłość Pendorum, to z tą krainą nieodzownie wiążę swój los. Ja i Pendorum to teraz jedność. Zaś Nail może pozostać tutaj i bronić allearskich kniei, jeśli taka jej wola albo też odważnie podążyć moją drogą i stanąć u mego boku. Tę decyzję pozostawiam tej ciemnoskórej kobiecie, własną niniejszym już podejmuję.

W związku z tym jeszcze tego samego dnia ogłaszam, że wszyscy, którzy pozostają pod moją komendą, mają przygotować broń, rumaki oraz prowiant na drogę, bowiem skoro świt wyruszamy w kierunku konfederacji Favers. Tak oto w wiernej mi części allearskiego obozu ponad pięć setek podległych mi wojowników i wojowniczek szykuje się na wojenną wyprawę.

Lecz niespodziewanie wśród sprzyjających mi kobiet odnajduję zakonniczkę srebrzystej łani. A jest to ta sama osoba, z którą kocham się w noc święta Harremid nad brzegiem strumienia. Nie, bynajmniej nie obawiam się, iż w obliczu obecnych podziałów będzie ona szpiegiem w moim obozie nasłanym przez Nail. Jednak chcę się upewnić w moich domysłach, dlaczego opuszcza ona swe siostry zakonne i oddaje się pod moje władanie.

Gestem ręki przyzywam ją do siebie i wskazuję miejsce na pniakach drewna w cieniu liściastych drzew. Kierujemy się tam, a wtedy bez ogródek dumnie oświadczam:

— Wiem od świętej pamięci wielkiej mistrzyni Hamri, że nosisz imię Lisotia i jesteś ponoć osobą, na której jak najbardziej można polegać. Wiem także, że jesteś niemową. — Kobieta z długimi, jasnymi włosami związanymi w kitkę i o dość pospolitej urodzie czyni na potwierdzenie lekkie skinięcie głową. Ja zaś kontynuuję: — Skoro przechodzisz na moją stronę i zamierzasz wyruszyć ze mną na drugi kraniec Pendorum, niech tak będzie, ale z góry pragnę jasno nakreślić sytuację między nami.

— „Zatem”? — gestykuluje łagodnie Lisotia.

— Otóż zgodnie ze swoim pragnieniem możesz zostać na pewien czas moją partnerką. Będziemy sypiać razem w jednym namiocie, ale to wszystko. Nie obiecuję ci miłości, małżeństwa ani tego, że będę ci wierny. Również nie wiem, ile potrwa nasz związek. Czy mój przekaz jest jasny? — zapytuję, a odpowiedź sprawia, że niemal zsuwam się z zajmowanego pniaka:

— „Przekaz jest jasny, lecz ty wydajesz się ciemny, a wręcz mroczny ze swymi insynuacjami”.

— Ale…? — Zbity z tropu wytrzeszczam oczy, a kobieta wyjaśnia:

— „Swego czasu uratowałeś mnie, więc odpłaciłam ci rozkoszą swego ciała. Ale już spłaciłam swój dług. Ty natomiast sam wcale mi się nie podobasz. Jesteś rudy i jakiś taki, jakby bez charakteru” — Krzywi się na twarzy kobieta. — „Ja z kolei jestem przede wszystkim zakonniczką srebrzystej łani. Moją powinnością jest nieść wybawienie i ulgę potrzebującym, a nie szukać sobie partnera do uciech cielesnych” — kończy z pewnym wyrzutem.

— Więc… dlaczego dołączasz do mnie, a opuszczasz swe siostry zakonne…? — Głowię się nad tą niezrozumiałą dla mnie decyzją.

— „Dołączam nie tyle do ciebie, ile do planu, który ponoć zamierzasz realizować” — odpowiada Lisotia. — „Nasza wielka mistrzyni, jak wspominasz, nie żyje. Zaś pozostałe zakonniczki srebrzystej łani przystępują do ciemnoskórej. Ale czego one tu będą chronić, lasów”? — Kobieta rozpościera szeroko ramiona i zdecydowanie gestykuluje: — „Chcę walczyć i działać dla dobra Pendorum dzień w dzień. Zresztą pokonywać wrogów mogę także i nocą. To moja prawdziwa powinność, a nie iść ślepo jak owca za moim dotychczasowym stadem, szczególnie że nie posiada ono na ten czas przewodnika”.

— Zatem to głos serca tobą kieruje… — zauważam już trochę zorientowany w sprawie.

— „Serca i rozumu” — Lisotia uderza się zdecydowanie w klatkę piersiową, a potem czoło i czyni następne gesty, które tym razem wyjaśniają więcej, niż chciałbym wiedzieć: — „Kiedy gniłeś w niewoli w twierdzy Harenson z wielką mistrzynią, ja cały czas byłam tu. Siedziałam na miejscu z rozkazu Hamri i nie zrobiłam w tym czasie zupełnie nic, aby wspomóc ludzi z Pendorum. Ten rozkaz przełożonej był niczym niewolące mnie kajdany”. — Wyciąga przed siebie ręce. — „Jednak poza tym, że tkwiłam tu bezużytecznie, również nasłuchiwałam. Allearska starszyzna od dawna ma cię za nic, twierdzi, że jak na syna Anrei jesteś słaby. I ostatecznie to jest powodem, dla którego po okaleczeniu Roksin starszyzna staje za twymi plecami. Oni obawiają się Nail, która jest silna. Oni wolą, byś to ty był na czele, aby tobą manipulować. Inne zakonniczki srebrzystej łani też widzą te zależności i z braku wielkiej mistrzyni oddają się pod komendę kogoś, kogo uważają za roztropniejszego. Ponadto honorowi zakonnicy czerwonego lwa odstępują od ciebie, bo pragną godnej śmierci, a raz im już tę możliwość odebrałeś. W ten sposób uratowałeś ich życie, ale straciłeś serca”.

Po tym wywodzie kobiety zamykam twarz w dłoniach i silnie pocieram ją, marszczą się paskudnie. Aż zmęczonym głosem zapytuję:

— Więc co ty jeszcze koło mnie robisz…? Odejdź, jak wszyscy, którzy przejrzeli na oczy…

— „Otóż jam teraz twą światłością na twej prawej drodze” — Lisotia nieoczekiwanie się uśmiecha i krzepiąco klepie mnie po plecach. — „Tak, twoją pochodnią w mroku, ale nie partnerką, rozumiesz”?

— Tak, chyba tak… — stwierdzam na dobre skołowany. A zaraz staje koło nas góra mięśni i kości w osobie wojownika Ambum i ten, spoglądając na Lisotię, bezczelnie wypala:

— Pindżałka!

— Nie… raczej nie… — odpowiadam bez przekonania i szybko się poprawiam: — To znaczy nie tylko pindżałka, Ambum, nie tylko… — Następnie kieruję spojrzenie na zakonniczkę. Kłaniam jej się lekko i mówię: — Dziękuję ci z całego serca za to, że mnie wspierasz i wiedz, że zrobię wszystko, aby cię nie zawieść. Teraz natomiast… — Wstaję ociężale i na pożegnanie grobowym tonem rzucam: — Idę rozmówić się ze… starszyzną, pozdrawiam…

Tak, jak zapowiadam, tak też czynię i już niebawem zjawiam się na niewielkim palcu z wydeptaną ziemią, gdzie w kręgu znajduje się znacząca ilość wysłużonych pniaków drewna. Jest to tradycyjne miejsce zbierania się allearskiej starszyzny. W jej skład od zawsze wchodzi kilkanaście do kilkudziesięciu osób, a są nimi postacie, które obowiązkowo znaczy już pełna siwizna włosów i niegdyś były one klanowymi wodzami bądź żonami wodzów.

W tej chwili, czyli w porze wczesnego popołudnia, na pniakach zasiada raptem pięciu leciwych mężczyzn i trzy stare kobiety. W liczniejszym zgromadzeniu starszyzna zbiera się jedynie w celu uradzenia donioślejszych spraw. Ja jednak nie potrzebuję szerokiego gremium, aby po prostu przekazać to, co zamierzam. Lecz moje słowa zostają uprzedzone przez pokurczoną staruszkę, która skrzypliwym tonem oznajmia:

— Doszły nas słuchy, że nasz wielki wódz, czyli ty sam, Avezanie… szykujesz armię do wymarszu, aby prowadzić wojny w odległych krainach…

— To bardzo nieroztropne, nieroztropne… — wtrąca łysawy starzec, którego wąskie płaty prostych włosów zwisają mu aż do pasa.

— Właśnie, wręcz nieodpowiedzialne… — podchwytuje trzecia osoba ze starszyzny, nieco otyła, u której ciężko rozeznać płeć z powodu siwych włosów częściowo zasłaniających twarz. Tymczasem głos powraca do pierwotnie wypowiadającej się staruszki:

— Wielki wybraniec Allearów musi przede wszystkim ugruntować swoją pozycję tu, na miejscu, w allearskim obozie. Zaś musi to uczynić, strącając z piedestału ciemnoskórą kobietę. To niedopuszczalne, by to ona współrządziła, to zagraża naszej jedności…

— A może waszej pozycji i władzy? — Sam w końcu zabieram głos, czyniąc to dość ostrym tonem. Na co starcy patrzą na mnie z pewnym politowaniem i jeden przez drugiego się odzywają:

— W obliczu tego, kim naprawdę jesteś, pamiętaj, co nam obecnie zawdzięczasz…

— Słowem wszystko…

— Podporządkuj się, jak wypada na młodszego syna…

— Będziemy ci prawdziwymi ojcem i matką.

— Będziemy ci radą i przestrogą.

— Słuchaj nas.

— Złóż odpowiedzialność na tych, którzy na dobre poznali już świat…

— Zawsze przyjmę dobrą radę — odpowiadam, czym wzbudzam na bezzębnych twarzach adwersarzy lekkie uśmiechy. Lecz te raptem gasną, kiedy dodaję: — Jednakże zaznaczam, że w żaden sposób nie poczuwam się do posłuchu wobec przedstawianych mi sugestii. Zatem wiedzcie, że jutro, skoro świt, bezwzględnie wyruszam z całą podporządkowaną mi armią. Natomiast z wami nie przybyłem tego konsultować, a jedynie przekazać mą wolę. Wolę przywódcy Allearów i obecnego wybrańca, którego, czy wam się to podoba, czy nie, sami namaściliście na wodza. — Po tych nieco wyniosłych słowach odwracam się z zamiarem odejście. Wtedy zza pleców słyszę, niczym krzyżujący się ze sobą oręż, zgrzytliwie wypowiadane słowa:

— Larien też sądziła, że sama może przewodzić…

— Tak i myślała, że jest taka sprytna…

— I tylko zobacz, co ją spotkało…

— Zobacz to, przejrzyj na oczy i zastanów się dobrze, czy będąc równie krnąbrnym, jak ona, szybko nie podzielisz jej losu, nasz wodzu…

Na te niecne sugestie gwałtownie spoglądam przez ramię. Wszyscy starcy raptem wbijają wzrok w ziemię, patrzą po sobie bądź na liściaste korony drzew. Z kolei do mnie jak grom z jasnego nieba dociera, czemu to właśnie Nail, jako zabójczynię Larien, wskazała Roksin. Zapewne ktoś zręcznie jej ten zamysł podsunął. I już wiem kto. Niestety nie mam żadnych dowodów i zbyt mały autorytet, aby wymierzyć stosowną karę, którą niechybnie byłaby śmierć. A skoro tak, to odchodzę. Ale od te pory bacznie będę oglądał się za plecy i podczas snu wyznaczał stosowną straż przy moim namiocie. Jednocześnie dobrze zapamiętam kogo i dlaczego w przyszłości dosięgnie mój słuszny gniew.

II. Przez Saladior

Moim celem jest położona daleko na zachodzie konfederacja Favers. Jednak droga do jej lesistych ziem wiedzie przez centralne królestwo Saladior lub oddzielone od niego wewnętrznym morzem północne księstwo Razzinal. Oba władztwa w rękach okrutnych Bogów; Avenedora oraz Harremid. Zatem, tak czy inaczej nie zanosi się na łatwą przeprawę.

Ponadto nie zamierzam ryzykować prowadzenia przez wspomniane terytoria sporej armii, która mogłaby zostać z łatwością namierzona, a potem osaczona i rozbita. Zamiast tego wręczam podległym mi wodzom Allearów kopie map z zaznaczonym punktem docelowym wyprawy na ziemiach konfederatów. Tak oto wyrusza nas w sumie ponad pięć setek ludzi, lecz w kilkunastu oddziałach po kilkudziesięciu jeźdźców.

Osobiście pod swoją komendą mam czterdziestu wojowników z ich allearskim przywódcą klanowym na czele. Zaś towarzyszą mi jeszcze Ambum oraz zakonniczka Lisotia, którą z różnych względów pragnę mieć blisko siebie. Natomiast nasza grupa obiera kierunek przez samo centrum królestwa Saladior.

Wybór takiej drogi nie jest przypadkowy. Jest ona zdecydowanie najkrótsza, a zależy mi na tym, aby pojawić się u celu jako pierwszy. To element realizowanego przeze mnie planu wyrabiania sobie posłuchu u Allearów i zdobywania ich szacunku. Muszą zobaczyć, że jako dowódca jestem coś wart i sam daję z siebie, co mogę.

Początkowo los nam sprzyja. Poruszamy się bocznymi drogami lub zupełnymi bezdrożami, jadąc zwykle skrajami lasów. Drzewa z jednej strony dają nam pożądaną osłonę przed obcym zwiadem, a jednocześnie zapewniają doskonałe miejsce potencjalnej ucieczki.

Szybko się jednak orientujemy, że nie tylko my szukamy bezpiecznego schronienia w leśnych kniejach. Co raz napotykamy pomiędzy chaszczami uciekinierów — głównie cywilną ludność z królestwa, chociaż zdarzają się także pomniejsze formacje wojskowe.

Ponadto, mimo że sami i tak nie bardzo mamy jak nieść pomoc prześladowanym mieszkańcom z Saladior, to osobiście wzbudzamy wśród nich spory popłoch, jako niesławni tu Allearzy. Albowiem to właśnie widok moich wojowników w biało-zielonych zbrojach sprawia, iż napotykanych ludzi ogarnia prawdziwa panika i notorycznie porywają się oni w głąb lasów.

Te, wraz z podążaniem w głąb królestwa, stają się niestety z czasem coraz mniej gęste i rzadziej napotykane. Aż w końcu docieramy w okolice, gdzie są one świadomie wypalane, zapewne przez obcych najeźdźców.

Od tej pory daję znak Allearom, że na odcinkach drogi pozbawionych osłon musimy znacząco przyspieszać. Czynimy to i kolejne połacie otwartego terenu pokonujemy na pełnym galopie. Mamy przez to stale zmęczone rumaki, co ogranicza nam w konsekwencji pole manewru i niebawem ponosimy tego przykre skutki.

— Czy to dezerterzy z wojsk Saladior…? — Wstrzymuję nasz galopujący przez zieloną łąkę oddział i wskazuję na odległą linię lasu, gdzie kłębią się jacyś piechurzy.

— Nie. To brudni ludzie — odpowiada w swoim żargonie allearski dowódca. Młody, wysoki i szczupły mężczyzna w lekkiej, bogato zdobionej zbroi, którego charakterystyczną cechą jest brak uszu, pamiątka z wypadu do Otchłani. W to miejsce, mimo że nie jest głuchy, ma nad wyraz wysublimowany wzrok. Ja z kolei powtarzam zasłyszane dopiero co słowa, zastanawiając się, do kogo się właściwie odnoszą:

— Brudni ludzie… — I zaraz już chyba wiem, kiedy przesłaniam ręką czoło. Niemniej pragnę się upewnić. — Lisotia! — przyzywam do siebie zakonniczkę. — Czy to banda zbrojnych oprychów? — zapytuję, spoglądając na obce postacie. W odpowiedzi kobieta galopuje nieco w ich kierunku, aby im się przyjrzeć z bliższej odległości i powraca, by zdać mi relację:

— „Niezwykle liczna banda oprychów. Musimy skręcić” — gestykuluje kobieta.

— Zawrócić, powiadasz… — Rozglądam się zrezygnowany po rozległej równinie, świadom, że mamy przed sobą jedyny skrawek zalesionego terenu, ale niestety zajęty. I jeżeli nie będziemy obozować w nim na noc, to czeka nas ryzykowny sen w szczerym polu, bowiem na zmęczonych rumakach nie zdążymy odnaleźć innego schronienia.

Aż raptem czuję nagły podmuch powietrza tuż koło ucha. Zaskoczony przykładam dłoń do policzka. W tym czasie Lisotia pokazuje ręką za moje plecy. Spoglądam tam i widzę allearskiego wojownika z bełtem w klatce piersiowej. Z grymasem bólu na twarzy trzyma on drzewce i próbuje wyszarpnąć ze zbroi. Ale z każdym pociągnięciem ręką, można odnieść wrażenie, jakby sam wyciągał ze swego ciała pokaźną ilość sił, aż pozbawiony ich zsuwa się z wierzchowca na ziemię i nie daje znaku życia.

Z tą chwilą pozostali Allearzy spinają swe smukłe, rącze konie i wszyscy, jak jeden mąż spoglądają na mnie. Z kolei we mnie wrze właśnie krew. Doskonale wiem, czego oczekują teraz moi ludzi i zaprawdę z największą przyjemnością dam im to.

Wyjmuję z pochwy krótki miecz i wyjeżdżam przed szereg Allearów. Następnie już mam unieść ostrze, aby wraz z jego gwałtownym opuszczeniem dać sygnał do szarży. Ale mój wzrok nadziewa się na szybkie gesty Lisoti:

— „Jeźdźcy Majanu” — Kobieta przekazuje mi wiadomość i kieruje uwagę na naszą lewą flankę, gdzie ławą rozciąga się kilkudziesięciu konnych wojowników. Patrzę na nich ze zgrozą i stwierdzam, że się zbliżają.

Gdy raptem mojego oddziału dosięga cała salwa bełtów ze skraju lasu. W efekcie ostrzału jeden z moich ludzi zostaje ranny w ramię. Pozostałe pociski nie trafiają celu albo ześlizgują się po allearskich zbrojach.

W tym momencie gorączkowo zastanawiam się, jak napuścić Jeźdźców Majanu na ostrzeliwującą nas bandę. Oczywiste jest bowiem, że to my, odsłonięci i na otwartym terenie, jesteśmy na gorszej pozycji, stanowiąc o wiele atrakcyjniejszy cel dla obu naszych wrogów.

Rozsądek podpowiada mi natychmiastową ucieczkę. Lecz jeżeli teraz wezmę nogi za pas, wiem, że w oczach Allearów stanę się nikim, a nie ich wodzem, który ma im przewodzić i prowadzić do chwały. Wobec tego duszę w sobie podszept okazania słabości oraz ucieczki i ulegam innemu, a mianowicie postanawiam się zdać na całkowitą brawurę. Jednakże w niezbyt oczywisty sposób. Dlatego najpierw nawracam rumaka i daję wszystkim znak do odwrotu.

Lisotia oraz Ambum w mgnieniu oka są przy mnie, ale dumni Allearzy spoglądają pytająco na swego klanowego przywódcę bez uszu imieniem Allanir. Ten młody mężczyzna krzyżuje ze mną spojrzenie, zadziera głowę, a jego wzrok aż kipi dezaprobatą wobec widocznego zamiaru ucieczki z mej strony.

Chwila ta przeciąga się nieznośnie. Aż raptem młodzieniec nienaturalnie wybałusza oczy i spina się w sobie. Następnie obserwuję, jak pochyla się na rumaku, czyniąc jakby ku mnie głęboki ukłon i odsłania tym samym bełt w środku swego karku.

To skąd inąd tragiczne zdarzenie ma jednak dla mnie jedną korzyść. Nie tak to planowałem, ale obecnie wszyscy allearscy wojownicy natychmiast poddają się mej woli. Nie, bynajmniej nie czynią tego ze strachu, a z racji tego, że właśnie tracą swego przewodnika i potrzebują innego. A skoro tak, to korzystam z przewrotnego daru losu i wyrywam z kopyta byle dalej od zbliżających się Jeźdźców Majanu oraz ostrzeliwujących nas piechurów z leśnego zagajnika.

Gnam ile sił, aż w pewnym momencie spoglądam za plecy, aby upewnić się, że nikt nas nie ściga i pozostawiamy już wrogie oddziały daleko za sobą. Zaiste jest to faktem. Zatem gwałtownie wstrzymuję rumaka, a za mną czynią to moi podkomendni.

Z tą chwilą daję znak, by wszyscy byli cicho i wsłuchuję się uporczywie w przestrzeń, którą dopiero co pozostawiamy za sobą. Niebawem jestem już pewien, że dochodzą mnie stamtąd bojowe, męskie krzyki. Wobec tego formuję mój oddział w ławę jeźdźców i wskazuję, iż wracamy galopem na uprzednio opuszczone pozycje.

Czynimy to zgodnie i wkrótce ukazuje się nam bitwa na skraju lasu prowadzona pomiędzy Jeźdźcami Majanu, a oprychami. Wedy lekko zwalniam i rzucam przez ramię pewnym siebie, przywódczym głosem:

— Tutaj, w tym miejscu, musicie mi zawierzyć, pozostawiając wszelkie wątpliwości za sobą! Atakujemy pomioty Otchłani, ale wspieramy ludzi lasu! Brudnych ludzi! Wykonać! — Po tej odezwie dobywam krótkie ostrze, po czym bez opamiętania porywam się w sam środek walczących i wiem, że moi podkomendni podążą w ślad za mną, wszak muszą. I się nie mylę.

Zanim osiągnę wrogie szeregi, wyprzedza mnie salwa doskonałych, allearskich strzał, które kładą pokotem zarówno Jeźdźców Majanu, jak i ich rumaki. Następnie na pełnym galopie wpadam w kłębowisko walczących. Ustawiam ostrze pod odpowiednim kątem i ścinam głowę mężczyźnie na koniu. Przekładam miecz w drugą rękę i tnę po twarzy innego poplecznika Avenedora.

W tym momencie wytracam już impet natarcia i zatrzymuję się pomiędzy walczącymi. Dobywam drugie ostrze i z końskiego grzbietu tnę na lewo i prawo, celując przede wszystkim w twarze i dłonie wrogów. Ponieważ brązowe, śliskie faktury lekkich pancerzy Jeźdźców Majanu są zwykle odporne, o ile ciosy mieczem nie są idealnie mierzone.

Jednocześnie wokół mnie roi się już od także walczących Allearów, którzy zgodnie z mym wskazaniem nie atakują ludzi lasu. Ci ostatni na szczęście dość szybko orientują się w sytuacji i walczą jedynie z pomiotami Otchłani. Tym sposobem uzyskujemy szybko znaczącą przewagę w polu i bez litości wyżynamy wroga aż do jego ostatecznego unicestwienia, kiedy to ostatnia para pierzchających Jeźdźców Majanu stacza się z koni z bełtami w swych plecach.

Tak oto wspólne zwycięstwo jest nasze i teraz dzielimy się na pobojowisku na dwie grupy; Allearów oraz ludzi lasu uzbrojonych głównie w halabardy i kusze.

Ja sam, jako przywódca wysuwam się konno w kierunku oprychów, a wtedy z ich szeregów wyłania się mężczyzna z niezwykle bujną, czarną brodą i uzbrojony w kuszę. Ociera on krew z twarzy i patrzy na mnie spode łba z jakby doklejonym do krzywych ust drwiącym uśmiechem, po czym szyderczo do mnie przemawia:

— Na wściekłego, boskiego niedźwiedzia, Gragezona! Doprawdy nie wiem, skąd się tu wzięli przeklęci Allearzy i nie muszę tego wiedzieć! Wszak wiadome mi jest, że ten, kto walczy u mego boku, ten mi bratem, ha!

Wobec tych słów podjeżdżam do wypowiadającego się mężczyzny i z najbliższej odległości cedzę przez zęby:

— Otóż dla mnie bratem nigdy nie będzie ten, kto podnosi zbrojną rękę na mego prawdziwego brata… Za Allanira! — krzyczę gniewnie, wspominając imię poległego dowódcy klanu i przejeżdżam czarnobrodemu mężczyźnie ostrzem po twarzy.

Ten wypuszcza kuszę z rąk i klęka, obejmując głowę rękoma, gdzie spomiędzy palców obficie płynie krew. Ja natomiast unoszę się w strzemionach i drę wniebogłosy:

— Za Allanira, do ataku! — I porywam się jak oszalały w sam środek szeregów nowego wroga, a niedawnych sprzymierzeńców, w ten sposób realizując swój pierwotny zamysł pokonania obu przeciwników.

Tratuję rumakiem kilku mężczyzn, a innych, uzbrojony w dwa miecze, siekam z góry w ramiona to głowy. Aż raptem mój wierzchowiec otrzymuje głęboką ranę halabardą w korpus, od której staje na tylnych nogach i rży przeraźliwie.

Zatem wysuwam nogi ze strzemion, puszczam ostrza i skaczę w tłum oprychów. Jednemu z nich spadam na plecy i obalam go na ziemię. Chwilę kotłuję się z nim, po czym skręcam mu kark. Potem dobywam zza pasa dwa noże i z pozycji na klęczkach szatkuję nimi nogi i brzuchy ludzi lasu, którzy wznoszą głowy i uzbrojone ramiona, walcząc z atakującymi ich konno Allearami. Gdy wtem słyszę gdzieś nad sobą gardłowy okrzyk „Ambum”.

Z tą chwilą moją twarz obryzguje krew zmieszana z mózgowiem i padają na mnie dwa bezgłowe trupy. Przygniatają mnie swoją masą, a ja, ocierając krwawą breję z mych policzków, rozpaczliwie próbuję się podźwignąć.

Lecz jednocześnie widzę, że z boku celuje we mnie kusznik. Niestety wszystko, co mogę przeciw niemu uczynić, do gniewnie obnażyć zęby, co niniejszym czynię, ponieważ nawet nie mam czasu, aby odczuć strachy, gdy raptem pada strzał.

Wystrzelony we mnie bełt odbija się od twardej powierzchni, jaką jest błyskawicznie ustawiona tarcza Lisoti. A zaraz wyrosła jak spod ziemi kobieta wyprowadza mordercze pchnięcie włócznią w tors kusznika i atakuje ona kolejnych oprychów.

Ja sam mam wreszcie chwilę, aby się ogarnąć i w końcu wygrzebać spod zwałów trupów. Staję za walczącą kobietą i nagle leci ona w moje objęcia niczym wystrzelona z katapulty. Chwytam ją i przytrzymuję, a kiedy stoi już pewnie na nogach, wyskakuję tuż przed nią.

W tym momencie dostrzegam szybujący z góry wprost na kobiecą głowę ciężki młot bojowy. Błyskawicznie chwytam drążek obuchowej broni i siłuję się z jej właścicielem, po czym wyprowadzam mu potężny kopniak w brzuch, po którym oprych zgina się wpół.

Zatem jego broń jest teraz moja i już zamierzam zrobić z niej odpowiedni użytek, ale uprzedza mnie Lisotia — zakonniczka umieszcza grot swej włóczni w torsie mężczyzny. Przez krótki czas spoglądamy po sobie wymownie i ruszamy wspólnie do ataku, co raz osłaniając siebie nawzajem.

Niebawem bitewny zgiełk zaczyna maleć, walczących ludzi lasu szybko ubywa, a wszędzie widać allearskie biało-zielone zbroje. Tym samym jasnym się staje, że zwycięstwo jest nasze!

Ponadto jest to wygrana, która niesie ze sobą rozliczne owoce. Oto pokonani są liczni wrogowie, a ja sam zyskuję w oczach Allearów i wreszcie widzą we mnie godnego siebie wodza. Do tego naszym udziałem stają się liczne łupy zarówno z zabitych Jeźdźców Majanu, jak i ludzi lasu. Zaś ci ostatni dodatkowo zgromadzili ze sobą pokaźny majątek z dotychczasowych rozbojów.

Mogę więc śmiało stwierdzić, że pomimo pewnych poniesionych ofiar, był to naprawdę dobry dzień, pełen sukcesów. Wszak ten dzień się na dobre jeszcze nie skończył.

Ratuję bowiem podczas bitwy życie Lisoti, chroniąc ją przed atakiem młotem bojowym. I teraz, zastanawiając się nad swoją nagrodą za ten czyn, już o zmroku, kroczę do małego namiotu zakonniczki usytuowanego pod baldachimem liściastych drzew. Mijam spalony stos, gdzie spopielony został allearski przywódca klanowy, Allanir, i tak docieram do pożądanego miejsca.

— Czy mogę wejść…? — zapytuję uprzejmie w progu. Na co ubrana jedynie w dwie białe przepaski kobieta, z rezerwą gestykuluje:

— „Właśnie szykuję się do snu. Ale zapraszam”.

Wobec zaprosin, mimo że chłodnych zasiadam ochoczo naprzeciw Lisoti i dość bezczelnie, niczym sroka w gnat, wpatruję się z łakomie w jej obfity biust.

— „Lubujesz się w kobiecych piersiach” — zauważa swobodnie zakonniczka.

— W tej chwili tylko w twoich… — Wyciągam rękę, aby odwiązać górną przepaskę z ciała Lisoti. Czynię to bez przeszkód i odkładam ją na bok. Ukazują mi się dwie okazałe piersi, które wyglądem przypominają trochę olbrzymie gruszki. I zaprawdę mam ochotę czym prędzej sięgnąć po te owoce rozkoszy, jak i inne przyjemności kobiecego ciała przede mną. Ale jego właścicielka mnie z lekka strofuje:

— „Nie zapominasz się przypadkiem”?

— Nie — odpowiadam z pewnością siebie. — Przecież uratowałem cię dzisiaj w bitwie, zatem…

— „Przybywasz po nagrodę”.

— Tak — potwierdzam i gładzę dłonią łono rozmówczyni. Ona odtrąca moją rękę i gestykuluje:

— „Ja uratowałam cię pierwsza”.

— To prawda — przyznaję, wspominając osłonę tarczą Lisoti mej osoby przed wymierzonym we mnie bełtem. — I co w związku z tym…? — Niewinnie się uśmiecham. Kobieta odwzajemnia lekki uśmiech i czyni gesty:

— „W księstwie Razzinal miałam kiedyś kochankę, siostrę zakonną, jak ja. Ona zginęła już na początku zawieruchy z gniewnymi Bogami. I… brakuje mi jej, przede wszystkim obecności, czułych słów, ale również… dotyku” — Kobieta odwiązuje sobie przepaskę biodrową, chwyta mnie za głowę i powoli kieruje ją między swoje rozchylone nogi. Zaraz rozpuszcza mi długie włosy i zagarnia je na moją twarz, wyjaśniając:

— „Lubię, kiedy włosy mnie łaskoczą, wiesz gdzie. A teraz ty zrewanżuj mi się za ocalenie życia”. — Kładzie się w wygodnej pozycji na plecach.

Ja natomiast bynajmniej nie wzbraniam się przed kobiecą zachętą. Co prawda odgrywanie roli kochanki to dla mnie coś zupełnie nowego. Ale stwierdzam, że to całkiem miłe dać kobiecie prawdziwą przyjemność właśnie tak, jak tego pożąda, zanim sięgnie się po własną. Zaś miłe doznania odbierane przez Lisotię podczas mych pieszczot odczytuję, co raz spoglądając ukradkiem na szybciej unoszącą się jej pierś, kiedy raptowniej zasysa do płuc więcej powietrza. Także, kiedy rozchyla szerzej usta.

— „Wystarczy” — gestykuluje w pewnym momencie zakonniczka. Zgodnie z sugestią przerywam pieszczoty. Sam rozbieram się do naga i szepczę kobiecie do ucha:

— Teraz kolej na mnie… i moją nagrodę…

— „Ale. Ja nie chcę” — oświadcza ozięble Lisotia i odpycha się ode mnie, kładąc mi dłonie na klatce piersiowej. Lecz osobiście jestem już zbyt pobudzony, aby tak łatwo dać się zbyć, dlatego nalegam, mówiąc:

— Nie byłem z kobietą, odkąd kochaliśmy się razem nad brzegiem strumienia. To naprawdę długo i… nie każ mi czekać dłużej…

— „Nad strumieniem był mój pierwszy raz z mężczyzną” — gestykuluje Lisotia. — „I nie podobało mi się”

Wobec tego wyznania ozdabiam swe czoło poziomymi zmarszczkami, marszcząc brwi.

— Zachowywałaś się wtedy całkiem namiętnie, jak na kogoś, komu się nie podobało… — zauważam posępnie.

— „Bo chciałam dać ci od siebie coś wyjątkowego, odwdzięczyć się. Sama zaś przyjęłam do ust allearski napar pobudzający żądzę i dający łatwiejszy dostęp do kobiecego, dziewiczego miejsca. Ale jeżeli chodzi o prawdziwą przyjemność”…

— To jej nie było… — stwierdzam zrezygnowany.

— „Wcale” — Kobieta rozkłada szeroko ramiona. Ja jednak bezczelnie korzystam z tego ruchu i mocno przylegam do jej ciała. Obejmuję ją mocno i namiętnie cedzę do ucha:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.