Są historie, które należy przeżyć, aby je właściwie zrozumieć.
Azulejos
Na okładce książki znajduje się reprodukcja fragmentu barwnego obrazu o tytule „Azulejos”.
„Azulejos” to obraz olejny, namalowany na płótnie, autorstwa malarki Ewy Golińskiej — Pisarkiewicz.
Praca powstała w 2013 roku. Płótno jest częścią dużego cyklu, noszącego tytuł „Pamiętniki Joasi”, prezentowanego przez autorkę na kilku wystawach indywidualnych i zbiorowych oraz wybiórczo reprodukowanego w książkach i katalogach wystaw.
Postać dziewczynki na obrazach powstała z inspiracji pracą Olgi Boznańskiej zatytułowaną „Imieniny Babuni”, zaś tła prac mają różne inspiracje.
Dla „Azulejos” były to podróże po różnych regionach Portugalii, Andaluzji, Tunezji i Maroka.
Ewa Golińska — Pisarkiewicz (z d. Mazurowska)
Malarka i ilustratorka.
Urodziła się w Sieradzu. Uczęszczała do Liceum Ogólnokształcącego w Złoczewie.
Studia wyższe ukończyła w Instytucie Artystycznym Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Częstochowie (obecnie Uniwersytet Jana Długosza) — Dyplom z malarstwa uzyskała w Pracowni Malarstwa Wincentego Maszkowskiego. Pracę magisterską pod tytułem „Portret w malarstwie a sztuka dziecka — analiza postaw twórczych w portrecie psychologicznym” napisała pod kierunkiem docenta, art. plast. Andrzeja Niekrasza.
Ukończyła m. in. studia podyplomowe w Akademii Humanistyczno — Ekonomicznej w Łodzi.
Prezentowała swoje obrazy na 150 zbiorowych wystawach w Polsce, USA, Rosji, Niemczech, Włoszech, Belgii, na Słowacji i Ukrainie.
Część z nich związana była z uczestnictwem w 23 edycjach Międzynarodowego Pleneru Rzeźbiarsko — Malarskiego „Pole Sztuk” organizowanego w Rodowie przez gdańską Akademię Sztuk Pięknych oraz z udziałem w kilkunastu edycjach plenerów z cyklu „Pejzaż Malowany Ziemi Łódzkiej”. Inne wynikały z uczestniczenia w wystawach pokonkursowych różnych edycji toruńskiego Triennale Małych Form Malarskich, częstochowskiego Międzynarodowego Biennale Miniatury, Międzynarodowego Konkursu na rysunek im. M. E. Andriollego w Nałęczowie, sieradzkiego Triennale z Martwą Naturą czy nowosądeckiego Międzynarodowego Biennale Pasteli.
W latach 2022 — 2025 prezentowała na terenie kraju autorski cykl o wspólnej nazwie „Dotyk”, który był wystawiany m.in. w Galerii „Metamorfozy” w Warszawie i w Galerii Biura Wystaw Artystycznych w Sieradzu.
W październiku 2024 roku odbył się wernisaż prezentujący „Dotyk” w zmienionej koncepcji.
Wydarzenie miało miejsce w Galerii Artystycznej im. Prof. Andrzeja Niekrasza w Kaliszu znajdującej się na Wydziale Pedagogiczno — Artystycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza.
Wystawa prezentowana była do stycznia 2025 roku.
Była to 24 prezentacja autorska w dorobku Ewy Golińskiej — Pisarkiewicz.
Artystka zaprojektowała okładki oraz ilustracje do kilkudziesięciu książek i czasopism.
Mieszka i tworzy w Sieradzu.
Wstęp
W 2020 roku wydałem zbiór zatytułowany „Bajanki i Bajadurki”. Książką zawierała teksty prozą i wierszem, które uznałem, że są zbliżone do bajek, choć … klasycznymi bajkami z pewnością nie były.
A może nawet w ogóle nie były bajkami?
Nic się w tej materii zresztą nie zmieniło.
Wychowałem się w Łęczycy — magicznej krainie pełnej legend o Diable Borucie, które miały na mnie ogromny wpływ. Podobnie jak niesamowite opowieści mojego taty o duchach i zjawach. Potrafił je opowiadać tak realistycznie i aktorsko zarazem, że bałem się później zasypiać przy zgaszonym świetle.
Z powodu Łęczycy mojego dzieciństwa sięgam czasem po „pióro” i wymyślam teksty prozą i „nieprozą”, które ciężko sklasyfikować, czym naprawdę są. W większości nie są na pewno bajkami, zatem w sumie nie napisałem ich jednak dla dzieci.
Choć niektóre chyba próbowałem pisać dla dzieci.
Ale czy bajki pisze się tylko dla dzieci?
Czy bracia Grimm albo Andersen naprawdę pisali dla dzieci?
A jednocześnie, czy dla dzieci trzeba pisać jedynie o zwierzątkach i miłych stworkach?
Kiedyś zauroczyła mnie „Legenda żeglarska” Henryka Sienkiewicza i nowelka „Z legend dawnego Egiptu” Bolesława Prusa.
Byłem wtedy dzieckiem.
Teraz dzieci czytają „Opowieści z Narnii”, „Władcę pierścieni” lub powieści o Harrym Potterze i oglądają serial „Wednesday”.
Oczywiście temu wszystkiemu nie dorastam nie tylko do pięt, ale kompletnie do niczego nie dorastam.
Wahałem się między drugim wydaniem „Bajanek i Bajadurek” a książką o nowym tytule. Myślałem o … Bajach, Bajaczątkach, Bajaniątkach i Bajadurach.
Finalnie postawiłem na „Gorzkie bajki”. Bo są w sumie niezbyt słodkie.
„Gorzkie bajki” łączą stare teksty z „Bajanek i Bajadurek” z nowymi oraz z rozproszonymi lub niepublikowanymi z lat bardzo wczesnego sięgania przeze mnie po pióro.
Skoro nie są to bajki, to czym są pisane przeze mnie teksty, zwane umownie „gorzkimi bajkami”?
Odpowiedź jest jedna … i jedyna z możliwych — Nie mam zielonego pojęcia!!
„Bajanki i Bajadurki” dedykowałem: „Mojemu pluszowemu Misiowi z dzieciństwa — gdziekolwiek jest …”.
Nic się w tej materii nie zmieniło.
Mirosław Pisarkiewicz
Odwrócenie
Proza
Dwanaście kolorowych słów
Są historie, które należy przeżyć, aby je właściwie zrozumieć.
Upadek albo Przybycie
Stał na wałach otaczających miasto. Za jego plecami płonęły dachy. Wieżę ratusza coraz gęściej oplatał dym tworzący dziwaczne smugi na niebie. Wydawało się, że żyją własnym życiem. Ktoś krzyczał do niego, ale huk armat zagłuszał słowa. Widział tylko rozwarte szeroko usta i wyciągniętą rękę.
W tym momencie poczuł podmuch nadlatującego pocisku. Instynktownie rzucił się w bok. Przez chwilę wydawało mu się, że spada. Przewrócił się i przetoczył na plecy. Leżał z zamkniętymi oczami, do momentu, w którym uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Próbował zrozumieć, co mu nie pasuje i zrozumiał, że jest to cisza. Dookoła niego nic się nie działo. Zniknął bitewny szał, nie było czuć smrodu spalenizny, nikt nie krzyczał, nie świstały armatnie kule.
— Poległem! — pomyślał. Leżał dalej bez ruchu. Powinien może wpaść w panikę lub rozważać co będzie teraz. Ale po prostu leżał.
Zrobiło mu się zimno. Podniósł się na bok i przyklęknął. Był w jakimś kościele. Stanął na nogi. Nic się nie wydarzyło. Kościół był pusty. W smugach światłą padającego z okien wirowały drobinki kurzu.
— To fragmenty czasu, który był przed tobą. Nazwij jego kolor — powiedział jakiś głos.
Odwrócił się gwałtownie, ale nikogo nie zobaczył.
— Musiało mi się wydawać. Nikogo tu nie ma — powiedział lub pomyślał.
Pod chórem, na którym zobaczył figurę Dawida Psalmisty zauważył uchylone drzwi, za którymi były kolejne uchylone drzwi.
— Król Dawid. Czyli jestem na jakimś znanym mi świecie. Tylko, po której jego stronie?
Ruszył do drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Rudawacz 444
Przed kościołem było równie cicho. Na moment oślepiło go słońce, ale po chwili oczy zaczęły wszystko rozpoznawać.
Stała przed nim jakieś dwa lub trzy kroki. Nie pamiętał później, ani jak była ubrana, ani jakie miała włosy, czy była młoda, brzydka, wysoka?
— Twój kryptonim to „Rudawacz 444” — powiedziała — Musisz odnaleźć dwanaście kolorów zawartych w obrazach. Musisz je nazwać. Wtedy wrócisz.
— Dokąd wrócę? Co to jest „Rudawacz 444”?
— Wrócisz tam skąd przybyłeś. „Rudawacz 444”, to twój kryptonim. Tutaj nie masz imienia. Wypadłeś z obrazu. Musisz znaleźć dwanaście słów, którymi nazwiesz właściwe kolory.
Nim zdążył zapytać o cokolwiek, zniknęła.
— Wypadłem z obrazu?! — wyszeptał zdziwiony. — Z jakiego obrazu?
Nie wiedział, co to za miejsce. Nie rozumiał wiele. Tyle tylko, że nie jest w mieście, którego bronił przed Tamtymi.
Tu była wieś, ale nawet nie wiedział, jaką nosi nazwę.
Odwrócił się i wszedł do kościoła. Zaczął się rozglądać. Na ścianach wisiały zbyt duże, jak na tę przestrzeń obrazy w owalnych ramach. Na jednym z nich zobaczył swoje oblężone miasto.
— Czyli to stąd wypadłem — stwierdził spokojnie.
Poszedł w stronę ołtarza zwieńczonego książęcą koroną. Na chwilę przyklęknął, tak jak to robił w swoim mieście.
Drobinki wirowały tanecznie w przestrzeni nawy. Obserwował je przez moment.
— Srebrzyste — powiedział.
I … kościół zniknął.
Modelka
Stał na korytarzu jakiegoś zamku lub raczej pałacu. Ściana po jego prawej ręce składała się z wielu dużych okien rzucających świetlne romby na przeciwległą ścianę, w której były nieliczne drzwi. Dziewczyna stała częściowa zanurzona w cień, a w części pokryta plamą jasności. Nie była ubrana. Wyglądała mimo to niezwykle skromnie.
— Jaka piękna! — powiedział lub pomyślał.
Uśmiechnęła się do niego.
— Pamiętasz o obrazach, kolorowych słowach? Jestem jednym z nich.
— A który kolor lubisz najbardziej?
— Jestem modelką, oswajam wszystkie kolory.
— Twoje oczy są zielone …
— To pytanie czy może odpowiedź?
— Są zielone! — stwierdził zdecydowanie.
Dziewczyna rozpłynęła się wraz z pałacowym, a może zamkowym korytarzem.
Kolory władzy
Było dość mroczno. Pachniało dymem i alkoholem. Gdy się rozejrzał okazało się, że jest w jakiejś gotyckiej piwnicy. Ceglane pomieszczenie było niezwykle rozległe. Wysokie sklepienie opierało się na wielu kamiennych kolumnach.
— Granit — stwierdził.
Przy jednym ze stołów siedziało nad szklanicami dwóch mężczyzn. Rozmawiali. Widać było, że robią to już bardzo długo. Może nawet zbyt długo, sądząc po baterii szkła na blacie.
— A kapitalizm? Miał kolory?
— Jasne, że miał. Miał ich wiele. Był czarny kapitalizm, biały kapitalizm, szary a nawet czerwony. Było też wiele innych barw i odcieni. Ale pomówmy o czarnym i czerwonym.
— Czemu o tych?
— Ponieważ oba były złe. A konkretnie … najgorsze.
— Mów — zachęcił przyjaciela i wypił łyk złocistego piwa.
— Czarny kapitalizm wyciskał z pracowników, co się dało, aby osiągnąć zysk. Właściciel przeważnie nie dbał o ludzi, ale wprowadzał nowe technologie i nowoczesne sposoby pracy i zarządzania, aby powiększyć majątek. Rozbudowywał wciąż swoje imperium. Zakładał nowe i jeszcze kolejne. Eksplorował różne inne dziedziny, które miały mu przynieść zysk, a także rozgłos. Bo kto normalny nie lubi rozgłosu? Czasami zajmował się działalnością charytatywną, a nawet pochylał się nad swoimi ludźmi. Nawet psa łańcuchowego kiedyś trzeba pogłaskać i dać mu coś lepszego do miski, żeby dalej służył panu i przypadkiem go nie ugryzł. Taki miraż opiekuńczości.
Czerwony kapitalizm był jednak gorszy od czarnego. Również wyciskał z ludzi, co się dało, ale miał ich gdzieś. A jak się buntowali to potrafił do nich strzelać. Nie inwestował, nie rozwijał. Bo to też miał gdzieś. Wyciskał. Nie dając z siebie nic. Tylko okradał. A gdy doprowadził do ruiny, to sprzedawał, jeśli było jeszcze co lub porzucał na pastwę. I … szukał kolejnego łupu. Przy tym wszystkim czerwony kapitalista uważał się za lepszego od wszystkich, choć kompletnie nie rozumiał ani ekonomii, ani społeczeństwa, ani moralności. Rozumiał tylko swoje stado, które zachowywało się identycznie jak on. Panowała zasada … im bardziej się nie znasz, tym bądź ważniejszy. I nigdy nie okazuj, że czegoś nie wiesz.
„Dwóch filozofów przy knajpianym stole nie ocali świata, ani samych siebie … Jak ty swoich myśli”. Odtworzył mu się w głowie, jakiś dawno zasłyszany tekst.
Spojrzał na ukazany mu obraz i zaczął analizować jego barwy — Stół jest nie do określenia, szkło bezbarwne, filozofowie podobni do stołu, piwo złociste … — powiedział.
Ale nic się nie stało.
— Zatem nie o ten kolor chodzi. Trzeba szukać dalej. Granit … ten w zasadzie jest szary. A o jakich kolorach mówił ten starszy? Biały, czarny! Ale to nie kolory!? Czerwony!! Czerwony jak cegła!!
Pustynny lew
Tym razem był na pustyni. Ogromnej, gorącej, pełnej stromych wydm. Ale nie był sam. Towarzyszyła mu dziewczyna. Żadna ze spotkanych wcześniej. Była ładna, ale cała składała się z wyczerpania. Widać było, że przebywa wśród piasków zbyt długo.
— Nie dam już rady. Zostaw mnie tutaj.
Osunęła się na rozgrzany piach. Pochylił się nad nią.
— Nie, nie zostawię cię tutaj. Musimy iść dalej. Wiem, że mogę cię uratować.
— Nie, idź sam. Ja już nie mam sił.
Usiadł przy niej i pogładził ją po włosach. Nie wiedział kim jest, ale czuł, że musi się nią opiekować. Rozejrzał się. Jak okiem sięgnąć rozciągały się piaszczyste wydmy. Słońce zaszło nagle. Na niebo wyległy miriady gwiazd.
Ściągnął z siebie kaftan i koszulę i zrobił coś w rodzaju płachty, na którą przeniósł dziewczynę. Zaczął ją ciągnąć. Od czasu do czasu przysiadał na piasku i odpoczywał, po czym wstawał i znów ciągnął dziewczynę do kolejnej wydmy.
Gdy wstało słońce zauważył w oddali coś przypominającego kształtem wielką skrzynię przykrytą płótnem. Zostawił dziewczynę, która i tak spała i nie była niczego świadoma. Szybko dotarł do znaleziska. Była to ogromna paka na płozach. Przykrywało ją płótno zasznurowane na rogach. Odsupłał węzeł i zaczął rozsznurowywać pokrowiec. Wewnątrz było mnóstwo równo poukładanych szklanych butelek z wodą. Chwycił dwie i pobiegł z nimi do dziewczyny. Otworzył flaszkę i upewnił się, czy to faktycznie woda. Smakowała cudownie. Nalał trochę na dłoń i przetarł dziewczynie czoło. Otworzyła oczy. Wtedy podsunął jej szyjkę butelki.
— Pij powoli — powiedział.
Gdy oboje nasycili się płynem dziewczyna bardzo uradowana zaczęła mówić z podnieceniem, że są uratowani.
Nie mówił nic. Podał jej rękę i zaprowadził do paki z wodą. Dziewczyna ucieszyła się jeszcze bardziej. Próbowała nawet tańczyć ze szczęścia. Choć nie wychodziło jej to najlepiej.
— Weźmiemy tyle butelek, ile damy radę udźwignąć i pójdzmy dalej! — krzyczała.
Ale wtedy pojawił się lew.
— Zabije nas! — przeraziła się dziewczyna.
— Może tylko jest spragniony? — powiedział do niej.
— Nie! Na pewno chce nas zabić!
Wtedy wziął do ręki butelkę z wodą i ruszył w stronę lwa. Lew zaryczał. Ale on otworzył butelkę i wcisnął ją lekko w piasek, po czym wycofał się w stronę dziewczyny.
Lew powoli ruszył w stronę butelki. Próbował ją wziąć w paszczę, ale woda wylała się natychmiast wsiąkając w piach pustyni. Zaryczał wściekle.
— Chce tylko pić — stwierdził nie patrząc na dziewczynę.
— Nie, zabije nas! — Dziewczyna opadła na kolana trzęsąc się ze strachu.
Uznał jednak, że we wściekłym ryku lwa była też jakaś żałosna prośba.
— On też chce żyć. Dam mu wody.
Ruszył w stronę zwierzęcia, mimo błagań dziewczyny, żeby tego nie robił.
Podszedł dość blisko z butelką wody i otworzył ją, po czym spokojnie podniósł do ust i się napił. Lew znów zaryczał. Wtedy zamknął butelkę i wyciągnął ją w stronę lwa, jednocześnie pokazując, że pomoże mu się napić. Znów otworzył butelkę i krok po kroku podszedł do lwa. Ten otworzył paszczę, ale woda wlewana do pyska nie syciła go, gdyż ściekała po brodzie. Pokazał lwu żeby usiadł. Gdy zwierzę usiadło wlał mu do gardła płyn. Lew był spragniony. Wypił wszystko i znacząco spojrzał w stronę paki na płozach.
— Chodź! — powiedział do lwa — Wystarczy dla nas wszystkich.
Ruszył w stronę paki i dziewczyny, a lew podążał za nim.
— Nie obawiaj się, on chce tylko się napić.
Otworzył nową butelkę. Lew usiadł, a on go napoił.
— Otwórzmy mu więcej butelek i z części płótna zróbmy naczynie. Niech ma co pić — powiedziała dziewczyna — My zaś weźmiemy butelki do innej płachty i pójdziemy dalej. Może wtedy nas nie zabije.
— Nie, nie damy rady wziąć zbyt wielu. Są bardzo ciężkie. Nie wiemy gdzie jesteśmy. Nie odejdziemy stąd zbyt daleko, ale z pewnością nie damy rady tutaj wrócić.
— Zatem umrzemy — zwiesiła głowę.
— Spróbujemy nie umrzeć.
— Jak to uczynić!? — rozpaczała.
— Musimy dogadać się z lwem. On chce żyć i my chcemy żyć. A i nam i jemu potrzebna jest do przetrwania woda. Musimy zabrać całą wodę i pójść z nią we troje. Nie możemy tu zostać. Pozostanie oznacza śmierć.
Pod brezentem okazało się, że jest nie tylko woda, ale także sznury. Wykonał z nich rodzaj uprzęży. Długo pokazywał lwu, pojąc go od czasu do czasu, że musi dać się zaprząc, by pociągnąć ładunek. On z dziewczyną mieli go pchać. I tak się stało. A nawet więcej, ponieważ postanowił zaufać lwu i pozwolić mu na wybranie kierunku marszu. Uznał, że zwierzę zna pustynię i wie dokąd powinni iść.
Ruszyli nocą. Co pewien czas przystawali by się napić. Trochę też drzemali, ale krótko, bo lew po godzinie, dwóch wstawał i głośno dawał znak do wymarszu. Ufnie podążali w kierunku wyznaczonym przez lwa. Po trzech nocach zauważyli w oddali światła. Gdzieś tam byli ludzie i ocalenie.
Wtedy wyprzągł lwa i solidnie go napoił. Patrzyli na siebie przez jakiś czas. W końcu lew odwrócił się i cicho odszedł w głąb pustyni. A oni ruszyli w stronę świateł. Dotarli, gdy zaczynał się świt.
Wśród daktylowych palm rozciągała się wioska. Popatrzył na drzewa pełne kiści dojrzałych owoców i wyszeptał …
— Brązowy.
Mysz na zamku
Stał w drzwiach. Wszedł do wnętrza i znalazł się w pubie. Nie dziwiły go już zmiany miejsc, czasów, wydarzeń. Wiedział, że ma jakieś zadanie. Pamiętał o kryptonimie i kolorach. Pamiętał, że to wszystko po to, by wrócić do miejsca na obrazie, z którego wypadł. Nie wiedział tylko, czy chce tam wracać. W środek bitwy.
— Witaj! — Przywitał go brodaty człowiek stojący za barem. — Napijesz się czegoś?
— A co masz?
— Wszystko co widzisz — powiedział brodacz. Nie wskazał na nic. Ręce miał zajęte wycieraniem kufla.
— A co ty pijesz najczęściej?
Brodacz odstawił wycierane naczynie i spod kontuaru wyciągnął litrową, prostą flaszkę bez etykiety. Była napełniona płynem, który wyglądał, że ma twardy charakter. Brodacz napełnił szklankę.
Wziął ją i powoli wypił do końca drobnymi łyczkami. Płyn miał twardy charakter. Brodacz kiwnął z uznaniem i bez słowa nalał znów.
— Jak się nazywasz i co cię sprowadza? — zapytał.
Odwrócił się na chwilę i spojrzał na salę. Kilka głów patrzyło na niego uważnie. Przez okno widać było wzgórze z ruinami zamku.
— Ty też? Ty także chcesz JĄ spotkać? — pokiwał głową brodacz za barem. — To idź! Zamek czeka. Ale musisz wiedzieć, że każdy wraca stamtąd odmieniony.
Nie odpowiedział nic. Wypił zawartość szklanki i wyszedł.
Na wzgórze prowadziła ścieżka. Wysoko, niemal u samego szczytu widział grupę ludzi. Patrzył przez chwilę na poszarpane mury, nad którymi idealnie błękitnego nieba, nie zakłócały najmniejsze obłoki.
— Błękit — powiedział powoli, ale nic się nie stało. Westchnął i zaczął wspinać się na górę.
Po dobrej godzinie dotarł pod bramę, ale coś mu powiedziało, że nie powinien przez nią wchodzić. Rozpoczął wędrówkę wzdłuż murów. Biegłą wzdłuż nich rzadko uczęszczana ścieżka. Okrążył nią zamek, ale nadal czuł, że to nie ta chwila by wejść. Chwilę trzeba znać. Nie może być zbyt wczesna, ani zbyt późna. Ta nie była właściwa.
Obszedł ruiny raz jeszcze i jeszcze raz. Wtedy uznał, że może wejść. Brama nie sprzeciwiła się i dostał się pod jej sklepieniem na dziedziniec. Chodzili po nim ludzie. Rozglądali się, rozmawiali i … widać było, że niczego nie widzą.
Dziewczyna stanęła przed nim jak zawsze, znikąd.
— Czy przyszedłeś pomóc mi rozwiązać kłopotliwą sytuację, w której się znalazłam? — zapytała.
— A ci wszyscy ludzie, nie byli ci w stanie pomóc? — wskazał na grupę na dziedzińcu.
— Nie, nie pomogli mi? Może ty spróbujesz?
— Spróbuję — odparł.
Wzięła go za dłoń i poprowadziła do niewidocznego dotąd wejścia w kamiennym murze. Uchylone drzwi kryły korytarz. Szli nim przez jakiś czas. W końcu dotarli do prostej komnaty. Było tu kilka drewnianych mebli. Na stole stała srebrna taca z grubym plastrem sera.
— Na czym polega twój kłopot? — zapytał.
— Widzisz, od wielu dni nic nie jadłam.
Spojrzał na tacę z serem. Dziewczyna się uśmiechnęła.
— Tak, ser. On jest właśnie moim problemem. To twardy ser. Nie można go jeść od razu. Ale ilekroć położę go na tacy, żeby stał się miękki pojawia się skądś mysz i gdzieś zabiera cały kawałek. A ja jestem głodna.
— Czego oczekujesz ode mnie? Że złapię mysz?
— Nie! Oczekuję, że sprawisz, abym się najadła!!
Przez chwilę popatrzył na nią. Nie myślał o serze, tylko o tym, że znów nie potrafi nic o niej powiedzieć. W jakiś sposób przypominała tę sprzed kościoła. Tyle, że tamtej kompletnie nie pamiętał. Niczego nie pamiętał, poza tym, że tam była i dała mu zadanie.
— Mysz potrzebuje sera, bo pewnie ma dzieci i musi je nakarmić. Ty potrzebujesz sera, żebyś nie była głodna. Podziel ser na dwie części. Mysz zabierze swoją, a ta druga zostanie dla ciebie. Najesz się i ty i mysia rodzina.
Musisz wybaczyć myszy — zabiera wszystko, bo nie ma czasu na dzielenie sera.
— Znalazłeś rozwiązanie — powiedziała cicho — A jego kolor jest?
— Żółty lub … złocisty.
— Żółty — wyszeptała.
Złoty meczet
Meczet był cały pomalowany na złoto. Grupa ubranych na biało dziewcząt i chłopców stała przed nim i modliła się na stojąco. Przed nimi w twardym szeregu mierzyły do nich z broni zamaskowane postaci w czarnych strojach. I wtedy dziewczyny i chłopcy zaczęli śpiewać pieśń o prawdziwej wierze. Czarni zamarli, powoli zaczęli osuwać się na kolana i odkładać oręż. Na kopule meczetu ukazał się błyszczący napis … Pokój i Dobro.
— To jest złocisty — powiedział.
Powrót
I nagle znalazł się przed kościołem. Tym samym, z którego wyszedł na samym początku. Zobaczył ją obok wejścia. Nie było jej, a potem już była.
— Skończyłeś zadanie — powiedziała.
Stał przed nią i czuł w sobie pustkę. A jednocześnie w tej pustce był spokój.
— Pewnie chciałbyś o coś zapytać?
— Czemu kryptonim „Rudawacz 444”?
— Przepraszam, to taki mój żart. Kryptonim od początku nie miał znaczenia i nie znaczył nic. Zupełnie nic. Czasem, gdy daje się komuś zadanie, wprowadza się do niego mylne tropy i ślepe uliczki. Tylko najlepsi potrafią odrzucić to, co nieistotne i znaleźć to, co należy znaleźć.
— A kolory, one są właściwe, coś oznaczają? Nie było ich przecież nawet dwanaście. Nie było dwunastu słów.
— Nie! Od początku nie o nie chodziło.
— A o co?
— Nie o obrazy i zagadki, a nawet nie o wyjścia. Chodziło o odnalezienie ukrytej drogi. Udało ci się!
— Tylko … nadal nie wiem, co mi się udało.
— Udało ci się skończyć zadanie. Nie pytaj o jego konstrukcję, nie pytaj o nic więcej. Możesz wrócić, a taki był cel. Żebyś wrócił. Pamiętasz, że wypadłeś z obrazu w środku oblężenia? Musisz tylko wiedzieć, że Twoje miasto, którego bronisz … padnie i na jakiś czas zajmie je wróg.
— To po co było to wszystko? Po co wracać?
— Po to, byś po kapitulacji wiedział, gdzie masz pójść i co masz robić, żeby odnaleźć siebie i nie tracić czasu na przegrane sprawy, ale wygrać to, co należy wygrać. Odkryjesz, co to jest. Teraz już wiem, to na pewno.
Rozwiała się.
Przez moment trwał w zawieszeniu układając jej słowa w różnych przegródkach wewnątrz siebie. Po czym powrócił huk i swąd spalenizny. Podniósł się i spojrzał z wału w dół. Tamci zrobili wyłom i wdzierali się do miasta.
— Odłóżcie broń — krzyknął do swoich ludzi — teraz najważniejszą walką jest przetrwanie.
Pan Beneyto i spotkanie z monarchą
— „Nieważne kiedy, ani gdzie rzecz się działa, i nie będziemy z tego powodu rozdzierać szat, bo ich za dużo nie mamy” — zaczął Pan Beneyto, a Pan Boo potwierdził zwyczajowym „Buu”. — „Ważne, że się wydarzyło i jest o czym poopowiadać. Zatem … Było sobie jakieś tam królestwo, a na jego tronie zasiadał Monarcha, imienia nie pamiętam, bo i po co. Monarchowie tak często się zmieniają, że szkoda czasu, by każdego pamiętać. Żyłem w wielu miejscach, a wszystkie miały władców, a byli jeszcze władcy ponadmiejscowi, którzy stali nad tymi lokalnymi. Oj, iluż przez mój długi, czy niedługi, żywot przewinęło się takich, czy siakich władców!!! Oj, oj!!!” — „Buu” — potwierdził Pan Boo. — „Oj, oj!” — dodał Pan Beneyto.
„Działo się działo, a że działo to armata, to się nawet armatało” — niespodziewanie zanucił radośnie Pan Boo. Po czym dodał oczywiście — „Buu”.
Pan Beneyto spokojnie pominął urok śpiewu Pana Boo skupiając się na jej treści, którą postanowił rozwinąć kontynuując swoją opowieść.
— „Wracając do rzeczy — zaczął — to teraz wrócę do rzeczy”. I wrócił. Jak obiecał.
— „Pewnego razu do stolicy królestwa władanego przez Monarchę przybył zwykły człowiek imieniem R. z R., który wszem i wobec mówił w pokłonach, zwanych przez niektórych z dworska, choć zupełnie nieprawidłowo, „lansadami” (ale słowo brzmiało dobrze, zatem było w użyciu do czynności innej od pierwotnej, ale równie nibyważnej w dworskim i nibydworskim wydaniu)”. Tu Pan Beneyto przyjął pozę, która mogła wskazywać, że rozpocznie większy miniwykład o znaczeniu i używaniu słów. Prawidłowo i nie. — „Miało być do rzeczy” — przerwał zbliżający się wątek językoznawczy Pan Boo. Pan Beneyto wrócił dzięki temu do przerwanej opowieści. — „Zatem …R. z R. rozpowiadał z dumą, że przybył, jako sługa uniżony do Monarchy, aby oddać należną Monarsze cześć. Szczerze mówiąc, to patrzono na niego jak na niezłego wariata. No bo kto, na zdrowy rozum, przybywa skądś tam do stolicy, po nic? No bo niby, co za zysk z pokłonienia się? A jaki wkład własny w to przedsięwzięcie bez perspektyw? Wariat z sługi uniżonego i tyle. Wariat R. z R.
Zwykły człowiek, którego będziemy nazywać dalej Sługą Uniżonym, postanowił jednak oddać cześć Monarsze, tak jak to sobie umyślił. A umyślił, ponieważ wydawało mu się, że Monarsze należny jest jego pokłon i bez tego pokłonu władcy może czegoś brakować i może nie czuć się odpowiednio uszanowany przez uniżonego sługę, którego, przypominam, nazywać będziemy Sługą Uniżonym. Zwykły człowiek, którego przypominam …nazywać będziemy Sługą Uniżonym, udał się do zamku — przepysznej siedziby władcy, aby wziąć udział w codziennej audiencji. Udając się nie uważał, że idzie po nic, bo pokłonić się własnoosobiście królowi, to jest całkiem duże COŚ.
W ogromnej Sali Poczekalnej, która prowadziła do Sali Audiencyjnej kłębiło się od mrowia ludzi. Straże pilnowały drzwi dzielnie dzierżąc halabardy i zadzierając brody zgodnie ze stopniem ważności poszczególnych osób. Najważniejszy był hrabia TT, który pełnił urząd Dzielcy Audiencyjnego. Stojąc na niewielkim podeściku wyłożonym aksamitem w kolorze odpowiednim do aktualnie odpowiedniego dnia, zadawał sakramentalne pytania każdemu, kto chciał w audiencji uczestniczyć. Pytanie brzmiało: „Prośba czy skarga?”. Bo wiedzieć należy, że na audiencję przybywały tłumy o twarzach dość lisio i fałszywie uśmiechniętych (rzekomo przyjaźnie, a na pewno przymilnie), tych którzy chcieli władcę o coś prosić i równie wielkie tłumy o ponurych i zaciętych gębach tych, którzy chcieli wnieść skargi i protesty.
Należy też wiedzieć, że audiencja przebiegała w sposób przechodni — przed drzwiami formowały się dwa ciągi petentów, którzy po otwarciu przemieszczali się gęsiego w stronę podwyższenia z tronem, na którym zasiadał Monarcha. U stóp tronu stał Wielki Odpowiedzialnik, który był wielce odpowiedzialny za porządek audiencji. Jego praca był ciężka i nużąca. Poinstruowani przed drzwiami petenci podchodzili parami. Z prawej ten z prośbą, z lewej ten ze skargą. Wielki Odpowiedzialnik kiwał głową i petent przedstawiał się i wypowiadał prośbę — „Wasza Miłość (tu następował ukłon), ja, hrabia taki a taki, proszę o stanowisko ambasadora w państwie takim a takim dla syna mego, dla zięcia mego, dla kogoś tam mego (tu następował ukłon i petent oddalał się wycofując tyłem). Po czym, po kiwnięciu Wielkiego Odpowiedzialnika, kłaniał się petent ze skargą — „Wasza miłość, ja, baron taki a taki, proszę Cię Panie o sprawiedliwość, ponieważ — tu następowały przeróżne „ponieważ”, a były czasem tak przedziwne, że nawet uczniom filozofów, którzy prześcignęli swoich Mistrzów nie śniłoby się to w najkoszmarniejszych koszmarach.
Po bokach Sali Audiencyjnej licznie stała zgromadzona tam w strojach nieodmiennie uroczystych służba, dworzanie i kto tam jeszcze stać powinien. Jednak w miarę upływu godzin, ubywało ludzi pod ścianami, aż w końcu było ich kompletnie brak. Choć im samym najwyraźniej audiencji nie brakowało.
Nasz Sługa Uniżony stał w Sali Poczekalnej i powoli przesuwał się do Dzielcy. Gdy do niego dotarł usłyszał: „Prośba czy skarga?”. Dumnie odpowiedział: „Hołd dla Monarchy od Sługi Uniżonego”. Dzielca zamarł. Trwał w zamarciu czas jakiś, po czym zadecydował: „Na koniec kolejki … z prośbami”.
Tymczasem król siedział w stroju królewskim i w królewskiej koronie, jak to królowie mają w zwyczaju podczas audiencji. Siedział oczywiście na pozłacanym tronie królewskim. Uśmiechał się mile i łaskawie do petentów spraw wszelkich, a każdemu z nich dawał dłoń królewską, z królewskimi pierścieniami, do ucałowania. I tak biegła godzina za godziną.
— „A dokąd ona biegła, ta godzina znaczy, dokąd biegła?” — spytał Pan Boo.
— „Tam gdzie biegną zawsze, i wszystkie, i w ogóle godziny” — odpowiedział ze spokojnym przekonaniem Pan Beneyto.
— „Czyli gdzie?” — próbował dociekać Pan Boo.
— „Tam” — powiedział Pan Beneyto wskazując nieokreślonym gestem nieokreślony bardziej niż ów gest, kierunek.
— „Buu” — ze zrozumieniem pokiwał swoim uśmiechem Pan Boo.
Godziny pobiegły tam gdzie zawsze i Sługa Uniżony dotarł wreszcie do stóp upragnionego tronu, a właściwie do stóp upragnionego władcy. W Sali Audiencyjnej było idealnie pusto i idealnie cicho. Gdzieś zniknął Wielki Odpowiedzialnik i Dzielca Audiencyjny też się rozpłynął, jakby pobiegł za owymi godzinami. Nawet jego podeścik zniknął. I zniknęli strażnicy. Przy drzwiach drzemał oparty o ich framugę i antyczną halabardę stary strażnik, który przysnął i zapomniał zniknąć.
Monarcha kiwnął głową do Sługi Uniżonego. Patrzył chwilę na milczącego zwyczajnego człowieka ubranego, jak zwyczajny człowiek. Trochę zaintrygowany zapytał niespodziewanie: „Kim i w jakiej?”. Sługa Uniżony rozejrzał się, jakby szukał pomocy, ale wokół była tylko idealna pustka i jeszcze bardziej idealna cisza. Pokłonił się głęboko i wydobył z siebie zduszone słowa: ”Wasza Miłość! Sługa uniżony Waszej Monarszej Wysokości. Zwyczajny poddany, człowiek znaczy … R. z R., znaczy jestem …ja”. Król obejrzał go z ciekawością, gdy Sługa Uniżony tak tkwił w uniżonym pokłonie. „Witaj Wasza Uniżoność! Sługo Uniżony! Prośba czy skarga?”. „O nie, Wasza Miłość i Wielmożność i Wysokość Wasza!!! Przybyłem byłem, aby oddać hołd i pokłonić się uniżenie Waszej Wielkości!!”.
Król przez ułamek ułamka czasu wydawał się zaskoczony rozwojem sytuacji. No bo, ani prośba, ani skarga to nie była. Bo gdyby była, a nie była … lecz gdyby by była …
— „Bybyła! — zawołał Pan Boo — Znałem jednego Bybyłę”! Wszedł w słowo Panu Beneyto Pan Boo — „Ale to chyba nie ten Bybyła?”. Mówiąc to wydawał się zawstydzony.
— „Nie, to nie ten Bybyła” — skwitował z bazaltowym wyrazem twarzy Pan Beneyto.
— „Czemu z bazaltowym?” — spytałem zaskoczony.
— „Marmurowy były zbyt barwny, a spokój mój jest potrzebny w kolorze grafitowo, ciemnoszarym” — skwitował, tym razem do mnie, Pan Beneyto.
— „Buuu” — powiedział z uznaniem Pan Boo.