Dedykuję moim rodzicom
Kogo nie boli,
ten nie pisze wierszy,
bo i po co?
Wiersze piszą ci,
których boli,
tak jakby mogły one zmienić cokolwiek…
Wiersze piszą ci,
których zawiodły
wszystkie
przeciwbólowe środki…
A więc wiersze
to dla nich
uśmierzające
tabletki ze słów.
Tabletki ze słów — Jan Rybowicz
Od Autora
Myśli nazwane. Zastanawiałem się długo czym są formy poetyckie zawarte w tej książce. Przecież nie wierszem. Tak się wierszy nie pisze. Znawcy tematu na pewno mają racje. Na pewno. Wiersz ma swoją językową kompozycję, strukturę i wykorzystuje różnorodne środki stylistyczne. Myśli źle skrojone i rozproszone. Przy tym pozostańmy.
Książka ta, to swoiste „bushido po czterdziestce”. Droga do dorastania, dojrzałości psychicznej i emocjonalnej a także pasji pisania. Pasji, która w dziwny sposób splotła się i przybrała na sile z magiczną granicą czterdziestu lat. Kryzys wieku średniego? Jeżeli tak, to piękny to czas.
Gniew, który w ostatnich latach gościł we mnie i nadal tli się, był impulsem powstania niniejszego tomiku wierszy. Gniew, za który obwiniałem wszystko i wszystkich dookoła (w tym najbliższych za co ich przepraszam) jest przekleństwem mego serca ale w dziwny sposób także siłą napędową mojej twórczości.
Czy to poezja? Nie wiem. Wszystkie myśli są osobiste. Niezrozumiałe nawet dla mnie. Na żadnej nic nie zarobię. Każdej swą duszę oddam. Dla mych ukochanych, o tak. Małe obole, mały po mnie ślad.
Czy pisać? Najlepiej to ilustruje wyjątek jednego z wierszy Charlesa Bukowskiego:
jeżeli musisz czekać, aż z ciebie wybuchnie,
czekaj cierpliwie
jeżeli w końcu jednak nie wybucha,
rób co innego
jeżeli najpierw musisz przeczytać to żonie,
swojej dziewczynie albo chłopakowi,
rodzicom czy komukolwiek,
nie jesteś gotów
kiedy naprawdę przyjdzie pora
i jeśli zostałeś wybrany,
zrobi się samo
i odtąd już będzie się robiło
póki nie skonasz ty albo ono w tobie
innej drogi nie ma
i nigdy nie było.
Znaczy chcesz być pisarzem?
Taki los
Dyszą nad duszą poety piosenki o śmierci
Jego, biegną kurierzy z miną radosną
Zmarł poeta, zmarł wczesną wiosną
Zapchane półki miernotą, teraz będzie złoto
Oddycha jeszcze strofami, dobić go dobić
Szybciej będzie z nami, kieszeniami
Coś tam powiedzcie towarzyszu, naskrobcie
Że zacny, wybitny, że ładne miał spodnie
Czasami w smutku, czasem w winie tonął godnie
Ręce zacierają wydawcy
Wielbią nekrologi czytelnicy
Wiersze najlepiej czyta się w kostnicy
Bym chciał
Nikomu nie zabroniłem
Kopać kasztany pod ławkę jesienią
Nikomu nie zabroniłem
Marzyć z zamkniętą przyłbicą
Nikomu nie zabroniłem
Toczyć kule po nierównościach sumienia
Nikomu nie zabroniłem
Zanurzyć się i tonąć by niczego nie zmieniać
Nikomu nie zabroniłem
Rzucić kartami losu, obrazić się i wyjść
Nikomu nie zabroniłem
Kochać Ciebie, bilet w kieszeni powrotny
Nikomu nie zabroniłem
Smarować kanapki, tatusiu czegoś żal
Nikomu nie zabroniłem
Wyplatać ze snów zapomniane miejsca
Nikomu nie zabroniłem
Boże jakbym czasami chciał
Zmęczone
Zmęczeniu rękę podaj przyjacielu
Tak wolno zaciska się pięść
Pachniało po oknem, jaśmin o tak
Wyprzedzić myśl, zaspała gdzieś w metrze
Stumilowy krok, chęć niechęci da znać
Wybiec naprzeciw pragnieniu, za karę piekący bat
Brnąć przez oporu gąszcz, wołają nas o tak
To zaboli, sznurowadła się wleką noga za nogą
Samotnie byś chciał, drabina Jakubowa ot tam
Łyżką gęstą zamieszać gdzieś z dna
Stopy szurają, w kuchni nas znaleziono
Twarze wiatru nieznane
Postanowienie
Nie będę czytał mądrych książek
bo wciąż umykają mi wyjątki:
— że wierzę w ludzi
nawet tych pod moimi drzwiami
tak obscenicznych, zeschłych sprzed roku
— że czasami muszę dobiec
w małomiasteczkowym klopsie tkwiąc
chrupkie myśli smażąc na maśle
— że nie chcę jak inni
ziewania w bibliotece ze swojej półki
gryźć w tę samą stronę
tylko w pysku słońce
Liczydło
Lubię dwa
Czasami nawet cztery
Sześć to już byłaby przesada
Siedem odbija się czkawką
Ale trzy jest spoko
Gdy idę sześć mi towarzyszy
Dziewięć ciągle zaspane
Pięć da się jakość strawić
Eh, artyści — tak się naśmiewa osiem
Proszę, proszę
Naiwności jeden nie znoszę
Tak jakoś mi bliżej zera
Dziesięć, zapomniałem o nim cholera
.
Wiersz całkiem normalny
(autor podobno nie)
Twarze z podłogi się gapią
Sporofity
Saprofity
Nie Jeremi
Robaki z umysłu spaghetti robią
Mielą ozorem żarna pokorne
Wybucha coś w trzewiach
Męczy skronie
Puchną
Warczą
Wrzeszczą
Zabijają nożem
Serce za mostkiem za ciasne
Takie że bać się trzeba
Cieszą się ciszą
Chcą zabić ciszą
Niemożliwego wysokie stosy
Pajączek malutki coś omota
Tylko usta szczypią
Pozostaje ochota, ochota
Ochota, ochota
Ochota
Ochota
Po czterdziestce
Spadł i leży, płaski, zwyczajny
Lot miał krótki, leciutki, ukośny
Spojrzałem na niego z góry, byt nieświadomy
Czarny z czerwoną kropką, ładna kompozycja
Bez rozmiaru, nadmiaru, z ostrymi kantami
Z gratulacjami lekko z tylu
Gadać mu się odechciało
Wyprostowany, odkurzony, lekko nudny
Chciał coś rzec, ale po co
Lepiej stać, czasami spaść
Może ktoś podniesie
Gdy się znudzi zapomnienie go pożre
Spakuje plecak, pewnie go wyślą
Zawsze ktoś czeka
Ktoś po czterdziestce
Droga na wskroś
W pustostanach zniknął ptaków krzyk
Leniwie rozsypany dzień
Podwinięte rękawy, razem raźniej Panie
Pogadajmy, Ty masz czas, ja mniej
Zamiotę byś miał czysto
Czasami przypala się chleb
Ławeczka leniwa lekko zaspała
Ty wiesz, klamka czujna nawet zagłaskana
Stropi się dusza, że tak prosto do Ciebie
Na bujanym fotelu, kapcie zawsze ktoś poda
Tam drogi w remoncie
Wykopy i okrążać trzeba
Zaczekaj, Jemu też ciężko do pracy dojechać
a na gorczycę Piotr wciąż czeka
.
Figle
Odkręć niech się leje
Stokrotka kusi nas szczęście
Dziękuję, że jesteś
Czapka zadziorna, zmęczone nogi
Nie siadaj choć fotel woła
Dla miłości wstań
Nawet On miał przerwę
Tato nie trzeba
Spóźnisz się więc nie stój
Kasztany same spadną
Berki obrane z nudy
Pod sufit rzucone włosy
Topione w marzeniach kolory
Oj przestań, pobudka
Jezu tam czekaj na mnie
Ja też na nich zaczekam
dla mojej córki Karoliny
Marzenia
Marzenia z lasu trzeba przynieść
Ciągną się listowiem, cisu zapachem
Wbić je mocno w ziemię
Kamieni nanosić
Kora brunatna też się przyda
Z koca strzepnąć mamidła
Kwiat paproci schować
Z nikim się nie dzielić
To było czasu onego
Z głazem się bratać
Ognisko z leszczyn rozpalić
Nałuskać grzechu dla każdego
Trocinami wysypać alejkę
Tak sucho, pachnąco, przytulnie
Ach wejdź, proszę
W bramie lwy cheronejskie postawię
Gość w dom, Bóg też pewnie się przysiądzie
Przyda się ktoś do pomocy, chodź
Dobrze mi tak
Z rozpędu wziąć mury, kraty, bramy
Cholera, zabolał bark
Marzenia czasem mogą być twarde
Między więźniami jam gość
Szachownica zmienia pionki
Nie zawsze wieża, dobrze wiesz
Na ścianie wykreślasz tygodnie
Soli trzeba by rany zapiekły
Tępy pilnik klucz dorabia, w domu witaj
Czarna kawa, bo zimno Jezu
Oj, dobrze kare wymierzyłeś
Wąskie więzienne niebo, chmury betonowe
Książkę numerze siedem weź
Smak się zagubił w pralni bo tam strach
Wyrwij z mej duszy kajdany
Tyś niewinny ja tak
Wyjdę jak każesz, nie prędzej
Klawiszu, dobrze mi tak
Deweloper dusz
Mieszkań w Domu Ojca Mego wiele
tylko kartkę z adresem pies bury gdzieś porwał
Ulica Wiązów, Jaśminowa, Leśnego Potoku
dwa, trzynaście a może pięć
Gdzie skręcić: mostek, strumyczek, wąska uliczka
Tabliczki zamazane, gościu tylko się nie zgub
Głodnodzwony z dodali słychać
Pan pomylił adres
W gazecie szukaj nieruchomości
w kółeczku z krzyżykiem na czerwono
Ktoś obola zapomniał
czarne odmęty dziś wolne
Deweloper zaspał
Ojcze, alternatyw tu wiele
choć tabliczka FOR SALE
za darmo
Ostatnia stacja
Miłość staruszka pod rękę Cię weźmie
Malinami słodkimi opleciona, nie ściskaj
Na pikniku karmi młodzianków bułkami
Do policzka poduszka, kominek wierności
Codzienność, rutyna, wytrzep dywan bo goście
Kochanie zaspane, ja wstanę ty leż
Czy pociąg aby w dobrą stronę
Nie wysiadaj, nie warto
Koluszki już dawno były
Całusy, urodzinowe skarpety dla dwojga
Po latach dzieci na kolacji, smacznego
Kalendarze za szafą, daty się zagubiły
Znajomy kamyk na drodze
Siwe włosy tylko już strzyc
A miłość ukradkiem śle uśmiech
Pora na mnie, czas iść
Tu byłam i jest mnie dość
dla mojej żony Danusi
Nadzieja
Nadzieja jest
Gdy ocierać łzy potrafimy
Nadzieja jest
Gdy dzień przeciągnął cię pod kilem
Nadzieja jest
Gdy zmęczone poczytaj mi mamo
Nadzieja jest
Gdy złu wydrzesz stary płaszcz choć wstyd
Nadzieja jest
Gdy miłujesz stawiając pustelnie wśród milionów
Nadzieja jest
Gdy wiatr muzykę twą niesie
Nadzieja jest
Gdy słów swych nie rozumiejąc gwiazdy liczą
Nadzieja jest
Gdy tak wiele Ciebie a Jego muszę szukać
Nadzieja jest
Gdy Kocham wyłuskujesz z popiołu
Imiennik
Tomaszu chlapnięty przy chrzcielnicy
krzyczałeś lecz nie rozumieli
Nie uwierzyłeś bo coś uwierało
bo nie taką szatę uszyli
Piotrze kładź cegły równo, solidnie niech stoi
Hej, rybakiem tyś chyba
Trzy razy nie zmyl adresu, dobrze go zapisali
Rafale uzdrów co chore
Głowę wyjmij z racjonalizmu obłoków
Zbierz kolegów i rozbijcie trzy namioty
Rób co każą do joty
Schody
Wióry uciekały gdy je strugali
Deski pobladłe wypoczywały
Buty już tęskniły by kroki sprzedawać
Poręcze spragnione dłoni czekały
Stopnie się pięły, byle wyrównać, ulżyć i służyć
Prosto, zakręt, kamień czy drewno
Czasami marzą o czerwonych dywanach
Szczotka zamiecie ten piach
Trzeszczą im stawy, kornik też gra
Tupać, dreptać, szurać
Schodom odpocząć dać trzeba
Gorąca i stygnąca
Kwiaty czapki chyliły
Gdy o świcie kosili siano
W sitowiu się skryło
Ostrze zimnego poranka
Młodość szła rozczochrana
Młodość szła ochocza
Młodość szła nie wierząc
Wieś spała spokojnie
Umierali gotowi
Umierali młodzi
Umierali zdziwieni
Miasto budziło się
Trwali nadal stalą przytuleni
Deszcz zdrajca im bębnił
W szańców kamienie mozolne
Brat za brata umierał
Mokry okopu był piach
Maki czerwone zdeptali, całkiem sporo
Afisze ukochanych rozpacz rozdrapała
Tata przystojny już tylko na fotografii
Pamiętaj synu bo warto
Medaliony pożółkły same
Porządek rzeczywistości
Stuk
Starcze nie kołacz, tam Cię nie wpuszczą
Stuk
Dziadu odstąp, tam obiją Cię lagą
Stuk
Tułaczu nie zwalniaj, tam posłania spalone
Stuk
Wędrowcze zjedz starą kromkę, tam tylko sól
Stuk
Ojcze rozlej olej, tam namaszczają tłuste cielaki
Stuk
Zbawicielu wprzódy się umów, nie każdy ma czas
Stuk
Tam
Gdzie
Obawiam się że wszędzie
Hellada
Czerwienią krągłych pomarańczy
W lazurze wybrzeża skrzą się
Szkielety muszli rozsypane
Słodyczy słońca w kapeluszach turystów
Niesie klifów spienionych ryk